Traveling - it leaves you speechless, then turns you into a storyteller.
Destynacje
- Anglia 7
- Argentyna 1
- Austria 4
- Belgia 4
- Bermuda 2
- Canada 19
- Chile 9
- Czechy 2
- Ekwador 12
- Francja 28
- Gibraltar 1
- Grecja 4
- Hiszpania 13
- Holandia 5
- Hong Kong 2
- Indonezja 4
- Islandia 14
- Korea Południowa 6
- Macau 2
- Malezja 9
- Maroko 7
- Niemcy 4
- Nowa Zelandia 26
- Polska 17
- Portugalia 9
- Qatar 1
- Singapur 7
- Szwajcaria 17
- Słowenia 6
- UAE 3
- USA - Alaska 19
- USA - Colorado 61
- USA - DC 2
- USA - Nowy Jork 38
- USA - Pennsylvania 2
- USA: New England 50
- USA: Northwest 24
- USA: Southeast 17
- USA: Southwest 66
- Włochy 7
- _NY - Adirondacks 46er 20
- _Parki Narodowe USA 38
2018.09.08 Velika Planina, Słowenia & Wiedeń, Austria (dzień 8)
Dzisiejszy dzień niestety już jest naszym ostatnim dniem na wakacjach. Szkoda, że ten czas tak szybko leci.
Słowenia jest małym krajem, ale jak różnorodnym. Obudziliśmy się nad gorącym Adriatykiem, a w planach mamy jeszcze wyjechać w wysokie, zimne góry. Wszystko w tym samym, małym kraju.
Dzisiaj rano nigdzie nam się nie spieszyło. Po późnym śniadaniu, trochę leniuchowaliśmy, nadrabialiśmy zaległości z blogiem i sprawdzaliśmy temperaturę wody w Adriatyku. Ciepła jest, nagrzana przez całe lato.
Nie chciało nam się wyjeżdżać też dlatego, że prawie cały dzień spędzimy w samochodzie. Musimy dojechać do Wiednia, z którego jutro rano wylatujemy do domu. Wiedeń jest oddalony od Piran (miasteczka, gdzie dzisiaj spaliśmy) o 500km. Nie jest to dużo czasu jak na Europejskie autostrady, ale oczywiście nie wszędzie są szybkie drogi i też chcemy coś po drodze zobaczyć.
Chyba najwyższa pora wspomnieć coś o samochodzie. Jak robiłem rezerwacje to się dowiedziałem, że do Słowenii nie wpuszczają wszystkich samochodów, można wjechać tylko tańszymi modelami. Nawet VW-genem mogę już nie wjechać. Wziąłem Ople Astra lub coś podobnego.
W Wiedniu na lotnisku zapytałem się czy jakimiś lepszymi samochodami mogę wjechać do Słowenii. Miła pani mi powiedziała, że tak, tylko musiała mi wbić specjalną pieczątkę do kontraktu. Wypożyczalnia Sixt w Europie ma chyba podpisany jakiś kontrakt z BMW bo w ofercie mają wiele tych samochodów. Wybraliśmy BMW 4M coupe.
Zawsze jak gdzieś jedziemy to wypożyczamy w Sixt. Jestem już ich złotym członkiem i mam dobre przywileje. Takie jak niższe ceny, pierwszeństwo w wyborze samochodu.... Teraz też dostałem 50% off na to sportowe cacko i wyjechaliśmy z garażu. Na początku trochę sceptycznie podszedłem do samochodu. Jakieś takie małe, nisko się siedzi, ciężko się wysiada. Ale po paru dniach zabawy, zwłaszcza na górskich, krętych drogach, zmieniłem zdanie.
Jak ten samochód trzymał się drogi to bajka. Po alpejskich, krętych drogach prowadziło się go idealnie. Siedzenia mają funkcje bocznego dociskania na zakrętach, co sprawiało, że byłem do niego przyklejony. Silnik też niczego sobie. Pod górę dawał o sobie znać. Ogólnie mówiąc, fajna zabawka.
Mam wrażenie, że po Europie coraz szybciej się jeździ. Co jestem i jadę autostradą to samochody jadą coraz to szybciej. Jest limit 130km/h, ale chyba go już nikt nie przestrzega. 140 czy 150 to standard. Często leciałem lewym pasem w kolumnie 160+ i to wydawało się takie normalne. Przynajmniej setki kilometrów na autostradach szybko mijały. Oczywiście BMW lubi takie prędkości i prowadziło się go bez zastrzeżeń, a także nie czuło się tej szybkości. Hamulce też ma świetne. Czasami jak było ostre hamowanie, to samochód idealnie sobie z tym radził.
Szkoda, że w Stanach nie można tak szybko jeździć, bo bym już dawno Subaru zamienił na BMW.
Dobra, wystarczy już o samochodzie.
Po jakiś dwóch godzinach od wybrzeża dojechaliśmy do Velika Planina. Jest to wielka polana wysoko w górach, na której w lato pasie się dużo zwierzyny hodowlanej. Znajdują się tam małe chatki (około 60) w których kiedyś mieszkali pastuchy. Teraz są one wynajmowane dla turystów. Oczywiście jak dojechaliśmy to zaczęło padać. Na początku kropić, a potem już ostro lać. No nic, ubraliśmy kurtki przeciwdeszczowe i wsiedliśmy do pierwszej kolejki linowej. W parę minut wyjechaliśmy prawie kilometr do góry na wysokość ponad 1400 metrów, gdzie już dobrze padało.
Z tego miejsca można przejść się na krótki, albo na dłuższy spacer. Deszcz padał, więc za bardzo nie chciało nam się chodzić po tej mokrej trawie, więc wybraliśmy łatwiejszą opcję. Wyciąg krzesełkowy. Nie wiem czy był to najlepszy pomysł, bo siedzieliśmy na tych krzesełkach przez ponad 10 minut. Wyglądaliśmy jak zmoknięte kury na grzędzie. Nic nie mogliśmy zrobić, tylko siedzieć i moknąć. Dobrze, że chociaż mieliśmy kurtki przeciwdeszczowe, to trochę nas ratowały. A zwłaszcza kamery i aparaty.
Wyjechaliśmy na górę. Trochę mniej padało, ale znowu chmury się pojawiły. No nic, wysiedliśmy z krzesełek i rozpoczęliśmy spacer. Byliśmy na 1650 metrach, więc było przyjemnie chłodno.
Wielka ta polana. Widać wiele wyciągów narciarskich. W zimie musi tu być pełno ludzi. Znajduje się na niej wiele małych domków. Większość wygląda na zadbane. Pewnie ludzie tutaj przyjeżdżają na weekendy albo i na dłużej. Odpoczywają sobie w chłodzie i ciszy.
My niestety nie mamy tygodnia, więc zjechaliśmy kolejką w dół, gdzie też już ostro lało. Wsiedliśmy do suchego autka i udaliśmy się do Wiednia.
Po drodze jeszcze mieliśmy granicę do pokonania i już byliśmy w Austrii. Jak jechaliśmy do Słowenii to nikt nas nie kontrolował. Natomiast wjeżdżając do „zachodniej” Europy nie było już tak prosto.
Przed granicą stali celnicy z lornetkami i obserwowali każdy nadjeżdżający samochód. Ciekawe ilu ich jeszcze było pochowanych wcześniej po krzakach. Następnie musiałeś bardzo zwolnić i przejeżdżać koło kolejnych ludzi, którzy bacznie się przyglądali każdemu samochodu. Nam tylko machnęli ręką na przywitanie i pozwolili jechać dalej. Natomiast nie wszyscy mieli takie szczęście i widzieliśmy trochę samochodów stojących na poboczach.
W czasach zwiększonej nielegalnej emigracji i wzmożonego ruchu uchodźców takie obrazki niestety będą pojawiały się częściej. Biali ludzie w fajnym samochodzie na austriackich numerach bezproblemowo przejechali granicę. Niektórzy nie mieli tego szczęścia i byli sprawdzani na każdą stronę.
Z granicy do Wiednia jest 250 kilometrów. Udało nam się to pokonać w szybkim czasie i wczesnym wieczorem wjechaliśmy do podziemnego parkingu pod naszym hotelem.
Jest to nasza ostatnia noc, więc trzeba było godnie pożegnać się z Europą. Będąc w Wiedniu obowiązkowo trzeba zjeść ich klasyczny Wiener schnitzel. Ilonka znalazła na internecie jedną z lepszych knajp, która serwuje ten przysmak. Było to blisko naszego hotelu, więc udaliśmy się tam na piechotę.
Podeszliśmy pod restaurację i zaczęliśmy się śmiać. Kolejka do stolika ciągła się aż na zewnątrz. Prawie na długość całego bloku. Musielibyśmy stać przynajmniej godzinę żeby usiąść i zjeść. My należymy do poważnych ludzi i nie będziemy się aż tak wygłupiać. Chyba ludzie zaczynają za bardzo ufać i być uzależnieni od internetu. Przestają mieć swoje zdanie albo opinię.
Prześlijmy się ulicami Wiednia i znaleźliśmy inną restauracje, Briechenbeisel. Bardzo ją polecam. Była pełna, ale nie aż tak żeby czekać na stolik. Jedzenie pyszne, pewnie smaczniejsze niż w tej masówce jaką niedawno widzieliśmy. Wiener schnitzel był wielki i idealnie zrobiony. Butelka lokalnego, czerwonego wina Blaufränkisch idealnie do niego pasowała.
Zapewne już wiecie, że lubimy się szwendać po europejskich miastach nocą, więc i tym razem po kolacji poszliśmy na spacer. Za bardzo byliśmy najedzeni i zmęczeni żeby odwiedzać bary, także spacerkiem dotarliśmy do hotelu.
Nie do końca w prostej linii do hotelu. Musiałem odwiedzić cukiernię z najsłynniejszym wiedeńskim tortem czekoladowym. Mowa tu oczywiście o Sacher. Jednak nie zjadłem go na miejscu i wziąłem kawałek do hotelu. Kotlet dalej zajmował cały żołądek. Później, już na spokojnie z dobrym, japońskim whiskey go zjadłem. Dobry był, ale strasznie ciężki. Chyba czekolada w Austrii jest za darmo.
Na tym kończą się nasze przygody z Austrią i Słowenią. Tydzień w tych dwóch krajach wypełniliśmy po brzegi. Było dużo gór, miast, jedzenia, przemieszczania się i nawet Adriatyk się załapał. W Austrii byliśmy już parę razy, natomiast Słowenię dowiedzieliśmy po raz pierwszy. Ciekawy kraj, różnorodny i dalej nie jest drogi jak zachodnia Europa. Polecamy.....
Na końcu oczywiście Austria musiała mnie pożegnać i pan policjant w drodze na lotnisko powiedział nam Guten Morgen.
Rano jadąc samochodem z hotelu chciałem załapać się na zmieniające się światło przy skręcie w lewo. Prawie zdążyłem. Trochę to szybko zrobiłem i zostałem zatrzymany. Skończyło się bez mandatu, ale dmuchać musiałem. Chyba ogromny kotlet wsiąknął cały wczorajszy alkohol bo nic nie wyszło. Ahh ta nasza kochana Europa.
2018.09.07 Postojna jasknia & Piran, Słowenia (dzień 7)
Jeśli na bieżąco czytacie nasze przygody ze Słowenii to mam nadzieję, że zauważyliście już, że jak na mały kraj to w Słowenii wszędzie jest daleko ale za to ma wszystko. Dzisiaj Darek znów miał do pokonania ponad 200 km ale za to autostradami a nie jakimiś krętymi dróżkami. Planowaliśmy pojechać do miasteczka Piran nad Adriatykiem ale ja nie byłabym sobą jakbym czegoś po drodze jeszcze nie wsadziła.
I takim oto sposobem wylądowaliśmy w jaskini Postojna (Postojna Jama). Coś tam o niej czytaliśmy, że warto odwiedzić, że największa, i ogólnie, że spoko. Wiedzieliśmy, że warto ją odwiedzić. Jednak to co zobaczyliśmy przerosło nasze najśmielsze wyobrażenie.
Oczywiście polaków multum - po czasach komuny widać jak społeczeństwo się wyrwało i chce podróżować. Ogólnie w Słowenii spotkaliśmy bardzo dużo turystów z Polski i czasem nawet się zastanawialiśmy skąd oni się tu wzięli - ale wtedy pojawiało się auto z polską rejestracją i wszystko znów było jasne.
Polacy pomimo, że interesujący naród to jaskinia jest bardziej interesująca więc wrócę do tematu. Jaskinia Postojna pomimo swojego ogromu nie zdobyła podium największej jaskini na świecie. Ale to nic - dla nas i tak była największa bo była największa w jakiej w życiu byliśmy.
Podobno najdłuższą jaskinią jest jaskinia Mammoth w Kentucky. Mieliśmy ją odwiedzić przy okazji jak byliśmy w Kentucky ale wtedy nie zdawaliśmy sobie sprawy, że to jest największa jaskinia na świecie - przynajmniej wśród tych odkrytych. Jaskinia Postojna zrobiła na nas wrażenie swoim ogromem ale też infrastrukturą, pięknem i oświetleniem.
W głąb jaskini jedzie się pociągiem. Sama przejażdżka pociągiem jest niesamowita. Pociąg to tak naprawę platforma z ławeczkami poruszająca się po torach. Wszystko jest otwarte i zalecane jest żeby nie machać rękami czy nie wystawiać statywów i innych przedmiotów poza ramy pociągu. Z początku pomyślałam, że przesadzają ale zmieniłam zdanie przy pierwszym uniku jaki zrobiłam przed skałą.
W Stanach taki pociąg by na pewno nie przeszedł. Na pewno by się znalazł jakiś idiota co chce wykorzystać system. Wstałby, dostałby w głowę skałą a potem skarżył jaskinię. Na szczęście jesteśmy w Europie i tu ludzie po prostu się schylali jak przejeżdżaliśmy blisko skał. Musze przyznać, że już sama kolejka była dla mnie niezłą atrakcją.
Po około 20 minutach jazdy wysiedliśmy w centrum jaskini. Stąd zwiedzanie jest już na nogach. Jaskinia jest bardzo dobrze przygotowana. Jest super oświetlona i ma chodniki. Jest to komercja - przy takiej ilości ludzi musieli zrobić wszystko bezpieczne i w miarę oświetlone. Podobno prąd do jaskini dociągnęli już w 1884 roku.
Troszkę zmarzliśmy w jaskini i cieszyliśmy się, że znów możemy wyjść na ciepłe powietrze.Oczywiście wraca się też kolejką więc mogliśmy jeszcze raz poczuć się jak małe dzieci cieszące się przejażdżką ciufcią.
Po jaskini przyszedł czas na winiarnię. Słowenia pomału wchodzi na rynek z winami. Nie wiele jednak ludzi wie, że Słowenia udział w produkcji wina ma bardzo duży. Przejeżdżając przez Słowenię zauważyliśmy, że wycina się tam bardzo dużo drzew. Ilości są tak wielkie, że zaczyna to być niepokojące. Mam nadzieję, że są na tyle mądrzy, że nie wytną wszystkiego od razu tylko jakoś sensownie to zaplanują. W każdym razie tartaki widuje się często a do tego drzewo na samochodach dostawczych, drzewo składowane na polach, jednym słowem drzewo wszędzie.
Zaczął nas interesować temat wycinki drzew i się okazało, że Włochy i po części też Francja wykupują straszne ilości drzewa z Słowenii aby produkować beczki na wino. Takim oto sposobem Słowenia choć dopiero zaczyna się rozwijać w winach ma swój udział w produkcji win z Włoch czy Francji.
Niedaleko jaskiń jest Vipava Valley. Dolina słynąca z produkcji wina. Będąc więc tak blisko wodopoju, oczywistym było, że podjedziemy pod winiarnię. Wcześniej zidentyfikowaliśmy winiarnię która wygląda na w miarę rozwiniętą i winiarnię oferującą testowanie wina. Niestety jak podjechaliśmy pod winiarnię to zobaczyliśmy tylko jakiś domek i ludzi w gumiakach. Jednak w europie posiadanie winiarni to jak być farmerem. Trzeba zakładać gumiaki codziennie rano i gnać na pole.
Naszym ostatnim przystankiem na tej wycieczce było miasteczko Piran. Koniec wycieczki wykorzystaliśmy na odpoczynek i pojechaliśmy do miasteczka Piran położonego nad samym wybrzeżu - idealne miejsce, na świętowanie mamy urodzin.
Hotel Barbara trafił nam się super bo z wyjściem na plażę, leżaki itp. Natomiast do miasteczka trzeba było podejść. Nie jest to dużo - może z 15 minut. Idzie się nad samą wodą wzdłuż starych murów obronnych więc jest przyjemnie. Do miasteczka Piran nie można wjechać samochodem więc dlatego trzeba drałować na nogach.
Fajnie to wygląda w nocy jak idą ścieżką ludzie i tylko widać ich latarki. No i kolejny przypadek gdzie w stanach by na 100% skarżyli / zabronili. W Europie natomiast jest większa wolność na zasadzie - chcesz skoczyć do wody to skakał. Jednego idiotę mniej będzie.
Samo miasteczko Pran jest bardzo małe i kameralne. Na rynku gra muzyka, dzieci latają w kółko, a dorośli w kawiarnianych ogródkach relaksują się przy drinku czy piwku. W miasteczku nie bardzo jest co zwiedzać. Piran jest jednym z tych miasteczek gdzie po prostu fajnie być, fajnie się przespacerować i fajnie odpocząć.
Dzień zakończyliśmy kolacją. Restauracja która była naszym pierwszym typem nie miała wolnych stolików więc się zdecydowaliśmy na “Pirat” i chyba nawet lepiej na tym wyszliśmy. Kelner był przemiły i polecił nam dwie ryby smarzone w całości. Ale jak to przynieśli podane….brytfanka to tak spokojnie była na pół dużego stołu. Bardzo nam smakowało...tak, że dobry wybór. Może nie zawsze trzeba wybierać najlepsze restauracje wg. Tripadvisora. Czasem trzeba zaryzykować i mieć nadzieję, że kucharz i kelner mają dobry dzień.
Po kolacji wróciliśmy grzecznie do hotelu ale nie zakończyliśmy na tym nocy. Skoro mamusia ma urodziny to szampan musi być. A w takiej scenerii to już koniecznie. Tak więc zabraliśmy butelkę szampana, poszliśmy na leżaki i przy szumie fal wspominaliśmy jakie to mieliśmy fajne wakacje. Jutro będziemy wracać do Wiednia a potem do domku. Pomimo, że wracamy to jednak nie koniec przygód. Jutro też jest fajny dzień….
2018.09.06 Triglvski Park Narodowy, Słowenia (dzień 6)
Po całym dniu chodzenia po górkach przyszedł czas na cały dzień siedzenia za kółkiem. Wczoraj Darek zdobył Triglav - pomyślicie no i super....ale nie zdacie sobie sprawy, że wspinaczka ta była na granicy limitu pomiędzy jednym a dwu-dniowym trekkingiem. Darek jest najlepszy i zrobił to w jeden dzień. Nie było łatwo...na pewno. Ja z mamą wczoraj wyszłyśmy mu na przeciw i doszłyśmy do przełęczy. Widoki były piękne ale się nie zmęczyłyśmy za bardzo...
Zmęczeni czy nie zmęczeni, zwiedzać trzeba dalej. Tak więc dziś zaplanowaliśmy dzień mniej wspinaczkowy a bardziej samochodowy. W planie mieliśmy zrobić przełęcz Vrsic. Podobno droga z Kranjska Gora do Bovec jest najładniejszą trasą samochodową w Parku.
Słowenia podobno jest małym krajem. Tak, każdy myśli kto jedzie tam po raz pierwszy. Jak na mały kraj to 250 km, które planowaliśmy dziś pokonać to wcale nie mało. Tyle dokładnie zajęło nam okrążenie całego parku. Nasz hotel i szlaki na Triglav znajdują się po wschodniej stronie parku. Natomiast przełęcz Vrsic znajduje się po zachodniej. Tak więc wskoczyliśmy w autko i ruszyliśmy objechać park dookoła.
Jak już wspomniałam, przełęcz rozpoczyna się w Kranjska Gora. Miasteczko to jest resortem narciarskim ale również w lecie przyciąga tłumy turystów spragnionych relaksu, spokoju i świeżego powietrza. W miasteczku jest jezioro - no tak w Triglavskim Parku Narodowym jeziora i wodospady są co parę kilometrów. Często. jezioro jest nie odłącznym elementem miasteczka.
Jezioro Jasna jest sztucznym jeziorem (a właściwie dwoma jeziorami), ale nadal wypełnionym czystą turkusową wodą. Wiem, że się powtarzamy ale w Słowenii niesamowicie zaskoczyła nas czystość i kolor wody.
Jak to bywa z przełęczami, droga na nią była kręta, wąska ale pełna widoków. Pięknie było podziwiać góry wyłaniające się za każdym zakrętem. Ze względu na wąską drogę, nie było dużo punktów widokowych ale nadal parę przystanków można zrobić. Jednym z takich przystanków była Cerkiew Rosyjska. Cerkiew ta jest z 1917 i wybudowana ona została na pamiątkę rosyjskich więźniów wojennych, których zginęli podczas lawiny. Przełęcz Vrsic i rosyjska cerkiew powstały na skutek pierwszej wojny światowej. Krajańska Góra była strategicznym punktem, kiedy to w 1915 roku Włosi wypowiedzieli wojnę Austriakom. Wówczas, rozkazano wybudowanie przełęczy Vrsic. Do budowy zaciągnięto rosyjskich więźniów wojennych. W 1916 roku większość jeńców zginęła w lawinie a ci co przeżyli wybudowali cerkiew aby uczcić pamięć swoich rodaków.
Niestety cerkiew jest zamknięta więc długo tam nie byliśmy i pognaliśmy w drogę za harleyowcami. To co nas zaskoczyło na drodze to ilość ludzi na motorach Była ich masa. Po takich drogach na motorze to można poszaleć. My czasem mieliśmy problemy na zakrętach bo droga do szerokich nie należała. Natomiast motory śmigały jeden po drugim.
Jak dotarliśmy na szczyt przełęczy to przywitało nas stado motocyklistów i stado baranów. Barany chodziły, pasły się na pobliskich łąkach ale też darły się i krzyczały na ludzi, żeby dostać jakieś jedzenie. Z karmieniem zwierząt trzeba uważać, bo da się im palec to wezmą całą rękę. Tak więc my tylko pogłaskaliśmy i je olaliśmy.
Z tego miejsca to już tylko prosto na dół, aż do miasteczka Bovec. To tutaj właśnie kończy się przełęcz. Miasteczko wielkością przypomina Kranjską Górę. Ludzie tu bardziej jednak uprawiają sporty wodne niż narciarstwo. W Bovec bowiem są najlepsze spływy kajakowe czy pontonowe. My na spływ nie poszliśmy, ale za to znaleźliśmy knajpkę z największymi hamburgerami w mieście. Po takim hamburgerze to nawet kolacji nie muszę jeść.
Miasteczko Bovec leży niedaleko doliny rzeki Soca. Odłamem rzeki Soca jest rzeka Lepena. Warto zboczyć z drogi i przejechać się kawałek doliną Lepena albo jeszcze lepiej zrobić mały spacerek do Wodnego Gaju (Vodni Gaj). Wodny Gaj jest miejscem w lesie gdzie przeplatają się wodospady, rzeki i jeziora. Spacer do niego zajmuje około 10-15 minut w jedną stronę. Na szczęście miejsce to nie jest jeszcze popularne to i można się nacieszyć spokojem.
Niedaleko miasteczka Bovec jest wodospad Boka. Podobno największy wodospad w Słowenii. My jednak nie mieliśmy szczęścia. Widać, że pomimo, iż pada od paru dni to woda wyschła zarówno w korycie rzeki jak i w samym wodospadzie. W wodospadzie jeszcze coś tam płynęło ale do rzeki już nie docierało. Wodospad musi być piękny jak topnieją śniegi w górach....no nic może następnym razem przyjedziemy tu na wiosnę.
Natomiast parę kilometrów dalej jest przepiękna turkusowa rzeka przepływająca pod mostem Napoleona. I co to Instagram robi z ludźmi. Nie dotarlibyśmy tu gdyby nie zdjęcie, które zobaczyłam na Instagramie. Tak mi się spodobał kolor wody w połączeniu ze skałami, że stwierdziłam, że też sobie chcę pstryknąć takie zdjęcie. Na most można też trafić przejazdem jak się pojedzie nad wodospad Kozjak.
Dla nas to był koniec przygód. Okrążając park można jeszcze odwiedzić wąwozy Pokljuka Gorge albo Vintgar Gorge. Można wyjechać kolejką na Vogel (co zrobiliśmy parę dni wcześniej). Oczywiście jest wiele innych miejsce które warto odwiedzić. Dla nas robiło się już późnawo, deszcz zaczął padać, więc wróciliśmy do hotelu prosto na pyszną kolację.
2018.09.05 Mt. Triglav, Triglavski Park Narodowy, Słowenia (dzień 5)
Triglav, jest to najwyższy szczyt w Słowenii. Był też najwyższym szczytem byłej Jugosławii. Jest symbolem słowiańskiego narodu. Każdy mieszkaniec tego kraju chce przynajmniej raz w życiu na niego się wspiąć.
Triglav leży w jedynym słoweńskim parku narodowym o tej samej nazwie. Park słynie z wysokich gór, niezliczonej ilości szlaków, wielu jezior a także z krystalicznej czystej wody.
Na naszej wycieczce aż 3 dni poświęciliśmy temu miejscu. Jeden cały dzień był dedykowany wyłącznie górze Triglav. Znawca tej góry powie, jak to jeden dzień? Przecież, żeby zdobyć szczyt potrzebujesz dwa dni. Zgadza się, 90% ludzi zdobywa ten szczyt w ciągu dwóch dni i śpi w jednym z wielu schronisk znajdujących się w pobliżu szlaków na szczyt. Ja niestety nie miałem dwóch dni, więc musiałem go zdobyć w ciągu jednego.
Żeby zwiększyć sobie szanse na zdobycie szczytu wynajęliśmy hotel przy początku szlaku. Mało tego, miałem dwa dni na atak na tą górę. Nie oznacza to, że mogłem iść dwa dni. Musiałem wybrać dzień w którym pogoda daje jak największe szanse zdobycia Triglav. W drugi dzień mieliśmy już inne plany. Tak się złożyło, że prognozy pogodowe na pierwszy dzień były obiecujące. W większości dnia miało być słońce, niski wiatr i burze dopiero po południu. Nie było innej możliwości jak szybko iść spać i wcześnie rano wyruszyć.
Miałem wyjść o 4:30 rano. Niestety nie udało się to do końca zrealizować. Nie, że zaspałem, albo coś takiego. Po prostu trochę się wystraszyłem. Obudziłem się o 4 i wyszedłem na balkon. Było zimno, może jakieś +5C. Ale to w niczym nie przeszkadzało, im zimniej tym w sumie lepiej się idzie. Zwłaszcza, jak muszę iść szybko. Natomiast co mnie wystraszyło to ciemność. W lesie było tak ciemno, że zupełnie nic nie było widać. Wiem, mam światło i mogę sobie drogę oświetlić, tylko, że ja nie wiem do końca która to jest moja droga. Po raz pierwszy jestem w Słowenii i nie znam ich oznaczeń. Oni też wszystkie szlaki malują na czerwono, więc pewnie ciężko po ciemku by było znaleźć mój, właściwy szlak.
Poszedłem spać. Wiedziałem, że o 6 się rozwidnia. Wstałem o 5:45 i o 6:15 zwarty i gotowy byłem na starcie.
Wystartowałem spod hotelu Center Pokljuka. Wysokość 1340 metrów. Oni tutaj zaniżają na maksa czas jaki jest potrzebny do przejścia danego odcinka. Wielu ludzi się na to skarżyło. Musiałbyś prawie biec żeby się w ich czasie wyrobić.
Na początku, szeroką, żwirową drogą lekko pod górę. Oczywiście za nim dobrze nie ruszyłem niespodzianka, deszczyk pada. Wiedząc, że wyżej w górach jest zimno i wiatr, więc nie mogłem przemoknąć. Ubrałem kurtkę przeciwdeszczową. Po kilkunastu minutach przestało padać. Obowiązkowa przerwa na kolejne przebranie się, żeby się nie spocić.
Po pół godziny szlak zszedł z drogi i zaczął ostro wspinać się pod górę. Dawno nie szedłem po mokrych, wapiennych skałach. Ale one są śliskie. Mam nadzieję, że wyżej wiatr i słońce wysuszą skały i będzie bardziej sucho.
Idąc tak szlakiem naprawdę poczułem się jak w Europie. Powodem tego była tablica na drzewie z napisem "Kwaśne mleko". Ścieżka prowadziła do chaty na polanie, na której pasło się wiele krów. Chyba tylko w Europie można doświadczyć takich klimatów.
Około 7:40 doszedłem do rozgałęzienia szlaków „Jezerce”, wysokość 1720m. Jak na razie fajnie się szło, chłodno, coraz to ładniejsze widoki i ludzi nie za dużo. Chociaż spotkałem trochę ludzi to i tak nie jest to co tu się dzieje w lato w weekendy. Ponoć idzie rzeka ludzi do schronisk. Szedłem z czterema Rosjanami i sobie przypominałem mój rosyjski. Ale ja go już mało umiem. Muszę sobie go trochę przypomnieć przed wyprawą na trans-syberyjską kolej. Rosjanie szli wolniej i musiałem ich zostawić. Pożegnali mnie fajnym zdaniem: „niech głowa będzie silniejsza niż nogi.”
Około 8:10 wyszedłem na pierwszą przełęcz, wysokość 1959m. Coraz to lepsze widoki. Z jednej strony wynurzały się niezalesione szczyty, a po drugiej stronie widać było jeszcze uśpione, zasłonięte chmurami doliny.
Z przełęczy do pierwszego schroniska Vodnikov Dom jest około 3km. Szlak w większości idzie lekko w dół i okrąża dużą górę, Tosc. Ten szczyt był moim awaryjnym szczytem, jak by na Triglav była zła pogoda, albo czas i kondycja nie pozwoliła na wspinaczkę na wielką górę.
Okrążając Tosc wyłaniały się coraz to wyższe szczyty, aż w końcu pojawił się Triglav. Był jeszcze lekko zaspany, schowany w chmurach. Ale do niego mam jeszcze spory kawałek i pewnie kilometr w pionie, pomyślałem. Trzeba przyspieszyć jak chcę zdążyć na kolacje.
Około 9 rano dotarłem do pierwszego schroniska, do Vodnikov Dom. Dobry czas miałem. Ludzie mówili, że muszę iść co najmniej 3 godziny. Zrobiłem ten odcinek w 2:40. Nie jest źle, są szanse na zdobycie Triglav. Czas nagli, ale nie da się iść o pustym żołądku. Zrobiłem sobie 20 minutowy odpoczynek i zjadłem dobre drugie śniadanie.
Następnym moim celem jest zdobycie drugiego schroniska, Dom Planika. Znajduje się 600 metrów wyżej i trzeba iść około 3 kilometry. Tutaj szlak idzie znacznie stromiej do góry i zaczynają pojawiać się liny zabezpieczające. Dalej nic trudnego, tylko błąd może już więcej kosztować.
Doszedłem do Konjsko Sedlo, 2020 metrów. Jak sama nazwa wskazuje jest to przełęcz, a na przełęczach często wieje. Super, przynajmniej wiatr skutecznie ochładzał spocone ciało.
W sumie, to dobrze, że trochę wiało, bo z tej przełęczy do schroniska jest prawie 400 metrów w pionie piargami po nasłonecznionym stoku.
Na takie długie, mozolne odcinki mam jeden sposób. Obieram sobie prędkość, taką nie za szybką, przy której nie muszę odpoczywać i pomału, noga za nogą idę w górę. Nie robię przerw i trasa szybko ubywa. Tym oto sposobem, bez większych przystanków, w ciągu godziny osiągnąłem wysokość 2400m na której znajduje się Dom Planika.
Jest to duże schronisko, mieszczące ponad 200 osób. Jak ma się więcej czasu to tutaj można nocować przed albo po zdobyciu Triglav. Zależy to w dużej mierze od pogody. Ja niestety nie mam go za wiele, więc kupiłem dodatkową wodę, posiliłem się energetycznym batonem i spojrzałem w górę na Triglav.
Góra dalej była schowana w chmurach. Wiatr nie był za silny i było jeszcze przed południem, więc prawdopodobieństwo wystąpienia burz było niskie. Żeby wyjść na Triglav to wpierw trzeba się wspiąć na Mały Triglav, potem z niego zejść, następnie przejść wąską granią między szczytami i wyjść na najwyższy szczyt.
Przewodnik nie jest wymagany i raczej go nie potrzebujesz. Szlak jest dobrze oznaczony i jak się wcześniej chodziłeś trasami Via Ferrata (Polska Orla Perć) to bez przewodnika spokojnie można iść. Są to góry wapienne i jest dużo luźnych kamieni, więc kask jest bardzo zalecany. Dużo ludzi miało też uprzęż i liny zabezpieczające, które podpinało się do już wcześniej zainstalowanych kabli. Posiadanie sprzętu to jedno, a umiejętne i logiczne jego używanie to drugie. Część ludzi miała wysokiej klasy sprzęt, ale jak widziałem jak go wykorzystują, to widać było, że idą po raz pierwszy. Niestety to strasznie spowalniało wspinaczkę, bo musiałem czekać jak taka osoba się zapnie albo odepnie od kabli.
Szlak jest dwukierunkowy i nawet trochę ludzi szło dzisiaj na Triglav. Mijanie się z nimi czasami sprawiało dodatkowe utrudnienia i kolejne spowalnianie.
Dobrze, że miałem rękawiczki. W nocy temperatura spada do 0C, a teraz było może 6-8C. Metalowe liny były bardzo zimne. Trzymanie się ich ponad godzinę bez rękawiczek nie należałoby do przyjemnych rzeczy. A trzymać się ich trzeba było kurczowo. Jedna nieuwaga i możesz za to zapłacić najwyższą cenę. Spadek z tej wysokości często kończył się tragicznie. Co jakiś czas są tabliczki znanych alpinistów, co właśnie w tym miejscu skończyli swoje życie.
Czasami szedłem w chmurach, a czasami w słońcu. Ludzie wracający ze szczytu mówili, że na szczycie często pojawia się słońce. Wyszedłem na Mały Triglav, dalej chmury. Zejście z niego nie było trudne, natomiast grań między nimi nie należała do łatwych.
Strome urwiska po obu stronach i lina do trzymania się pośrodku. Pomału do przodu, bacznie uważając gdzie się kładzie nogi i ubywało. Doszedłem do ściany skalnej Triglav. Jeszcze tylko około 100 metrów w pionie i już na szczycie.
Trochę ludzi schodziło ze szczytu, więc musiałem robić częste przerwy i ich przepuszczać. W sumie dobrze, bo mogłem sobie wyrównywać oddech na postojach.
Po około 20 minutach stanąłem na szczycie Triglav, 2864 metrów. Co za ulga, wreszcie mogę bezpiecznie usiąść na szczycie i odpocząć. Jest to cudowne uczucie jak po wielu godzinach ciężkiej i niebezpiecznej wspinaczki cel został osiągnięty.
Byłem w wielkim szoku jak na szczycie usłyszałem muzykę z akordeonu. Jakiś gostek wyniósł ze sobą instrument muzyczny i sobie na nim grał. Mało tego, niektórzy nawet tańczyli. Najbardziej spodobała mi się jedna para. Nie wiem skąd oni mieli tyle siły, ale wywijali ostro. Później z nimi chwilę rozmawiałem. Są z Niemiec, kochają góry i myślę, że mają między 60-70 lat. Szacun na maksa!!!
Na górze zrobiłem sobie dłuższą przerwę. Musiałem zjeść porządny posiłek, uzupełnić kalorie i odpocząć. Podziwiałem też piękne widoki. Chmury czasami gdzieś zanikały i moim oczom ukazywały się przepiękne Alpy Jurajskie. Przy muzyce z akordeonu czułem się jak w raju.
Niestety wiedziałem, że jestem dopiero w połowie dzisiejszej wspinaczki. Zejście jest trudniejsze niż wyjście.
Po posiłku i odpoczynku zabrałem się do roboty.
Ciężko się schodziło jak nie ma drabinek ani uchwytów na nogi. Trzeba było trzymać się lin i nogami szukać odpowiedniego miejsca na postawienie stopy. Nie było to jakieś super trudne, ale wymagało trochę czasu.
Po około 1.5 godziny dotarłem do schroniska Dom Planika. Była 15:30. Część ludzi zostaje tu na noc, część idzie do niższego schroniska. Mało kto schodzi na sam dół. Ja niestety nie miałem czasu spać w schroniskach, bo na jutro miałem już plany zwiedzania czegoś innego.
Ściągnąłem kask, rękawiczki, trochę spoconych ubrań, zakupiłem dodatkową wodę i ruszyłem w dół.
Ilonka mi napisała, że obiad w naszym hotelu wydają do 20:30. Jak się chcę załapać na gorący posiłek to muszę szybko iść w dół.
Posłuchałem rad mojej żony i prawie zbiegałem po piargach.
W przeciwieństwie do stromych skał, po piargach można szybko schodzić. Zajęło mi może 1.5h żebym zobaczył schronisko Dom Vodnikov.
Była 17 godzina, wiedziałem, że nie mam czasu, ale musiałem zrobić sobie przerwę na odpoczynek i posiłek. Do mojego hotelu jest jeszcze 8km i przełęcz po drodze. Musiałem mieć na to siłę. Człowiek średnio spala 2-3 tysięcy kalorii dziennie. Dzisiaj ja spaliłem 3x więcej, 6-8 tysięcy, więc jeść trzeba było.
Usiadłem na ławce, rozwiesiłem wszystkie mokre koszulki i coś zjadłem. Ludzi przybywało, muzyka grała, piwo się lało..... aż nie chciało się wychodzić stąd. Fajnie by było tak tu zostać i trochę „porozrabiać” z innymi górołazami. Może następnym razem będzie trochę więcej czasu.
Spakował wszystko do plecaka, opuściłem rozbawione towarzystwo i ruszyłem w dół. Nie do końca w dół. Pierwsze parę kilometrów miałem niestety iść do góry. Musiałem wyjść na przełęcz Studorski Preval.
Ciężko się podchodziło, ale szlaki były już prawie puste, więc nawet dobrze, jednostajnie się szło. Parę minut przed 19 wyszedłem na przełęcz. Prawie na zachód słońca.
Do hotelu miałem godzinę z hakiem. Schodziłem łatwym szlakiem, przez las na dół w totalnej ciszy. Czasami tylko jakaś krowa albo baran z pobliskich pastwisk wydały dźwięki.
Pod koniec było już zupełnie ciemno. Nie chciało mi się ściągać plecaka i szukać lampki, więc po ciemku dokończyłem ten długi hike.
Do hotelu wpadłem o 20:20. Na styk na kolacje. Ilonka trzymała już kelnera prawie za rękę, żeby nie uciekł i wziął ode mnie zamówienie. Parę piw dla ochłody i dziczyzna idealnie zaspokoiły głód i pragnienie.
Nie pamiętam kiedy ostatnio byłem na tak długim i męczącym szlaku. 30km i 2020 metrów wspinaczki do góry i na dół. To tak jakby wyjść na Rysy z Morskiego Oka i wrócić, dwa razy. Trochę dużo tego, nie?
Dobrze, że miałem w miarę dobrą pogodę i wczesny start. Zwiększyło to moje szanse na zdobycie tego pięknego szczytu.
Jeśli ktoś się wybiera na Triglav, to proponuje spać w schronisku przynajmniej jedną noc. Przed czy po wspinaczce to oczywiście zależy od pogody i czasu. Proponuję po, chyba, że pogoda w pierwszy dzień nie jest idealna.
2018.09.04 Bled, Słowenia (dzień 4)
Cały wyjazd był zorganizowany głównie ze względu na Triglavski Park Narodowy. Nazwa parku wzięła się od najwyższego szczytu w tej części Alp. Tak Słowenia też ma Alpy. Nazywają się one Alpami Julijskimi. Pasmo to jest południową częścią Alp wapiennych. Rozciąga się ono przez Włochy aż do Słowenii. Najwyższym szczytem jest Triglav i znajduje się on po stronie Słoweńskiej.
Pierwszy dzień w parku spędziliśmy dość turystycznie. Ograniczyliśmy się do najbardziej turystycznych punktów, ale jednocześnie do najładniejszych. Pierwszym punktem na naszej mapie było Jezioro Bled znajdujące się obok miasteczka o tej samej nazwie. Oczywiście jest tam też zamek (zgadnijcie co....nazywa się Zamek Bled). Śmiechy, śmiechami ale miasteczko samo w sobie bardzo ładne. Widać, że ludzie przyjeżdżają tam wypocząć i zrelaksować się.
Z miasteczka można wziąć łódkę i przepłynąć na wyspę Bled. Na wyspie znajduje się klasztor. Sama wyspa jest bardzo mała i obejść można ją w 15 minut ale przepłynięcie jeziora łódką jest dość przyjemne. Co prawda Darkowi zajęło trochę czasu uwierzenie, że to naprawdę jest wyspa. Potwierdzamy, to jest wyspa. Może nie widać tego tak z lądu czy nawet płynąc ale widać z zamku, że na środku jeziora znajduje się wyspa.
Łódka jest dość klimatyczna. Trochę jak w Wenecji, mała drewniana łódeczka. Pan cały czas zawzięcie wiosłował i tylko powtarzał "laid back". Niestety nie można się nachylać, kręcić bo łódka jest mało stabilna. Ale ma to swój urok, przynajmniej można rozkoszować się ciszą a nie dźwiękiem silnika jak to bywa w łódkach motorowych.
Po łódce i wyspie przyszedł czas na zamek. Muszę przyznać, że zapłacenie 11 EUR, żeby zrobić sławetne zdjęcie jeziora Bled z wyspą po środku, to trochę przesada. No tak widok jest ładny ale czy warto płacić aż 11 EUR, żeby zrobić jedno zdjęcie....chyba jednak nie warto. Niby w cenie biletu jest też zwiedzanie zamku. Zwiedzanie ciężko nazwać zwiedzaniem bo nie mają za wiele sal otwartych a wystawy są dość ubogie. Ale wiem, że nawet jak napiszę, że nie warto tam iść to i tak pójdziecie - bo jest to miejsce, które każdy chce odwiedzić i się przekonać na własne oczy.
Tik-tak, tik-tak...czas na parkomacie tykał i musieliśmy wracać na parking odebrać auto. Parkingi w okolicach jeziora Bled i Bohinj są płatne i zawsze warto mieć jakieś drobne monet pod ręką. W Bled miasteczku można spędzić więcej czasu, iść do jakiejś fajnej knajpki, usiąść nad jeziorem i podziwiać widoki, albo kaczki - co kto lubi. Ogólnie miasteczko ma wiele do zaoferowania. Często jednak w przewodnikach piszą, że jezioro Bohinj jest ładniejsze - dlatego zamiast leniuchować w Bled wskoczyliśmy w samochód i pojechaliśmy wyrobić sobie własną opinię.
Jezioro Bohinj jest inne - nie można powiedzieć gorsze czy lepsze. Jezioro Bled przez swoje położenie blisko miasta jest bardziej komercyjne. Jest urozmaicone przez wyspę i zamek. Natomiast, jezioro Bohinj jest otoczone górami, jest bardziej rekreacyjne a mniej komercyjne. Dużo ludzi wypożycza tu kajaki, łódki i sobie pływa.
Nad jeziorem Bohinj położona jest również Cerkiew. Ładnie komponuje się w zdjęcia ale do środka nie wchodziliśmy. Po pierwsze chcą opłatę za wejście do kościoła, a po drugie wygląda na dość małą w środku więc pewnie nie warto. My woleliśmy się skupić na podziwianiu widoków.
Jak mowa o widokach to warto wyjechać kolejką na szczyt Vogel. A dokładnie pod szczyt. Kolejka linowa jest nie daleko jeziora i można wyjechać na 1535 m n.p.m. W zimie jest to resort narciarski. Naliczyliśmy nawet z pięć wyciągów. Trasy narciarskie nie są najgorsze choć wiadomo, że jeszcze im daleko do Francuskich, Szwajcarskich czy Austriackich resortów. W lecie natomiast można wyjechać przejść się na szczyt Vogel, czy wybrać inne równie ciekawe trasy.
Pogoda i czas sprawiły, że hiku nie robiliśmy ale troszkę pochodziliśmy po okolicy. Jutro Darek uderza na Triglav więc chcemy zajechać w miarę wcześnie do hotelu. Zanim jednak ruszyliśmy w drogę powrotną postanowiliśmy odwiedzić wodospad Savica. Podobno bardzo ładny wodospad - nie zaprzeczę, podobał nam się. Rozwaliło nas tylko, że trzeba za niego płacić. Ja rozumiem zapłacić za parking czy ogólnie wejście do Parku Narodowego. Ale, żeby ogrodzili jeden wodospad i sobie pobierali za to opłatę? Masakra - poczułam się przez chwilę jak w Maroku. Nie dość, że na dzień dobry pan chce od ciebie opłatę za parking to po 15 min, na środku szlaku jest sklep z pamiątkami i bramka gdzie musisz zapłacić, żeby iść dalej.
Wodospad jest ładny. To trzeba przyznać. Ciekawie woda wypływa ze skał. Wygląda jakby ona się gromadziła we wnętrzu skał i nagle wypływa. Oczywiście woda jest super czysta. W Słowenii woda w strumykach, rzekach a nawet i jeziorach jest bardzo czysta. Często widać dno a w miejscach gdzie jest głębiej woda przybiera charakterystyczny szafirowy kolor. Park Narodowy Triglav jest jednym z najbardziej nawodnionych rejonów Słowenii i Europy. Spada tu średnio 3000 mm/m opadów.
No i myśleliśmy, że na tym skończą się przygody. Nie ma jednak łatwo. Jak się okazało do hotelu mieliśmy tylko 28 km....ale Google skalkulowało to na 51 min. Szybko dowiedzieliśmy się, dlaczego takie proporcje. Droga była bardzo wąska i kręta. Miejscami Darek składał lusterka, żeby się wyminąć z innym autem. Dobrze, że nie wypożyczyliśmy jakiegoś dużego SUV tylko ograniczyliśmy się do BMW 4M Coupe. Do małych to on też nie należy ale zawsze jest to mniejsze niż Van czy SUV. Najlepszy kierowca i najlepsze autko dali radę i po godzinie dotarliśmy do hotelu. Hotel Center Pokljuka, znajduje się przy samym szlaku na Triglav. Mam nadzieję, że Darkowi jutro dopisze pogoda i uda mu się zdobyć szczyt.
2018.09.03 Hallstatt, AT & Lublana, SL (dzień 3)
Pojechaliśmy do Słowenii a tu tylko Austrię zwiedzamy. No tak jakoś do Słowenii nie udało nam się zajechać w pierwszy i drugi dzień. Za to w trzeci już tam dotarliśmy. Zwiedzanie Słowenii rozpoczęliśmy od Lublany ale zanim przekroczyliśmy granicę hotel na śniadanie zafundował nam przedsmak Słowenii i podał nam miód. Ale nie byle jaki miód - cały plaster miodu.
Miód był dobry i do Słowenii chcieliśmy zajechać jak najszybciej ale po drodze nie mogliśmy nie odwiedzić Hallstatt.
Hallstatt jest jednym z najbardziej fotografowanych miasteczek w Austrii. Jest małe, położone nad jeziorem i otoczone górami. Brzmi pięknie nie... no i jest piękne. Z Salzburga do Hallstatt jest około 1.5 h jazdy samochodem. Niestety (albo i na szczęście) nie prowadzi tam autostrada więc trzeba przejechać przez małe wioski i miasteczka. Ładne, zadbane domki, zielone polanki z pasącymi się krówkami i barankami a to wszystko otoczone górami. Aż miło się przejeżdża i łatwo zapomnieć o krętej drodze.
Wjazd do Hallsttat, zaskoczył mnie na maksa. Nie sądziłam, że to miasteczko jest aż tak przygotowane na dużą ilość turystów. Wjazd do miasta jest przez tunel, wjeżdżasz i po 10 minutach wyjeżdżasz w centrum miasta, pierwsze co widzisz to drogowskazy na parkingi z adnotacją ile jest tam miejsc wolnych. Parkujesz (oczywiście płacisz) i idziesz zwiedzać miasteczko na piechotę. Super rozwiązanie. Nie wyobrażam sobie jakby w tak małym miasteczku ludzie kręcili samochodami, szukali miejsc i kręcili się tam i z powrotem.
Jakoś na tym wyjeździe pogoda nam nie dopisuje i przestaje padać jak tylko opuszczamy dane miejsce. W Hallstatt pomimo, że było dość pochmurnie to pogoda się utrzymała i zaczęło padać dopiero jak wracaliśmy. Samo przejście miasteczka zajmuje dość niewiele czasu, robienie zdjęć w tym miasteczku zajmuje troszkę więcej. Te góry, jezioro, architektura małego miasteczka ma w sobie coś co przyciąga wzrok i chce się pstrykać zdjęcie za zdjęciem.
Z ciekawostek to Hallstatt jest uznany za światowe dziedzictwo kulturowe (World Heritage). Jest on bardzo znany z produkcji soli a kopalnia soli znajdująca się w środku góry jest nadal czynna i wydobywana jest sól. Przy ładnej pogodzie polecam przejechanie się na górę na taras widokowy. Niestety jedyne widoki jakie my mieliśmy to chmury więc sobie odpuściliśmy.
Hallstatt oczywiście, żyje dzięki turystyce. Jest tu dużo restauracji i oczywiście sklepów z pamiątkami. Polecam jednak wcześniej sprawdzić opinie na internecie bo niektóre restauracje mają piękny widok ale beznadziejne jedzenie a inne dokładnie na odwrót. My poszliśmy do Gasthof Zauner i nie żałujemy. Zamówiliśmy sobie talerz ryb i dostaliśmy 3 ryby (każda inna), wszystkie z tego jeziora.
Deszcz nas przegonił i wskoczyliśmy szybko do autka i pognaliśmy w kierunku granicy. Następny przystanek miała być Lublana, stolica Słowenii. Zanim przekroczyliśmy granicę to zajechaliśmy na stację benzynową. Muszę o niej wspomnieć bo nas trochę rozśmieszyła, trochę zdenerwowała. Po pierwsze to nie można płacić kartą kredytową od razu przy dystrybutorze. Przez to robią się kolejki bo ludzie tankują odjeżdżają a potem dopiero idą zapłacić, do toalety czy kupić sobie kawę. Po drugie to benzyna jest 0.50 EUR droższa niż w miastach. No tak mogą to zdzierają. No a po trzecie to toaleta jest płatna. Tak więc pośmialiśmy się z nich trochę i ruszyliśmy w drogę. Dobrze, że przynajmniej winiety sprzedają na Słowenię to przynajmniej nie musieliśmy się zatrzymywać przy granicy. Oczywiście granicy nie ma ale pomimo winiety trzeba zapłacić za tunel ok. 12 EUR, więc bramki i tak są.
Udało się - dojechaliśmy do Słowenii. A tu trochę jak w Polsce. Podobny język, podobne napisy, podobne drogi. Jakoś tak swojsko się poczuliśmy.
Lublana nas bardzo pozytywnie zaskoczyła. Po "martwym" Salzburgu spodziewaliśmy się kolejnego cichego miasta. Lublana jednak jest miastem studenckim co widać po ilości młodych ludzi na ulicach i w knajpkach. Nasz hotel był w centrum więc odstawiliśmy samochód i ruszyliśmy w miasto zwiedzać.
Podobno najpiękniejszy punkt w mieście to Most Smoków (Dragon's Bridge). No most jest ładny ale dużo bardziej podobał nam się Potrójny Most (Tripple Bridge). Zdjęcie chyba do końca tego nie przedstawia ale są to tak na prawdę trzy mosty, które są połączone. Most jest ciekawy ze względu na trzy odnogi ale też ze względu na wykończenie i architekturę.
Zamek zdecydowanie przoduje jeśli chodzi o zabytki. Pierwszy plus dostał za godziny otwarcia. W sezonie letnim zamek otwarty jest nawet do jedenastej wieczorem. Po drugie na dziedziniec można wejść za darmo i dopiero jak się chce zaglądać na wystawy czy w inne zakamarki to trzeba płacić. My wybraliśmy opcję bezpłatną a i tak dużo zobaczyliśmy. Najważniejsze jest jednak, że zamek jest warty wspinania się na niego.
Fajnie połączyli stare mury zamkowe z nowoczesną architekturą. Wszystko ładnie wpasowali przez co nie naruszyli estetyki a zamek stał się bardziej funkcjonalny i można tam robić większe imprezy, iść do restauracji czy po prostu podziwiać widok na miasto.
Spędziliśmy tam ładne parę godzin i zeszliśmy drogą "Ulica na Grad" na "Gornji trg". Stamtąd idąc wzdłuż rzeki można zagubić się w uliczkach i podziwiać różne architektoniczne cuda, odwiedzić kafejki albo...spotkać bobry. To chyba była największa niespodzianka wieczoru. Chodząc tak po mieście dotarliśmy do Most Cobblera. Ja się bawię, pstrykam zdjęcia a tu nagle Darek mówi "patrz...tam jest jakieś zwierzę". Szkoda, że nie miałam aparatu z dobrym zoomem i, że było dość ciemno ale wypatrzyliśmy 3 bobry które sobie budowały tamę na rzece w centrum miasta. Niespotykany widok - przyznacie. Prawie jak zebry w Kalifornii.
Lublana pomimo, że jest stolicą jest bardzo urokliwym miastem a jego stara część jest dość mała i można spędzić miły wieczór chodząc po centrum.