Traveling - it leaves you speechless, then turns you into a storyteller.
Destynacje
- Anglia 7
- Argentyna 1
- Austria 4
- Belgia 4
- Bermuda 2
- Canada 19
- Chile 9
- Czechy 2
- Ekwador 12
- Francja 28
- Gibraltar 1
- Grecja 4
- Hiszpania 13
- Holandia 5
- Hong Kong 2
- Indonezja 4
- Islandia 14
- Korea Południowa 6
- Macau 2
- Malezja 9
- Maroko 7
- Niemcy 4
- Nowa Zelandia 26
- Polska 17
- Portugalia 9
- Qatar 1
- Singapur 7
- Szwajcaria 17
- Słowenia 6
- UAE 3
- USA - Alaska 19
- USA - Colorado 60
- USA - DC 2
- USA - Nowy Jork 38
- USA - Pennsylvania 2
- USA: New England 50
- USA: Northwest 24
- USA: Southeast 17
- USA: Southwest 66
- Włochy 7
- _NY - Adirondacks 46er 20
- _Parki Narodowe USA 38
2019.09.28 Singapur (dzień 14)
Po wczorajszym wielkim obżarciu surowych żyjątek oceanów i odpowiednim ich nawodnieniu, dzisiaj bardzo nam się nie chciało wstawać. „Niestety” spaliśmy w Swissotel, który słynie z przepysznych śniadań i chcieliśmy na nie się załapać.
Tak jak myśleliśmy, śniadanie było pyszne. Wielki wybór smacznych azjatyckich i zachodnich potraw podawany w formie bufetu, czyli jedz ile możesz. Oczy by zjadły wszystko, niestety żołądek jest tylko jeden.
Samolot mamy dopiero o 23, więc możemy jeszcze cały dzień spędzić w Singapurze. Zostawiliśmy plecaki w hotelu żeby z nimi nie chodzić i ruszyliśmy przed siebie. Nie mieliśmy wielkich planów. Poszwendać i pożegnać się z miastem.
Miejsce w którym jeszcze nie byliśmy to ulica Orchard. Jest to ulica handlowa, na której każdy znany projektant mody chce mieć swój sklep. Coś jak 5 avenue w Nowym Jorku.
Zapewne jak się domyślacie nie pojechaliśmy tam na zakupy. Na maksa nie nasze klimaty. Jednak chcieliśmy zobaczyć czym to się różni od NY, Paryża czy Hong Kongu. Na pewno ma więcej zieleni wokół, większe, zrobione z rozmachem sklepy, idealnie czyste i potężną ilość ludzi.
Większość pewnie tak jak i my, przyjechała tu tylko w celach turystycznych. Kupujących to za wiele nie widzieliśmy. Nie porównywaliśmy cen, bo i tak nie znamy nowojorskich cen tych za drogich produktów.
Plusem tej dzielnicy jest to, że dużo czasu można spędzić w środku, w klimatyzowanych galeriach. Jednak to nadal Singapur i nadal jest gorąco na zewnątrz.
Po takim „zwiedzaniu” nie ma nic lepszego niż kufel zimnego piwka. To, że ceny alkoholu w Singapurze są chore to już wiemy. Na szczęście nie jest z tym tak najgorzej. Trzeba wiedzieć gdzie szukać. W hotelach, miejscach turystycznych, tam gdzie ceny mogą być wysokie to będą. Wystarczy odejść parę bloków od głównych ulic i już można znaleźć jakieś „happy hours”.
Tak to, na ulicy Emerald Hills Road znaleźliśmy parę lokalnych, sportowych barów, gdzie ceny były do zniesienia i nie trzeba było rozwalić banku żeby się przyjemnie można było schłodzić.
Ulica Emerald Hills słynie z małych, kolorowych domków. Mają one chińską barokową architekturę więc Ilonka miała raj i latała z aparatem. Na szczęście ja też miałem raj i miałem swoje zimne i tanie piwko.
Była już godzina 17, niedługo musimy się zbierać na lotnisko, ale oczywiście zanim to się stało nie mogło zabraknąć przepysznych pierożków z Din Tai Fung.
Szybko metrem dojechaliśmy do Marina Bay i zasiedliśmy do stołu. Pierogi były pyszne jak ostatnio, ale ja sobie jeszcze dorzuciłem wieprzowy kotlet, który też smakował wyśmienicie.
Chyba po raz pierwszy jadłem kotleta pałeczkami. Dobrze, że kuchnia podała go już pokrojonego bo byłby problem.
Z Marina Bay do hotelu nie mieliśmy za daleko, więc na nóżkach, żegnając się z miastem, odkrywając nowe budynki, ulice doszliśmy do Swissotel, zabraliśmy nasze plecaki i pojechaliśmy na lotnisko.
Niestety wakacje dobiegają końca, ale jeszcze mamy do zwiedzenia jedną atrakcję w Azji. Las tropikalny na lotnisku w Singapurze.
Jewel, tam gdzie znajduje się ten las jest to nowo-wybudowany kompleks na połączeniu terminalu 1,2 i 3. Jest on unikatowy na skalę światową. No bo gdzie znajdziesz na lotniskach 50 metrowy wodospad, ścieżki wśród tropikalnych drzew, odgłosy dżungli....
Jewel jest dostępny dla wszystkich. Jest on przed bramkami, więc nie musisz mieć biletu lotniczego żeby tam wejść. To niestety jest jego wadą, za dużo ludzi. Zrobili z tego super-komercyjne miejsce z potężną ilością sklepów i wszelkiego rodzaju jadłodajni. Coś na styl potężnej galerii handlowej
To, że mieszkańcy Singapuru chowają się przed upałami do klimatyzowanych miejsc to wiemy, ale żeby jechać na lotnisko? Tego do końca nie rozumiem. Niestety las tropikalny nie wywarł na nas wielkiego wrażenia. Dalej jest to unikatowy, wielki, zbudowany z ogromnym rozmachem kompleks. Co nas tam przytłaczało, to potężna ilość ludzi, którzy plątają się tam bez celu.
Szybko opuściliśmy Jewel, wróciliśmy na nasz terminal, przeszliśmy bramki i w końcu usiedliśmy w lounge, zamówiliśmy sobie drinka i czekaliśmy na samolot.
Znowu czeka nas długi lot. Znowu 17-19 godzin będziemy w powietrzu, w zależności którą drogę pilot wybierze (albo raczej, którą będzie mógł wybrać).
Tym razem też nam się udało i samolot leciał z wiatrem a nie przez biegun północny. Pod nami była Japonia, Kamczatka, Alaska i cała Kanada. Mimo, że w powietrzu był „tylko” 17 godzin to leciał pod słońce i udało nam się w ciągu tego czasu zaliczyć dwie noce i jeden dzień. Ach te strefy czasowe.
Wakacje dobiegły końca. Trochę tego było. Zobaczyliśmy ciekawy skrawek świata, Azję południowo-wschodnią. Inny świat, kulturę, ludzie, jedzenie, klimat.... Fajne miejsca na wakacje, ale niestety nie do mieszkania. Przynajmniej nie dla mnie. Dalej Europa czy Ameryka Północna wygrywają. Przyzwyczaiłem się do czterech pór roku, a nie upału i wilgotności przez prawie cały rok. Kraje z bogatą i głęboką kulturą, ale ja się przyzwyczaiłem i polubiłem zachodnią kulturę.
Jedzenie też wolę zachodnie. Nie odbierajcie tego negatywnie. Jadłem przez dwa tygodnie ich potrawy i mi smakowały. Ale już tęskniłem za dobrej jakości mięsem. Amerykański Steak, hamburger, jagnięciną, świnka.... chodziły za mną.
Miasta takie jak Hong Kong, Macau, Seul są nie do mieszkania na maksa. Za dużo ludzi, za ciasno, a wcale nie takie piękne i czyste jak widać na filmach. Wiem, mieszkam w dużej metropolii nowojorskiej, która też ma wiele wad. Ale jak się zaczynam „dusić” w NY to wsiądę w samochód i wyjadę z miasta. A gdzie pojedziesz z Hong Kong, Macau czy Singapur? Nie zawsze masz czas, pieniądze i ochotę wsiąść w samolot i polecieć „za miasto”.
2019.09.27 Singapur (dzień 13)
Pobudka o 6 rano, taksówka na lotnisko, cztery godziny lotu i znów byliśmy na naszym ulubionym lotnisku. Jak to Darek stwierdził, lecimy do domku, bo Singapur to taki nasz Azjatycki domek. Pomału zaczynam rozumieć ludzi, którzy wracają w swoich podróżach w te same miejsca. Wspominaliśmy o tym już przy innych okazjach, ale powtórzymy znów.
Zanim jednak wylądowaliśmy na naszym ulubionym lotnisku, postanowiliśmy zobaczyć co do zaoferowania ma Hong Kong. Słyszałam, że Hong Kong stoi wysoko na liście fajnych lotnisk. Nie przekonaliśmy się o tym jak pierwszy raz tu wylądowaliśmy bo od razu poszliśmy na prom. Tym razem odlatywaliśmy z międzynarodowego terminala wiec spodziewaliśmy się fajerwerków.
Było OK. Nie powiem, że lotnisko mi to specjalnie utkwiło w pamięci ale też na pewno było dużo lepsze niż Newark. Chyba najbardziej w Hong Kongijskim lotnisku zaskakują nas schody. Terminal jest dość wysoki, ma kilka poziomów I nieskończoną ilość ruchomych schodów. Schody omijają niektóre piętra i dzięki temu ludzie nie mają możliwości wejść tam gdzie nie powinni.
Ogólnie podczas naszej wizyty w Hong Kongu nie widzieliśmy za dużo kolejek. Nawet na wyjazd na wzgórze Victoria nie musieliśmy czekać choć widzieliśmy, że są przygotowani na duże tłumy i kolejki. Pierwsza kolejka jaką zobaczyliśmy była do lounge. Hong Kong przeżywa turystyczny kryzys. Widać to po kolejkach do atrakcji turystycznych ale też w samolotach. Ciekawe jak wejście do lounge wygląda jak jest standardowy przepływ turystów.
Ten wpis miał być o Singapurze więc, wskoczymy w samolot i przenieśmy się do Singapuru. Zawsze mi się wydawało, że taksówki w Singapurze są drogie ale zainstalowałem aplikację Grab i się okazało, że za niecałe $20 można dojechać do centrum. Tak więc wskoczyliśmy w taksówkę i jak Pan się spytał czy my pierwszy raz w mieście to dumnie odpowiedzieliśmy, że nie….że to już nasz trzeci raz. Poczuliśmy się dumnie.
Tym razem spaliśmy w jeszcze innej części miasta.Na pożegnanie wybraliśmy Clarke Quay i Swissotel. Kiedy Marriott kupje Swissotel? Fajnie by było - bardzo lubimy te hotele, jednak należą one do konkurencyjnej sieci Accor i chyba szybko nie będą na sprzedaż. W każdym razie był to pierwszy pokój w Singapurze, który był sensownych wymiarów. Czyli jednak się da…. Chyba oficjalnie Swissotel zostanie naszym hotelem w SG.
Jest blisko do wszystkiego - zarówno do Marina Bay jak i do dzielnicy barowej. Ale najważniejsze jest, że ma bardzo blisko do sushi co się kręci. Dokładnie, nie trzeba iść na drogie sushi, żeby się objeść i żeby było smacznie.
Blog tasteaway.pl polecił kolejne miejsce. Chyba mamy taki sam smak bo znów nam bardzo smakowało. Może nie było łatwo znaleźć to miejsce bo trzeba wejść do hotelu Novotel, zjechać dwa poziomy i nadal ciężko trafić bo ukryte jest w kącie. Ale nie poddawaliśmy się, restaurację znaleźliśmy po zaglądnięciu w każdy zakamarek i siedliśmy przy “barze”. Restauracja (a może powinnam napisać suszarnia ta) słynie z sushi na pasku. Oznacza to, że po taśmie jeżdżą talerzyki z sushi, siedzisz sobie przy taśmie, bierzesz na co masz ochotę a potem płacisz za ilość talerzyków. Jakież to proste, fajne i ciekawe. Talerzyki mają różne kolory i od koloru zależy cena. Ale mniej więcej jest to od $2 do $6 za talerzyk więc nie jest źle.
Choć oczywiście Darek znalazł talerzyk za $15 ale to już trzeba zamawiać na życzenie, ale skoro Pani poleciła to Darek nie odmówił i na stolik wjechały trzy rodzaje tuńczyka. Rzeczywiście ta najdroższa jednocześnie była najlepsza.
Rewelacja - kręciło się, i się kręciło i tak w nieskończoność. A kucharz co jakiś czas dawał coś nowego na taśmę i dalej się wszystko kręciło. Ludzie przychodzili i odchodzili a my jak te zahipnotyzowane chipmonki kolekcjonowaliśmy coraz to więcej talerzyków.
Chyba szybko zostaliśmy uznani za dobrych klientów, bo poza sushi częstowali nas jeszcze zupkami, zielonymi herbatkami i innymi specjałami z zaplecza. Siedzielibyśmy dłużej ale już nasze brzuszki mówiły wystarczy. Jednego czego nam brakowało w tym miejscu to dobrego wina i sake. Jednak picie piwa do sushi szybko zapełnia i nie ma się miejsca na dobre rybki.
Po dość ciężkim obiedzie/lunchu i kolacji w jednym pochodziliśmy trochę po okolicy. Clarke Quay to dzielnica barowa, która zaczyna dopiero żyć po zmierzchu. Fakt faktem w Singapurze temperatury są dość wysokie więc życie na zewnątrz dopiero toczy się w nocy. Te pięć ulic, które składają się na najbardziej imprezową część Singapuru dodatkowo ma klimatyzację na ulicach. Jest to chyba jedno z niewielu miejsc gdzie da się siedzieć na zewnątrz bo pobudowane są ogromne klimatyzacje, rury z wiatrakami i fontanny. Wszystko to aby ochłodzić powietrze. No tak tylko w Singapurze klimatyzuje się chodniki.
Za dnia dzielnica ta jest opuszczona. Wszystkie biznesy są zamknięte, ludzi można policzyć na palcach jednej ręki i słychać tylko ciszę. Inaczej to wygląda po godzinie siódmej kiedy to otwierają się wszystkie bary i restauracje, ludzie wychodzą na ulicę, a muzyka z jednego miejsca przygłusza drugie. Wtedy to właśnie włączają klimę, wystawiają stoliki na zewnątrz i zaczyna się życie. Dodatkowo byliśmy tam w piątek więc spodziewaliśmy się tłumów i tak też było.
My z Darkiem to lożę szyderców zrobiliśmy. Byliśmy za trzeźwi, żeby wchodzić do tych wszystkich klubów gdzie słowa się nie powie i ciężko jest wytrzymać, siedzieliśmy sobie na ulicy, piliśmy piwko i słuchaliśmy muzyki. Od czasu do czasu śmiejąc się w wynalazków, którzy przechodzili ulicami.
Jako ciekawostka to alkohol w całym Singapurze jest dość drogi. Wliczając w to Clarke Quay. Dopiero jak się idzie na ilość i zamawia się kubełek piwa, cały dzbanek, czy rurę to cena za kufel spada do rozsądnych liczb. Tylko trzeba szybko pić bo trunek wietrzeje, grzeje się i traci smak.
Dwa tygodnie szybko minęły. Jeszcze nie tak dawno byliśmy w Singapurze a nasze głowy były pełne myśli co to nas czeka, i czy wpuszczą mnie do tych wszystkich krajów. Dziś to wszystko to już tylko wspomnienie ale wspomnienia żyją i wyjazd ten na pewno długo zostanie w naszej pamięci. Zwłaszcza zakręcone się sushi.
2019.09.17 Singapur & Macau (dzień 3)
Stój, idź, szybciej, wolniej, do kolejki, nie tędy, następny, w lewo, w prawo, buty, bluza, laptop, telefon, a po co, a dlaczego.....!!!
Tak już przywykłem do okrzyków i komend „robotów” z amerykańskich lotnisk, że jak na lotnisku obsługuje mnie uśmiechnięty człowiek który zna słowa proszę i dziękuje to aż chce się żyć i wraca wiara, że może świat nie jest cały taki do dupy.
Lotnisko w Singapurze Terminal 4. Jak do tej pory wywarł na mnie największe wrażenie ze wszystkich terminalów na jakich byłem. A byłem na „paru”. Nawet pobił terminal 1,2 albo 3 w Singapurze z tego co pamiętam. Chociaż mogę się mylić, bo niedawno otworzyli tam las tropikalny. Tak, dobrze przeczytaliście - las, z wodospadami i innymi bajerami. Jak za niecałe dwa tygodnie będziemy wylatywać z Singapuru to oczywiście pójdę tam na grzyby i zdam relacje.
Tokyo, Doha, Dubai, Kuala Lumpur, Frankfurt..... te lotniska są świetne, ale dalej terminal 4 w Singapurze wygrywa czystością, organizacją, miejscem czy logistyką. Nie bez powodu lotnisko w Singapurze wygrało po raz siódmy z rzędu jako najlepsze lotnisko na świecie pod wieloma względami.
Jest tam tyle urządzeń, ludzi i miejsca do obsługi pasażerów, że żadnych kolejek nie ma prawa być. Począwszy od przywitania przez obsługę miłym dzień dobry, poprzez odprawę bagażu, kontrolę paszportową do umilania czasu w oczekiwaniu na samolot. Wszystko jest robione z uśmiechem, życzliwością i podziękowaniem za to, że jest się ich klientem.
Zamiast uzbrojonych po zęby funkcjonariuszy znajdujemy uśmiechniętych celników, którzy służą pomocą na każdym kroku przy odprawie paszportowej czy prześwietlaniu bagażu. Na pewno jak zajdzie potrzeba to odpowiednie służby są w pogotowiu i zareagują odpowiednimi siłami. Ale po co siła i przemoc ma być pokazywana światu, jak nie ma takiej potrzeby.
W ciągu niecałych ośmiu minut od przyjechania na lotnisko byliśmy po odprawie bagażu, z kartą pokładową w ręce, po prześwietleniu, odprawie paszportowej, zdjęciu twarzy do kontroli, odcisku palców... i to wszystko bez śmiesznych TSA Pre, Global entry, Mobile Passport... czy innych temu podobnych zachodnich wynalazków. Chce się - da się!!! Tak to wszystko podsumowałem i aż sobie usiadłem pod drzewkiem z wrażenia. W takim to byłem szoku.
Terminal 4 jest duży. Musieliśmy przejść kawałek żeby dostać się do naszych bramek. Jeżdżą co prawda małe Melexy co podwożą pasażerów, ale my w sumie chcieliśmy się przejść przed lotem. Idąc tak, doszliśmy do.... kina. Nie jest to może kino gdzie wyświetlają filmy (przynajmniej rano ich nie było), ale ciekawe paro-minutowe kabareciki. Wszystko po to żeby jak najbardziej umilić podroż.
Idąc dalej spotkałem pana na wózku co jeździł i zbiera śmieci. Wydaje się to takie proste i logiczne. Nie tutaj. Gostek nie miał co robić. Pewnie bał się, że straci pracę, bo jego wózek był dalej prawie pusty. Nagle szybko zawrócił, myśląc, że w końcu zobaczył śmiecia. Niestety znowu mu się nie udało. Podjechał pod drzewo, a to się okazało, że to tylko listek z niego spadł. Tak, w Singapurze na lotnisku rosną drzewa, krzewy, kwiaty... wszystko po to żeby poprawić jakość powietrza i wprowadzać zieloną atmosferę do naszego zurbanizowanego świata.
Akurat jak tam byliśmy to włączył się system zraszania, podlewania roślin. Naprawdę wzbudzało to podziw i zainteresowanie.
Trzeba to na własne oczy zobaczyć żeby zrozumieć. Jak bym gdzieś oglądał film z tego lotniska to bym powiedział, że to jest niemożliwe. Że człowiek już nie potrafi tak dbać o czystość w miejscach publicznych. Super czyste dywany, non stop wszystko przecierane, układane, poprawiane, odkurzane.....
Mamy wejściówki do Business Lounge. Więc poszliśmy tam na śniadanie. I znowu kolejny szok. Wielkie, potężne, a przede wszystkim otwarte non stop 24/7. Nie jak parę dni temu w Newark, czynne od 12 w południe.
Wszystko oczywiście jest tu za darmo. Poza drogimi alkoholami. Poszedłem jako odważniak i zamówiłem sobie Singapurską Laksa (popularna zupa Azjatycka). Było dobre, aczkolwiek za bardzo pikantne jak dla mnie. Sałatki, soczki, różne kawy, jogurty, croissanty, piwa, wina, podstawowe alkohole... wszystko wliczone. Można się wykąpać, położyć na łóżkach, wszystko żeby umilić podróż.
Pojedzeni wróciliśmy pod nasz rękaw i wsiedliśmy do samolotu. Lecimy do Hong Kong. Wiemy, teraz tam jest nieciekawie. Dzisiaj się tylko przesiadamy na lotnisku na szybki prom i płyniemy do oddalonego o 60km Macau. Za tydzień mamy zwiedzać Hong Kong. Miejmy nadzieje, że się uspokoi. Jak nie, to będziemy musieli pozmieniać plany.
Lecimy liniami Cathay Pacific. Lot ma trwać 4 godziny i koło 14 lokalnego czasu mamy wylądować. Cathay Pacific też należy do piątki najlepszych linii na świecie. Mimo, że lecieliśmy na krótki dystans (w Azji 4 godziny to dalej blisko) to samolot nie był zły. Może nie miał takiego serwisu jak ten co lecieliśmy z NY, czy tyle miejsca, ale miał więcej niż Delta z Nowego Jorku do Pragi. Oceniam ten samolot na 4 gwiazdki w pięciostopniowej skali.
Samolot może był wypełniony tylko do połowy. Ciekawe czy to z powodu zamieszek jakie aktualnie panują w Hong Kongu czy po prostu to jest wtorek rano.
Wilgotność powietrza jest tutaj taka wysoka, że nawet zdjęcia z samolotu nie wychodzą. Wylądowaliśmy w Hong Kongu planowo, a nawet z pół godziny wcześniej. Nie musimy przechodzić przez odprawę paszportową tylko prosto tranzytem ładujemy się na prom do Macao. Do promu mieliśmy trochę czasu, jakieś 1.5h. Lotnisko w Hong Kong jest też potężnym portem lotniczym. Niestety my byliśmy skierowani na piąty poziom gdzie odpływają wszystkie promy. Tutaj lotnisko przypominało bardziej duży dworzec autobusowy, a nie przepiękne lotnisko jakie ponoć Hong Kong posiada.
Bagaży też nie mogliśmy odebrać. Skierowali nas do obsługi promu, do firmy Cotai i wzięli nam kwitki na bagaże. Oni ponoć sami nam odbiorą plecaki i przerzucą na prom. Dokładnie o 15:45 otworzyli bramki i można było iść dalej. Ten kto projektował logistykę portu lotniczo/morskiego miał głowę na karku. Ilość schodów ruchomych mijających się międzypietrani, labirynt korytarzy prowadzący w rożne miejsca, metra z różnymi wagonami które zatrzymują się na odpowiednich stacjach. Dużo tego wszystkiego, ale jest to odpowiednio opisane i nie ma problemu z dostaniem się do wybranego celu.
Wcześniej jak kupowałem bilety na ten prom, to za niewielką dopłatą wybrałem pierwszą klasę. Był to dobry wybór. Nie dość, że mieliśmy cały poziom tylko dla siebie (nikt więcej pierwszą klasą nie jechał) to jeszcze dostaliśmy piwa za darmo i już się zwróciło.
Prom do Macau płynie około 60 minut i ma do pokonania 60 km. Są to szybkie katamarany, które płyną bardzo stabilnie i nawet ich nie rzucało na falach. Ani razu nasze piwa na stolikach nie były zagrożone. W sumie prom by jeszcze szybciej przepłynął ten dystans ale ze względu na lotnisko w Hong Kongu przez kilkanaście minut musiał płynąć bardzo powili. Nie wiem dlaczego.
Z ciekawostek można dodać, że dokładnie rok temu oddali most łączący Hong Kong z Macau. Jest to najdłuższy morski mosto-tunel na świecie o długości 55 kilometrów. Mimo, że ruch w Hong Kongu i Macau jest lewo stronny to na moście się jeździ po prawej stronie. Most jest przeznaczony dla autobusów, taxi i bardzo niewielu prywatnych posiadaczy samochodów.
Niestety tutaj nastąpiły większe problemy z Ilonki tymczasowym passportem. Podeszliśmy razem do okienka, mój paszport został szybko oddany, natomiast do Ilonki została wezwana inna osoba. Kazano mi przejść dalej, a Ilonkę zabrano do innego pomieszczenia. Nawet nie mogłem na nią czekać przy celnikach, musiałem iść tam gdzie się bagaże odbiera. Nie było jej chyba z 15 minut. Ja już bagaże odebrałem a jej dalej nie było. W końcu przyszła lekko wystraszona. Powiedziano jej, że jak ma tymczasowy paszport to musi mieć wizę. Oczywiście jej nie miała. Dobrze, że Polacy o wizę wjazdową do Macau nie muszą starać się wcześniej tylko na lotnisku wbijają. Wszystko musi być płatne gotówką w lokalnej walucie. Na szczęście są na to przygotowani i mają tam bankomat i dzięki temu Ilonka wyszła.
Z portu wzięliśmy autobus hotelowy do Sheraton hotelu. „Niestety” musimy spać w tych hotelach ze względu na Ilonki pracę.
Wjechaliśmy do Macau, które często nazywane jest Las Vegas Azji. Ekonomia tego Chińskiego rejonu administracyjnego w głównej mierze opiera się na turystyce i hazardzie. To widać na każdym kroku. Więcej o Macau i jego historii opiszemy jutro, dzisiaj zabawiliśmy się w turystów.
Macau składa się z paru części. Wzięliśmy hotel w rozrywkowej dzielnicy miasta zwanej Cotai i dzisiaj na tej części się skupiliśmy. Catai jest jak centrum Las Vegas, wielkie potężne hotele z tysiącami pokoi, dziesiątkami barów/restauracji, no i oczywiście najważniejsze, z kasynami na dole.
Na szczęście nas hazard za wiele nie interesuje, ale i tak chcieliśmy spróbować szczęścia i Ilonka postanowiła zagrać na automatach. Na nasze szczęście nic z tego nie wyszło, bo automaty nie chciały przyjąć naszych pieniędzy. Próbowaliśmy dolary z Hong Kongu i z Macao i nic nie brały. Dzięki temu nic nie przegraliśmy i spokojnie mogliśmy iść na dobrą kolację.
A kolacja była pyszna. Steak z dobrym winkiem z Nowej Zelandii dodał nam energii na dalsze zwiedzanie miasta.
Mimo, że była już chyba godzina 22 to dalej było gorąco. Może nie aż tak jak w ciągu dnia, ale wilgotność podchodziła pod 90 procent. Natomiast w środku w kasynach było przyjemnie chłodno.
Tak jak przypuszczaliśmy, większość ludzi w kasynach to przybysze z Chin. Oni uwielbiają kasyna i hazard. Białych to jak na lekarstwo. Po Paryżu udaliśmy się do Pałacu Wynn gdzie wpierw objechaliśmy go całego klimatyzowanymi gondolami a potem już z brzegu oglądaliśmy pokaz fontann.
Odwiedziliśmy jeszcze parę innych kasyn, wliczając Wenecję z jej słynnym placem Świętego Marka.
Wszędzie widać przepych, bogactwo, sklepy najlepszych producentów na świecie. Dużo właścicieli hotelów/kasyn z Las Vegas otworzyło tutaj swoje hazardowe imperia. Nie dziwi mnie to. Makau już w 2012 roku pobiło Vegas jeśli chodzi o zyski i dalej się rozrasta.
Ponoć rząd Chiński nie lubi Makau. Potężne pieniądze (liczone w miliardach dolarów) są tutaj zostawiane, zamiast inwestowane w gospodarkę chińską.
A Macau z otwartymi ramionami przyjmuje przybyszy z północy oferując im wiele atrakcji, żeby tylko zostawili tutaj swoje wypchane portfele. Miasto się rozwija w niewyobrażalnym tempie, ale z głową. Wiadomo, dalej budują nowe kasyna czy hotele ale też inwestują w inne gałęzi przemysłu. Finanse, fabryki zabawek czy odzieży też powstają jak grzyby po deszczu.
My natomiast, pustymi ulicami (wszyscy są w kasynach) wracaliśmy do naszego hotelu. Patrzyliśmy jak to jedno z najbogatszych rejonów świata pomału pogrąża się we śnie. Tylko po to żeby jutro rano się obudzić i od nowa rozpocząć swój 24-ro godzinny cykl.
Jutro zwiedzamy zupełnie inne Makau. Zapraszamy na reportaż.
2019.09.16 Singapur, SG (dzień 2)
W Singapurze byliśmy dokładnie 2 lata i 5 miesięcy temu. Piszę dokładnie bo jak Pan na lotnisku wbijał nam pieczątkę to wbił zaraz obok pierwszej pieczątki z SG i okazało się, że w obu przypadkach był to 15 dzień miesiąca. Ale pieczątki i przeprawy na lotnisku Darek opisał wczoraj.
Dziś rano dopadł nas Jetlag. Niby fajnie było wyspać się w własnym łóżeczku ale już o 5 rano zaczęliśmy się pomału budzić i kręcić z boku na bok. Dociągneliśmy jeszcze jakoś do 7 rano i poszliśmy na śniadanie.
Śniadanie typowe - jajka w różnych postaciach. Wg. Darka tradycyjne azjatyckie śniadanie to omlet. A, że był w karcie to wybór był prosty. Ja też postawiłam na jajka - jajka Benedykta. Śniadanie jak to śniadanie ale w otoczce ponad 1000 butelek whiskey to jeszcze nie jedliśmy śniadania. My tam ograniczyliśmy się do kawy ale butelki krzyczały i wołały nas na maksa.
W Singapurze śpimy w hotelu The Vagabond Club. Oczywiście sieć Marriotta. Co prawda jak Darek zobaczył jak mały jest hotel to spytał się trzemu nie zarezerwowałam czegoś w wiekszym hotelu. Odpowiedziałam mu, że przecież to jest sieciówka, że to Marriott jest. No ale fakt faktem Tribute Portfolio czyli jedna z 30 sieci hoteli Marriotta jest bardzo unikatowa i można nazwać te hotele butikowymi.
Hotelik fajny, zdecydowanie unikatowy, mały, kameralny ale ma wygodne łóżka, czyste pokoje, i miłą obsługę. Wielkość pokoju nadal ma troszkę do życzenia ale i tak pokój jest większy niż ten co mieliśmy dwa lata temu. Ziemia w Singapurze musi być bardzo droga i każdy skrawek się liczy.
Tym razem śpimy w bardziej lokalnych dzielnicach, otoczony on jest dzielnicami Kampng Glam i Little India. Jest to podobno jeden z lepszych luksusowych hoteli w Singapurze. Dobrze, że my mamy zniżkę dla Friends and Family choć i tak uważam, że hotel nie jest warty przepłacania. Może dla kogoś kto lubi sztukę albo delektuje się whiskey ten hotel się wyróżnia. Whiskey bar mają podobno jeden z lepszych na świecie ale troszkę przesadzili z cenami. Co do sztuki to podobno wszystko zaprojektowane jest przez Jacques Garcia, i rzeczywiście widać wszędzie w około rzeźby, artystyczne zdjęcia czy obrazy. Ale ja wybieram komfort pokoju ponad jego wystrój.
No ale nie przyjechaliśmy tu siedzieć w hotelu. Tak więc po śniadanku ruszyliśmy na miasto. Jeszcze nie było za gorąco więc postawiliśmy na nogi i zaczęliśmy się kierować w kierunku Marina Bay. Dobrze, że wybraliśmy zwiedzanie na nogach bo co jakiś czas pojawiał się jakiś fajny budynek albo mogliśmy wejść w zakamarki jakiegoś budynku i odkryć jego “tajemniczy” ogród.
Singapore słynie z dużej ilości drzew i ogólnie jest bardzo zielony. Podoba mi się, że pomimo dużej ekspansji cywilizacji nadal znajduje się miejsce na naturę.
Pomimo, że było rano - dopiero 10 rano. To temperatura dawała się we znaki. W Singapurze temperatury przekraczały 30C w cieniu. A do tego niesamowita wilgotność. Myślę, że było tak z 80-90%, aż ciężko było pstrykać zdjęcia bo „woda” wisiała w powietrzu.
Dlatego chętnie uciekaliśmy do galerii handlowych. Na szczęście w Singapurze dużo rzeczy jest połączona i można jakoś dojść do celu trochę ulicą a trochę budynkami. Naszym celem była Marina Bay czyli główna atrakcja Singapuru. To tutaj są Super Drzewa, Marina Bay Sands (słynny hotel) ale też Cloude Forest i Flower Dome.
Do Marina Bay można dojść różnymi drogami. My wybraliśmy most Helix. Wydaje mi się, że dwa lata temu go nie było, no i fajnie. Zawsze to coś nowego. Most ten jest tylko dla pieszych i jak większość rzeczy w Singapurze, najładniej wygląda nocą jak jest oświetlony. Nie zrozumcie mnie źle. Za dnia też nie jest źle. Ciekawa konstrukcja - to trzeba im przyznać.
Troszkę kilometrów już zrobiliśmy więc przyszła pora na przerwę i nawodnienie organizmu. Żeby nie było, że my tylko alkohol pijemy to zrobiłam zdjęcie. Nie ma to jak zdrowe soczki z lokalnych owoców (passion fruti i dragon fruti). A do tego zimna herbatka dla odważnych muszę przyznać, że lepiej smakowała niż pachniała.
Jedną z niewielu atrakcji, które nie udało nam się zaliczyć za pierwszym razem jest Cloud Forest i Flower Dome. W Singapurze jak już pisaliśmy, przykładają dużą wagę do roślin i kwiatów. Stworzyli nawet tropikalny las który jest pod szklaną kopułą. Chodząc po tym lesie można odkryć i nauczyć się o przeróżnych gatunkach drzew z różnych części świata.
Miejsce fajne, zwłaszcza jeśli chodzi o edukację dla dzieci. Niestety dla nas trochę nudne. No bo wodospady to my na żywo widzieliśmy, lasy i rośliny też. Fajnie, że zebrali to wszystko w jednym miejscu ale jakoś to tak sztucznie dla mnie wyglądało.
Oczywiście przy wyjściu z wystawy jest kino i pokazują film o ociepleniu klimatu itp. Film potrzebny, żeby ludzie otwarli oczy i generowali mniej śmieci. Za ten film, cała ta ekspozycja dostała największy plus. Film nie za długi ale bardzo ciekawy ale co ciekawe zrobili go na dwóch płaszczyznach. I tak projekcja filmu była zarówno na ścianie jak i podłodze. Ciekawy efekt tym osiągneli. Poniżej kadr z film.
Po lesie przyszedł czas na kwiatki. We Flower Dome czyli szklarni, chcieli zrobić podobną wystawę jak w lesie. To znaczy przedstawić w jednym pomieszczeniu kwiatki z całego świata. Ciekawie to połączyli. Dowiedzieliśmy się na przykład, że gerbery to popularny kwiatek w Afryce a marchewkę posadzili w Ameryce Północnej. Najbardziej nam się spodobały owłosione kaktusy i orchidea.
Następny przystanek to super drzewa. Je trzeba oglądać nocą. Jak podeszliśmy tam teraz to stwierdziliśmy, że to tylko trochę stali wybudowany po środku parku. Nadal jest to ciekawa konstrukcja ale ładniejsze jest wieczorem, jak jest oświetlone. Zresztą sami porównajcie. Poniżej są dwa zdjęcia, jedno zrobione nocą dwa lata temu a drugie dzisiaj w ciągu dnia.
Przeszliśmy się parkiem, aż doszliśmy do Marina Blvd. A stąd już było rzut beretem na pierożki do Din Tai Fung. Dziękujemy tasteaway.pl za rekomendację.
Kuchnia Azjatycka ma dużo do zaoferowania. Po pierwsze każdy kraj jest unikatowy a po drugie to jedzą prawie wszystko więc i wybór potraw mają dość ciekawy. Nie każdy od razu polubi wszystko. Czasem trzeba spędzić trochę czasu na wyszukaniu tego właściwego dania, rejonu, smaku itp.
Dziś do naszych ulubionych dań dołączyły pierożki. Lubiliśmy je wcześniej ale trzeba przyznać, że te co jedliśmy były tylko tanią imitacją pierożków z Din Tai Fung. Dziś poleciały pierożki z krabem, kurczakiem, warzywami, no i truflami. Wygrały trufle i kurczak ale wszystkie były bardzo dobre. A Darek tylko domawiał kolejne, i wcinał aż mu się uszy trzęsły.
Ochłodzeni przez AC, najedzeni pierożkami, ruszyliśmy pod Merlion. Statuetka pół ryby, pół lwa jest symbolem Singapuru i symbolem bogactwa. Teraz skoro mam ciekawszy obiektyw chciałam powtórzyć zdjęcie sprzed roku. Inne możliwości aparatu choć to samo spojrzenie fotografa.
Po Merlinie był już kierunek hotel. Dziś na kolację zachciało nam się sushi. Znalazłam fajną restaurację ale chyba za fajną. W drodze do hotelu podeszliśmy do hotelu Carlton gdzie podobno jest restauracja Shinji by Kanesaka, która podobno serwuje najlepsze sushi. Restauracja wyglądała ciekawie...dopóki nie zobaczyliśmy cen. Tak szybko jak obliczyliśmy, że kolacja wyjdzie nas około $600 tak szybko zrezygnowaliśmy z tej knajpki.
OK, o sushi pomyślimy później. Póki co nie pragnęliśmy niczego więcej niż klimatyzacji i rozprostowania kości. W końcu dziś zrobiliśmy ponad 15 km i to w niemałym upale. Nasze marzenie spełniło się w hotelu. Szybko schłodziliśmy nasz malutki pokoik i zregenerowaliśmy siły. Internet za bardzo nam nie pomógł znaleźć dobrego sushi, które było by blisko nas więc postanowiliśmy zasięgnąć języka w recepcji.
Maison Ikkoku - restauracja polecona nam w recepcji. Co prawda nie jest to typowa suszarnia ale sushi w ofercie mają i to całkiem dobre. Z początku się wystraszyliśmy, że nikogo nie ma w środku. Jakoś tak pusto było i dopiero gdzieś z kuchni wyszedł kelner. Okazało się, że główna sala jest na piętrze a tam to już była impreza na całego. Lokalni przychodzą tam głównie na drinki ale zjeść też można i całkiem fajnie. Tak właśnie porzegnaliśmy się z Singapurem. Jeszcze tu wrócimy na koniec wakacji ale póki co Macau czeka.
2019.09.14-15 Singapur, SG (dzień 1)
Lubicie latać samolotami? Ja ogólnie to nie lubię. Jak to, zapyta czytelnik? Przecież dużo podróżujecie, często latacie i nie lubisz latać? Tak, nie lubię.
Nie odbierzcie mnie źle. Ja kocham podróże, nowe destynacje, odległe krainy, ciekawe miejsca..... lubimy to, nakręcamy się tym nawzajem w odkrywaniu nowych miejsc, ale czas jaki spędzam w samolocie nie należy do przyjemnych.
Jak bym podróżował pierwszą albo business klasą to pewnie i bym polubił latanie. Aktualnie cena za lepsze miejsca w samolotach w stosunku do godzin lotu dalej jest za wysoka. Staramy się nie wychodzić powyżej $100 za każdą godzinę w samolocie na osobę. Co przy zwykłej klasie jest do zrobienia. Czasami uda się wskoczyć na premium ekonomy, ale o business trzeba zapomnieć. Może kiedyś podniesiemy nasze standardy, życie pokaże.
Jednak miłość do wakacji wygrała i piszę tego bloga z samolotu. I to nie z byle jakiego samolotu, lecimy Singapore Airlines do..... Singapuru oczywiście. Lot ten zajmuje pierwsze miejsce w rankingu najdłuższych lotów na świecie. Aktualnie żaden komercyjny lot nie „wisi” tyle w powietrzu co nasz. 19 godzin i ponad 16,000 kilometrów!!!
Oczywiście nie lecimy tam tylko po to żeby się przelecieć. Przecież nie lubię latać. Będąc pod koniec poprzedniego roku w Quebec City w Kanadzie dostaliśmy informację od Singapore Airlines, że mają super promocję i można za tysiąc dolców polecieć w dwie strony z Nowego Yorku do Singapuru w klasie premium. Oczywiście decyzję trzeba było podjąć w ciągu paru godzin, a że siedzieliśmy akurat tam w jakiejś knajpce przy piwku, to nie była to trudna decyzja.
W Singapurze byliśmy już dwa late temu jak zwiedzaliśmy Malezję i Indonezję. Główne atrakcje turystyczne mamy zaliczone, więc tym razem postaramy się pochodzić po mieście jak lokalni, zjeść dobre sushi i poczuć klimat tej azjatyckiej metropolii. Spędzimy tam niecałe dwa dni a potem dalej w Azję. Czeka na nas Hong Kong, Macao, Seul i reszta Korei Południowej. Odwiedzimy też koreańską wyspę Jeju, na której to planujemy zdobyć wulkan Hallasan, który to jest najwyższą górą w całej Korei.
Niestety lot mamy z Newark w stanie New Jersey. Nie lubimy tego lotniska. Nie dość, że jest dalej niż JFK (30 minut więcej samochodem) to jest to małe, stare lotnisko, które nie widziało żadnego remontu od wieków. Nawet Lounge dla pasażerów business klas, do których my też mamy dostęp nie ogarnęli. Jedne są przed odprawą paszportową, a drugie czynne dopiero od 12 w południe?!
Chcieliśmy zjeść śniadanie. Wydaje się to takie proste na lotnisku. Niestety nie na Newark. Znaleźliśmy jedną czynną knajpę (a była już 9 rano), w której jedzenie było niejadalne. Omlet był bez smaku, i jak to Ilonka powiedziała, smakuje jak papier. Dobrze, że przynajmniej piwko mieli to ugasiliśmy pragnienie i jakoś zleciał czas do odlotu.
Tak jak wspomniałem wcześniej, lecimy Singapore Airlines. Linie te znajdują się w piątce najlepszych lini na świecie. Do tej elitarnej czołówki zaliczają się jeszcze Qatar Airways, ANA z Japonii, Cathay Pacific i Emirates. Jak widać Europa i Stany są daleko w tyle za rozwiniętą i bezkonkurencyjną Azją. Na 9 miejscu jest Lufthansa a najlepsze amerykańskie linie , Jet Blue dopiero na miejscu 40. Wstyd!!!
Dwa tygodnie temu lecieliśmy do Pragi Deltą, więc niestety mamy porównanie.
W związku z tym, że lot trwa 19 godzin, to na pokładzie samolotu nie ma już zwykłej klasy ekonomicznej. Jest tylko premium ekonomy i business. Przynajmniej tak jest w tych liniach. Ciężko by było wysiedzieć tyle godzin na zwykłym siedzeniu. Zamiast 10 siedzeń w rzędzie jest tylko 8 (2,4,2). W związku tym siedzenie jest szersze, wygodniejsze, ma podnóżki i o wiele bardziej się rozkłada. Odległości miedzy rzędami też są większe, większy stolik, ekran, uchwyty na napoje, ogólnie premium. 2/3 samolotu zajmuje klasa business a reszta to premium. W związku z tym do tego wielkiego ptaka wchodzi znacznie mniej ludzi, może jakieś 150. Każdy człowiek to dodatkowa waga. Plus jego bagaże, jedzenie, picie, woda.... Wszystko to się przekłada na ilość zużycia paliwa, a podczas tak długiego lotu to samolot „troszkę” spali.
Podczas tego lotu podawane są 4 posiłki plus dodatkowe przekąski/napoje pomiędzy. Na start poleciały krewetki, łosoś, wieprzowina.... Dla porównania, dwa tygodnie temu w Delcie była pasta albo kurczak. Już wiemy dlaczego linie amerykańskie nie są w czołówce.
Według mapy mieliśmy lecieć prosto na północ. Przez Kanadę, obok Grenlandii, dokładnie przez biegun północny, potem Syberię, Mongolię, Chiny. Jednak tak się nie stało. Lecimy tak jak do Europy, a potem przez wielką Azję na południowy wschód.
Do końca nie wiem dlaczego tak się stało. Jedno wiem, że byliśmy nad Moskwą w ciągu 7.5h. Gdzie normalnie do Europy leci się dłużej, a co dopiero do Rosji. Mieliśmy potężny tylni wiatr, ponad 200km/h. To spowodowało prędkość samolotu dochodzącą do 1,100km/h. Rzadko spotykane w komercyjnych lotach. Być może linie lotnicze mają do wyboru którymi korytarzami powietrznymi chcą lecieć w zależności od pogody i wiatrów. Ciekawe jak będziemy wracać.
Podczas tak długiego lotu wskazane są spacery po pokładzie. Idąc po kolejne piwko na tyłu samolotu zagadałem z załogą. Powiedzieli mi, że trasa lotu jest w pewnym sensie uzależniona od warunków atmosferycznych, ale w większym stopniu od natężenia ruchu samolotów jaki aktualnie występuje w danym rejonie. Singapore Airlines chce lecieć nad Europą, bo ma szybciej i leci z wiatrem, ale niestety czasami jest za dużo samolotów nad Atlantykiem i musi lecieć nad biegunem północnym. Czyli nawet już w powietrzu robią się korki. Mieszkańcy Nowego Jorku którzy codziennie jeżdżą do pracy metrem dobrze to znają. „Train (plane) traffic ahead of us.”
Z głupich zasad jakie panują na lotniskach w Stanach mogę dodać, że jedliśmy wszystkie posiłki w samolocie normalnymi metalowymi nożami. Gdzie na lotnisku dostajesz plastikowe sztućce i musisz sobie jakoś poradzić z krojeniem czegokolwiek. Wiadomo, dostajesz plastykowe żebyś nie wniósł noża na pokład i nie zaatakował tam załogę. Nie muszę wnosić. Dostajesz je na pokładzie samolotu.
Mijały godzina po godzinie. A to znowu jakieś jedzenie, to jakiś film, to się troszkę zdrzemnęliśmy, popracowaliśmy i lot nawet zleciał. Nawet nie było tak najgorzej. Nie mowię, że byliśmy wypoczęcie, bo nie byliśmy. Ale spodziewaliśmy się, że będziemy bardziej wypompowani. Jednak większe, wygodniejsze siedzenia dużo robią i poprawiają komfort podróży.
Wylądowaliśmy w Singapurze. Lotnisko to na maksa różni się od międzynarodowego portu lotniczego Newark z którego 19 godzin temu startowaliśmy. Nie będę się rozpisywał bo to nawet nie ma sensu. Pisząc o różnicach pewnie by mi brakło miejsca na internecie. Jedno mogę tylko powiedzieć, że właścicielem lotniska Newark jest MTA. Tak, ta sama firma-moloch która zarządza metrem w NYC. Ci co byli w NY dokładnie wiedzą co chcę powiedzieć.
Oczywiście podróże, nie mogę odbyć się bez przygód. Nasze się zaczęły jak musiałem czekać na Ilonkę chyba z 10 minut, aż w końcu ją puści straż graniczna. Ilonka dwa tygodnie temu jak byka w Polsce to sobie zepsuła paszport. Odpadła jej główna karta ze zdjęciem. Próbowała to jakoś przykleić, ale wyglądało to makabrycznie. Więc w przyspieszonym tempie musiała sobie wyrobić tymczasowy passport. Z tym też był problem, bo tymczasowy paszport wyrabiany jest na 3 lub 6 miesięcy, a kraje do których jedziemy wymagają paszport ważny minimum 6 miesięcy. Dobrze, że w polskim konsulacie w Nowym Jorku pracują mądrzy ludzie i mogli to zmienić, a nie stwarzali kolejnych, niepotrzebnych problemów. Ja szybko przeszedłem przez innego celnika i czekałem na żonę. Dopiero jak pokazała na mnie i powiedziała, że jestem jej mężem to ją wpuścili. Nie wiem dlaczego, ciekawe jak będzie na innych granicach.
Oczywiście jak przystało na rozwinięte miasta już na terminalu wsiadasz do szybkiego metra i jedziesz nim prosto do miasta. Nawet nie musisz biletu kupować. Jak masz zbliżeniową kartę kredytową to ona służy jako bilet i tylko przechodzisz przez bramki.
Singapur już troszkę znamy, byliśmy tu dwa late temu. Specjalnie wzięliśmy hotel w troszkę mniej turystycznej dzielnicy, Kallang. Hotel to Vagabond. Jest to unikatowa sieć Marriotta zwana „Tribute Portfolio”. Ciekawy hotelik z abstrakcyjnym wystrojem i jedną z największych whiskey selekcją w całym Singapurze. O hotelu Ilonka opisze jutro.
Zmęczeni na maksa po nieprzespanych dwóch nocach szybko padliśmy. Oczywiście nie chcieliśmy stracić pierwszej nocy na spaniu w hotelu i nastawiliśmy budziki za dwie godziny czyli na godzinę 20. Trzeba przecież poznawać lokalną dzielnicę.
Dzielnica jest bardzo lokalna. Mało turystów, a wielu lokalnych którzy spędzają życie na zewnątrz, jak większość Azjatów. Na chodnikach są knajpy gdzie przy stolikach w upale siedzą ludzie i jedzą. Nie do końca nasze klimaty. Wiem, jest już prawie godzina 21, ale tutaj nie ma za wielkie różnicy w temperaturze między dniem a nocą. Singapur jest oddalony tylko o jeden stopnień szerokości geograficznej od równika (120km). Czyli jest gorąco i bardzo wilgotno.
Wyszukaliśmy na necie knajpkę z sushi. Lubimy tą kuchnię. Niestety jak tam się pojawiliśmy to się okazało, że musimy jeść na zewnątrz albo w środku gdzie nie ma klimy. Jedzenie surowych ryb w temperaturze +30C nie należy do przyjemności.
Poszliśmy dalej w głąb dzielnicy. Rzeczywiście knajpka na knajpce ze stolikami na chodnikach.
Wybraliśmy włoską knajpę Ciao. Dobry wybór. Pizza była dobra, piwo zimne, ale najlepszy był deser. Moje tiramisu podane w słoiku było jedno z lepszych jakie jadłem. Ilonka zamówiła Pana Cotta, mówi, że było dobra, ale jadła lepsze.
Wiem, pizze a Azji? Będziemy tu przez dwa tygodnie i na pewno ruszymy na lokalne, kulinarne przysmaki. Nasz organizm jest na potężnym jet-lag’u. Jesteśmy po drugiej stronie Ziemi, dokładnie pokonaliśmy 12 stref czasowych. Nie chcemy go jeszcze dalej obciążać lokalnymi, pikantnymi przyprawami.
Po kolacji poszliśmy na spacer uliczkami w kierunku hotelu. Byliśmy za bardzo zmęczeni żeby odwiedzić hotelowy bar z ponad tysiącem whiskey z całego świata. Ale jutro na pewno tu zaglądnę i zdam relację. Od razu padliśmy do łóżek po to żeby o 5 rano się obudzić i oczywiście już nie zasnąć. W sumie to w Stanach była już godzina 17 i jak tu dalej iść spać. Ach te problemy obieżyświatów.
2017.04.16 Singapur (dzień 8)
Singapur nas w końcu wyleczył z jet-laga. 12-to godzinne przestawienie czasu jednak nie można pobić w jedną noc. Często o 22 lub 23 bardzo nam się chce spać. Natomiast 6-7 rano, a my już obudzeni z wielkimi oczami. Wczoraj godnie przywitaliśmy Singapur i poszliśmy spać dopiero o 3 rano i pospaliśmy do 10 przestawieni na lokalny czas.
Dzisiaj cały dzień spędzamy w mieście. Zwiedzamy i oglądamy to najbogatsze miasto/państwo na świecie. Zanim to jednak zrobimy musimy się wyprać. Przecież nie będziemy chodzić po tak czystym mieście w przepoconych koszulkach.
W Singapurze przypada mniej więcej połowa naszych wakacji i ilość czystych, niespoconych rzeczy się skończyła. Nasz hotel (Mercure) nie miał pralni, tylko miał serwis, który miał super chore ceny. Za każdą koszulkę chcieli $10 i podobną cenę za bieliznę. Niepoważni ludzie. Dobrze, że obok jest hotel Ibis, w którym za $8 wszystko wypierzesz i wysuszysz. Nawet proszek ci dają.
Na początek zwiedzania wybraliśmy spacer po South Ridge Slopes. Do parku jak i po całym Singapurze jeździ świetne metro. Z dokładnością co do minuty i z częstotliwością co 5 minut można poruszać się prawie po całym mieście.
Wszystko jest super czyste, klimatyzowane (stacje też), idealnie opisane. Bezzałogowe pociągi w ciszy mkną mrocznymi tunelami na które nie wejdziesz. Szklana ściana się otwiera dopiero jak metro jest na stacji. Mam nadzieję, że dyrektorzy nowojorskiego metra kiedyś przyjadą do Singapuru na szkolenia i nauczą się jak metro powinno funkcjonować. Subway w NYC jest w opłakanym stanie i wymaga radykalnych zmian. Na pewno, trzeba wymienić skorumpowaną związkową mafię na szczycie MTA.
W sumie ten nasz spacer nie był w parku, był w dżungli. Można tam spotkać małpy jak i ciekawe okazy flory. Wszystko to ładnie wyglądało, ale ten upał i wilgotność nas szybko męczyła. Pięknie tu jest, szkoda tylko , że temperatury wszystkich wyganiają do środka. Mało ludzi chodzi po parkach w ciągu dnia, większość siedzi w klimatyzowanych, potężnych centrach handlowych.
Po parku, ochłodziliśmy się w metrze i pojechaliśmy do głównej części miasta, do Marina Bay. Wiele atrakcji turystycznych znajduje się nad tą zatoką. Myśmy oczywiście rozpoczęli od piwa i przeanalizowania mapy, jak do tego logicznie się zabrać.
Symbolem, ikoną Singapuru jest Merlion. Jest to ryba z głową lwa. Ten stwór nigdy (chyba) nie żył na naszej planecie, ale jest symbolem życia i energii. Taki ma być Singapur i tak świat ma go dostrzegać, powiedzieli Chińczyki "tworząc" to wspaniałe miasto na samym cypelku półwyspu malezyjskiego.
Ludzi oczywiście tam było mnóstwo. Zrobiliśmy parę zdjęć i szybko uciekliśmy stamtąd.
Największą i chyba najsłynniejszą budowlą w Singapurze jest Marina Bay Sands Hotel. Jest to super luksusowy hotel, składający się z trzech wież po kilkadziesiąt pieter każda i połączonych na dachu słynną arką Noego. Hotel jest bardzo drogi, przepych i bogactwo aż się wylewa. Nie nasz klimat.
Hotel otoczony jest wielkim, wielo-poziomowym centrum handlowym. Myślę, że chyba każda znacząca się marka na świecie ma tutaj swój sklep. Wszystko jest tak wypucowane i wyczyszczone, że zastanawialiśmy się jak to jest w ogóle możliwe. Podłoga, szyby, półki.... wszystko lśni. Całe centrum oczywiście jest pod wielkim dachem, żebyś w przyjemnym klimacie wydawał dolary. A jest gdzie i na co wydawać. Ceny są mega wysokie, pobijają słynną nowojorską 5 av. Mimo, że dolar singapurski jest o 30% tańszy niż amerykański, to i tak ceny są chore.
Jak ci się znudzi chodzenie, to zawsze możesz usiąść w jednej z kilkudziesięciu restauracji, albo popływać sobie gondolą jak w Wenecji. Udało nam się przejść nie wydając ani jednego $ i w końcu doszliśmy do hotelu Sands. Nawet jak nie mieszkasz w tym hotelu to wciąż możesz wyjechać na dach, do arki.
Oczywiście część turystyczna jest znacznie mniejsza niż dla mieszkańców, ale i tak cieszyliśmy się, że mogliśmy tu wyjechać. Niestety do najsłynniejszej części, czyli do infinity pool (nieskończony basen) nie dało się dojść. Może i dobrze, bo ilość ludzi w wodzie przerażała.
Kupiliśmy sobie po piwku, usiedli i podziwiali widoki. A było co oglądać, stąd widać prawie cały Singapur, wielki port i setki statków transportowych, które do tej pory nie wiemy po co w takiej ilości tam są. Przecież to nie Chiny albo Indie.
Zjechaliśmy na dół, ale tym razem nie udało nam się przejść centrum handlowego bez przystanku. Zgłodnieliśmy i najwyższa pora była zjeść jakąś kolację przy szumie wodospadu i w towarzystwie gondoli, które bezszelestnie mknęły po sztucznej rzece wewnątrz centrum handlowego. W pobliżu znajduje się kolejny park, Gardens by the Bay. Jest to chyba najsłynniejszy park w całym Singapurze. Główną atrakcją są Super Trees (super drzewa). Wczoraj barman nam powiedział, że najlepiej ten park zwiedzać jak już jest ciemno. Miał rację, wszystko wyglądało super. Zauważyliśmy na naszych podróżach, że barmani i taksówkarze mają najbardziej praktyczne i ciekawe informacje.
Park jest dość duży, ma wiele rzeczek, ścieżek, ciekawych zakamarków. Jednak główną atrakcją są super drzewa. Bajecznie wyglądają. Czuliśmy się jak na filmie Awatar.
W sposób w jaki je zrobili i oświetlili budzi podziw. Często się zmieniały kolory, natężenie światła, ilość diod.... Na środku stało największe drzewo, w którego wnętrzu znajduje się winda i wywiezie cię na górę, gdzie oczywiście jest bar.
Bar taki sobie, nic specjalnego, natomiast widok z niego znowu zapierał dech w piersiach. Dostaliśmy piwo, które było wliczone w cenę wstępu do drzewa i znowu robiliśmy dużo zdjęć nie mogąc się napatrzyć.
Była już prawie 23, najwyższa pora, żeby zdążyć dojechać do imprezowej dzielnicy o nazwie Clarke Quay, o której nam barman oczywiście powiedział. Metro zamykają między 23 a północą, zależy od linii. Udało się, dojechaliśmy.
Oboje byliśmy w szoku jak tam weszliśmy. Bary, kluby, restauracje, jakiś koncert na żywo.... wszystko tam było. Większość jest na zewnątrz i czasami bywało ciepło, ale nie było tak źle. Mieli wiele potężnych klimatyzatorów i schładzali całe ulice. Ilonka powiedziała, że tutaj nawet miasto schładzają jak potrzebują.
Poszliśmy do paru barów, popróbowaliśmy lokalnych drinków i piwa. Mimo, że była to niedziela i już dobrze po północy dalej sporo ludzi siedziało i się bawiło. Wiadomo, dużo było turystów, ale lokalnych też nie brakowało. Bardzo nam się tutaj spodobało, szkoda, że jutro już stąd wylatujemy bo można by tutaj jeszcze parę miejsc "odwiedzić". Z tego miejsca mieliśmy jakieś 15 minut na nogach do naszego hotelu. Nie było już tak gorąco, więc spacer był idealnym zakończeniem dnia. Może nie do końca zakończeniem, bo w hotelu "musieliśmy" jeszcze odwiedzić dach i pożegnać się z miastem. Jutro rano lecimy do Indonezji, na wyspę Java.
Co myślimy o Singapurze? Mamy mieszane uczucia. Z jednej strony jest to nowe, piękne, czyste miasto z dużą ilością parków i zieleni. Ludzie (większość chińczyków, 70%) są bardzo uprzejmi, mili i chcący ci pomóc za wszelką cenę. Przestępczość jest bardzo mała, praktycznie nie istnieje. Prawo jest bardzo surowe i bezwzględnie egzekwowane. Za drobne wykroczenia są nakładane bardzo wysokie kary pieniężne i kara chłosty. Za większe przekroczenia, jak np. zabójstwo czy handel narkotykami dostajesz karę śmierci. To mi się podoba, takie prawo powinno też być w innych krajach. Ludzie by może dwa razy pomyśleli zanim zrobią jakieś wykroczenie.
Z drugiej strony Singapur jest bardzo drogim miastem. Chyba najdroższym w jakim do tej pory byliśmy. Spokojnie pobija Nowy Jork czy Londyn. Tokyo czy Moskwa też mu nie dorównują. Wszystko jest drogie, hotele, jedzenie, wejścia do różnych atrakcji. Bary i drinki pobijają wszystko. Nawet w sklepie puszka piwa kosztuje około $4. Ceny whisky czy wina w sklepach są prawie dwa razy droższe niż w Nowym Jorku.
Powariowali....
Klimat też nam za bardzo nie służył. Miasto leży prawie na równiku, temperatura i wilgotność są nie do zniesienia. Po godzinnym spacerze po mieście jesteś cały spocony i jak najszybciej chcesz wejść do środka.
Ogólnie uważam, że miasto jest ciekawe i każdy chociaż raz powinien je zobaczyć i wyrobić sobie swoją opinie. Czy bym tu chciał wrócić? Może kiedyś w przyszłości, ale jak na razie jest jeszcze wiele miejsc na świecie w których nie byłem.
2017.04.15 Penang, Malezja i Singapur (dzień 7)
Trzy rzeczy przyciągnęły nas na wyspę Penang.
1. Świątynia Kek Lok Si o której Darek pisał wczoraj.
2. George Town jako miasto, w którym można zobaczyć prawdziwą Malezję (i zasmakować)
3. Graffiti i 3D Art, które można znaleźć na ulicach George Town
George Town jest największym i najpopularniejszym miastem na wyspie Penang. Tak więc oczywiste było, że będzie to nasza baza wypadowa i główna destynacja. Wczoraj odwiedziliśmy największą buddyjską świątynie i poszliśmy na prawdziwą malezyjską kolację. Penang słynie z bardzo dobrej kuchni która jest połączeniem chińskiej kultury z arabską. Naprawdę smakowite połączenie.
Ale nie o jedzeniu będę dziś pisać. Dziś głównym tematem jest graffiti i ulice George Town. Ponieważ temperatury są tu bardzo wysokie i chodzenie po mieście w samo południe nie należy do przyjemniejszych to zaczęliśmy zwiedzanie bardzo wcześnie. Byliśmy jedni z pierwszych na śniadaniu. Nasz hotel pomimo, że nie był drogi przywitał nas bardzo dobrym śniadankiem i dużym wyborem różnego rodzaju przysmaków. Darek postanowił spróbować wszystkiego co słodkie i na śniadanie miał cream brulee, galaretkę truskawkową i pudding z melona. Ja natomiast spróbowałam wszystkiego co azjatyckie i wybrałam różnego rodzaju makarony, ryże itp. Ponieważ dziś są Święta Wielkanocne to wg. tradycji, nic nie zostało zjedzone dopóki nie podzieliliśmy się jajkiem.
No dobra....czas wyruszyć do piekarnika. Pomimo, że była 8 rano to wcale nie było chłodno. W hotelu dostaliśmy mapkę, gdzie jest jakie graffiti i ruszyliśmy w miasto.
Pewnie zastanawiacie się skąd pomysł graffiti i drucianych rzeźb 3D. No więc rząd stanu Penang aby przyciągnąć turystów ogłosiło konkurs na najlepszy pomysł jak promować George Town. Zwycięską ideą okazał się pomysł stworzenia drucianych komiksów.
Wszystko wykonane jest z drutu lub metalu, przedstawia jakąś scenkę i do tego komentarz. Na pewno jest to całkiem fajne urozmaicenie i dekoracja ulic. W nocy "rzeźby" te są podświetlane co nadaje im dodatkowego uroku. Takich rzeźb jest 52 porozrzucanych po całym mieście. Spróbuj znaleźć wszystkie.
Nam udało się zobaczyć tylko kilka bo skupiliśmy się na graffiti. W 2012 roku Litwiński artysta, Ernest Zacharevic został poproszony o stworzenie projektu zwanego "Mirrors of George Town" [Lustrzane odbicie George Town]. Nie był to łatwy projekt ale Ernest poradził sobie z tym wyborowo i stworzył serię graffiti na murach starego miasta. Projekt ten nadał nowy charakter ulicom George Town i stare (często odrapane mury) stały się ciekawsze, ładniejsze no i oczywiście przyciągnęły turystów.
Podoba mi się, że każde graffiti jest połączone z przedmiotem który ładnie komponuje się w całość. I tak może to być rower, huśtawka czy słup który przedstawia kosz do grania w koszykówkę.
Oczywiście turystów było tam dużo ale na szczęście nadal udawało nam się w miarę szybko zrobić zdjęcie. Jednak wyjście rano z hotelu było dobrym pomysłem.
Po graffiti przyszedł czas na UNESCO Heritage Area. Część Gorge Town ma status śwwiatowego dziedzictwa UNESCO. Jest to stara część miasta, stworzona głównie przez kolonizatorów angielskich. Część rzeczy jest odnowiona, ale część nadal potrzebuje inwestcji i pomysłu na zagospodarowanie.
Zdecydowanie polecam wejść do dworu Pinang Peranakan. Znajduje się tam muzeum pokazujący styl życia i historię rodziny Chung Keng Quee. Załapaliśmy się na wycieczkę w języku angielskim i pan przewodnik opowiedział nam kilka ciekawostek. W posiadłości są zdjęcia członków rodziny. Co jednak rzuca się w oczy to fakt, że oni się w ogóle nie uśmiechali. Podobno ten surowy wyraz twarzy wynikał z faktu, że nikt nikomu nie ufał. Nawet sejf mieli na dwa klucze. Jeden klucz miała żona a drugi mąż. Aby otworzyć sejf potrzebne były dwa klucze. System ten był dowodem, że nawet mąż żonie nie ufał i vice-versa.
Z ciekawych anegdotek dowiedzieliśmy się też, że dawniej na pierwsze urodziny dziecka, rodzina wysyłała makaron. Długie wstążki makaronu oznaczały długie życie. Teraz niestety ludzie przedkładają pieniądze nad długie życie i wysyłają gotówkę jako prezent.
Zdecydowanie polecam odwiedzenie tego dworu / muzeum. Można nie tylko pooglądać ręcznie robione dekoracje, arcydzieła ale też zastawę z prawdziwej chińskiej porcelany, meble, ubrania itp. Jest to dość kształcąca wycieczka i można się nauczyć wiele o tradycjach i kulturze ówczesnych ludzi.
Zbliżało się południe więc skwar dawał nam się we znaki. W zasadzie tu jest cały czas gorąco ale w południe jest wyjątkowo ciężko wytrzymać. Tak więc wróciliśmy do hotelu i po krótkim ochłodzeniu się w klimatyzowanym pokoju wyruszyliśmy znów w podróż. Tym razem lecieliśmy do Singapuru. Tam mamy spotkać się z drugą częścią ekipy i spędzić dwie noce. Bardzo jesteśmy ciekawi tego miasta-państwa. No to w drogę.
Tutaj też doszła Ameryka i McDonalds. Pomimo, że McDonalds z założenia w każdym kraju powinien być taki sam to widać niewielkie różnice. Np. w Hiszpanii można kupić piwo w McDonaldzie a w Penang McDonald ma live music. Menu też się różni i tak na przykład w Nowej Zelandii masz opcję lepszej jakości mięska tak tu masz możliwość zjedzenia hamburgera bardziej doprawionego lokalnymi przyprawami. My jednak zdecydowaliśmy się na kawę ale już nie w McDonaldzie.
Pierwsze zaskoczenie przyszło przy wypełnieniu deklaracji. W samolocie Pani dawała papierki, gdzie trzeba zadeklarować co się w wozi. No więc czytamy i zastanawiamy się czy będzie coś fajnego. Poza standardowymi rzeczami jak broń, narkotyki itp pojawił się punk o gumie do żucia. Jak się okazuje Singapur tak dba o czystość, że nie chcą aby ludzie żuli gumy i potem je wypluwali gdzie popadnie. Tak więc jest nie legalne w wożenie do kraju gum do żucia. Jak to się mów - co kraj to obyczaj.
Drugie zaskoczenie przyszło zaraz przy lądowaniu. Byliśmy w szoku jak dużo statków transportowych tu jest. Masakra. Nigdy w życiu nie widziałam tyle statków cargo. Potem widzieliśmy port i...robi wrażenie. Po porcie i ilości statków, które czekały na wjazd wygląda, że statki te nie tylko przepływały obok ale wpływały do portu i rozładowywały towary. Ciekawe co się dalej dzieje z tymi kontenerami.
Udało się, znów spotkaliśmy się wszyscy. Nie jest to łatwe bo lotnisko w Singapurze jest wielkie. O lotnisku słyszałam wiele, że jest niesamowite, że ma najlepsze jedzenie, że ma ogrody i nie wiadomo co jeszcze. Rzeczywiście, jeśli chodzi o zieleń, kwiaty i ogrody to jest ich trochę.
Do tego dekoracje które tylko dodają uroku i są atrakcją samą w sobie. Jedzenia nie próbowaliśmy ale odwiedziliśmy bezcłówkę i chcieliśmy kupić piwo do hotelu. Niestety jak przylatujesz z Malezji to nie możesz wwieść alkoholu. Widać, że pomimo iż Singapur odłączył się od Malezji to nadal traktuje ją jak ten sam kraj.
Ostatnim udogodnieniem są bramki do skanowania przed bramkami do samolotu. Dzięki temu nie musisz mieszać się z pasażerami wszystkich linii lotniczych a kolejki przy wejściu na pokład są dużo mniejsze. Ogólnie lotnisko dostało od nas plusa za szybkość obsługi i szybkość przemieszczana się. Z lotniska do miasta, można się dostać taksówką (ok. S$30) albo pociągiem za S$2.60. My wybraliśmy tańszą wersję i po 1h dojechaliśmy do hotelu - Mercure Hotel Bugis.
Ogólnie hotele Mercure znamy z dość dobrej jakości. Ten jest dodatkowo po remoncie więc może nie spodziewaliśmy się 5 gwiazdkowego hotelu ale w miarę przestronnego pokoju, czystego ładnie wyremontowanego. To co dostaliśmy było na miarę Ibis hotelu. Pokój był bardzo mały i w sumie to zmieściło się tam tylko łóżko. Łazienki oddzielnej nie było. Tylko kabina z mlecznego szkła na prysznic i druga taka sama na toaletę. Umywalka była w przejściu. Ogólnie straszne małe. Chyba ceny ziemi w tym kraju są bardzo duże. Może dlatego zanim przejdziesz z recepcji do windy to przechodzisz koło baru. Chyba chcą przyćmić trochę pierwsze wrażenie.
Skoro pokój jest tak mały to nie bardzo można w nim siedzieć więc od razu wyruszyliśmy na miasto. Było już dość późno więc nie mieliśmy, żadnych konkretnych planów poza poszwendaniem się, zjedzeniem kolacji i pójściem na młyńskie koło.
Koło młyńskie zwane Singapore Flyer, jest bardzo podobne do koła w Londynie. My byliśmy tam przed samym zamknięciem (zamykają o 10 wieczór) i dzięki temu mieliśmy cały wagonik (kapsułę) dla siebie. Fajnie było zobaczyć miasto z góry. Oczywiście widać z niego Marina Bay z hotelem Marina Bay Sands (słynna budowla inspirowana Arką Noego), Super Drzewa i inne ciekawe budowle.
Dziś poruszaliśmy się na nogach więc po drodze do hotelu mogliśmy zaglądnąć do lokalnych barów i dowiedzieć się czegoś o życiu w najdroższym kraju świata. Większość barów jest jednak otwarta na zewnątrz. Podobnie jak w Malezji, klima jest włączona ale wszystkie drzwi i okna są po otwierane. Taki właśnie był pierwszy bar gdzie przyciągnęła nas głośna muzyka na żywo. Zespół bardzo fajnie grał ale chyba najlepszą atrakcją był jednak zajec...czy królik jak kto woli.
No w końcu jak święta to święta. Królik musi być. Nie dało się tu jednak rozmawiać więc szybko przenieśliśmy się do Irish Bar. Tam już było ciszej, przytulniej i zimniej bo wszystkie drzwi były wyzamykane. Jak to bywa, Darek zagadał to kelnera i zaczął go wypytywać co tu robić i w ogóle jak można żyć w tak drogim kraju.
No bo Singapur rzeczywiście jest drogi. My mieszkamy w NY a często rzeczy były droższe niż u nas. Fakt faktem, chodziliśmy po turystycznych dzielnicach gdzie pewnie wszystko z zasady jest droższe ale nadal jest trochę za drogo. Za małe piwo często płaciliśmy 10 USD. Podobno alkohol jest tu wyjątkowo drogi bo są duże podatki na niego nałożone. W restauracjach było tak sobie. Trzeba było liczyć po 30-40 USD na osobę za gorące danie i coś do picia.
Kelner polecił nam iść na Clarke Quay. Podobno tam całe miasto imprezuje. My już nie mieliśmy siły się dziś szlajać więc tą atrakcję turystyczną zostawiliśmy na jutro. Póki co Singapur wywarł na nas mieszane uczucie miasto jak miasto, duże, z ładną architekturą i stosunkowo czyste. Słysząc dużo o tym najdroższym kraju świata, słuchając jak to jest tam czysto, idealnie i nowocześnie, spodziewaliśmy się nie wiadomo czego. Chyba po Tokyo, Dubaju i Nowym Jorku nie wiele może nas zaskoczyć. Fakt faktem, że miasto jest bardzo czyste, bezpieczne i przyjemne. Ma parki, ciekawą architekturę i widać, że jest zadbane. Jednak w metrze wszyscy się pchają, ludzie są bardziej zamknięci w swoim świecie i brakuje tej słynnej japońskiej kultury i grzeczności. Chyba się spodziewałam czegoś więcej niż oferuje Japonia. Jednak Singapur nie prześcignął kraju kwitnącej wiśni. Nie zrozumcie, źle. Nadal mi się miasto bardzo podoba ale chyba ustawiłam mu za wysoko poprzeczkę.