2019.09.28 Singapur (dzień 14)
Po wczorajszym wielkim obżarciu surowych żyjątek oceanów i odpowiednim ich nawodnieniu, dzisiaj bardzo nam się nie chciało wstawać. „Niestety” spaliśmy w Swissotel, który słynie z przepysznych śniadań i chcieliśmy na nie się załapać.
Tak jak myśleliśmy, śniadanie było pyszne. Wielki wybór smacznych azjatyckich i zachodnich potraw podawany w formie bufetu, czyli jedz ile możesz. Oczy by zjadły wszystko, niestety żołądek jest tylko jeden.
Samolot mamy dopiero o 23, więc możemy jeszcze cały dzień spędzić w Singapurze. Zostawiliśmy plecaki w hotelu żeby z nimi nie chodzić i ruszyliśmy przed siebie. Nie mieliśmy wielkich planów. Poszwendać i pożegnać się z miastem.
Miejsce w którym jeszcze nie byliśmy to ulica Orchard. Jest to ulica handlowa, na której każdy znany projektant mody chce mieć swój sklep. Coś jak 5 avenue w Nowym Jorku.
Zapewne jak się domyślacie nie pojechaliśmy tam na zakupy. Na maksa nie nasze klimaty. Jednak chcieliśmy zobaczyć czym to się różni od NY, Paryża czy Hong Kongu. Na pewno ma więcej zieleni wokół, większe, zrobione z rozmachem sklepy, idealnie czyste i potężną ilość ludzi.
Większość pewnie tak jak i my, przyjechała tu tylko w celach turystycznych. Kupujących to za wiele nie widzieliśmy. Nie porównywaliśmy cen, bo i tak nie znamy nowojorskich cen tych za drogich produktów.
Plusem tej dzielnicy jest to, że dużo czasu można spędzić w środku, w klimatyzowanych galeriach. Jednak to nadal Singapur i nadal jest gorąco na zewnątrz.
Po takim „zwiedzaniu” nie ma nic lepszego niż kufel zimnego piwka. To, że ceny alkoholu w Singapurze są chore to już wiemy. Na szczęście nie jest z tym tak najgorzej. Trzeba wiedzieć gdzie szukać. W hotelach, miejscach turystycznych, tam gdzie ceny mogą być wysokie to będą. Wystarczy odejść parę bloków od głównych ulic i już można znaleźć jakieś „happy hours”.
Tak to, na ulicy Emerald Hills Road znaleźliśmy parę lokalnych, sportowych barów, gdzie ceny były do zniesienia i nie trzeba było rozwalić banku żeby się przyjemnie można było schłodzić.
Ulica Emerald Hills słynie z małych, kolorowych domków. Mają one chińską barokową architekturę więc Ilonka miała raj i latała z aparatem. Na szczęście ja też miałem raj i miałem swoje zimne i tanie piwko.
Była już godzina 17, niedługo musimy się zbierać na lotnisko, ale oczywiście zanim to się stało nie mogło zabraknąć przepysznych pierożków z Din Tai Fung.
Szybko metrem dojechaliśmy do Marina Bay i zasiedliśmy do stołu. Pierogi były pyszne jak ostatnio, ale ja sobie jeszcze dorzuciłem wieprzowy kotlet, który też smakował wyśmienicie.
Chyba po raz pierwszy jadłem kotleta pałeczkami. Dobrze, że kuchnia podała go już pokrojonego bo byłby problem.
Z Marina Bay do hotelu nie mieliśmy za daleko, więc na nóżkach, żegnając się z miastem, odkrywając nowe budynki, ulice doszliśmy do Swissotel, zabraliśmy nasze plecaki i pojechaliśmy na lotnisko.
Niestety wakacje dobiegają końca, ale jeszcze mamy do zwiedzenia jedną atrakcję w Azji. Las tropikalny na lotnisku w Singapurze.
Jewel, tam gdzie znajduje się ten las jest to nowo-wybudowany kompleks na połączeniu terminalu 1,2 i 3. Jest on unikatowy na skalę światową. No bo gdzie znajdziesz na lotniskach 50 metrowy wodospad, ścieżki wśród tropikalnych drzew, odgłosy dżungli....
Jewel jest dostępny dla wszystkich. Jest on przed bramkami, więc nie musisz mieć biletu lotniczego żeby tam wejść. To niestety jest jego wadą, za dużo ludzi. Zrobili z tego super-komercyjne miejsce z potężną ilością sklepów i wszelkiego rodzaju jadłodajni. Coś na styl potężnej galerii handlowej
To, że mieszkańcy Singapuru chowają się przed upałami do klimatyzowanych miejsc to wiemy, ale żeby jechać na lotnisko? Tego do końca nie rozumiem. Niestety las tropikalny nie wywarł na nas wielkiego wrażenia. Dalej jest to unikatowy, wielki, zbudowany z ogromnym rozmachem kompleks. Co nas tam przytłaczało, to potężna ilość ludzi, którzy plątają się tam bez celu.
Szybko opuściliśmy Jewel, wróciliśmy na nasz terminal, przeszliśmy bramki i w końcu usiedliśmy w lounge, zamówiliśmy sobie drinka i czekaliśmy na samolot.
Znowu czeka nas długi lot. Znowu 17-19 godzin będziemy w powietrzu, w zależności którą drogę pilot wybierze (albo raczej, którą będzie mógł wybrać).
Tym razem też nam się udało i samolot leciał z wiatrem a nie przez biegun północny. Pod nami była Japonia, Kamczatka, Alaska i cała Kanada. Mimo, że w powietrzu był „tylko” 17 godzin to leciał pod słońce i udało nam się w ciągu tego czasu zaliczyć dwie noce i jeden dzień. Ach te strefy czasowe.
Wakacje dobiegły końca. Trochę tego było. Zobaczyliśmy ciekawy skrawek świata, Azję południowo-wschodnią. Inny świat, kulturę, ludzie, jedzenie, klimat.... Fajne miejsca na wakacje, ale niestety nie do mieszkania. Przynajmniej nie dla mnie. Dalej Europa czy Ameryka Północna wygrywają. Przyzwyczaiłem się do czterech pór roku, a nie upału i wilgotności przez prawie cały rok. Kraje z bogatą i głęboką kulturą, ale ja się przyzwyczaiłem i polubiłem zachodnią kulturę.
Jedzenie też wolę zachodnie. Nie odbierajcie tego negatywnie. Jadłem przez dwa tygodnie ich potrawy i mi smakowały. Ale już tęskniłem za dobrej jakości mięsem. Amerykański Steak, hamburger, jagnięciną, świnka.... chodziły za mną.
Miasta takie jak Hong Kong, Macau, Seul są nie do mieszkania na maksa. Za dużo ludzi, za ciasno, a wcale nie takie piękne i czyste jak widać na filmach. Wiem, mieszkam w dużej metropolii nowojorskiej, która też ma wiele wad. Ale jak się zaczynam „dusić” w NY to wsiądę w samochód i wyjadę z miasta. A gdzie pojedziesz z Hong Kong, Macau czy Singapur? Nie zawsze masz czas, pieniądze i ochotę wsiąść w samolot i polecieć „za miasto”.