Traveling - it leaves you speechless, then turns you into a storyteller.
Destynacje
- Anglia 7
- Argentyna 1
- Austria 4
- Belgia 4
- Bermuda 2
- Canada 19
- Chile 9
- Czechy 2
- Ekwador 12
- Francja 28
- Gibraltar 1
- Grecja 4
- Hiszpania 13
- Holandia 5
- Hong Kong 2
- Indonezja 4
- Islandia 14
- Korea Południowa 6
- Macau 2
- Malezja 9
- Maroko 7
- Niemcy 4
- Nowa Zelandia 26
- Polska 17
- Portugalia 9
- Qatar 1
- Singapur 7
- Szwajcaria 17
- Słowenia 6
- UAE 3
- USA - Alaska 19
- USA - Colorado 60
- USA - DC 2
- USA - Nowy Jork 38
- USA - Pennsylvania 2
- USA: New England 50
- USA: Northwest 24
- USA: Southeast 17
- USA: Southwest 66
- Włochy 7
- _NY - Adirondacks 46er 20
- _Parki Narodowe USA 38
2021.09.03 Knik River, AK (dzień 13)
Dzisiaj rano jak tylko otworzyłem oczy to pierwsze co zrobiłem to poszedłem sprawdzić pogodę. Niestety leje.
Hmmm…. nie dobrze, pomyślałem. Na dzisiaj mamy zaplanowane coś specjalnego, wyjątkowego, jak to wczoraj Ilonka napisała, wisienka na torcie! Mamy wsiąść do małej zabawki za pół miliona dolców i udawać, że się nie boimy.
Mamy zaplanowane helikoptery na lodowce. Nie byle jaki helikopter, takie małe 4-osobowe, które mogą lądować prawie wszędzie. Firma AK Helicopter Tours specjalizuje się w lataniu po lokalnych wzgórzach i lodowcach i ponoć jest jedną z lepszych w okolicach Anchorage.
Wczoraj wszystkie loty były odwołane ze względu na silny wiatr, więc jak dzisiaj rano zobaczyłem nieciekawą pogodę to mnie to lekko zmartwiło.
Mieszkamy w małych domkach należących do nich, więc idąc na śniadanie przechodziliśmy koło lądowiska helikopterów i ku naszemu zadowoleniu - latały!
Pogoda się poprawiała, dalej jeszcze czasami przelatywał deszczyk, ale się rozpogadzało. W informacji nam powiedzieli, że pogoda jest OK do latania. Cała operacja maszyn jest wznowiona.
Śniadanie nie było dobre. Nic specjalnego i bez smaku. Mogli się postarać i być bardziej kreatywni. Nudna, niedoprawiona jajecznica i prawie spalony boczek, mrożony toast i termos z ciągle brakującą kawą. Ja wiem, że darowanemu koniu nie patrzy się w zęby, ale za te pieniądze co płacimy za helikoptery można by to lepiej zorganizować.
Nie przyjechaliśmy się tu objadać tylko polatać helikopterami. A może specjalnie robią niedobre śniadania, żeby człowiek mało zjadł, był lżejszy i helikopter mniej spalił paliwa. To w sumie logiczne. Koszt godziny pracy helikoptera to $500-600 z czego paliwo kosztuje najwięcej. Każdy gram się liczy.
Mieliśmy start o 10:15. Kazali nam się zgłosić o 9:45. Podpisaliśmy wiele dokumentów, że gdyby coś się stało to oni nie biorą żadnej odpowiedzialności i nie będziemy ich o nic skarżyć. Jak by coś się stało to my pewnie raczej nie wiele byśmy mogli zrobić, ewentualnie nasza rodzina. Kazali się zważyć i przedstawili nas naszemu pilotowi.
Helikopter jest na 4 osoby, więc dostaliśmy koleżankę, Suzuki (tak się nazywała) do zespołu.
Podeszliśmy pod nasz malutki helikopterek i pilot troszkę opowiedział o maszynie i o bezpieczeństwie.
Wsiedliśmy (było ciasno, zwłaszcza z tyłu), odpalił silnik i wystartowaliśmy.
AK Helicopter Tours organizuje parę różnego rodzaju lotów. Od krótkich 45 minutowych do paro-godzinnych. Myśmy wzięli długi lot, 2 godziny. Mamy mieć 3 międzylądowania. Były większe, prywatne loty, cały dzień możesz latać, ale cena za tą usługę była potężna. W sumie latanie helikopterem jest o wiele droższe niż małymi samolotami. Pewnie to się bierze z tego, że samoloty są tańsze. Zaczynają się od $50,000, a helikoptery od $300,000. Licencja pilota jest o wiele tańsza na samoloty i o wiele krócej musisz się uczyć. Według naszego pilota to o wiele łatwiej się lata samolotami niż helikopterami. Niestety nie mam w tym doświadczenia więc nie wiem, ale jak zdobędę to się z wami podzielę.
Pierwszy przystanek mieliśmy na kamieniach jakie lodowiec po sobie pozostawił. Lot od bazy trwał gdzieś 15-20 minut. Przelatywaliśmy nad potężną doliną, którą tysiące lat temu rzeźbił lodowiec Knik.
Teraz to tu tylko płynie mała, wąska rzeczka, a kiedyś to były tu kilometry idącego w dół doliny lodowca.
Dolecieliśmy do jeziora, które jest końcówką lodowca Knik i skręciliśmy w prawo. Dalej lecieliśmy zboczem gór i wyszukiwaliśmy jakiejś zwierzyny. Zwłaszcza kozic górskich. Niestety nic nie wypatrzyliśmy.
W nagrodę pilot zabrał nas nad wodospad. Ciekawie i zupełnie inaczej wygląda z „lotu ptak” niż z ziemi.
Lądowanie na kamieniach odbyło się bardzo precyzyjnie i praktycznie nie poczuliśmy kiedy byliśmy na ziemi.
Jak się okazało to byliśmy na lodowcu Colony pokrytym grubą warstwą kamieni. Jest to martwy lodowiec, czyli taki który już się nie posuwa i umiera. Za mało go przybywa wyżej w górach i nie ma ciśnienia które powoduje ruch lodowca w dół doliny. Za kilkanaście albo kilkadziesiąt lat będzie tutaj łąka i kwiatki rosły. Po lodowcu nie będzie śladu. Rzeka też przestanie istnieć, a wraz z nią wszystkie ryby, ptaki i cały ekosystem jaki tutaj i wzdłuż koryta rzeki się znajduje. Przykre, ale niestety prawdziwe.
Podeszliśmy pod główne czoło lodowca. Lód był tak niebieski, że aż nienaturalny. Musiał się odłamać niedawno. Pewnie jakieś kilka godzin temu. Staliśmy tak z 15 minut, nasycaliśmy nasze oczy niebieskim kolorem i czekaliśmy na kolejne odłamy. Niestety nie nastąpiły.
A czy zastanawialiście się dlaczego lód lodowca jest niebieski? Czym się różni lód lodowcowy od takiego jaki mamy w domu w zamrażalniku?
A no jest parę powodów. Dwa główne. Czas i ciśnienie. W domu jak mamy dobrą lodówkę to za parę godzin mamy gotowy lód do drinków. Lodowiec ma trochę więcej czasu i robi swój lód znacznie dłużej. Dziesiątkami, a nawet i setkami lat!
Lodowiec robi go znacznie więcej niż nasza lodówka. Setki metrów grubości. Powoduje to niewyobrażalne ciśnienie na spodzie lodowca (tam gdzie lód się tworzy). Nacisk jest tak potężny, że całe powietrze jakie znajduje się w śniegu czy wodzie jest wypychane. Nawet nie ma mikropęknięć jakie mamy w normalnym lodzie.
Światło ma różne kolory (długości fal). Niektóre się bardziej odbijają od gęstego lodu a niektóre penetrują go w głąb. Niebieski „nie lubi” gęstego lodu, więc się szybko odbija i wraca do naszych oczów.
Czy można wziąć kawałek lodu z lodowca i dołożyć do drinka? Pewnie, że można. A nawet trzeba. Trzeba pamiętać o tym, że nasz drink nie stanie się niebieski. Lód z lodowca jest bezbarwny po rozpuszczeniu.
Pospacerowaliśmy z 15-20 minut wsiedliśmy do helikoptera i odlecieliśmy na nasz następny przystanek, który znajduje się ponad kilometr wyżej.
Dolinę nad którą lecieliśmy zamieszkuje wielki łoś. Ponoć jest ogromny, pilot mówił, że największy jaki do tej pory widział. Udało nam się go zobaczyć z powietrza.
Był wielki, ale z odległości to wyglądał jak sarenka a nie potężny, północno-amerykański Łoś. Myślałem, że pilot zawróci obniży lot, wyląduje koło niego…. Niestety nic z tych rzeczy nie zrobił. Dla dobra zwierzyny i dla jak najmniejszej interwencji w jego naturalny tryb życia. To zwierzę pewnie nigdy nie widziało człowieka. Żyje na tych odludnych pustkowiach i cieszy się z wolności. Dzikie zwierzęta powinny być dalej dzikie!
Helikopter to świetna sprawa. W ciągu paru minut byliśmy kilometr wyżej. Wylądowaliśmy na jakieś skarpie z niesamowitymi widokami.
Oczywiście na start zostaliśmy zaatakowani przez największe potwory Alaski. Niezliczoną ilość małych latających, wstrętnych pasożytów. Muszki, komary i inne paskudstwo nie pozwalało nam stać w miejscu. Musieliśmy cały czas się ruszać.
Dobrze, przynajmniej mogliśmy rozprostować nogi po ciasnym helikopterze. Widoki były cudowne. Dobrze, że pogoda dopisała. Nie padało, niebo było zachmurzone, ale chmury były wysoko i nie zasłaniały gór ani lodowców.
Gdzieś po 15 minutach znudziło nam się zabijanie tego latającego gów… i ponownie wsiedliśmy do maszyny.
Następny i już ostatni przystanek będziemy mieć na lodowcu Knik.
Kolejny wspaniały lot nad doliną, zboczami gór i oczywiście nad lodowcem. Teraz siedziałem z przodu, więc widoki miałem niesamowite.
Troszkę polataliśmy nad lodowcem, zaglądaliśmy w parę dziur, jezior i seraków.
Jak zwykle lądowanie było precyzyjne i nawet nie poczuliśmy jak siedliśmy na lodzie.
Siedząc z przodu mogłem się lepiej przyglądać jak on ogarnia te wszystkie przyrządy. Powiem wam, że wcale nie było to skomplikowane. Ma jeden drążek który wywija w każdą stronę i parę przycisków. Reszty nie używał. Ewentualna komunikacja z bazą, która pewnie jest połączona z jakimś centrum lotów wymagała znajomości terenów i ewentualnego podawania danych i kodów. Pilot mówił, że latanie w normalnych warunkach nie jest trudne i można w miarę szybko nabrać pewności siebie. Natomiast przy trudnych warunkach, jak silny wiatr czy słaba widoczność doświadczenie, znajomość maszyny i terenu ma ogromne znaczenie.
Jak we wszystkim, praktyka czyni mistrza.
Ten przystanek był naszym najdłuższym i trwał jakieś 30 minut. Ubraliśmy raki na buty i znowu stanęliśmy na lodowcu. Jak dobrze liczę, jest to nasz szósty i niestety ostatni lodowiec na tym wyjeździe. A szkoda, bo one są porostu piękne.
Pilot zna ten lodowiec bardzo dobrze, więc wiedział gdzie wylądować. Mogliśmy podejść do jego mini-jezior a także to bardzo głębokich szczelin. Jakie to wszystko jest czyste i niebieskie.
Oczywiście wypicie jego krystalicznie czystej wody jest obowiązkowe. Niestety nie była niebieska. Pragnienie zostało zaspokojone, można chodzić dalej.
Idąc na spacer spotkaliśmy inny helikopter, a obok niego parę młodą i trochę fotografów. Ponoć jest to bardzo popularne i modne robienie sobie zdjęć ślubnych na lodowcach.
Za jakiś czas jak wnuczek będzie oglądał te zdjęcia to powie:
- Babciu, babciu, a co to takiego?
- A to jest lodowiec. Kiedyś takie coś pięknego żyło na naszej planecie.
- Babciu, a gdzie teraz one są?
- Pływają w Oceanach - odpowiedziała. Babcia….
Wszystko co piękne szybko się kończy, więc z łezką w oku wsieliśmy do helikoptera i ruszyliśmy w kierunku bazy.
Lot trwał 12-15 minut wzdłuż prawie wyschniętego koryta rzeki Knik. Na Alasce wszystko jest tak ogromne, że ciężko jest określić wielkość albo odległość.
Szerokość tego koryta to aż 7km!
Potężne nie. Teraz na jesień to tu tylko „mała” rzeczka płynie. Na wiosnę jak śniegi i lody wyżej w górach topnieją to ponoć jest zupełnie inaczej. Rzeczka zamienia się w potężną górską rzekę i z wielkim pędem płynie w dół doliny.
Wylądowaliśmy w bazie, pożegnaliśmy się z pilotem i poszliśmy na taras widokowy i zaplanować dalszy dzień.
Za bardzo w tym rejonie nie ma gdzie chodzić na hiki. Wszystko jest za daleko, a brak dróg uniemożliwia docieranie do odległych miejsc. Trzeba iść parę dni żeby gdzieś dojść. Dzisiaj rano spotkaliśmy dziewczynę, która niosła dwa plecaki. Samotnie 3 tygodnie chodziła po tych przepięknych dziewiczych terenach. Trzeba mieć siłę, odwagę i samo-motywację, nie?
Postanowiliśmy popołudnie spędzić w miasteczku Palmer. Za bardzo nie ma co tam zwiedzać, więc Ilonka znalazła rejon w którym jest browar na browarze. Czy ja już wam mówiłem, że na Alasce dużo piją?
W 15-20 minut zjechaliśmy w dół do miasteczka. Rzeczywiście wybór był spory. Odwiedziliśmy dwa, coś przekąsiliśmy, coś wypiliśmy, coś zakupiliśmy na wieczór i postanowiliśmy chwilę pojeździć po okolicy.
Tak jak pisałem, za wiele tu się nie dzieje. Pojechaliśmy na farmę dzikiej zwierzyny, ale okazało się to bardziej atrakcją dla dzieci niż na oglądaniu zwierzaków.
Wróciliśmy do naszych domków i poszliśmy na kolacje. Jedzenie było ok, ale tak jak śniadanie, mogliby się lepiej postarać. Jeśli ktoś chce robić helikoptery to polecam to miejsce. Natomiast na hiki czy inne atrakcje to są lepsze miejsca wzdłuż drogi Glenn.
Jest to nasz ostatni wieczór na Alasce. Usiedliśmy sobie na naszym ganku i patrzyliśmy przed siebie na zapadający zmierzch.
Kolejny dzień minął. Nam to łatwo powiedzieć. Jutro wsiadamy w samolot i odlatujemy do „ciepłych krajów”. Dużo ludzi (zwłaszcza sezonowych pracowników) wkrótce zrobi to samo. Wróci na zimę do kontynentalnej części Stanów. Jak ptaki, na zimę do ciepłych krajów!
Natomiast część ludzi zostanie na Alasce. Zwłaszcza tych co tam mieszkają na stałe. Oni nie mają opcji i luksusu przezimowania gdzie indziej.
Zimy tam są długie, mroźne i ciemne. Od października gdzieś do maja praktycznie jest zerowa ilość turystów, więc i też nie ma pracy. Ze względu na ocieplanie klimatu coraz popularniejsze stają się narciarskie wakacje na Alasce. Heli skiing i w resortach. Największy resort na Alasce to Alyaska Ski Resort. Już jest duży, a są wielkie plany na jego mega-rozbudowę. Najlepsze miesiące to marzec i kwiecień.
Jak na razie to jest za mało żeby Alaska stała się zimowym centrum jak Colorado czy Utah. Ale za kilkanaście albo kilkadziesiąt lat kto wie, może tam się będzie latać na narty jak u nas będzie już za ciepło. Już ceny mieszkań w resortach narciarskich na Alasce idą do góry, a pewnie pójdą jeszcze więcej jak inwestorzy wejdą z dużymi pieniędzmi w resorty. Alaska tego potrzebuje. Potrzebuje ludzi i pieniędzy. Ale nie ludzi tylko na lato, potrzebuje ich przez cały rok.
Niestety nie dało się na ganku za długo posiedzieć. Rdzenni mieszkańcy Alaski nas wygoniły do środka. Komary pasożyty….
2021.09.01 Matanuska Glacier, AK (dzień 11)
Kolejny dzień, kolejny lodowiec. Rzeczywiście polecieliśmy po bandzie jeśli chodzi o lodowce ale tak to jest jak zaczęliśmy o nich czytać i nie mogliśmy się zdecydować, który oglądać. Na szczęście nie musieliśmy się ograniczać i mogliśmy odwiedzić ich kilka. Zwłaszcza, że cały czas w głowie mamy myśl, że kiedyś ich nie będzie.
To co jednak urozmaiciliśmy to sposób zwiedzania. Zwiedzaliśmy je sami, ze statku, teraz przyszła kolej na zwiedzanie z przewodnikiem.
Lodowiec Matanuska nie bardzo można zwiedzać samemu. Problem polega na tym, że o ile lodowiec jest na ziemi publicznej o tyle brama wjazdowa jest na terenie prywatnym. Parę lat temu, każdy mógł wejść na lodowiec ale opłaty były masakryczne, chcieli wtedy ponad $75 za osobę. Podobno w czasach jak wpuszczali wszystkich to była jazda na lodowcu. Przewodnik nam opowiadał, że widział ludzi w klapkach, podających sobie dzieci nad uszczerbami i przepaściami. Może i lepiej, że zabronili każdemu tam wchodzić.
Aktualnie bilet wstępu kosztuje tylko $25 tylko albo ma się dużo szczęścia i umiejętności, żeby przekonać Bob’a który jest właścicielem bramki, żeby cię wpuścił. Albo wynajmujesz przewodnika. My wybraliśmy przewodnika. Po pierwsze bezpieczniej, po drugie ciekawiej a po trzecie, moglibyśmy nie przekonać Bob’a i co by było? Wynajęcie przewodnika jest o tyle fajne, że zawsze Ci coś poopowiada i zaprowadzi w piękne miejsca.
Dzisiejszą wycieczkę rezerwował Darek. Oczywiście przygotował się na szóstkę z plusem i wybrał najlepszą z możliwych opcji. Wykupioną mieliśmy wycieczkę w małej grupie (tylko 4 osoby) na zaawansowanym poziomie. Nie była to jeszcze wspinaczka po lodzie (choć taka opcja też była) ale dłuższy spacer, bardziej zaawansowany teren itp. Kiedyś na Islandii robiliśmy podobną wycieczkę i wówczas nasza grupa była około 10 ludzi. Wtedy podzielili 20 ludzi na pół patrząc na ich buty. Po butach można dużo się o człowieku dowiedzieć a zwłaszcza jak dużo chodzi po górach i jak często. Nasze zdarte buty mają trochę historii do opowiedzenia więc na Islandii zostaliśmy wybrani do zaawansowanej grupy, która właśnie poszła dalej i wyżej na lodowiec. Ciekawe jak będzie dziś.
Po śniadaniu pojechaliśmy w wyznaczone miejsce - jakieś 30 minut od naszego pensjonatu. Mieliśmy być 15 minut wcześniej ale chyba wszyscy tu zaspali bo poza nami i inną parą nie było nikogo z obsługi. Ta inna para wyglądała spoko i widać było, że też chodzą po górach. Niestety oni szli na inna wycieczkę - wspinaczkę po lodzie. Tak więc my cierpliwie czekaliśmy na obsługę i z ciekowości obserwowaliśmy, kto jeszcze się pojawia i zastanawialiśmy się kto jeszcze będzie w naszej grupie.
O 9 rano pojawiła się załoga. Podpisaliśmy cyrografy czyli regulamin, że wszystko robimy na własną odpowiedzialność i nie będziemy ich skarżyć jak sobie skręcimy nogę. Po złożeniu podpisów przyszedł czas na uzupełnienie sprzętu. Nova Glacier Adventure, firma którą wybraliśmy, pożycza wszystko co potrzebne: raki, kaski, uprzęże, nawet buty. Nam pozwolili używać własnego sprzętu i pożyczyliśmy się od nich tylko uprzęży. Reszta ludzi niestety nie miała sprzętu więc zaczęło się przymierzanie butów, ustawianie raków itp. My tylko siedzieliśmy i obserwowaliśmy towarzystwo. Trzy osoby były spoko. Widać, że mieli górskie ubranie, że po górach chodzą i nie jest to ich pierwszy raz. Oni jednak szli na Ice Climbing czyli wspinaczkę po lodzie. Pozostałe 6 ludzi pomimo, że podobno wykupili zaawansowaną wycieczkę to nie bardzo wyglądali jakby mieli doświadczenie. Lekkie buty (tenisówki), szaliki, albo wręcz przeciwnie, aż przesadzone zimowe ubrania włącznie z kombinezonami narciarskimi. Szaty niby nie zdobią człowieka ale jednak po ubraniu można dużo powiedzieć o doświadczeniu. Szczególnie w górach. Obawialiśmy się, że jednak dwie osoby z tej szóstki pójdą z nami. No cóż, raz jesteś w mocnej grupie a raz w słabej. W pewnym momencie nasz przewodnik zapakował plecak w liny i mówi do nas, że idziemy… my z Darkiem popatrzyliśmy po sobie i wskoczyliśmy do jego auta tak jak nam kazał. Od razu nasunęło mi się pytanie - ale to sami jedziemy? I zadałam je głośno. Na co gościu odpowiedział: “Tylko nie sprawdźcie, żebym żałował, że was wziąłem.” Jak się okazało, mają oni możliwość przesuwania ludzi między grupami tak aby poziom i doświadczenie się wyrównały. Cieszyliśmy się, że udało nam się skończyć w prywatnej grupie bo jak wiadomo idzie się tak szybko jak najwolniejszy członek grupy. Potem jak widzieliśmy gdzie my zaszliśmy a gdzie reszta to jeszcze bardziej byliśmy wdzięczni Mitch’owi (przewodnikowi) za decyzję jaką podjął.
Byliśmy pierwsi na lodowcu. Szybko się zebraliśmy, nie musieliśmy mierzyć butów ani ustawiać raków, szybko też wybraliśmy się z auta. Nie spodziewaliśmy się dużo ludzi na lodowcu ale Mitch mówił, że normalnie zdarza się trochę grup i jak będziemy wracać to zobaczymy ich więc lepiej delektujmy się póki nikogo nie ma. Tak też robiliśmy. Szliśmy, pstrykaliśmy zdjęcia, aż tu nagle stanęliśmy pod ścianą z lodu i usłyszeliśmy “no to czas na wspinaczkę”. Ops… to było w planach? Popatrzyłam tylko na Darka pytająco czy to naprawdę było w planach i zaciągnęłam zapięcie na uprzęży.
Najpierw przewodnik pokazał nam jak się powinno wychodzić i zaczął się sam wspinać używając tylko czekanów i raków. Na górze zainstalował linę i spuścił nam czekany. Kiedy wszystko było gotowe, przypięłam się do liny, czekany w rączki i do dzieła.
Czekany fajna sprawa. Pierwszy raz je używałam i właściwie pierwszy raz miałam je w ręce ale były bardzo pomocne. Wspinaczka po lodzie przypominała wspinaczkę ścianami skalnymi gdzie często trzeba pomyśleć gdzie położyć nogę i rękę. Tutaj było o tyle łatwo, że nawet jak się nie miało właściwej półeczki na ręce czy nogi to się po prostu wbijało czekan w lód i już był punkt zaczepienia. Ściana nie była pionowa. Teoretycznie można po niej wyjść używając tylko raków i rąk ale z czekanami jest dużo lepiej a z liną dużo bezpieczniej.
Po mnie przyszła kolej na Darka. On już kiedyś miał czekan w rękach jak się wspinał na Cotopaxi. Nie używał go jednak do wspinaczki takiej jak ta. Miał go bardziej na wypadek jakby się pośliznął. Ratowanie się czekanem to kolejna bardzo ważna umiejętność i krytyczna jak się chodzi po dużych lodowcach jak Cotopaxi.
Darek pokonał ściankę jak zawodowiec i nawet się człowiek nie oglądnął jak on już był na górze. Podsumował to jednym zadaniem “Trzeba kupić czekany”. Zabawa przednia i zdecydowanie cieszymy się, że mieliśmy taką okazję.
Jak już wyspinaliśmy się na ściankę to byliśmy w totalnie innym świecie. Było pięknie, pusto i lodowo. Kraina lodowca otworzyła się przed nami, nie widzieliśmy już parkingu, innych ludzi. Wszędzie lód, ale właśnie to było najpiękniejsze w tym wszystkim.
Mieliśmy jeszcze jedną ścianę, albo bardziej powinnam powiedzieć rynnę, do pokonania ale to już była bułka z masłem. Przewodnik tak czy siak rozłożył linę, która wiadomo była pomocna ale ogólnie nie było to nic trudnego.
Troszkę czasu zajmowało ciągłe rozkładanie liny. Zastanawiam się czemu oni nie zostawiają lin na parę dni. Wiadomo, że lodowiec się rusza i strzeliny się zmieniają ale chyba nie aż tak szybko, żeby na parę dni nie mogli zostawić lin. A może nie chcą, żeby inne firmy z nich korzystały? Na pewno coś w tym jest. W każdym razie my nie narzekaliśmy bo po pierwsze i tak cieszyliśmy się, że jest nas tylko dwoje i nie musimy czekać, aż reszta grupy się wyspina a po drugie wykorzystywaliśmy ten czas na robienie zdjęć.
Po przejściu rynną naszym oczom ukazało się kolejne magiczne miejsce…
Poczuliśmy się jak w samym centrum lodowca. Przewodnik miał rację. Wynajmuje się przewodnika z dwóch powodów. Po pierwsze ze względu na jego doświadczenie i bezpieczeństwo jakie ci daje, a po drugie przewodnik zna piękne miejsca i cię zaprowadzi prosto do nich. Często zapominamy o tym drugim powodzie. Myślimy o przewodniku bardziej jak o zabezpieczeniu i osobie która wie jak zainstalować liny. Prawda jest taka, że my byśmy mogli sami łazić po tym lodowcu ale zajęłoby nam godziny, żeby dojść w te najładniejsze miejsca.
To niestety był najdalej wysunięty punkt do, którego doszliśmy. Od tego momentu trzeba było wracać. Można iść dalej lodowcem. Są nawet takie wyprawy gdzie rozkłada się namioty na lodzie a prowiant dostarczany jest helikopterami. Podobno jakaś firma specjalizuje się w tego typu ekspedycjach i przejście całego lodowca trwa ok. 28 dni. Tylko jaka przyjemność jest spać tak na lodowcu gdzie nie można nawet ogniska rozpalić i wszystko wokół jest białe. Na pewno jest to przeżycie ale chyba ja powiem pass.
Wracaliśmy tą samą drogą co wychodziliśmy więc oznaczało to ponowne pokonanie rynny i ściany. Z rynną poszło łatwo ze ścianą w sumie też. Schodziliśmy używając metody rappelling. Przywiązani do liny schodziliśmy krok po kroku na dół. Przewodnik nas spuszczał więc nasza praca polegała tylko na przekładaniu nóg na lodzie. Wyglądało to trochę jak chodzenie tylko ściana robiła za podłogę a lina pomagała nam walczyć z grawitacją. Pierwsza chwila kiedy musiałam zaufać linie i po prostu zacząć iść była dziwna ale jak tylko się przełamałam to uśmiech nie schodził mi z twarzy. Super uczucie - i jakie to łatwe!
Ja byłam w szoku, że to takie proste i bez wysiłkowe a Darek był w szoku, jak lód potrafi utrzymać człowieka. Mitch bowiem wykręcił w lodzie dwa małe kanały w kształcie litery V i przewlókł przez to sznur. Wygląda to mniej więcej jak na rysunku poniżej.
Tak przewleczona lina robi za kotwicę. Następnie do tego przywiązywana jest główna lina z karabińczykami i człowiek. Myśmy chodzili po lodzie parę dni temu i baliśmy się, że może się ukruszy, może się załamie pod naszym ciężarem. Jak zobaczyliśmy, że lód jest w stanie utrzymać dorosłego człowieka na linie i nawet nie drgnie to nasze obawy zniknęły i już spokojnie skakaliśmy po lodzie ile wlezie.
Bezpiecznie zeszliśmy na dół i dopiero teraz zobaczyliśmy ile więcej ludzi się tu uzbierało. W oddali było kilka większych grup. Niedaleko nas na ściankach bawiły się dwie grupy z firmy Nova Glacier Explorers (naszej firmy). Widzieliśmy w oddali grupę 6 ludzi, którzy mieli wykupioną wycieczkę tą co my. Oni jednak nie doszli tak daleko i bawili się na łatwiejszej ściance tylko w schodzenie - bez wychodzenia. Na innej, bardziej stromej ścianie, cztery osoby robiły wspinaczkę. Oni mieli wykupioną wycieczkę Ice Climbing. W sumie to się cieszyliśmy, że my nie wybraliśmy Ice Climbing. Oni spędzają więcej czasu na ściance, uczą się i próbują ale za to mało widzą lodowca. My mieliśmy mały przedsmak wspinaczki a jednocześnie mogliśmy zobaczyć piękne miejsca.
Na sam koniec Mitch zaprowadził nas w miejsce zwane Ice Fall (wodospad lodu). To tutaj tylko dochodzi większość wycieczek. Ale ja się cieszę, że Darek poczytał i wyszukał która firma jest najlepsza. Inne firmy nie dość, że dochodzą tylko do tego miejsca to jeszcze nie dają raków tylko łańcuszki.
Byliśmy w tym miejscu sami - na szczęście. Nawet przewodnik podkreślał parę razy, że dobrze, że wcześniejsza grupa właśnie opuściła to miejsce a nowa jeszcze nie doszła. Też chyba w ciszy chciał się napatrzyć na to cudo natury. Nie dziwię mu się. Tu musi się dziać jak tak przyjdzie 20 ludzi i każdy skacze, krzyczy, robi sobie selfie itp. My podobnie jak nasz przewodnik mogliśmy tak stać godzinami w tym miejscu, podziwiać lodowiec i wsłuchiwać się w jego odgłosy. Bo przy lodowcu słychać jak pęka, jak czasem coś się odłamie.
Czas było wracać do bazy. To był piękny spacerek i dzień pełen wrażeń. W bazie wypiliśmy jeszcze piwko z przewodnikiem i pogadaliśmy troszkę o życiu. Mitch jest wolnym duchem. Sam nazywa siebie Ski-bum czyli w wolnym tłumaczeniu bezdomny narciarz. Kocha narty więc od razu znalazł wspólny temat z Darkiem. On jednak wybiera takie mniejsze resorty, które mają mniej turystów a co za tym idzie też mniej zielonych i niebieskich tras. Sam jest przewodnikiem w jakimś małym resorcie w Utah. Lato spędza na Alasce pracując dla Nova a zimy w Utah jeżdżąc na nartach. Widać, że robi to co lubi cały rok a spanie u kogoś na tarasie czy pod namiotem uznaje za standard. Typowy włóczykij.
Po lodowcu wróciliśmy do naszego pensjonatu. Po krótkiej drzemce (musieliśmy nadrobić zaległości) poszliśmy na górę gdzie pomału szykowano się do obiadu. Dziś pensjonat już jest pełny. Obsługa była zajęta przygotowywaniem kolacji na jakieś 30 ludzi ale uwijali się szybko. My grzecznie zajęliśmy stolik i podziwialiśmy widoki. Naprawdę cudowne miejsce!
Kolacja w pensjonacie nie jest wliczona ale można ją sobie osobno wykupić. Jest to dobra opcja bo w okolicy nie wiele jest restauracji. Większość trzeba zgłaszać dzień wcześniej i rezerwować. Myśmy jadąc tu wczoraj zadzwoniliśmy aby dowiedzieć się i zarezerwować sobie miejsce na kolację. Wczoraj niestety nie załapaliśmy się. Dziś za to byliśmy bardzo ciekawi czym to nas poczęstują. Codziennie jest tu inne danie i nie ma menu tylko zdany jesteś na kucharza. Można zgłosić jak się ma jakieś restrykcje w diecie i pewnie ugotują coś innego (np. wegetariańskiego). My oczywiście nic nie zgłaszaliśmy bo lubimy eksperymentować a nie wymyślać. No i dobrze bo to co wjechało na stół przerosło nasze oczekiwania.
Pięknie podana i przepyszna porcja schabu z ziemniakami i szparagami. Było tak pyszne jak wyglądało. Idealnie wypieczone, przyprawione i po prostu niebo w gębie jak to się mówi. Był to chyba najlepszy obiad jaki jedliśmy na tym wyjeździe. No może tacos z tuńczyka są porównywalne. Po daniu głównym przyszedł jeszcze deser. Domowe ciasto z gałką lodów i borówkami z ogródka. Pychota!
Szefem kuchni jest Kate, pani która wczoraj opowiadała nam o zorzach. Jej syn CJ natomiast przejął talent mamy ale przelał go na drinki. Jest on bowiem barmanem. Barmanem z powołania. Uwielbia eksperymentować z drinkami, przykłada dużą wagę do szczegółów. Jednym z takich szczegółów było przydymienie szklanki na Old Fashion. Drinek Old Fashion jest dość popularny i polega na zmieszaniu burbonu, bitters, i syropu cukrowego. CJ jednak nie idzie na łatwiznę. Najpierw podpalił węgielki a potem położył na tym szklankę aby dym wypełnił szkło i nadał dodatkowego smaku. Jako syropu cukrowego użył syrop zrobiony z niebieskich kwiatów z Tajlandii.
Jako ciekawostka - dużo ludzi uważa, że niebieskie jedzenie jest sztuczne i ma w sobie chemię aby nadać kolor. Prawda jest taka, że dla nas to jest sztuczne i chemiczne bo w starożytności on nie istniał. Naukowcy odkryli, że w czasach starożytnych kolor niebieski nie istniał. Szczególnie w starożytnej Grecji. Np. w twórczości Homera nie ma nigdy wspomnianego słowa niebieski pomimo, że wszystkie inne kolory są wymienione. Dla odmiany w Azji kolor niebieski był bardzo popularny i wykorzystywany do gotowania.
Drink rzeczywiście był zbalansowany, nie za słodki, nie za mocny - po prostu idealny! Trochę zeszło robienie go ale cóż, każda sztuka wymaga czasu. Siedzieliśmy przy barze obserwując jak CJ eksperymentuje z drinkami. Poza załogą dołączyło do nas jeszcze parę ludzi i historiom nie było końca. Było to bowiem skupisko bardzo ciekawych ludzi. CJ jest byłym wojskowym, Navy, opowiadał o swoich przygodach na oceanach. O życiu w łodzi podwodnej. Dwie rzeczy utknęły nam w pamięci. Pierwsza dotycząca jedzenia. Jako, że jego mama gotuje pysznie (o czym przekonaliśmy się podczas kolacji) to on nie bardzo znał inną kuchnię. Uważał, że jedzenie zawsze jest smaczne i ładnie podane. W marynarce przekonał się jednak, że jest różnica między jedzeniem a paszą. Skomentował to tylko tak - mówi się, że marynarka ma najlepsze jedzenie, więc ja nie chcę wiedzieć co inni jedzą.
Drugą rzeczą którą stwierdził, to że najgorszym uczuciem jest być w łodzi podwodnej pod lodem. Wg. niego jest to najbardziej przerażająca rzecz na świecie. Ja i tak podziwiam ludzi z łodzi podwodnych, że nie mają klaustrofobii ale jak tak pomyśleć, że jeszcze nad sobą ma się tony lodu to musi być przerażające. Do tego wszystkiego jeszcze odgłosy jakie się słyszy są jak nie z tej ziemi. Jak tak wszystkie odgłosy się mieszają (woda, pękanie lodu, echo) to można myśleć, że to jakieś głosy z zaświatów. Na to wszystko wtrąciła się dziewczyna Jay, która jest zafascynowana rekinami i życiem oceanów i powiedziała, że człowiek potrafi polecieć w kosmos a 80% głębin oceanów jest nadal nie osiągalna i odkryta. Wow - nigdy o tym nie myślałam i nie zdawałam sobie sprawy ale coś w tym musi być.
Ponieważ jutro mamy lekki dzień i możemy się wyspać to dziś cieszyliśmy się z nowych znajomości. Słuchaliśmy ciekawych historii i jak czasem podsunęli nam jakiegoś drinka na spróbowanie to próbowaliśmy i chwaliliśmy.
2021.08.31 Girwood & Glacier View, AK (dzień 10)
Yupii…mamy samochodzik. Nie jesteśmy już do końca bezdomni. Nie jesteśmy zależni od rozkładów jazdy. Wolność! Możemy znów postać godzinę w korkach. Ogólnie to nie mam nic przeciwko transportowi publicznemu. Często jest szybszy, wygodniejszy, szybszy i tańszy. Jednak samochód też ma plusy, można podjechać gdzie się chcę i kiedy się chce.
Rano prosto z hotelu, oczywiście po śniadanku na 20 piętrze, pojechaliśmy na lotnisko odebrać samochód. Nie było łatwo ani tanio zarezerwować samochód na Alasce ale na ostatnie parę dni udało nam się skołować jakiś SUV.
Pierwszy przystanek to Potter Marsh Wildlife Viewing Boardwalk. Jak sama nazwa mówi platforma do oglądania zwierząt to i zwierzęta powinny być. Z nadzieją, że tu już na pewno coś zobaczymy ruszyliśmy na deptak. Niestety chyba wszystkie zwierzęta uciekły jak ludzie zaczęli przychodzić. Widzieliśmy ślady obecności łosia albo misia ale to były tylko ślady w trawie.
Tak czy siak spacerek był fajny i fajnie jest mieć takie miejsce do pospacerowania i dotlenienia mózgu tak blisko wielkiego miasta jakim jest Anchorage.
Po spcerku ruszyliśmy w kierunku Alyaska Resort. Jest to największy resort narciarski na Alasce. Oczywiście Darek chciał sprawdzić co w trawie piszczy i czy jest on warty odwiedzenia w zimie. Wygląda całkiem fajnie i jest szansa, że kiedyś przyjedziemy tu w sezonie.
Alyaska Resort ma stosunkowo zaawansowany teren. Tylko 11% to zielone trasy. Ma 2500 ft (760m) różnicy wzniesień ale można podejść wyżej i zjeżdżać 3200 ft (975 m). Myślę z Darek nie będzie się nudził. Sama baza wygląda tak sobie. Jak na Stany przystało przy gondoli jest wypasiony hotel, gdzie pachnie kadzidełkami, na lobby są drogie sklepy i restauracje a dekorację stanowi miś polarny.
Jest też druga część resortu w której jest więcej szeregowych domków, apartamentów. Tam nie wiele się działo ale zjechaliśmy 5 minut w dół i wjechaliśmy do browaru ukrytego w krzakach i lesie. WOW… było trochę ludzi co zaskoczyło nas na maksa, że tu w tych krzakach ciężko jest znaleźć wolne miejsce na parkingu.
W słoneczku super się siedziało ale szybko przenieśliśmy się pod parasol i tam się zaczęło. Siedzieliśmy przy dużych ławkach więc lokalni spragnieni rozmowy z kimś nowym się dosiadali i jak tylko usłyszeli, że my nie mówimy po angielsku to zaczęły się pytania…a od pytań skąd jesteśmy poszło na opowiadanie całej historii życia. I takim oto sposobem poznaliśmy małżeństwo, które Europę bardzo dobrze zna… ale znają tą Europę powojenną. Mężczyzna był w wojsku i stacjonował dużo w Europie a potem brał udział w wojnie w Zatoce Perskiej.
Zajadaliśmy meksykańskie jedzenie, popijaliśmy pysznym, świeżym piwkiem i słuchaliśmy opowiadań byłego żołnierza. Podobno byli oni w Niemczech jak zburzyli mur berliński. Mieli znajomych, których dziadek czy tata był w SS. Zdecydowanie żyli w ciekawych czasach. Wiadomo, że głównie opowiadali te miłe historie ale sami przyznali, że ciekawie nie było w czasach 80/90 w Europie.
Fajnie się siedziało i siedziałoby się tak dalej ale trzeba ruszać w drogę. Minusem posiadania auta są korki. Pociag przejedzie po własnych torach, samolot przeleci a samochód jak stał taka stoi. Alyaska resort jest pomiedzy Anchorage a Seward. Jak już wiecie z wcześniejszych wpisów Seward jest piękny i zdecydowanie warty odwiedzenia. Oznacza to, że w połączeniu z robotami drogowymi czekają nas korki. I tak też się stało. Wystaliśmy swoje w obie strony i wreszcie znaleźliśmy się na autostradzie numer 1.
Flaga Alaski przedstawia konstelacje gwiazd (Wielką Niedźwiedzicę) i gwiazdę polarną. Wielka niedźwiedzica symbolizuje oczywiście niedźwiedzie, które są rdzennymi mieszkańcami tego stanu. Gwiazda Polarna natomiast symbolizuje stan wysunięty najbardziej na północ. Gwiazdy z flagi są również na oznaczeniach autostrad jak widac na powyższym zdjeciu. Są też na różnego rodzaju pamiątkach ale też zostały wybite przez naszego konduktora jak nam kasował bilety w pociagu Seward - Anchorage.
Droga numer 1 ciągnie się przez piękna dolinę na wschód od Anchorage, aż do miasta Tok. Do Tok to my dziś nie jedziemy, choć Darek co chwila się pytał a co tam jest i prawie był gotowy jechać do końca tylko, żeby się przekonać co tam jest.
Wydaje mi się jednak, że w Tok nie wiele jest poza skrzyżowaniem autostrad. Nasz plan był zjechać dużo wcześniej. W miejscowości Glacier View mieliśmy rezerwacje w Majestic Lodge. Glacier View ciężko nazwać miasteczkiem bo w sumie to chyba nic tam nie ma poza pensjonatami i biznesami oferującymi wycieczki na lodowiec. Swoją nazwę i popularność miasteczko zyskało dzięki lodowcowi Matanuska. Lodowiec ten mamy w planach zwiedzić jutro. Droga do pensjonatu była piękna i jechaliśmy dość wolno aby pstrykać zdjęcia. Tu za wiele ludzi nie jechało i trochę się zastanawialiśmy co zastaniemy na końcu naszej drogi.
Do Majestic Lodge zjechaliśmy koło 7 wieczór i odrazu wyskoczyła do nas panienka, która zarażała pozytywną energią. Skakała jak mały piesek i pokazywała nam wszystko włącznie z naszym pokojem. Pokój jak to pokój ale widok ze stołków w ogrodzie był powalający.
Oczywiście Darka uwadze nie umknął napis “Majestic Heli Ski”. Czyżby Majestic organizował też heli skiing (narty z helikoptera)? Wygląda, że tak. Cały pensjonat udekorowany był albo porożami z polowań albo zdjęciami z heli skiing. Jak się okazało to w zimie pensjonat ten przyjmuje rolę resortu narciarskiego. Można przyjechać tu na tydzień między lutym a kwietniem i za “niecałe” $10tys ma się nocleg i wyżywienie na 7 dni a także codziennie wywożą cię parę razy dziennie w góry gdzie sobie zjeżdżasz po świeżutkim puchu. Przewagą heli skiing jest jakość śniegu i mało ludzi. Ponieważ jest to droga przyjemność i wywożą cię w góry gdzie jest zerowa infrastruktura, to masz gwarantowane, że puch będzie ale ludzi za wiele nie zobaczysz. Darek już prawie zaczął rezerwować pobyt tu na następny sezon i kombinował jak to pogodzić z Alyaska resortem, ale dowiedział się, że na 2021/2022 już nie ma miejsc. Może za parę lat…
W leci natomiast pensjonat Majestic jest popularny na wesela. W ogrodzie mają małą drewnianą konstrukcję, która robi za kapliczkę. Ogród spokojnie pomieści dużo gości a do tego jadalnia i taras. No i oczywiście widok…
Rozpakowaliśmy się, poszliśmy na chwilkę posiedzieć do ogrodu, zjedliśmy kolację i stwierdziliśmy, że zobaczymy co tu się dzieje. Wyszliśmy więc na piętro z restauracją i siedliśmy z załogą przy barze. Z Darkiem lubimy siedzieć przy barze, zwłaszcza w nowych miejscach bo zawsze można się czegoś ciekawego dowiedzieć. Tym razem dowiedzieliśmy się, że dziś mają być widoczne zorze polarne. Podobno niedawno wybuchło słońce i fala ta do 18h dojdzie do ziemi. Ta zwiększona aktywność słońca ma spowodować, że zorze polarne będą widoczne nawet w południowej Alasce … wow - zorze w lecie? To się rzadko zdarza. To znaczy zorze są cały rok ale zdecydowanie gorzej i rzadziej spotykane sa w lecie. Część pracowników się napaliła bo nigdy nie widzieli zorzy polarnej. My też się troszkę napaliliśmy, pomimo, że to nie nasz pierwszy raz. Do drugiej rano jednak czekać nie chcieliśmy. Poszliśmy więc spać wcześniej aby ok. 12-1 w nocy się przebudzić i sprawdzić co się dzieje. Nie tylko my wyszliśmy na taras czy do ogrodu. Każdy był ciekawy. Ludzkie oko niestety nic nie dostrzegło. Aparat troszkę uchwycił ale nie wiele…
Po pierwsze wydaje mi się, że trzeba było wyjechać na jakieś wzgórze (Hatcher Pass jest dobrą opcja), po drugie pewnie trzeba by poczekać do 2 am a po trzecie jednak na posesji pensjonatu Majestic nie było idealnie ciemno co też utrudniało zobaczenie zorzy. My jutro idziemy chodzić po lodowcu więc średnio uśmiechało nam się siedzenie do 2 rano i zdecydowaliśmy się spać. Jak na drugi dzień rozmawialiśmy z ludźmi to nikomu nie udało się zobaczyć zorzy.
2016.11.05 Droga do Christchurch, Nowa Zelandia (dzień 14)
Dzisiaj jest to już nasz ostatni, pełeny dzień wakacji w tej wspaniałej krainie. W planie mamy dojechać do Christchurch, które znajduje się 410 km od Fox Glacier. Zanim to jednak zrobiliśmy postanowiliśmy odwiedzić lodowiec Fox.
Wczoraj zrobiliśmy dosyć duży hike w pobliskiej wiosce i oglądaliśmy Franz Josef. Fox glacier jest mniejszy, ale ponoć też ładny.
Niestety do, albo na żaden z tych lodowców nie można wyjść albo podejść. Na dole one są za bardzo strome i jest to niebezpieczne. Nie ma to jak w Chamonix, gdzie po Valle Blanche w lato można biegać ile się chce (w dolnej partii oczywiście). Tutaj można na oba te lodowce wylecieć helikopterem i dopiero tam, w górnej części (gdzie jest płaściej) z przewodnikiem pochodzić. Nawet to rozważaliśmy, ale często pogoda tutaj nie jest najlepsza, są chmury i nic nie widać. Szkoda czasu i pieniędzy, ta impreza kosztuje ponad 500 NZD na osobę.
W ciągu paru minut podjechaliśmy na parking i ruszyliśmy w górę rzeki lodowcowej. Szlak prowadzi głęboką doliną gdzie jeszcze niedawno (jakieś 200 lat temu) był potężny, gruby lodowiec. Niestety lodowce się kurczą od kilkuset lat. Nie tylko w NZ, ale i na całym świecie.
Po jakieś pół godziny, łatwym szerokim szlakiem doszliśmy do punktu widokowego znajdującego się jakieś 500 metrów od czoła lodowca.
Wszystkie lodowce posuwają się na dół. Ich prędkość zależy od wielu czynników. Ten w górnej części posuwa się 4-5 metrów na dzień, a w dolnej 50-60 cm. Postaliśmy tak chwilę i podziwialiśmy ten ogrom natury. Niestety długa droga przed nami, trzeba się zbierać, powiedzieliśmy.
Parę dni temu wspominałem, że Nowa Zelandia nie ma autostrad. Gorzej, ona, a zwłaszcza jej południowa wyspa jest bardzo górzysta. Oni też tutaj nie mają wiaduktów ani tuneli, a jak mają wiadukt, to aż robią punkt widokowy, bo to jest wielka atrakcja.
Podróżowanie odbywa się wąskimi drogami z niezliczoną ilością serpentyn. Do góry i na dół, do góry i na dół..... i tak cały czas. Często pada, więc nawierzchnia może być śliska. Trzeba bardzo uważać. Ma to też swoje plusy, nie jest nudno jak na autostradzie i kierowca raczej nie uśnie za kierownicą. NZ jest dużym krajem, więc odległości też są znaczne. Myśmy ograniczyli się tylko do środkowo-południowej części południowej wyspy, a i tak za dwa tygodnie zrobiliśmy ponad 3000 km. Średnio robiliśmy około 250 km tymi dróżkami. To tak jakby codziennie jechać z Krakowa do Zakopanego i z powrotem, o wiele bardziej krętą i górską drogą niż Zakopianka.
Jaka rada dla podróżujących? Miejcie dużo ulubionej muzyki (radio raczej nie działa), dobrze przypnijcie bagaże, bo będą latać na serpentynach i tankujcie jak macie już pół baku bo następna (czynna) stacja paliw może być za daleko. Jeszcze jedna rada. Wypożyczcie najmniejszy samochód do jakiego się zmieścicie i będziecie się czuć komfortowo. W tym kraju cena paliwa jest droższa niż w Europie, a po tych górach silniki wyjątkowo dużo palą. Cena ropy jest o wiele niższa niż benzyny, więc jak macie taką opcje, to bierzcie diesla.
Droga do Christchurch prowadzi przez piekny park narodowy, Arthur's pass. Idealne miejsce, na zrobienie sobie przerwy i podziwianie widoków. Aż dziw bierze, że tak blisko (100 km) od największego miasta na południowej wyspie są tak piękne góry, z resortami narciarskimi. Niektórzy to naprawdę mieszkają w raju.
Jeżdżąc tak tysiącami kilometrów po tym kraju, zaczęliśmy się zastanawiać dlaczego nie widzimy żadnych pól uprawnych. Żadnego zboża, ziemniaków, kukurydzy. Wszystko to zielone pastwiska na których pasą się barany, owce, krowy, sarny....
Do tej pory nie wiemy. Może lokalny farmer lepiej zarobi na mięsie, mleku czy wełnie niż na ziemniakach, które pewnie można sprowadzać z innych krajów.
Około 17 dotarliśmy do Christchurch. Zameldowaliśmy się w tym samym hotelu co spaliśmy pierwszą noc jak tutaj wylądowaliśmy. Hotel Ibis znajduje się w centrum miasta, więc od razu ruszyliśmy na miasto. Dzisiaj mamy specjalny dzień, nasza piąta rocznica ślubu. Mamy to zamiar uczcić w fajnej knajpce. Ale zanim to zrobimy to troszkę powałęsamy się po mieście.
W 2011 (roku naszego ślubu), było tutaj trzęsienie ziemi. Zginęło 185 osoby. Widać, że miasto do końca się jeszcze nie odbudowało. Ku czci i pamięci ofiar, zorganizowali specyficzny rodzaj pomnika, białe krzesła. Każde krzesło symbolizuje jedną ofiarę tragedii. Niestety wśród "dorosłych" krzeseł, były też malutkie, dziecinne krzesełka. Przykre i bolesne....
Idąc dalej natrafiliśmy na specyficzny kościół. Większość konstrukcji jest z tektury. Dziwne, nie? Jak to się może utrzymać i nie zawalić. Ponoć cały mieli zbudować z tektury, ale niestety w Nowej Zelandii nie mają tak mocnej tektury. Sprowadzanie z innych krajów było jednak za drogie.
Dobra, wystarczy zwiedzana, trzeba zacząć świętować naszą rocznicę. Na start poszliśmy do browaru Pomeroy's. Jak to w takim miejscu, mają za dużo craft piw. Znowu musiałem wziąć sobie zestaw paru piw i jak zwykle te świeże piwka mi super smakowały.
Przyszła pora na kolacje. Trip Advisor nam powiedział, że jedna z lepszych restauracji to Bloody Marys. Zrobiliśmy rezerwacje na 21 i głodni udaliśmy się w jej kierunku.
Jeszcze w NZ nie jedliśmy ostryg, więc na start musiały polecieć. Były bardzo ciekawe. Moim zdaniem bardziej "mięsiste" niż te które jadamy na półkuli północnej. Muszle bardzie szpiczaste , mniej płaskie. Podają je bez żadnego sosu, tylko cytrynę dostajesz. Bardziej czujesz ostrygę niż wszystkie sosy jakie z nimi dostajesz.
Już trochę jagnięciny tu jadłem, więc najwyższy sposób spróbować czegoś innego. Dziczyzna też już była, więc przyszła pora na krówkę. W menu wyczytałem, że mają steaki, które leżały w soli 30 dni (dry aged beef). Jadłem je w Stanach wiele razy, są naprawdę pyszne. Ciekawe czy w NZ też robią wspaniałe steaki, takie jak w moim kraju. Cena podobna, za duży kawałek mięsa trzeba zapłacić około 50 NZD.
Po około 20 minutach wołowinka pojawiła się na stole. Na pierwszy rzut oka jest trochę cieńsza niż ta którą jadamy w Stanach. Mięso dalej było miękkie, miały dobry i bogaty smak, rozpływało się w ustach. Klient może sobie zamówić steaka z wieloma sosami. Zamówiłem z pieprzowym sosem, ale poprosiłem żeby podali go z boku, bo przecież dobre mięsko nie wolno jeść z żadnym sosem. Wziąłem sos bardziej dla doświadczenia innego smaku niż dla jego jedzenia. Tak jak pisałem, steak był bardzo dobry, ale nie był super. Jak na mięso, które leży 30 dni w specjalnych lodówkach, przy temperaturze około 0C i ze specjalnymi bryłami soli powinno być lepsze. Nie wiem czy to sprawa pieczenia, rodzaju mięsa, czy diety krówki, ale w Stanach w dobrym steak house dostaniesz lepszy kawałek. Nie wszystko można mieć najlepsze. Nowa Zelandia słynie z jagnięciny i łososia, najlepsze jakie do tej pory jadłem. Natomiast steaki to w Stanach. Chyba, że w tej restauracji nie umieli piec, ale knajpa wyglądała na porządną i miała świetne opinie na internecie. Ilonka miała łososia i pył pyszny.
Słyszałem też, że w Argentynie można dostać dobry kawałek mięcha. Jeszcze nas tam nie było, ale chodzi nam po głowie. Mendoza, steak house, lokalny Malbec, góry Andy..... już się staje głodny.
Oczywiście jak to bywa z winami do jedzenia, jedna butelka to stanowczo za mało. Musiała polecieć druga. Jest takie powiedzenie, że Magnum (1.5L) to jest odpowiedni rozmiar wina na dwie osoby do jedzenia. Pod warunkiem, że ta druga osoba nie pije. U nas nie ma osoby nie pijącej, to chyba musiały by być dwa Magnum, czyli 4 normalne butelki. Na szczęście nie musiało aż tyle wina być wypite.
Restaurację już pomału zamykali, więc przenieśliśmy się z tym winem do sąsiadującego baru. Tam wspominając wspaniałe wakacje, które niestety dobiegały już końca, a także nasze 5 latek w małżeństwie jeszcze chwile posiedzieliśmy.
2016.11.04 Lodowiec Franz Joseph, Nowa Zelandia (dzień 13)
Na dziś przypada nasza piąta rocznica ślubu. A co się robi w tak ważne święto? Jedni idą na pyszną kolację, inni kupują swoim żoną drogą biżuterię. Mój najukochańszy mąż zafundował mi test. A test wygląda mniej więcej tak:
Ale po kolei. Wczoraj po zrobieniu paru-set kilometrów dotarliśmy do małego miasteczka Fox Glacier. To tutaj i 30 km dalej można podziwiać dwa najsławniejsze lodowce Fox i Franz Joseph. Żeby pochodzić po lodowcu trzeba wynająć przewodnika i helikopter, który cię tam wywiezie, a potem przewodnik oprowadzi po lodowcu. Podobno w tym rejonie pada deszcz “tylko” 260 dni w roku więc loty w większość przypadków są odwoływane. Pewnie dlatego kosztują one dość dużo, ok. 500 USD od osoby.
My zdecydowaliśmy, że jak na lodowiec to do Patagonii albo do Chamonix więc na dzień dzisiejszy planowaliśmy tylko spacerki. Do obu lodowców można dojść w miarę wydeptaną drogą. Zajmuje to 1,5h w obie strony I można zobaczyć czoło lodowca.
Wyznając zasadę, że tam gdzie wszyscy jest nudno wybraliśmy trasę na Robert's point. Podobno stamtąd jest się najbliżej lodowca. Trasa ma 12,5 km i wg ich obliczeń powinna zająć nam 5,5h. Pierwsze pół godziny zrobiliśmy szybciej niż przewidywali. Trasa szła szeroką drużką przez typowy Nowo-Zelandzki las.
Potem pojawił się most wiszący. Oni tu kochają mosty wiszące. Jak do tej pory nie miałam doświadczenia z takimi mostami, a tu są na każdym kroku. Tak samo jak kręte drogi (nie ma tu tuneli ani wiaduktów) czy mosty dla samochodów jednokierunkowe. Mosty wiszące są zapewne tańsze w budowie, po za początkową fazą zamocowania lin nie jest wymagany dostęp do mostu z dołu. Dlatego ułatwia to budowę mostów w górach. W ciągu tych ostatnich paru dni przeszłam już chyba z 15 wiszących mostów. Nadal na niektórych czuję się nie pewnie, i nie lubię uczucia chwiejącej się podłogi, ale czego się nie robi dla ładnych widoków.
Tak więc mostek przeszłam a potem następny. Trasa już bardziej przypominała dobrze nam znane Adirondacks niż Great Walks w NZ. Trzeba było przeskakiwać mniejsze strumyczki, skałki i korzenie były standardem, a wszystko było dość mokre. Bo pomimo, że nie padało to i tak wszystko było mokre i wilgotne. Tutaj opady są bardzo częste i pewnie dlatego wszystko jest takie piękne zielone.
Szliśmy z 1.5h kiedy na naszej drodze pojawił się mostek...ten już do małych nie należał. Niestety tego testu nie zdałam. Mam nadzieję, że pomimo to i tak będziemy się kochać następne 50 lat i zwiedzać świat jak szaleńcy.
Przed Nepalem muszę chyba potrenować trochę więcej w NZ bo z tego co się orientuję też tam jest parę ciekawych mostków wiszących. Ten mnie powalił i stwierdziłam, że ja zawracam. Jakoś perspektywa wracania nim nie uśmiechała mi się.
A jak Darek opisuje mostek i dalszą część trasy?
Jeszcze chyba nigdy tyle nie chodziłem po wiszących mostkach co tutaj. I to nie mam na myśli 5 czy 10 metrowego mostku. Mówię o kilkudziesięciu, albo nawet o 100+ metrach w powietrzu.
Wiadomo, wszystkie są bezpieczne, ale to tak jak z role-costerem. Wiesz, że nic ci się nie stanie, a jednak przeżywasz ten moment stąpnięcia na wąską, drewnianą, wiszącą w powietrzu deskę.
Masz takie dziwne uczucie, jak jeszcze nawet nie jesteś w połowie, a mostek się już nieźle buja. Im dalej idziesz, tym huśtanie staje się coraz to bardziej odczuwalne. Starasz się nie patrzeć w dół, bo wiesz, czujesz i słyszysz, że pod tobą długo nie ma nic, a później to już tylko skały i wodospady. Jednak musisz patrzeć pod nogi, bo większość z nich jest bardzo wąska, praktycznie ciężko się jest na nich mijać. Deski też są śliskie, wiadomo, leje tutaj często.
Ufff.... najdłuższy mostek zaliczony. Jakoś długo się po nim szło. Teraz już powinno polecieć. Niestety nie. To już nie jest nowozelandzki Great Walk. Szlak nie był tak super przygotowany.
Szedł strono pod górę, po kamieniach i korzeniach. W dodatku ostro padał deszcz, więc wszystko było super śliskie. Jak to w Rain Forest, kamienie były obrośnięte mchem, po którym płynęła woda, a korzenie też nie stanowiły stabilnego gruntu.
Po jakiś dwóch godzinach doszedłem do punktu widokowego. Wow, cel uświęca środki, powiedziałem, jak zobaczyłem co mnie otacza.
Może nie było dobrej widoczności, ale i tak było wspaniale. Te góry, wodospady, lodowiec, no i oczywiście brak człowieka. Byłem sam. Tak stałem, patrzyłem i nawet nie wiem kiedy zleciało jakieś 10 minut.
Teraz już naprawdę ostro lało. Wiedziałem, że przede mną długa droga na dół, a w takich warunkach o wiele gorzej i wolniej idzie się na dół niż do góry. Schodząc tak na dół spotykałem nawet trochę ludzi, którzy dopiero teraz szli do góry. Prawie każdy się mnie pytał czy ma jeszcze daleko do końca. Pod koniec jak mówiłem, że macie jeszcze przynajmniej 1.5h, i podobnie tyle samo w dół, to niektórzy mówili, ILE?!
Dużo ludzi było odpowiednio przygotowanych do warunków. Był to najtrudniejszy hike jaki zrobiłem w NZ. Na dole były ostrzenia, że nie będzie łatwo. Niestety niektórzy chyba sobie nie zdawali sprawy gdzie idą i już na dole byli przemoczeni. A im wyżej tym było gorzej, stromiej, zimniej i bardziej wiało. Bez odpowiedniego ubrania na deszcz i w tenisówkach to ten "spacerek" chyba nie należy do przyjemności. Ach ta dzisiejsza młodzież.
Jak Darek wspomniał niestety pogoda się zepsuła. Zanim doszłam do auta to już ładnie zaczęło padać. Skoro zeszłam dużo wcześniej niż planowałam chciałam podejść jak wszyscy turyści na czoło lodowca. Spacerek nie duży 1.5h ale w deszczu to żadna przyjemność.
Poczekałam chwilkę ale nie zapowiadało się, żeby deszcz przestał padać. Tak więc zakryłam aparat kurtka i ruszyłam w kierunku lodowca - w końcu zdjęcia muszą być. Trasa jest bardzo dobrze przygotowana. Widać, że chodzą tam i ludzie w japonkach i butach na hike. Niestety ze względów bezpieczeństwa nie można dojść do lodowca i ogląda się go tylko z za barierek. Mogliby te barierki zrobić troszkę bliżej. Punkt obserwacyjny zmienia się w zależność od aktualnego stanu pogody i lodowca. Dziś był 750m przed lodowcem.
Szłam dość szybko więc cała trasa zajęła mi 1h. Na szczęście w autku jest sucho i można wreszcie wyschnąć. Darek dołączył do mnie, też cały przemoczony ale szczęśliwy, że udało mu się zobaczyć lodowiec. Doszliśmy do wniosku, że lodowiec Fox nie ma sensu oglądać dziś kiedy pogoda jest zła. Lepiej jutro rano podjechać tam. Podobno rano zawsze są większe szanse na ładną pogodę o czym przekonaliśmy się rano. Żal nam było trochę turystów, którzy kupili wycieczki helikopterem i teraz oglądali tylko chmury bo przecież nie wiało i wycieczki nie zostały odwołane.
Miasteczko Fox Glacier jest bardzo małe. Jedna główna ulica którą przejdziesz w 30 min. Parę sklepów z pamiątkami, bary i restauracje i oczywiście hotele. Pewnie gdyby nie fakt, że mają lodowiec nie byłoby tu nic. My odwiedziliśmy jeden lokalny Saloon. Było dość wcześnie i może dlatego nie było za dużo ludzi. My za to nie chcieliśmy długo siedzieć bo w domku czekało dobre winko i rocznicowa kolacja - dziś skromnie tylko lokalne serki, prosciutto i inne lokalne przysmaki, za to smacznie i przytulnie.
No i bym zapomniała...mieliśmy jednego gościa na naszej skromnej kolacji. Papuga Kea - jedyna górska papuga spotykana tylko w Nowej Zelandii. Kea aktualnie jest pod ochroną ale parę lat temu była mocno tępiona przez ludzi. Podobno potrafiła polować na jagniątka. Aż, ciężko uwierzyć jak taka mała papuga mogła upolować/zabić małego baranka.
Tak więc Kea przyszła na nasz ganek, zaczęła skrzeczeć w swoim języku a Darek zlitował się i poczęstował ją chlebem. Baliśmy się otwierać szeroko drzwi balkonowe, żeby nam nie weszła i nie zagościła w naszym pokoju. Tak więc przez szybę w drzwiach robiliśmy jej zdjęcia.
Zjadła kromkę chleba i odleciała, ale po jakiejś godzinie przyleciała znów i zaczęła skrzeczeć. Tym razem już jej nie dawaliśmy jeść. Chyba nie powinno się karmić dzikich zwierząt - nawet takich co się nie boją ludzi.
2016.11.02 Hike w Mt. Cook Parku Narodowym, Nowa Zelandia (dzień 11)
Mt. Cook Village rzeczywiście jest malutka. Wczoraj w ciągu paru minut udało nam się całą objechać. Z drugiej strony tutaj nie przyjeżdżasz na zakupy, ani na spędzanie czasu w wiosce. Każdy tutaj chce iść na hike, albo przynajmniej dojść do punktów widokowych gdzie może oglądać wspaniałe ośnieżone Alpy południowe z których schodzą lodowce.
My zaplanowaliśmy średniej długości hike, chcemy dojść do Schroniska Muller, wysokość 1800 metrów. Jak siła, pogoda i warunki śnieżne dopiszą, to obok schroniska jest szczyt Mt. Oliver (1933 metrów), który też mamy w planie zdobyć. Powyżej schroniska już nie ma szlaków, idzie się za pomocą mapy albo GPSa. Oliver nie jest techniczny i przy dobrej pogodzie widać go ze schroniska. Szczyt ten zyskał swoją sławę dzięki Edmundowi Hilary, który swoją karierę alpinistyczną rozpoczął właśnie od tego szczytu.
Zaparkowaliśmy samochód na parkingu i tu mała niespodzianka. Obok nas zaparkował RV. Wysiadła z niego para i zapytała się gdzie idziemy. Odpowiedzieliśmy, że idziemy do Muller House. Oni szli do Hooker Lake i chcieli się dowiedzieć jakie są warunki, bo mają ze sobą cztero-miesięczne dziecko. Warunki nie były najlepsze, +5C, chmury i lekki deszczyk. Chyba im to za bardzo nie przeszkadzało bo wybrali się tam na hike, na który idzie się jakieś 3 godziny. Ta para jest z Izraela i podróżuje po NZ miesiąc w RV. Coraz więcej ludzi z tego kraju spotykamy. Miesiąc temu w Monachium na Octoberfest też świętowali. Szacun!!!
Nasz start był z wysokości 700 metrów, czyli mieliśmy do pokonania 1100 metrów w pionie do schroniska. Obliczyliśmy, że w 4-4.5 godzin tam dotrzemy. Niestety pogoda nie zapowiadała się najlepsza. Chmury, mgła i lekki deszczyk. My się pogody nie boimy (na dole), ubraliśmy się w odpowiednie ubrania i ruszyliśmy przed siebie.
Nowa Zelandia może jest jednych z najładniejszych krajów, ale pogodę to nie ma najlepszą. Zwłaszcza rejon fiordów i gór jest bardzo mokry. Rocznie spada tutaj około 7-8 metrów wody w różnej postaci! Dla porównania średnia na Ziemi jest poniżej metra. W Seattle spada około metra, a w najbardziej mokrym mieście w kontynentalnej części Stanów ilość opadów wynosi 1.5 metra. Mowa oczywiście o Nowym Orleanie.
Dlatego pewnie ceny za helikoptery, albo za inne podobne usługi widokowe są tak drogie. Oni mają niewiele dni żeby zarobić kasę. Większość dni loty są odwołane ze względu na złą pogodę!
Na dole było jeszcze OK. Nie było wiatru, a chmury, aż tak bardzo wszystkiego nie zasłaniały.
Ten hike jest bardzo specyficzny. Idzie się bardzo stromo do góry, ale super przygotowaną trasą. Zrobili stopnie, które Ilonka w drodze powrotnej policzyła (tak, deszczowa pogoda czasami wpływa depresyjne). Naliczyła aż 1814 stopni! Stopnie mają wiele zalet. Główna to ta, że w klimatach w których ciągle pada deszcz albo śnieg, woda nie płynie trasą na dół i jej nie niszczy.
Od tego momentu szlak jest o wiele trudniejszy i już nie ma schodków, tylko są strome skały. Chodzenie po mokrych skałach w deszczu nie należy do łatwych rzeczy, więc nasza prędkość znacznie zmalała. Do tego już wyszliśmy z lasu i wiaterek czasami też dawał znać o sobie.
Idąc tak do góry spotkaliśmy pana co schodził w dół ze schroniska. Zamieniliśmy parę zdań. Powiedział, że koło chatki dalej nie ma słońca i że jest dużo śniegu. Raki mieliśmy ze sobą, więc śniegiem się nie przejmowaliśmy. Gorzej było z widokami. Mieliśmy nadzieję, że wyjdziemy z chmur i będą odlotowe widoki. Po dłuższej naradzie podjęliśmy decyzje o powrocie na dół. Szkoda, ale lepiej coś na dole zrobić niż siedzieć w chmurach.
I tak ze spuszczonymi głowami schodziliśmy w dół. Ilonki głowa była cały czas spuszczona bo liczyła schody.
Im niżej tym pogoda stawała się lepsza. Na dole już większość czasu byliśmy w słońcu. Dzisiaj chmury upatrzyły sobie wyższe partie gór i tam się zasiedziały.
Wróciliśmy do samochodu, przebraliśmy się w letnie ubrania, zjedli po kanapeczce, wypili po piwku i ruszyli w inne miejsce. Pół godziny od parkingu można dojść do punktu widokowego Kea Point.
Jest to miejsce gdzie przy ładnej pogodzie można oglądać Mt. Cook (najwyższy szczyt w NZ, 3724 metrów), a także inne lokalne wysokie górki. Udało nam się zdobyć ławeczkę gdzie naprawdę się super siedziało i oglądało te wspaniałe górki. Pogoda jak to w górach, często się zmienia, więc tym razem słońce wygrało i wygoniło chmury.
Dalej już nie było szlaku, ale oczywiście my zawsze coś wymyślimy i poszliśmy dalej. Kilkaset metrów w górę znaleźliśmy świetną skałę, która posłużyła nam za ławeczkę.
Tak sobie siedzieliśmy, chłodziliśmy się piwkiem i obserwowali lodowce. Co jakiś czas odrywały się potężne bryły lodu i spadając w dół robiły wiele hałasu. Trochę ludzi też tu przyszło. Robili zdjęcia, chodzili wokół, każdy był pod wrażeniem potęgi lodowców.
Dosiadł się do nas pan z Kanady, z Toronto. Gostek uwielbia lodowce. Ponoć był na każdym kontynencie je oglądać. Mieliśmy trochę wspólnych tematów, bo my już też wiele "zamarzniętych rzek" widzieliśmy. Jednak Kanadyjczyk powiedział, że nie ma to jak Patagonia. Potężne, długie, schodzące do oceanu. Coś jak Alaska, tylko brak ludzi, i to jest piękne. Planujemy, planujemy....
Posiedzieliśmy tak chyba z godzinę i wróciliśmy do samochodu. Po drodze odebraliśmy pizze z takiego fajnego miejsca i na balkonie z fajnym winkiem (oczywiście Pinot Noir z Central Otago), patrząc na wspaniałe góry w promieniach zachodzącego słońca, wspominaliśmy dzisiejszy dzień.
Dzień rozpoczął się wielkimi planami zdobycia szczytu Oliver. Niestety pogoda miała inne dla nas plany. Wygoniła nas ze szczytów i kazała siedzieć w dolinkach, gdzie też było przyjemnie. W wysokich górach pogoda jest nie do przewidzenia. Jak to powiedział kapitan na jednym ze statków. Co 10 minut dostaje nową pogodę, bo dalej do przodu nikt nie jest w stanie przewidzieć. Zdobywanie szczytów w złych warunkach jest za bardzo niebezpieczne. Lepiej odłożyć to na inny czas, góra poczeka, nigdzie nie pójdzie.