Traveling - it leaves you speechless, then turns you into a storyteller.
Destynacje
- Anglia 7
- Argentyna 1
- Austria 4
- Belgia 4
- Bermuda 2
- Canada 19
- Chile 9
- Czechy 2
- Ekwador 12
- Francja 28
- Gibraltar 1
- Grecja 4
- Hiszpania 13
- Holandia 5
- Hong Kong 2
- Indonezja 4
- Islandia 14
- Korea Południowa 6
- Macau 2
- Malezja 9
- Maroko 7
- Niemcy 4
- Nowa Zelandia 26
- Polska 17
- Portugalia 9
- Qatar 1
- Singapur 7
- Szwajcaria 17
- Słowenia 6
- UAE 3
- USA - Alaska 19
- USA - Colorado 60
- USA - DC 2
- USA - Nowy Jork 38
- USA - Pennsylvania 2
- USA: New England 50
- USA: Northwest 24
- USA: Southeast 17
- USA: Southwest 66
- Włochy 7
- _NY - Adirondacks 46er 20
- _Parki Narodowe USA 38
2019.09.28 Singapur (dzień 14)
Po wczorajszym wielkim obżarciu surowych żyjątek oceanów i odpowiednim ich nawodnieniu, dzisiaj bardzo nam się nie chciało wstawać. „Niestety” spaliśmy w Swissotel, który słynie z przepysznych śniadań i chcieliśmy na nie się załapać.
Tak jak myśleliśmy, śniadanie było pyszne. Wielki wybór smacznych azjatyckich i zachodnich potraw podawany w formie bufetu, czyli jedz ile możesz. Oczy by zjadły wszystko, niestety żołądek jest tylko jeden.
Samolot mamy dopiero o 23, więc możemy jeszcze cały dzień spędzić w Singapurze. Zostawiliśmy plecaki w hotelu żeby z nimi nie chodzić i ruszyliśmy przed siebie. Nie mieliśmy wielkich planów. Poszwendać i pożegnać się z miastem.
Miejsce w którym jeszcze nie byliśmy to ulica Orchard. Jest to ulica handlowa, na której każdy znany projektant mody chce mieć swój sklep. Coś jak 5 avenue w Nowym Jorku.
Zapewne jak się domyślacie nie pojechaliśmy tam na zakupy. Na maksa nie nasze klimaty. Jednak chcieliśmy zobaczyć czym to się różni od NY, Paryża czy Hong Kongu. Na pewno ma więcej zieleni wokół, większe, zrobione z rozmachem sklepy, idealnie czyste i potężną ilość ludzi.
Większość pewnie tak jak i my, przyjechała tu tylko w celach turystycznych. Kupujących to za wiele nie widzieliśmy. Nie porównywaliśmy cen, bo i tak nie znamy nowojorskich cen tych za drogich produktów.
Plusem tej dzielnicy jest to, że dużo czasu można spędzić w środku, w klimatyzowanych galeriach. Jednak to nadal Singapur i nadal jest gorąco na zewnątrz.
Po takim „zwiedzaniu” nie ma nic lepszego niż kufel zimnego piwka. To, że ceny alkoholu w Singapurze są chore to już wiemy. Na szczęście nie jest z tym tak najgorzej. Trzeba wiedzieć gdzie szukać. W hotelach, miejscach turystycznych, tam gdzie ceny mogą być wysokie to będą. Wystarczy odejść parę bloków od głównych ulic i już można znaleźć jakieś „happy hours”.
Tak to, na ulicy Emerald Hills Road znaleźliśmy parę lokalnych, sportowych barów, gdzie ceny były do zniesienia i nie trzeba było rozwalić banku żeby się przyjemnie można było schłodzić.
Ulica Emerald Hills słynie z małych, kolorowych domków. Mają one chińską barokową architekturę więc Ilonka miała raj i latała z aparatem. Na szczęście ja też miałem raj i miałem swoje zimne i tanie piwko.
Była już godzina 17, niedługo musimy się zbierać na lotnisko, ale oczywiście zanim to się stało nie mogło zabraknąć przepysznych pierożków z Din Tai Fung.
Szybko metrem dojechaliśmy do Marina Bay i zasiedliśmy do stołu. Pierogi były pyszne jak ostatnio, ale ja sobie jeszcze dorzuciłem wieprzowy kotlet, który też smakował wyśmienicie.
Chyba po raz pierwszy jadłem kotleta pałeczkami. Dobrze, że kuchnia podała go już pokrojonego bo byłby problem.
Z Marina Bay do hotelu nie mieliśmy za daleko, więc na nóżkach, żegnając się z miastem, odkrywając nowe budynki, ulice doszliśmy do Swissotel, zabraliśmy nasze plecaki i pojechaliśmy na lotnisko.
Niestety wakacje dobiegają końca, ale jeszcze mamy do zwiedzenia jedną atrakcję w Azji. Las tropikalny na lotnisku w Singapurze.
Jewel, tam gdzie znajduje się ten las jest to nowo-wybudowany kompleks na połączeniu terminalu 1,2 i 3. Jest on unikatowy na skalę światową. No bo gdzie znajdziesz na lotniskach 50 metrowy wodospad, ścieżki wśród tropikalnych drzew, odgłosy dżungli....
Jewel jest dostępny dla wszystkich. Jest on przed bramkami, więc nie musisz mieć biletu lotniczego żeby tam wejść. To niestety jest jego wadą, za dużo ludzi. Zrobili z tego super-komercyjne miejsce z potężną ilością sklepów i wszelkiego rodzaju jadłodajni. Coś na styl potężnej galerii handlowej
To, że mieszkańcy Singapuru chowają się przed upałami do klimatyzowanych miejsc to wiemy, ale żeby jechać na lotnisko? Tego do końca nie rozumiem. Niestety las tropikalny nie wywarł na nas wielkiego wrażenia. Dalej jest to unikatowy, wielki, zbudowany z ogromnym rozmachem kompleks. Co nas tam przytłaczało, to potężna ilość ludzi, którzy plątają się tam bez celu.
Szybko opuściliśmy Jewel, wróciliśmy na nasz terminal, przeszliśmy bramki i w końcu usiedliśmy w lounge, zamówiliśmy sobie drinka i czekaliśmy na samolot.
Znowu czeka nas długi lot. Znowu 17-19 godzin będziemy w powietrzu, w zależności którą drogę pilot wybierze (albo raczej, którą będzie mógł wybrać).
Tym razem też nam się udało i samolot leciał z wiatrem a nie przez biegun północny. Pod nami była Japonia, Kamczatka, Alaska i cała Kanada. Mimo, że w powietrzu był „tylko” 17 godzin to leciał pod słońce i udało nam się w ciągu tego czasu zaliczyć dwie noce i jeden dzień. Ach te strefy czasowe.
Wakacje dobiegły końca. Trochę tego było. Zobaczyliśmy ciekawy skrawek świata, Azję południowo-wschodnią. Inny świat, kulturę, ludzie, jedzenie, klimat.... Fajne miejsca na wakacje, ale niestety nie do mieszkania. Przynajmniej nie dla mnie. Dalej Europa czy Ameryka Północna wygrywają. Przyzwyczaiłem się do czterech pór roku, a nie upału i wilgotności przez prawie cały rok. Kraje z bogatą i głęboką kulturą, ale ja się przyzwyczaiłem i polubiłem zachodnią kulturę.
Jedzenie też wolę zachodnie. Nie odbierajcie tego negatywnie. Jadłem przez dwa tygodnie ich potrawy i mi smakowały. Ale już tęskniłem za dobrej jakości mięsem. Amerykański Steak, hamburger, jagnięciną, świnka.... chodziły za mną.
Miasta takie jak Hong Kong, Macau, Seul są nie do mieszkania na maksa. Za dużo ludzi, za ciasno, a wcale nie takie piękne i czyste jak widać na filmach. Wiem, mieszkam w dużej metropolii nowojorskiej, która też ma wiele wad. Ale jak się zaczynam „dusić” w NY to wsiądę w samochód i wyjadę z miasta. A gdzie pojedziesz z Hong Kong, Macau czy Singapur? Nie zawsze masz czas, pieniądze i ochotę wsiąść w samolot i polecieć „za miasto”.
2019.09.27 Singapur (dzień 13)
Pobudka o 6 rano, taksówka na lotnisko, cztery godziny lotu i znów byliśmy na naszym ulubionym lotnisku. Jak to Darek stwierdził, lecimy do domku, bo Singapur to taki nasz Azjatycki domek. Pomału zaczynam rozumieć ludzi, którzy wracają w swoich podróżach w te same miejsca. Wspominaliśmy o tym już przy innych okazjach, ale powtórzymy znów.
Zanim jednak wylądowaliśmy na naszym ulubionym lotnisku, postanowiliśmy zobaczyć co do zaoferowania ma Hong Kong. Słyszałam, że Hong Kong stoi wysoko na liście fajnych lotnisk. Nie przekonaliśmy się o tym jak pierwszy raz tu wylądowaliśmy bo od razu poszliśmy na prom. Tym razem odlatywaliśmy z międzynarodowego terminala wiec spodziewaliśmy się fajerwerków.
Było OK. Nie powiem, że lotnisko mi to specjalnie utkwiło w pamięci ale też na pewno było dużo lepsze niż Newark. Chyba najbardziej w Hong Kongijskim lotnisku zaskakują nas schody. Terminal jest dość wysoki, ma kilka poziomów I nieskończoną ilość ruchomych schodów. Schody omijają niektóre piętra i dzięki temu ludzie nie mają możliwości wejść tam gdzie nie powinni.
Ogólnie podczas naszej wizyty w Hong Kongu nie widzieliśmy za dużo kolejek. Nawet na wyjazd na wzgórze Victoria nie musieliśmy czekać choć widzieliśmy, że są przygotowani na duże tłumy i kolejki. Pierwsza kolejka jaką zobaczyliśmy była do lounge. Hong Kong przeżywa turystyczny kryzys. Widać to po kolejkach do atrakcji turystycznych ale też w samolotach. Ciekawe jak wejście do lounge wygląda jak jest standardowy przepływ turystów.
Ten wpis miał być o Singapurze więc, wskoczymy w samolot i przenieśmy się do Singapuru. Zawsze mi się wydawało, że taksówki w Singapurze są drogie ale zainstalowałem aplikację Grab i się okazało, że za niecałe $20 można dojechać do centrum. Tak więc wskoczyliśmy w taksówkę i jak Pan się spytał czy my pierwszy raz w mieście to dumnie odpowiedzieliśmy, że nie….że to już nasz trzeci raz. Poczuliśmy się dumnie.
Tym razem spaliśmy w jeszcze innej części miasta.Na pożegnanie wybraliśmy Clarke Quay i Swissotel. Kiedy Marriott kupje Swissotel? Fajnie by było - bardzo lubimy te hotele, jednak należą one do konkurencyjnej sieci Accor i chyba szybko nie będą na sprzedaż. W każdym razie był to pierwszy pokój w Singapurze, który był sensownych wymiarów. Czyli jednak się da…. Chyba oficjalnie Swissotel zostanie naszym hotelem w SG.
Jest blisko do wszystkiego - zarówno do Marina Bay jak i do dzielnicy barowej. Ale najważniejsze jest, że ma bardzo blisko do sushi co się kręci. Dokładnie, nie trzeba iść na drogie sushi, żeby się objeść i żeby było smacznie.
Blog tasteaway.pl polecił kolejne miejsce. Chyba mamy taki sam smak bo znów nam bardzo smakowało. Może nie było łatwo znaleźć to miejsce bo trzeba wejść do hotelu Novotel, zjechać dwa poziomy i nadal ciężko trafić bo ukryte jest w kącie. Ale nie poddawaliśmy się, restaurację znaleźliśmy po zaglądnięciu w każdy zakamarek i siedliśmy przy “barze”. Restauracja (a może powinnam napisać suszarnia ta) słynie z sushi na pasku. Oznacza to, że po taśmie jeżdżą talerzyki z sushi, siedzisz sobie przy taśmie, bierzesz na co masz ochotę a potem płacisz za ilość talerzyków. Jakież to proste, fajne i ciekawe. Talerzyki mają różne kolory i od koloru zależy cena. Ale mniej więcej jest to od $2 do $6 za talerzyk więc nie jest źle.
Choć oczywiście Darek znalazł talerzyk za $15 ale to już trzeba zamawiać na życzenie, ale skoro Pani poleciła to Darek nie odmówił i na stolik wjechały trzy rodzaje tuńczyka. Rzeczywiście ta najdroższa jednocześnie była najlepsza.
Rewelacja - kręciło się, i się kręciło i tak w nieskończoność. A kucharz co jakiś czas dawał coś nowego na taśmę i dalej się wszystko kręciło. Ludzie przychodzili i odchodzili a my jak te zahipnotyzowane chipmonki kolekcjonowaliśmy coraz to więcej talerzyków.
Chyba szybko zostaliśmy uznani za dobrych klientów, bo poza sushi częstowali nas jeszcze zupkami, zielonymi herbatkami i innymi specjałami z zaplecza. Siedzielibyśmy dłużej ale już nasze brzuszki mówiły wystarczy. Jednego czego nam brakowało w tym miejscu to dobrego wina i sake. Jednak picie piwa do sushi szybko zapełnia i nie ma się miejsca na dobre rybki.
Po dość ciężkim obiedzie/lunchu i kolacji w jednym pochodziliśmy trochę po okolicy. Clarke Quay to dzielnica barowa, która zaczyna dopiero żyć po zmierzchu. Fakt faktem w Singapurze temperatury są dość wysokie więc życie na zewnątrz dopiero toczy się w nocy. Te pięć ulic, które składają się na najbardziej imprezową część Singapuru dodatkowo ma klimatyzację na ulicach. Jest to chyba jedno z niewielu miejsc gdzie da się siedzieć na zewnątrz bo pobudowane są ogromne klimatyzacje, rury z wiatrakami i fontanny. Wszystko to aby ochłodzić powietrze. No tak tylko w Singapurze klimatyzuje się chodniki.
Za dnia dzielnica ta jest opuszczona. Wszystkie biznesy są zamknięte, ludzi można policzyć na palcach jednej ręki i słychać tylko ciszę. Inaczej to wygląda po godzinie siódmej kiedy to otwierają się wszystkie bary i restauracje, ludzie wychodzą na ulicę, a muzyka z jednego miejsca przygłusza drugie. Wtedy to właśnie włączają klimę, wystawiają stoliki na zewnątrz i zaczyna się życie. Dodatkowo byliśmy tam w piątek więc spodziewaliśmy się tłumów i tak też było.
My z Darkiem to lożę szyderców zrobiliśmy. Byliśmy za trzeźwi, żeby wchodzić do tych wszystkich klubów gdzie słowa się nie powie i ciężko jest wytrzymać, siedzieliśmy sobie na ulicy, piliśmy piwko i słuchaliśmy muzyki. Od czasu do czasu śmiejąc się w wynalazków, którzy przechodzili ulicami.
Jako ciekawostka to alkohol w całym Singapurze jest dość drogi. Wliczając w to Clarke Quay. Dopiero jak się idzie na ilość i zamawia się kubełek piwa, cały dzbanek, czy rurę to cena za kufel spada do rozsądnych liczb. Tylko trzeba szybko pić bo trunek wietrzeje, grzeje się i traci smak.
Dwa tygodnie szybko minęły. Jeszcze nie tak dawno byliśmy w Singapurze a nasze głowy były pełne myśli co to nas czeka, i czy wpuszczą mnie do tych wszystkich krajów. Dziś to wszystko to już tylko wspomnienie ale wspomnienia żyją i wyjazd ten na pewno długo zostanie w naszej pamięci. Zwłaszcza zakręcone się sushi.
2019.09.26 Hong Kong (dzień 12)
Jak zmieścić 7.4 milionów ludzi na powierzchni 1100 km². Tak, Hong Kong jest jednym z najbardziej zaludnionych miast na świecie. Tak więc jak takie miasto może funkcjonować. Zacznijmy od wybudowania setek wieżowców mieszkalnych i biurowych.
Dołóżmy do tego dwupoziomowe tramwaje, autobusy.
Przenieśmy miasto na dwa poziomy i zbudujmy chodniki na drugim poziomie (nad drogą).
Oczywiście jest też podziemny świat znany jako metro. Tak właśnie funkcjonuje to ogromne miasto położone u podnóża góry Victoria. Victoria Peak jest najpopularniejszą atrakcją w Hong Kongu. Swoją sławę zyskała dzięki przepięknemu widokowi. Tak więc z tego miejsca rozpoczęliśmy zwiedzanie.
Na szczyt można wyjść ale przy temperaturze 30C to nie jest chyba najlepszy pomysł. Do tego znajomi nam doradzili, że to jest trochę strata czasu i jak chcemy jak najwięcej zobaczyć to lepiej jest wziąć kolejkę. Dobry pomysł. Samo dojście do kolejki było wyczynem. Nie pod względem fitness ale wyczynem w sensie przetrwania na ulicy. Uliczki w Hong Kongu (głównie w Central) są super wąskie. My byliśmy tam koło 11 rano a już tłumy krawaciarzy ustawiały się w kolejki do restauracji po lunchu. Pewnie wszyscy brali na wynos bo nie sądzę, że te malutkie restauracje były w stanie pomieścić tyle ludzi.
Aby minąć ludzi, trzeba zejść na ulicę a tu też nie jest łatwiej. Wąska ulica, taksówki i auta jeżdżą cały czas. Ale daliśmy radę. Dotarliśmy pod dolną stację kolejki. Wspominając o autach to oboje z Darkiem byliśmy w szoku jaki tu jest popyt na Tesle. Czasem nawet trzy były zaparkowane na jednej ulicy. Z jednej strony ma to sens bo z Hong Kongu raczej nigdzie się nie pojedzie. Można niby do Chin ale jak już człowiek chce się dostać w fajniejsze części tego kraju to lepiej jest polecieć samolotem. Po drugie jak już kogoś w Hong Kongu stać na lepszy samochód to tym bardziej go stać na samolot. No a do tego dni wolne… w Hong Kongu nie mają za wiele wakacji. Dużo ludzi ma tylko 7 dni wakacji plus parę dni ustawowych świąt, których też nie jest za wiele. Tak więc Tesla się spisuje bo nie musi pokonywać dużych odległości a do tego jest ekologicznie przyjazna no i jaka fancy.
My w Teslę nie wskoczyliśmy, choć na Victoria Peak autem też można wyjechać. My wskoczyliśmy w kolejkę. I wyjechaliśmy na górę. Było stromo. Nie wiem czy jakieś zdjęcie czy film jest w stanie to oddać ale jak już widziałam poboczne budynki pochylone pod kątem prawie 45 stopni to musiało być stromo.
Ale to nie koniec. Po wyjechaniu kolejką przyszedł czas na schody ruchome. Wyjechaliśmy kolejne 6 pięter do góry i wreszcie mogliśmy powiedzieć WOW. To jest widok, który wszyscy znają i który zdecydowanie robi wrażenie.
Czy kogoś kto mieszka w Nowym Jorku i widzi na co dzień wieżowce, taki widok może jeszcze zaskoczyć. Nadal może. Trzeba przyznać , że miasto robi wrażenie.
Spędziliśmy trochę czasu, podziwiając widoki ale słońce dawało o sobie znać i chętnie się schowaliśmy w klimatyzowanym pomieszczeniu. Jak już ochłonęliśmy to poszliśmy do chińskiego więzienia Victoria.
Ta atrakcja została nam polecona przez znajomych, i jest to podobno całkiem nowa atrakcja turystyczna. Po wizycie w Alcatraz lubimy odwiedzać więzienia. Czasem sobie myślę, że jakby były one bardziej dostępne a warunki były dobitniej ukazane to może zmalałaby ilość przestępstw. Tylko niestety w aktualnych więzieniach nie jest tak źle jak bywało np. w Victoria Prison.
W Hong Kongu połączyli zwiedzanie więzienia z ogólnodostępnymi knajpkami i miejscem żeby odpocząć. Tak więc większość ludzi zdecydowanie przychodzi tu aby się zrelaksować. Nawet widzieliśmy parę młodą która robiła sobie zdjęcia. Chyba jednak nie popieram tego wyboru….ale każdy robi to co lubi.
Tak, w Hong Kongu było wiele takich co robili co chcieli i źle skończyli. Można robić co się lubi tak długo jak się nie rani innych. Ci co za bardzo rozrabiali lądowali w więzieniu Victora położonym przy ulicy Hollywood.
Tu już nie mieli fajnie. Standardowo małe cele ale do tego stopnia, że w niektórych latach w jednej małej celi mieszkało po trzy osoby. Do tego więzienie to nie miało nigdy bieżącej wody więc wszystkie potrzeby fizjologiczne załatwiane były do wiaderek. Do tego ograniczanie żywności, ciężka praca i inne kary fizyczne.
Muszę przyznać, że bardzo fajnie zrobili to więzienie i zdecydowanie polecam każdemu. Po więzieniu ruszyliśmy w kierunku wybrzeża. Cały czas do tej pory byliśmy na wyspie. Słyszeliśmy dużo dobrego zarówno o wybrzeżu jak i dzielnicy Tsim Sha Tsui po drugiej stronie (na lądzie). Nie pozostało nam więc nic innego niż przekonać się na własne oczy.
Idąc nad wybrzeże przekonaliśmy się co znaczy zbudować poziomowe miasto. Hong Kong jest zatłoczony. Nikt tego nie zaprzeczy. Żeby jednak ruch pieszych i samochodów jakoś sprawnie szedł to zbudowali chodniki które łączą budynki i ulice ale usytuowane są na wyższym poziomie. Wychodzisz raz na górę i idziesz ile chcesz nad ulicami, tramwajami, autobusami. Ciekawe. Tego chyba nie spotkałam w żadnym innym mieście.
Chodniki oczywiście przechodzą też przez galerie handlowe a co za tym idzie można sobie zrobić przerwę na piwko. Idealne dla zmęczonych turystów.
Marina służy głównie do przemieszczania się na drugi brzeg. A łódek i promów to tu mają trochę. Wygląda, że pływają one non stop i to w różne części lądu. My wzięliśmy Star Ferry….podobno najstarszy prom.
Na promie jak to na promie - latałam tam i z powrotem no bo przecież każde miasto najładniej wygląda jak się na nie popatrzy z oddali. A do tego jak się dołoży, że była noc i wszystkie budynki były ładnie oświetlone to magia jest od razu. Rejs niestety dość krótko trwał i po niecałych 15 minutach znaleźliśmy się na kontynentalnej części Hong Kongu.
Tu nas troszkę wcięło. Chyba, oboje nie mieliśmy jakoś specjalnie wizji czego się spodziewać. Ale nie spodziewaliśmy się na pewno tak różnego świata w stosunku do Central. Tutaj chodniki były szerokie, ludzie spokojnie chodzili, sklepy miały tak czyste szyby, że człowiek myślał, że w ogóle nie ma szyb. Po prostu full wypas. Fakt faktem że trafiliśmy na ich wersje Piątej Alei, więc przepych i bogactwo na każdym kroku ale i tak trzeba im przyznać, że zrobiło wrażenie.
Poszwendaliśmy się trochę, ale wkrótce zapikał mój telefon i dostaliśmy namiary na bar gdzie mieliśmy się spotkać ze znajomymi. Google Maps (najlepszy przyjaciel podróżnika) zaprowadził nas na miejsce i mogliśmy poznać co w Hong Kongu znaczy mieć Happy Hours.
Byliśmy w ponad 40 krajach, w każdym kraju odwiedzaliśmy bary no i niektóre miały Happy Hours niektóre nie. Na pewno najbardziej jak do tej pory w pamięci utkwiły nam Happy Hours w Qatar. Hong Kong też zapamiętamy długo - a dlaczego? Dlatego, że nigdy nie pomyślałam, że Happy Hours mogą tak działać.Po pierwsze są one zazwyczaj do 10 czy 11 w nocy. Po drugie to… Zamawiasz ile chcesz a oni ci potem donoszą… No bo przecież ciepłe wygazowane piwo jest nie dopuszczalne.
Jak to? Normalnie, siedzimy z Darkiem w barze, podchodzi kelner i się pyta ile piw chcemy zamówić bo jest last call. A dobrze mówił po angielsku. No więc my, że w sumie znajomi przychodzą, no to, że niech sześć przyniesie. Siedzimy, siedzimy, znajomi przyszli a on dalej tych piw nie przynosi. No to mówimy znajomym (bo oni lokalni to i język znają), że my zamówiliśmy tylko coś nie przynoszą…. Okazało się, że wszystko pod kontrolą tylko w HK, zamawiasz piwa (możesz nawet z 20 póki jest happy hours) i potem ci donoszą dopóki nie zejdzie do zera. Sprytne, sprytne….ale ile można na tym zaoszczędzić. Myśmy dwudziestu piw nie zamówili więc nawet udało na się wyjść wystarczająco wcześnie z baru - w końcu jutro musimy zdążyć na samolot. Wakacje pomału dobiegają końca i trzeba wracać do Stanów….ale zanim wsiądziemy w dużego ptaka to jeszcze na chwilkę odwiedzimy naszą oazę spokoju czyli Singapore.
2019.09.25 Hong Kong (dzień 11)
O dziwo dzisiaj nie było wielkiego ała-ała. Co prawda schody nie do końca były naszym przyjacielem to spodziewałam się większych zakwasów. Na szczęście nasz hotel posiada windy więc dostanie się na śniadanie było pestką. A windy w hotelu są nie byle jakie. Przypominają mi te z filmów z lat 80-tych. Pamiętacie hotel Lizbona w Macau, który też wyglądał na lata 80-te a był z XXI wieku?
Podobnie jest tu. Hotel jest ogromny, wystrój przypomina bardziej stare klasyczne hotele a powstał może z 10 lat temu. Pewnie naoglądali się filmów amerykańskich i chcieli odtworzyć klimat.
Dziś opuszczaliśmy wyspę Jeju i jednocześnie Korę Południową. Czas odwiedzić kolejny kraj. Tym razem Hong Kong. Jeju nie ma za dużego lotniska. Z jednej strony każdy pomyśli, że to logiczne. Prawda jest jednak, że na Jeju przylatują tłumy turystów. Chyba nie do końca w celach zwiedzania. Na lotnisku Jeju zauważyliśmy ciekawe zjawisko. Za bramkami i odprawa jest sklep duty free, dwie restauracje - nic nadzwyczajnego. To co jest jednak nadzwyczajne to Lotto duty free. Obszar większy niż wszystkie sklepiki i restauracje razem wzięte przeznaczony jest na odbieranie zakupów. W Korei w miastach są duże domy towarowe. Można w nich kupować rzeczy jak duty free czyli bez płacenia podatku. Natomiast ponieważ jest to duty free to odbiór może być tylko po przekroczeniu granicy. To co zobaczyliśmy przeszło nasze wyobrażenie. Było tam chyba z dziesięć stanowisk to obsługi a z tylu były niesamowite ilości plastikowych toreb z zakupami. Prawie co drugi człowiek na lotnisku tam szedł. Azją to jednak strasznie konsumpcyjny naród. Niestety nie można było robić zdjęć.
Lot minął spokojnie ale oczywiście był mały niepokój czy mnie wpuszczą do Hong Kongu na tymczasowym paszporcie. Odpowiedź jest - wpuszczą. Ogólnie nie ma problemu z tymczasowym paszportem. Udało mi się odwiedzić Singapur, Makao, Koreę Południową i Hong Kong. Tylko w Macau musiałam zapłacić 100 HKD czyli około $13 za wizę. Czasem na bramkach tylko dłużej stałam i Pan się pytał co się stało z moim wcześniejszym paszportem ale ogólnie luzik.
Ze względu na ostatnie zamieszki w Hong Kongu z lotniska zdecydowaliśmy się wziąć Ubera. Mój kolega, który mieszka w HK, mówił, że ogólnie jest spoko i nic się nie dzieję, ale zawsze taksówka jest bezpieczniejsza niż metro. Tak więc dojechaliśmy szczęśliwie do hotelu 99 Bonham. Dostaliśmy pokój na 32 piętrze i jak tylko wyjechaliśmy windą na górę to dostaliśmy szoku. Widok niesamowity ale ilość wieżowców to była masakra. Blok na bloku, budynek na budynku. Myślałam, że po NY, Hong Kong nie zaskoczy nas bardzo. Ale to nieprawda. Zaskoczył na maksa. Nie mogliśmy się nadziwić.
Na pierwszy rzut oka Hong Kong nie różni się wiele od innych większych miast. Wysokie budynki, McDonalds, 7 eleven czy inne amerykańskie sklepy, no i bary prawie na każdym rogu. Różnic jednak jest wiele i zauważyliśmy to już od pierwszych minut. Po pierwsze wieżowce. Hong Kong ma najwięcej wieżowców na świecie, 355 budynków powyżej 40 piętra. Na drugim miejscu jest New York, tylko 280.
Po drugie to nowe przeplatające się ze starym. Są budynki bardzo stare, pewnie za niedługo zostaną zastąpione kolejnym wieżowcem ale póki co szpecą miasto. Po trzecie sklepiki. Jak to fajnie mój kolega powiedział, przy takiej ilości ludzi chodzącej codziennie ulicami prawie każdy biznes ma szanse funkcjonować. Widać, że ludność Hong Kongu wzięła to sobie do serca bo prawie każdy skrawek jest zagospodarowany i ludzie handlują czym tylko się da. Nie są tak nachalni jak w Maroku co sprawiało, że ogólnie w mieście czuliśmy się bezpiecznie. Niestety te wszystkie kramy i stragany, które w ciągu dnia wrą życiem w nocy są pozamykane i nie prezentują się najlepiej.
Zawsze jak mamy możliwość to chętnie się spotykamy ze znajomymi z Polski, którzy mieszkają za granicą. Również w Hong Kongu mieliśmy szczęście spotkać się ze znajomymi. Dobrze jest posłuchać jak żyje się w Hong Kongu z punktu widzenia emigranta. A żyje się chyba nie najgorzej bo Europejczyków i Amerykanów na ulicy spotyka się dość często.
Aby nadrobić zaległości w latach przez które się nie widzieliśmy to poszliśmy na piwko do pobliskiego baru. Dzielnica Central, która jest 10 min od naszego hotelu nawet o 10 wieczór tętniła życiem. Były tam zwykle bary, kluby z głośną muzyką itp. Jednym słowem każdy znajdzie coś dla siebie. W barach w Hong Kongu oficjalnie nie można palić, ale można jak są otwarte drzwi. Dlatego wiele miejsc pomimo, że klimatyzowanych ma całą ścianę otwartą, żeby ludzie mogli palić. Bo w HK się dość dużo pali i to prawie każdy pali. Muszę przyznać, że od tego trochę odwykliśmy. Jak restauracja nie ma opcji otworzyć okien/ściany na ulicę to pomimo, że cała jest obklejone „no smoking” to ludzie i tak palą. Dlaczego? Dlatego, że w Hong Kongu właściciel baru nie płaci kary tylko człowiek, który pali. Dlatego restauracje zezwalają na palenie bo nie chcą stracić klienta i na stolikach ustawiają małe metalowe pojemniczki z wodą. To jest sygnał i ciche zezwolenie na palenie. Ciekawe kiedy dojdą do tego, że więcej klientów zyskają jak rzeczywiście będą anty paleniu. Pewnie nie szybko bo ludzie sami muszą ograniczyć palenie, żeby docenić bar bez dymu papierosowego.
Bary w Centro zazwyczaj zamykają koło 1-2 w nocy. I dobrze, bo jutro czeka nas intensywny dzień zwiedzania. Tak więc wróciliśmy do hotelu i spędziliśmy jeszcze trochę czasu podziwiając ogrom tego miasta. Niesamowite ile ludzi było pochowanych za oknami tych wszystkich mieszkań.
2019.09.24 Jeju, Korea Południowa (dzień 10)
Jest taka wyspa gdzieś na morzu Chińskim zwana Jeju. Na owej wyspie znajduje się wulkan Hallasan, który też jest najwyższą górą w całej Korei Południowej. Wysokość 1950 metrów (6388 stóp). Wyspa jest w większości odwiedzana przez ludzi z kontynentalnej części Korei albo z Chin. Bardzo mało spotyka się tutaj turystów z innej części świata.
Naszym głównym celem na tej wyspie jest zdobycie wulkanu Hallasan. Prowadzi na niego wiele szlaków, ale tylko dwa wychodzą na sam szczyt. Oczywiście nawet nie rozważaliśmy nie stanięcia na krawędzi krateru wulkanu, więc wybraliśmy trasę Gwaneusma.
W związku z dużą ilością górołazów, którzy tak jam my pragną wspiąć się na najwyższą górę Korei Południowej, wprowadzili ostre ograniczenia czasowe. Na szczycie nie wolno być po 14, a ze schroniska pod szczytem już od 12:30 nie wpuszczali wyżej. Z parkingu do schroniska jest minimum 3 godziny także wczesny start jest obowiązkowy.
Wiedząc, że nie jest to Europa i nic w schronisku w górach się nie kupi, a my poza paroma energetycznymi batonami nic nie mamy. To jak tylko otworzyli nam w hotelu śniadanie o 6:30 to już jako pierwsi zameldowaliśmy się i wrzuciliśmy w siebie kalorii ile się dało.
Z hotelu na parking gdzie rozpoczyna się nasz hike jest tylko 20km, ale niestety w Korei, a szczególnie tutaj nie ogarnęli ruchu samochodowego. Ja rozumiem, biedniejszy kraj, może nie mają kasy na budowę dróg czy nowych autostrad, ale zasady ruchu można wprowadzać niskimi nakładami finansowymi. Ilość świateł jaka była na drodze to masakra, coś takiego jak zielona fala nie istnieje. Co drugie światło to czerwone. Jechaliśmy główną drogą, a tak samo długo świeciło się światło czerwone nam co samochodom na bocznej drodze, gdzie może był jeden albo dwa pojazdy. Nie wspomnę już o wprowadzeniu zakazów skrętu w lewo, żeby nie blokować jednego pasu przez cały czas. Ogólnie masakra.
W końcu, parę minut po 8 wjechaliśmy na oczywiście płatny parking, ubraliśmy odpowiednie buty i ruszyliśmy zdobywać wulkan.
Temperatura rano była przyjemna, może 16-18C, ale już się odczuwało wilgotność. Im poźniej tym gorzej, koło południa już dobrze z nas się lało.
Szlak jest podzielony na parę sekcji i jest bardzo dobrze przygotowany. Ogólnie dystans na szczyt i z powrotem to 17.5km (11 mil), a wspiąć się trzeba 1400 metrów (4600 stóp). Jest tego trochę do góry.
Pierwsza część, zielona, ponoć jest najłatwiejsza. Jeśli chodzi o podnoszenie się do góry to tak, niewiele się wznosiliśmy, ale nie była super łatwa. Szlak był szeroki, dużo miał stopni, chodników zrobionych z belek drewnianych. Natomiast co utrudniło wejście, a szczególnie później zejście, to wyślizgane skały.
Przecież to jest wulkan, a wulkaniczna skała jest porowata, a co za tym idzie, mało śliska, powie uważny czytelnik. Zgadza się, ale ilość ludzi jaka tędy idzie spowodowała wydeptanie szlaku jak w Tatrach. Do tego znajdujemy się w tropikach, gdzie skały są cały czas mokre. Na dodatek przez parę ostatnich dni szalał tutaj tajfun Tapah, który zrzucił w ten rejon „troszkę” deszczu.
Doszliśmy do końca zielonego koloru i od razu stanęliśmy jak wryci. Przeszliśmy duży, solidnie zrobiony wiszący mostek i ukazały nam się schody. Dużo, stromych schodów! Schody, także należały do tych dobrze zrobionych, ale były strome i mokre. Potknięcie, zwłaszcza przy schodzeniu może dużo kosztować.
Od samego początku zaciekawiła mnie metalowa, kwadratowa szyna z zębatką pod spodem. Szła od samego początku.
Co to może być? Nawet myślałem zapytać się lokalnych na szlaku, ale na 100% bym się nie dogadał. Pewnie służy do jakiegoś transportu czegoś, kogoś.... pomyślałem. Ale czasami posiada bardzo strome nachylenie i mogło by być niebezpieczne jak by się coś urwało.
Właśnie koło tych stromych schodów słyszę z tyłu, że coś tą szyną jedzie. Za chwilę wynurza się mały pojazd z dwoma wagonikami. Siedzi na nim hipek, drugi w wagonie i coś tam wiozą.
Zdziwiłem się, że takie coś małe potrafi tak stromo do góry jechać. Co prawda jedzie powoli, ale pewnie wiezie trochę ciężaru w górę. Jak się później okazało, to na górze coś budują i tędy wożą ludzi do pracy i materiały budowlane.
Na szlaku, gdzieś co 500 metrów jest słup z napisem gdzie się znajdujesz w razie jakiegoś wypadku. Ta szyna idzie cały czas wzdłuż szlaku i ma te same napisy. Czyli pewnie jak ktoś skręci nogę, albo coś innego się stanie to można taką osobę zwieść na dół.
Prawie cały czas szlak jest ogrodzony linami i ciągle są napisy że nie wolno z niego schodzić. Park jest mały i zapewne nie chcą żeby ludzie im go rozdeptali. Zrozumiałe, ale nawet jak byś chciał zejść ze szlaku to miałbyś problem. Roślinność jest tak bujna i gęsta, że chodzenie poza wydeptanymi ścieżkami jest praktycznie niemożliwe.
Poza schodami na początku to ten czerwony odcinek nie był taki stromy, ani trudny. Wiadomo, był bardziej stromy niż zielony i miał więcej trudniejszych odcinków, ale dalej szło się bardzo dobrze. Nawet były odcinki z dywanami. Tak, z dywanami!
Chyba po raz pierwszy spotkałem się z czymś takim. Na ścieżce rozkładane są materiałowe wykładziny, po których się bardzo dobrze idzie. Do końca nie wiem jakie to ma praktyczne zastosowanie, ale stopy na maksa odpoczywają jak stąpają po takim miękkim podłożu.
Około 11:30 doszliśmy do schroniska. Godzinę przed zamknięciem szlaku na szczyt. Ciężko to nazwać schroniskiem, bo poza ubikacjami na zewnątrz to nic nie ma i nic nie można kupić. Natomiast obok jest plac budowy i coś budują. Może kiedyś będzie tu można zakupić coś do jedzenia albo picia.
Zrobiliśmy sobie małą przerwę i ruszyliśmy dalej. Wpierw szlak schodził w dół, aż do kolejnego strumyku i oczywiście mostu wiszącego, żeby następnie ostro wspinać się do góry.
Rzeczywiście od doliny szlak już stromo szedł do góry. Poza paroma odcinkami, po których trzeba było iść po skałach, szło się po idealnym, nowo zrobionym drewnianym chodnikiem.
Jeszcze chyba nigdy w życiu nie szedłem ścieżką z tak wielką ilością stopni. Kiedyś w Nowej Zelandii szliśmy podobnym drewnianym chodnikiem, ale tutaj było o wiele więcej.
Wliczając dolinę, to od schroniska musieliśmy się podnieść ponad 500 metrów. Policzcie sobie sami ile to musi być schodów. Na szczęście tu już było znacznie mniej drzew niż na dole, więc słońce i wiatr wysuszyły chodnik i nie było ślisko. Im wychodziliśmy wyżej tym były ładniejsze widoki. Pod koniec już prawie widać było całą wyspę.
Niestety jak to w Azji, nawet na wyspach jest wielki smog i wilgotność, dlatego przejrzystość powietrza nie jest idealna. Jak się jest na dole, to tego za bardzo nie widać (tylko czuć), dopiero z góry, albo z samolotu jest to o wiele bardziej widoczne.
Około godziny 13 stanęliśmy na szczycie wulkanu Hallasan. Pierwsze co nas uderzyło to ilość ludzi. Masakra, ile ich tu było!
Większość ludzi szła tym drugim szlakiem. Który jest krótszy i łatwiejszy bo wyjeżdżasz wyżej samochodem. Natomiast nasz ma lepsze widoki po drodze i znacznie mniej ludzi.
Udało nam się znaleźć miejsce nawet z dala od tłumów, usiąść, zjeść batona i podziwiać widoki. Byliśmy już na paru wulkanach i muszę przyznać, że widok nie powalał. Nie odbierajcie mnie źle, dalej był to szczyt góry, krater, ładna panorama... ale jest to wygasły wulkan z małym jeziorkiem w środku. Nie wulkan gdzie się widzi, czuje lawę, a dymy unoszą się z jego krateru dodając potęgi, grozy i ogromu.
Po pół godzinnym pobycie na szczycie postanowiliśmy schodzić w dół. Była już 13:30 i za pół godziny mieli zamykać szczyt. Już widzieliśmy strażników parku którzy byli na szczycie, albo podchodzili do góry. Jak doszliśmy do schroniska to szlak w górę był już zagrodzony i wisiała karteczka „zakaz wstępu”.
Idąc dalej w dół weszliśmy w las. Niestety tutaj skały na szlaku wciąż były mokre. Duża gęstość drzew i wysoka wilgotność nie pozwoliły słońcu wysuszyć podłoża. Trzeba było iść wolniej i uważać jak się stawia kroki, żeby się nie poślizgnąć. Byliśmy zmęczeni, nasze mięśnie i stawy krzyczały, że chcą już odpocząć. W takich sytuacjach o kontuzję bardzo łatwo.
Około 17 zeszliśmy na parking. Wsiedliśmy do samochody i znowu niestety 20km do hotelu jechaliśmy z godzinę
Byliśmy bardzo głodni i przepoceni. Po szybkim, hotelowym prysznicu poszliśmy na kolacje. O niczym innym nie marzyliśmy tylko o dobrym, świeżym piwku i czymś do jedzenia. Oczywiście wybraliśmy browar.
Idąc do niego zauważyliśmy, że korki występują tu nie tylko na drogach, ale też i na morzu. Ilość statków jaka czekała na załadunek/rozładunek do portu w Busan była przerażająca. Busan jest to największy port w Korei Południowej i piąty na świecie. Azja, ile ty tego wszystkiego produkujesz?
Niestety browar był zamknięty. Wisiała jakaś karteczka na drzwiach, że ze względu na nieprzewidywalną sytuacje browar dzisiaj jest zamknięty.
Ale byliśmy źli!!! Za bardzo nie chcieliśmy zjeść dzisiaj kolacji i przepłacać w hotelach. Ilonka coś szukała na internecie, ale nic ciekawego, co by miało przynajmniej OK opinie istniało. Postanowiliśmy przejść się miastem i jak coś nam wpadnie w oko to wstąpić. Niestety nigdzie nie weszliśmy. Chyba za mało mają tutaj turystów z zachodniego świata, a jak mają to jadają w hotelach.
Restauracje jakie widzieliśmy, to albo baliśmy się do nich wchodzić, albo nie chcieliśmy tam jadać. Dalej było gorąco i za bardzo by nam nie smakowało cokolwiek do jedzenia na plastikowym stoliku i stołku na chodniku. Jakoś jedzenia też miała wiele do zastrzeżeń. A po trzecie, knajpy były ciemne, brudne i prawie nikt nie siedział w środku.
Wróciliśmy do hotelu, zamówiliśmy za drogiego hamburgera i z piwem przemysłowym (wielka produkcja) - musieliśmy jakoś go zjeść. Nie był najgorszy, ale za $25 to w Stanach czy w Europie zjesz znacznie lepszej jakości. Wczoraj jedliśmy lokalne jedzenie i też było takie sobie. Zjadliwe, ale powinno być lepsze.
Zmęczeni, szybko padliśmy do lóżek. Jutro wylot do Hong Kong. Jak narazie jest tam spokojnie, nie ma zamieszek. Miejmy nadzieję, że tak się utrzyma przez kolejne parę dni.
2019.09.23 Busan & Jeju, Korea Południowa (dzień 9)
Pierwszą rzeczą jaką zrobiliśmy dzisiaj rano to było sprawdzenie czy lotnisko w Busan jest czynne. Jest czynne...!!! Super, lecimy na wyspę Jeju. Nasz samolot powinien lecieć o czasie. Przynajmniej tak aplikacja mówi.
Samolot mamy dopiero o 14, w związku z tym można jakoś poranek wykorzystać. Przez ostatnie dwa dni szalał tutaj tajfun Tapah i spacery nad wybrzeżem były niemożliwe. Nie chcieliśmy być zwiani ze skał, albo trafieni przez nisko latające gałęzie.
Ilonka mi zadała pytanie czy to morze co widzimy na spacerku jest Japońskie czy Chińskie. Hmmm.... za bardzo nie wiem, ale ta wyspa co ją widzisz to należy do Japonii. Więc umówmy się, że jest to morze Japońskie.
Tajfun już poszedł dalej, za 1-2 dni ma uderzyć w północną Japonię, ale jego pozostałości widać na każdym kroku. Woda w morzu jest mętna i wzburzona, a wszędzie widać gałęzie i drzewa połamane.
Było wcześnie rano, a już służby porządkowe ostro pracowały w usuwaniu szkód tajfunu.
Spacer zrobiliśmy sobie niedaleko hotelu na wyspie Dongbaekseom. Jest to niewielka wyspa w południowo-wschodniej części Busan. Popularne miejsce wypoczynkowe mieszkańców miasta. Wyspa ma jedną z najładniejszych plaż w mieście, gdzie przy ładnej pogodzie jest tutaj mnóstwo ludzi. Dzisiaj było zupełnie inaczej.
Po wielkości fal widać, że tajfun jeszcze daleko nie odszedł. Fale z dużą prędkością rozbijały się o skaliste wybrzeże.
Bardzo ciekawym i solidnym drewnianym chodnikiem doszliśmy, aż do końca wyspy gdzie znajdowała się latarnia morska. Widać, że chodnik jest nowo zrobiony i mocno wkopany w skały. Wiatry jakie tu panują, plus wielkie fale szybko by zniszczyły byle jaką konstrukcję.
Wróciliśmy do hotelu, spakowaliśmy plecaki i pojechaliśmy na lotnisko. Dzisiaj mamy krótki lot, trwający zaledwie 50 minut, na wulkaniczną wyspę Jeju, należącą do Korei Południowej. Lokalni nazywają ją Hawajami Korei. Jeju jest bardzo popularną turystyczną destynacją. Mieszka na niej 600 tysięcy ludzi, a w ciągu roku odwiedza ją aż 15 milionów turystów. Naszym celem będzie zdobycie jutro wulkanu Hallasan, 1950 metrów. Jest to też najwyższa góra w Południowej Korei.
Nasz samolot jest o 13:50 i pisze na zielono to miejmy nadzieje, że poleci. Niestety później napis zmienił się na czerwono i obok tego pojawił się napis 14:10. Na szczęście to tylko oznaczało małe opóźnienie i o 14 z minutami wystartowaliśmy. Muszę przyznać, że jeszcze nigdy nie leciałem tak dużym samolotem na takim krótkim dystansie. Osiem siedzeń w rzędzie (2,4,2). Miejsca na nogi tyle samo albo i więcej niż na niektórych transatlantyckich lotach. Dobra robota Korean Air! Nawet mają naklejki które sobie naklejasz na fotel w zależności od potrzeb.
Z lotu ptaka wyspa Jeju wyglądała jest Polska z PRL. W sumie niczym się nie różni od kontynentalnej części kraju. Wielkie blokowiska są wszędzie.
Na wyspie Jeju bierzemy samochód. Jest to jedyne miejsce podczas tego pobytu w Azji w którym mamy samochód. Tutaj za bardzo nie ma komunikacji publicznej, a my chcemy się zapuścić w głąb wyspy.
Jak robiłem rezerwacje, to nie miałem wielkiego problemu z wyborem samochodu. Mogłem wziąć Kia, albo Kia, albo Hyundai. Nigdy nie prowadziłem Kia, więc wybór był jeszcze łatwiejszy. Mało tego, dostałem Kia przerobioną na gaz LPG! Co? Ja nawet nie wiem jak to się „tankuje”, a oczywiście butla nie jest pełna. Miejmy nadzieję, że na stacji paliw mi pomogą.
Udało się, odpaliliśmy samochód i pojechaliśmy w kierunku hotelu. Tym razem też mamy hotel nad samym morzem. Nie na plaży tylko koło portu. Na Jeju nie ma za dużo plaż, wulkaniczna wyspa.
Śpimy w wielkim hotelu Ramada Plaza. Został wybudowany 10 lat temu, ale stylem przypomina hotele z lat 80-tych. Widocznie ludzie w tym rejonie świata lubią taki styl i dobrze się w nim czują.
Zostawiliśmy plecaki i poszliśmy się przejść po okolicy. Oboje dobrze przygotowaliśmy się do pobytu na tej wyspie. Ilonka naniosła na mapę browar, a ja miejsce z którego jutro startujemy na wulkan. Uzupełnimy się na maksa!
Wulkanu niestety nie widać, schował się w ciemnych chmurach. Natomiast browar szybko znaleźliśmy i przy piwku planowaliśmy jutrzejszy dzień. Piwko było pyszne i jedzenie też podobnie wygadało. Jutro po dużym hiku wrócimy tu na kolacje i zabawimy dłużej.
Na dzisiaj mamy zaplanowaną kolację w hotelu w postaci bufetu. Popróbujemy różnych potraw z wyspy. Jak to kolacje w hotelowych bufetach, jest dużo do jedzenia, a za bardzo nie ma nic. A jeszcze trzeba duuużo za to płacić! Niestety na tej wyspie nie ma za wiele możliwości jeśli chodzi o dobrą kolację. Jutro się o tym przekonamy.
2019.09.22 Busan, Korea Południowa (dzień 8)
Plan na dzisiaj był bogaty. Miała być wioska kulturowa Gamcheon, miała być wieża Busan, miała być świątynia Haedong Yonggungsa. A było…. nic. Jak się obudziliśmy to tajfun był w swoim żywiole. Na recepcji mówili, że tajfun idzie, wg. nas on już był i się zastanawialiśmy jak będzie jak naprawdę przyjdzie.
Troszkę zawiedzeni pogodą stwierdziliśmy, że trzeba podejść do dzisiejszego dnia z minuty na minutę. Tak więc jak przystało, zaczęliśmy od śniadania. Tak, te pierogi na zdjęciu były na śniadanie. Azjaci lubią jeść duże śniadania. Podobno to zdrowe ale mnie nadal dziwi jak na śniadanie są podobne potrawy jak na kolację. Często widuje się na śniadanie ryż, pierogi, jakieś mięsko itp.
Po śniadaniu zdecydowaliśmy, że w taką pogodę można tylko wziąć taksówkę i pojechać do muzeum. Wyszliśmy przed hotel, stanęliśmy grzecznie w kolejce do taksówki i obserwowaliśmy jak Pan zamiatał kałuże. Tak dobrze czytacie. Miał dwie miotły i przesuwał wodę z kałuży aby spłynęła.
Doczekaliśmy się, załapaliśmy się na taksówkę i pojechaliśmy w kierunku Busan muzeum. Pan próbował coś nam opowiadać, trochę chyba przeklinał na korki ale my tylko kiwaliśmy głowami nie wiele rozumiejąc. Dziś pogoda nie sprzyjała jeżdżeniu więc korki były na maksa. Choć myślę, że w tak dużym mieście korki są na porządku dziennym. Co ciekawe to światło dla pieszych na pasach jest bardzo krótko i rzadko. Myślę, że jest to ich sposób na rozładowanie korków, bo przecież czekający ludzie nie robią korków więc można ich trochę przytrzymać. W NY by to nie przeszło, zniecierpliwieni ludzie by weszli na ulicę i by dopiero się porobił chaos.
Muzeum Busan jest jedną z opcji na deszczowy dzień. Samo muzeum jest bezpłatne i można się nauczyć dużo o historii Busanu i Korei od czasów prehistorycznych. Co myśmy z tej wizyty wynieśli. Po pierwsze jakoś do mnie nie docierało, że kiedyś Korea Południowa i Północna to było jedno państwo. Podział nastąpił pod koniec drugiej wojny światowej kiedy to Rosja przejęła "opiekę" nad Koreą Północną a Stany południową. Ogólnie Korea to ma przekichane. My w Polsce śmiejemy się, że mamy ciekawych sąsiadów ale Korea to dopiero ma przekichane. Z jednej strony Korea Północna na nich najeżdżała, z drugiej Japonia ich atakowała a w przerwach Chiny i Rosją też dorzucali swoje. Jednym słowem towarzystwo wyborowe.
Zanim jednak wystawa doprowadziła nas do historii wojen to przeszliśmy przez kolekcję wykopalisk. Myśląc o wykopaliskach, myślimy głównie o tym co zostało przykryte piaskiem i ziemią. W muzeum Busan można zobaczyć też rzeczy wykopane na dnie oceanu. Na Wschodnim Morzu Chińskim odbywał się bardzo duży transport handlowy ale niestety nie wszystkie statki dopływały szczęśliwie do portu. Po latach nurkowie wydobyli z dna oceanu duże ilości ceramik i innych skarbów. Ja byłam w szoku jak dobrze to się zachowało.
Zwiedziliśmy całe muzeum i choć nie chciało nam się wychodzić na zewnątrz to czas było zbierać się do hotelu. W Korei nie ma Ubera, więc opcja zawołania taksówki pod drzwi muzeum nie wchodziła w grę. Dzwonić też nie ma jak, no bo jak tu się dogadać. Pozostało metro. Jakoś do niego dotarliśmy. Trochę przemokliśmy ale parasolka jeszcze dawała radę i trochę nas ochroniła.
Gorzej było w drodze z metra do hotelu. Tam już straciliśmy parasolkę. Niestety nie przetrwała wiatru i poległa. Na szczęście do hotelu nie mieliśmy daleko więc szybko wpadliśmy do pokoju i ściągnęliśmy mokre ciuchy. Na kolację poszliśmy do hotelu. Pogoda to jeden z powodów naszego wyboru. Zdecydowaliśmy się na kolację w hotelu tylko i wyłącznie ze względu na opcję bufetu. Po pierwsze widzieliśmy tam duży wybór sushi ale też chcieliśmy spróbować różnych potraw kuchni koreańskiej.
Muszę przyznać, że sushi nas rozczarowało. Było OK, ale za te pieniądze można zjeść dużo lepsze sushi w NY. A przecież NY ma dalej do Japonii. Pewnie jedzenie było tak drogie bo spaliśmy w niby pięcio-gwiazdkowym hotelu. Tylko, że hotel wcale na taki nie wyglądał i prawda jest taka, że jakbyśmy zostawali tam noc dłużej to byśmy nie poszli tam drugie raz.
Spacer nad oceanem odpadał bo z każdą godziną wiało i lało coraz bardziej. Kiedyś słyszałam określenie poziomego deszczu. Tutaj po raz pierwszy zobaczyłam deszcz padający do góry. Kombinacja deszczu i wiatru sprawiała, że deszcz już nie padał z góry na dół, przybierał on każdy możliwy kąt nachylenia.
Jako ciekawostka to zauważyliśmy dziś w metrze dużo chłopaków w krótkich spodenkach. Bardzo rzadko widywaliśmy mężczyzn w krótkich spodenkach w Korei. Ale widać jak jest deszcz, to spodenki są popularne. Darek to prosto wytłumaczył. Przecież noga wyschnie szybciej niż spodnie. No w sumie co racja to racja.
2019.09.21 Busan, Korea Południowa (dzień 7)
Wsiąść do pociągu byle jakiego, nie dbać o bagaż, nie dbać o bilet... tak sobie dzisiaj rano śpiewaliśmy idąc z hotelu w kierunku metra.
Opuszczamy Seul. Jedziemy pociągiem na drugą stronę kraju do miasta Busan.
Zanim jednak opuścimy Seul to muszę wpisać kolejną różnicę miedzy zachodnim światem a wschodnią Azją. Śpimy w średnich lub dobrych hotelach. Na szczęście nie musimy spać w najtańszych i nie możemy/nie chcemy w tych najlepszych. Ciekawą różnicę zauważyłem przy śniadaniach. My i inni podróżnicy z zachodu ubieramy jakiś pierwszy lepszy podkoszulek, krótkie spodenki, papućki i jesteśmy gotowi. Lokalni podchodzą do tego zupełnie inaczej. Panowie z reguły mają długie spodnie i koszule. Panie jeszcze bardziej się przygotowują do posiłku. Mocny makijaż, suknie, włosy zrobione.... zanim zaczną jeść to obowiązkowe zdjęcia i pewnie wystawianie ich na jakiś portalach społecznościowych. Ach te różnice...
Lubię podróżować pociągami. Znacznie bardziej wolę niż samoloty. Wiadomo, jeszcze pociągi nie jeżdżą pod oceanami, ale miejmy nadzieję, że wkrótce to się zmieni.
Korea ma szybką kolej. Ich pociągi osiągają 300km/h, czyli porównywalna do europejskich czy japońskich superekspresów. Takim też mamy dzisiaj jechać, pociągiem KTX. Znowu za niewielką dopłatą mogliśmy wsiąść do pierwszej klasy.
Punktualnie o 9:45 ruszyliśmy z dworca głównego w Seulu. Mimo, że jeździ kilkanaście pociągów dziennie z Seulu do Busan to pociąg był pełny. Wiem, nie widać tego na zdjęciu, bo byliśmy pół godziny przed odjazdem. Nie wiedzieliśmy jak to wygląda z bagażem i ile czasu przed odjazdem trzeba się załadować. Okazało się, że nie trzeba być wcześniej. Wystarczy wpaść na peron tuż przed odjazdem.
„Nagle gwizd, nagle świst, najpierw powoli jak maszyna ociężale....” dokładnie, nie ruszył jak japoński pociąg Shinkansen. Ruszył i jechał jak europejskie szybkie pociągi. Mimo, że maksymalna prędkość osiągnął 300km/h to często jechał poniżej tej prędkości, około 200. Jeszcze muszą „trochę” popracować nad trakcją kolei. W Japonii jak pociąg opuszczał stację to już miał 100km/h, wkrótce przekraczał 200 i za chwilę jego prędkość dochodziła do 320km/h która była utrzymana przez większość czasu.
Natomiast w środku wagonu standard jest na wysokim poziomie. Przede wszystkim jest cicho i czysto. Dużo miejsca, WiFi, duże stoliczki, ładowarki, rozkładane fotele.....
Po 3 godzinach dojechaliśmy do Busan. Teraz tylko dostać się do hotelu i na dzisiejszy dzień koniec podróży. Tutaj Ilonka wkroczyła do akcji i zaczęła to jakoś ogarniać.
Nasz hotel, Marriott Westin który znajduje się na plaży jest spory kawałek oddalony od miasta i niestety musieliśmy prawie godzinę jechać metrem. Wzięliśmy hotel na uboczu żeby trochę odpocząć od tych potężnych azjatyckich metropolii. Busan też nie jest mały, mieszka tu 3.5 miliona ludzi. Jest to drugie co do większości miasto w Południowej Korei i posiada piąty co do wielkości port morski na świecie. Dobrze, że śpimy na plaży.
Wysiedliśmy z metra prawie nad samym morzem i tu niespodzianka. Wieje, zimno i zanosi się na deszcz. Jak się później okazało to właśnie idzie tutaj tajfun Tapah. Ma przyjść jutro wieczorem, ale już widać jego efekty.
Na wyspach na południe od Korei tajfun już szaleje z wiatrem dochodzącym do 160km/h. Ciekawe jak to będzie tutaj wyglądało.
Pewnie nam to trochę popsuje plany zwiedzania Busan. Miejmy nadzieję, że pojutrze nasz samolot na wyspę Jeju wyleci planowo.
Dzisiaj też mieliśmy zwiedzać okolice hotelu i pochodzić tu i tam, ale niestety za bardzo się nie dało. Deszcz i porywisty wiatr skutecznie kazał nam siedzieć w środku. Podjechaliśmy metrem do pobliskiej galerii poobserwować lokalnych w gorączce sobotnich zakupów.
Galerie to nie nasze klimaty i szybko wróciliśmy do hotelu. Oczywiście jeszcze będąc w galerii poszliśmy na dział z winami. Niestety ceny win europejskich i amerykańskich są o wiele droższe niż w Stanach. Minimum 30% więcej, a z reguły więcej. To, że Korea kocha Amerykę to widać na każdym kroku, ale żeby aż tak? Nie kupiliśmy tego wina, bo pewnie by nam nie smakowało.
Chcieliśmy jeszcze po drodze zjeść sushi w lokalnej knajpce, ale się nie dało. Nie dogadaliśmy się z panią. Nie chciało nam się wysilać i starać zrozumieć co będziemy jeść. W hotelu się zagrzaliśmy, odpoczęli, nadrobili zaległości z blogiem i poszliśmy zwiedzać hotel.
Zwiedzaniu rozpoczęliśmy i oczywiście zakończyliśmy w barze. No bo jak można iść dalej jak tu tak fajnie. Na zewnątrz raczej nie można wychodzić bo okropnie wieje i leje. Lepiej jest to wszystko oglądać przez szybę przy muzyce na żywo.
W Niemczech aktualnie jest Oktoberfest i ogólnie jest fajnie. Tutaj też chcą podtrzymać tą wspaniałą tradycję i sprzedają litrowego Paulaner'a za pół darmo. Do tego jeszcze pyszny hamburger i już jest dobrze. Hamburger jak to hamburger, ale fajne mieli do niego dodatki, sosy, przyprawy, co ogólnie pozytywnie wpływało na jego smak.
Muzyka grała, piwko się lało, goście hotelowi się schodzili, z zewnątrz dochodziły odgłosy tajfunu. Ogólnie ciekawy klimat. Za bardzo nie wiemy co jutro będziemy robić. Jak się obudzimy to zobaczymy na co pogoda nam pozwoli.
2019.09.20 Seul, Korea Południowa (dzień 6)
Po wczorajszym „lżejszym” dniu przyszedł czas na poważne zwiedzanie miasta. Zaczęliśmy kulturalnie od zamków i świątyń a skończyliśmy na dzielnicy barowej. W końcu dziś piątek to trzeba sprawdzić jak się lokalni bawią.
Jongmyo Shrine - świątynia która podobno bardzo ładnie wygląda jak jest oświetlona. Niestety wczoraj nie udało nam się o tym przekonać. Świątynie w Korei są ogrodzone i bramy zamykają na noc. Tak więc jak chcesz zobaczyć jakąś świątynie oświetloną to trzeba tam być tuż przed zamknięciem. Skoro świątynia była nam po drodze to postanowiliśmy dać jej szansę dzisiaj. Podobają mi się ceny biletów wstępu. Bilet kosztuje 1000 won co jest równe $0.80.
Świątynie w Seulu są dość ubogie. Mają tradycyjną architekturę i dachy są ich najładniejszym elementem ale poza tym to nie wiele tam można podziwiać. Brakowało mi wystroju w tych świątyniach, czegoś co odróżnia jeden budynek od drugiego. Jak to Darek stwierdził wszystko to wygląda jak stodoły. Trochę przesadził ale fakt faktem większość budynków jest niska, ma zamknięte drzwi i ma proste ściany bez większych zdobień.
Dopiero Changdeokgung Palace, tak naprawdę nam się spodobał. Jest to pałac a nie świątynia ale architekturę ma bardzo podobną. Nadal jest dość ubogi i nie ma przepychu ale jest dość rozłożysty i można zawsze wejść w jakąś uliczkę.
Pałac Changdeokgung składa się z części zabudowanej (głównej) i ogrodu zwanego Tajemniczym. Podobno Secret Garden w tym zamku jest jedną z ładniejszych atrakcji w Korei. No to trzeba zobaczyć…
Za wejście do ogrodu dopłaca się. Podstawowy bilet wstępu kosztuje 3000 won a za ogród dopłaca się 5000 won czyli całość na dwie osoby to około $13. Nie tak źle. Ogród można zwiedzać tylko z przewodnikiem i jest sześć grup zwiedzających. Udało nam się nawet załapać na grupę za pół godziny. Jednak Azję zwiedza mniej ludzi niż Europę. W Europie nawet jak wejście na zamek jest bez przewodnika to trzeba bilety kupować z parodniowym wyprzedzeniem.
Pani przewodnik opowiadała nam o ogrodach, o każdym budynku itp. Dawała nam też czas żeby pogonić i popstrykać zdjęcia albo wejść do jakiegoś domku - oczywiście bez butów.
Ogród został stworzony u podnóża gór i kiedyś tam był las. Ogród po dzień dzisiejszy bardziej przypomina las niż ogród. Nie wiele było tu kwiatów czy równo przystrzyżonych trawników. Były za to drzewa, które dawały przyjemny cień, oraz strumyki, stawy, no i przede wszystkim ładnie wkomponowane w to wszystko altanki.
Spacer przez ogród zajął około 1.5h nie tak dużo biorąc pod uwagę, że ogród zajmuje ⅔ terenu zamku. Po ogrodzie przyszedł czas na właściwy pałac. Co prawda pałac Changdeokgung był drugim pałacem to jeśli chodzi o teren to wydaje mi się że zajmuje więcej miejsca niż pierwszy pałac Gyeongbokgung. Pomimo jednak, że zajmuje większy teren to budynki są dość skromne i w niewiele miejsc można wejść. Ale do fotografowania dachów miałam raj.
Pomiędzy pałacami jest dzielnica Bukchon Hanok Village. Podobno jest to jedne z niewielu miejsc w Korei gdzie nadal można zobaczyć tradycyjne, małe, koreańskie domki. Widać, że miejsce jest rozreklamowane bo turystów było tam bardzo dużo. Część domków jest zamknięta bo ludzie tam nadal mieszkają, część jest przerobiona na herbaciarnie tylko jeden czy dwa domki podobno można odwiedzić.
My powłóczyliśmy się po uliczkach, pośmialiśmy z turystów, którzy specjalnie przebierają się w lokalne stroje i robią sobie sesje zdjęciowe.Fajnie było się „zgubić” w tych uliczkach, choć ilość kabli elektrycznych przy domkach była zatrważająca i psuła radość pstrykania zdjęć.
Chodziliśmy już dość długo więc przyszła pora na przerwę. Mnie coś przeziębienie dopadło więc postawiłam na herbatkę z imbirem. To co dostałam przerosło moje najśmielsze wyobrażenie. Herbatka było zrobiona w stylu koreańskim. Pływało w niej wiele rzeczy ale głównie suche jabłka, które nasączone były zdatne do jedzenia i całkiem dobre. Do tego wrzucili tam całe plastry imbiru. Herbatka była dość mętna od tych wszystkich rzeczy które w niej pływały. Smakowała wyśmienicie. Czuło się w smaku prawdziwy imbir, który skutecznie czyścił moje zatoki. Muszę przyznać, że jeszcze nigdy w życiu nie piłam tak dobrej herbaty. Słowo herbata nagle nabrało innego znaczenia. Teraz już rozumiem dlaczego Azją uważa herbaty jako najlepsze lekarstwo.
Odpoczęliśmy troszkę i ruszyliśmy zwiedzać drugi (teoretycznie ważniejszy) zamek. Pałac Gyeongbokgung, bardziej przypominał zamki japońskie. Miał wiele pięter i nie wyglądał tak ubogo jak wcześniejsze pałace czy świątynie. Niestety mieliśmy pecha i zamek był zamknięty. Tak więc pozwiedzać mogliśmy tylko z zewnątrz. To nie była do końca taka strata czasu.
W okolicy zamku odtworzona jest cała wioska. Można zobaczyć jak dawniej wyglądała szkoła, fryzjer a także młyn czy inne domki robotników. Z naszej perspektywy to wszystko jakieś takie malutkie się wydawało, no ale my wysocy jesteśmy.
Na tym zakończyliśmy oficjalne zwiedzanie. Przyszedł czas na zobaczenie jak Koreańczycy spędzają piątkowy wieczór. Podobno dzielnica Itaewon jest najbardziej rozrywkowa w mieście. My nie do końca wierzymy jak w przewodniku pisze, że jakaś dzielnica jest imprezowa. Skoro jednak nie mieliśmy lepszych planów to postanowiliśmy zobaczyć co w trawie piszczy. Wzięliśmy metro do stacji Noksapyeong i poszliśmy na skrzydełka z kurczaka.
Wiem...spytacie się, Why??? Przecież skrzydełka to takie amerykańskie a w Azji trzeba jeść azjatyckie jedzenie. Zgadza się, ale po pierwsze chcieliśmy zobaczyć, jak Korea przyrządza skrzydełka. Po drugie tam gdzie skrzydełka tam powinno być piwo a po trzecie to chcieliśmy coś przegryźć na szybko zamiast czekać znów godzinę, żeby dostać się do jakiejś fajnej restauracji.
Wybór okazał się wyśmienity. Nekkid Wings, nie tylko mieli dobre, świeże i do tego craft piwo ale też ponad dwadzieścia rodzajów skrzydełek. Były przeróżne smaki, na ostro, na słodko, bbq, wędzone, tradycyjne, w sosach koreańskich i amerykańskich. Jednym słowem wybór, że głowa mała. My wzięliśmy delikatnie po małej porcji ale tak nam zasmakowały, że dobraliśmy jeszcze więcej i stwierdziliśmy, że to będzie nasza kolacja.
To co nas zdziwiło w Korei to miejsca gdzie otwierają restauracje. Zazwyczaj są one pochowane w jakiś zakamarkach, musisz zejść z głównej ulicy, skręcić w lewo, prawo, przejść pasażem i jesteś przed knajpą gdzie jest kolejka do wejścia. Niesamowite, tak poukrywali a i tak ludzie i turyści trafiają. Jak to internet zmienił świat i turystykę.
Z pełnymi brzuchami stwierdziliśmy, że możemy iść na miasto zobaczyć jak piją lokalni. Wybrałam jakiś bar, który miał spoko recenzje i był niedaleko. Aplikacja Naver zaprowadziła nas do celu ale jak weszliśmy w uliczkę Itaewon-to to dostaliśmy szoku. Daruś poczuł się jak w wesołym miasteczku tylko zamiast karuzel były bary. Był tam bar na barze, okna pootwierane, muzyka wychodziła na ulicę a ludzie tylko przemieszczali się od jednego wodopoju do drugiego.
Odwiedziliśmy Rosę and Crown. Typowo angielski bar pełen lokalnych ludzi. Całkiem spokojny i miły pub. Chcieliśmy jednak pozwiedzać trochę więc poszliśmy dalej do Fat Albert’s. Tu było po amerykańsku, zdecydowanie więcej turystów, głównie Amerykanów. Nawet kelner był biały, po akcencie to nawet nie wiem czy nie Polak czy Ukrainiec. A może Czech bonów sumie w barze sprzedawali czeskie piwo. Ogólnie w Korei często widywaliśmy czeskie piwa jak Kozel czy Pilsner Urquell.
A skąd wiemy, że turyści w tej knajpie to głównie Amerykanie? Bo Amerykanie siadają w pubie przy barze. Zwiedziliśmy już trochę miejsc w swoim życiu ale tego ewenementu nie rozumiemy. W Ameryce to jest normalne, że się siedzi lub stoi przy barze. Po 8h siedzenia w pracy nie ma się ochoty znów siedzieć. Poza tym na stojąco łatwiej jest porozmawiać z każdym a nie tylko z osobą, która siedzi najbliżej. Niestety jakoś inne kraje tego nie zaadoptowały. Czasem spotykaliśmy się nawet, że nie mogliśmy zamówić piwa jak nie mieliśmy stołka. No cóż, co kraj to obyczaj.
Ostatnim naszym przystankiem była knajpa Awesome. Awesome to ona nie była ale lokalna była na maksa. Jak to Darek stwierdził, im później tym krótsze spódniczki. I taka była prawda. Dziewczyny wychodziły na ulice w coraz to krótszych spódniczkach i polowały na facetów. Zanim jednak wyszły na polowanie to musiały zdobyć trochę odwagi. Dlatego przychodziły do knajpy Awesome (albo innej) zamawiały zmiksowaną wódkę z sokiem albo Soju.
Myślę, że biali mężczyźni są tu w cenie bo panienki się za Darkiem oglądały. Tak więc jak któryś z was szuka żony to może warto rozszerzyć horyzonty i poszukać w innych krajach. Tu wygląda, że jeszcze dużo jest dostępnych i to klasa premium a nie cargo. My jednak stwierdziliśmy, że te małolaty to nie nasze klimaty i postanowiliśmy wrócić do domku. O ile nasz hotel jest blisko wszystkich atrakcji do zwiedzania o tyle imprezowa część Seulu jest bardziej na południe i wracać musieliśmy metrem.
Metro jak to metro. Oczywiście nie muszę wspominać, że czystsze i bardziej punktualne niż nasze w NY. To jest standard i każde metro wypada lepiej w porównaniu z naszym MTA. Ale to co mas zaskoczyło to gablotki na wypadek pożaru albo innej katastrofy. Co jakiś czas na przystankach rozłożone są gablotki wypełnione maskami, kocami, wodą. Wszystko to na wypadek pożaru… ciekawe, ciekawe…
2019.09.19 Seul, Korea Południowa (dzień 5)
Dzisiaj, po czterech dniach pobytu w Azji dopiero nasze organizmy przestawiły się na lokalny czas. Już nie wstawaliśmy o 5 rano, tylko w końcu pospaliśmy do 8:30. Mówią, żeby w pełni organizm się przestawił to potrzebujesz około dnia na każde dwie godziny różnicy czasowej. Czyli w naszym wypadku trzeba by było 6 dni. Udało się w 4.
Śniadanie w hotelu było OK, nic specjalnego, ale pozwoliło nam wrzucić w siebie trochę kalorii i ruszyć w miasto. Byliśmy pozytywnie zaskoczeni jak opuściliśmy hotel. Nie było upału, ani wilgotności. Mimo, że słońce tutaj jest mocne, to dzięki braku wilgotności w powietrzu, aż tego tak się nie odczuwa. Natomiast mieszkańcy Korei, zwłaszcza kobiety, boją się słońca. Często widujemy je pod słonecznymi parasolami. Nawet na skrzyżowaniach dróg, w miejscach gdzie się czeka na światła, są zamontowane potężne ochronne parasole.
Na dzisiaj nie mamy wiele w planie. Zobaczyć miasto z góry, pochodzić po nim i go lepiej poznać i poczuć.
W środku miasta na wzgórzu znajduje się wieża obserwacyjna N Seoul Tower. Dobry punkt na start. W ciągu 15 minut na nogach zameldowaliśmy się u podnóża góry, którą to zdobyliśmy kolejką linową.
Z kolejki linowej do wieży jest paro-minutowy spacer. Ilość kłódek jaka tam wisi jest niewyobrażalna. Ja wiem, że teraz jest taka moda, że to ludzie często robią z niewiadomych nikomu przyczyn. Widzieliśmy to w wielu miastach, ale ilość jaka tu wisi nas przerosła. Wisiały wszędzie, na ogrodzeniach, ławkach, uchwytach.... wszędzie były.
Nas jednak bardziej interesowała wieża niż przyczepianie kłódek i poszliśmy dalej.
Z wieży ponoć widać ładnie całe miasto. Znowu, byliśmy na wielu wieżach w wielu miastach świata, ale tego nigdzie nie spotkaliśmy.
Jak kupujesz bilet na wieże to możesz za niewielką dopłatą dostać piwko i popcorn. Popcornu nie chcieliśmy, ale piwka nie śmieliśmy odmówić. I tak z browcem w ręce jechaliśmy windą do góry zdobywać najwyższy punkt w mieście. Koreańczycy to pijący naród, ale o tym później.
Wiedziałem, że Seul jest ogromnym miastem, ale to co zobaczyliśmy przerosło nasze oczekiwania. Z każdej strony aż po horyzont widać było zabudowania. Wielkie połacie ziemi były „porośnięte” wysokimi, w większości białymi budynkami. Niepowtarzalny widok. Nawet w Tokyo tego nie widzieliśmy.
Seul jest wielkim miastem z ludnością przekraczającą 10 milionów. O 2 miliony więcej niż w Nowym Jorku. Mało tego, cała metropolia to ponad 25 milionów ludzi, co stawia to w czołówce najbardziej zaludnionych metropolii świata. Gęstość zaludnienia też jest wysoka, dwa razy większa niż w NY. Połowa ludzi w Korei Południowej mieszka w metropolii Seul.
Od paru lat ilość mieszkańców Seulu spada. Przyczyną jest młode pokolenie, które nie chce mieć dzieci. Woli wyjść na miasto (to widać na każdym kroku) niż siedzieć w domu. O tym też napiszę później.
Zjechaliśmy na dół i udaliśmy się do centrum miasta gdzie jest ratusz i pozostałości po pałacu Deoksugung jaki tam kiedyś istniał. Aktualnie jest sławny ze miany warty.
Pałac niestety został zburzony i spalony wielokrotnie. Pozostało pare domków do których niestety nie można było wejść. Jakoś nie do końca to ogarnęli. Pamiętam jak byliśmy w Japonii i zwiedzaliśmy domy Samurajów. Wszędzie można było wejść i wszystko oglądać.
Było już po południu, słońce coraz to mocniejsze i najwyższa pora na przystanek i ochłodę.
W Korei Południowej mają najszybszy i najbardziej rozwinięty internet na świecie. Ponoć WiFi jest wszędzie w Seulu. Nawet są naklejki na słupach o tym mówiące. Niestety jak chciałem się połączyć to dostałem stronkę do wypełnienia. WiFi na ulicach jest w większości dla turystów, ale do końca tego nie ogarnęli. Chyba, że czegoś tutaj nie rozumiem. Ale przecież pytania są bardzo proste:
Siedząc tak w barze na zewnątrz obserwowałem jakimi to samochodami tutaj jeżdżą. Ponad 90% samochodów to Kia, Hyundai i Genesis (lepszy Hyundai). Widać, że lokalna produkcja wygrywa wśród użytkowników.
Przez miasto przebiega duża rzeka Han. Znajduje się też parę mniejszych rzek, strumyków. Jednym z nich nawet szliśmy. Fajnie to rozegrali. Idziesz wzdłuż rzeki, wśród drzew i krzewów, znajdujesz się w środku miasta, a nie musisz przechodzić żadnych ulic.
Cisza, spokój, zielono, chłodno, strumyk szumi. Nawet czasami gigantyczny pająk cię przywita. Ale był wielki !!!
Wróciliśmy do hotelu, odpoczęliśmy, zrobiliśmy pranie i wróciliśmy na miasto.
Zaciekawił mnie słup po drodze do knajpy. Ilość rzeczy jakich na nim wisiały była imponująca.
Dzisiaj na kolację wybraliśmy lokalne, tradycyjne koreańskie BBQ. Internet i jego użytkownicy wypunktowali tą knajpę wysoko. Mowa tu o restauracji 853. Trochę było ciężko do niej trafić. Musieliśmy głęboko w lokalne uliczki się zapuścić. Ale warto było.
Oczywiście jak to bywa w dobrych knajpach, ciężko jest dostać stolik. Musieliśmy niestety czekać 45 minut.
Próbowałem nawet zagadać z kelnerami, że chcę piwko zamówić do kolejki. Niestety nie udało się. Poza głównymi atrakcjami turystycznymi język angielski jest dalej słabo rozwinięty. Nawet wśród młodzieży i to w Seulu.
W końcu nas poproszono do stolika. Menu jest bardzo proste, Świnia w 4 częściach. Boczek, Karkówka, Szyja, Schab. Podają też różne dodatki w postaci sosów, warzyw i ryżu. Na środku stołu znajduje się grillowa blacha, która została włączona jak tylko usiedliśmy.
Kelner sprawdził laserem temperaturę grilla i wrzucił mięsko. Piekł około 10 minut. Z ciekawostek dodam, że pierwszy raz widziałem jak ktoś tnie mięso nożyczkami. Muszę przyznać, że nawet mu to dobrze i precyzyjnie szło.
Podano do stołu. Oczywiście widelców ani noży nie ma, ale nie ma problemu. Nożyczki kelnera wykonały dobrą pracę, a pałeczki wystarczyły.
Wieprzowiny już jadłem w wielu krajach i pod wieloma postaciami. Lubię to mięsko. Ta w Korei była dobra. Nie wiem czy najlepsza jaką jadłem, pewnie nie, ale ciężko określić, która jest najlepsza. Ta była miękka i soczysta mimo, że była pocięta na drobne kawałki. Sosy i przyprawy dodawały kolejnych smaków. Ogólnie polecam to miejsce. Zrobiliśmy sobie długą i wspaniałą ucztę.
Tak jak pisałem wcześniej, Koreańczycy żyją poza domem. Nie ma znaczenia, że już jest późno w nocy i środek tygodnia. Lubimy nocą spacerować po uśpionych miastach. Zwłaszcza po dużej kolacji, żeby się wszystko lepiej trawiło. Seul nie był uśpiony. Wręcz przeciwnie, więcej było ludzi na ulicach niż w ciągu dnia. Do tego stopnia, że każda knajpa wyciągała plastikowe stoły i stoliki na chodniki i ulice. Także jeden pas jezdni w każdą stronę został zabierany przez lokalnych, którzy siedzą, gadają, jedzą i oczywiście piją.
Konsumpcja alkoholu przez Koreańczyków jest wysoka. Zwłaszcza piwa i Soju (alkohol zrobiony z ryżu). W ciągu dnia tego aż tak nie widać, ale jak tylko słońce zajdzie to szybko z kawy i herbatek przerzucają się na ciekawsze napoje. My byliśmy tak najedzeni i napici, że za bardzo nie chciało nam się do nich dosiadać. Na jutro zostawiliśmy te „atrakcje”. Dzisiaj wróciliśmy do hotelu i padliśmy do łóżek. Jutro Seul część druga.
2019.09.18 Macau (dzień 4)
Wczoraj poznawaliśmy Makau, które jest prezentowane na wszystkich plakatach reklamowych. Przepych, pieniądze i świat wielkich wygranych i przegranych.
Skoro Macau to lepsza kopia Las Vegas to nie wiele rzeczy nas zaskoczyło. Nadal uważamy, że parę rzeczy zrobili lepiej lub na większą skalę ale nadal pachniało to wszystko kiczem i tandetom. Jedna jednak rzecz nas bardzo pozytywnie zaskoczyła - śniadanie. Nie sądzę, że tak dobre śniadanie byśmy spotkali w Las Vegas. Amerykanie zwracają mniej uwagi na to co jedzą i świeżo pieczona szynka nie zawsze zrobi na nich wrażenie. Na nas natomiast tak i rzuciliśmy się na ten kawał mięsa.
Dziś postanowiliśmy odwiedzić drugą część miasta, zwaną Old Macau. Z tego co czytałam to są tam jakieś ruiny, kościoły itp. No i to wszystko było a nawet więcej. Z hotelu wzięliśmy taksówkę. Niby można dojechać tam jakimś lokalnym autobusem ale tak odważni nie jesteśmy a czasu też za wiele nie mieliśmy, żeby się gubić. Taksówkarz zawiózł nas na Senado Square. Pokazał na prawo i powiedział to tu….no dobra. Jak tu to tu… wysiedliśmy, popatrzeliśmy po sobie i stwierdziliśmy, że przed siebie trzeba iść.
Macau, do 1999 roku było kolonią Portugalską. Tłumaczy to dlaczego napisy są zazwyczaj w trzech językach. Chińskim, angielskim i oczywiście Portugalskim. Nadal ten ostatni jest urzędowym językiem. Ciekawe muszę przyznać.
Portugalskich wpływów widać nie wiele. Może troszkę w balkonikach, jakiś kafelkach tu i tam, oraz ilości kościołów. No bo ciężko skojarzyć Macau z krajem katolickim. A jednak…
Stare Makau różni się od nowego wszystkim. Stara część to nie tylko trochę historii ale też bieda, codzienne życie i stare kasyna z lat 80-tych górujące nad miastami (tak naprawdę powstałe już w XXI wieku ale architekturą przypominają Europę lat 80-tych). Macau powstało głównie dlatego, że w Hong Kongu zabronili otwierać więcej kasyn. Wówczas wszystkie inwestycje przeniosły się na pobliską wyspę i tak powstało królestwo hazardu w Azji. Ameryka ma swoje Las Vegas, Europa swoje Monako a Azja Macau. Ciekawe kiedy w Afryce powstaną kasyna. Póki co chyba jednak są za biedni, żeby wszystko przegrywać. Choć kasyna to straty dla bogaczy, ale też praca dla biednych. Tak myślę, że to Macau co myśmy widzieli dziś to jest właśnie dom tych ludzi którzy skakali koło nas wczoraj.
Na szczęście widuje się, że w tej części też budują się nowe budynki. Po wyglądzie myślę, że są to budynki mieszkalne. Zajmie jednak trochę czasu aby wyczyścić miasto z ruder i odbudować większą jego część. Patrząc na te opuszczone i zaniedbane budynki i widząc te ogromne hotele byłam w stanie się założyć, że hotele też są opuszczone. Kojarzyło mi się to z Forum w Krakowie. Dlatego jak Darek stwierdził, żebyśmy poszli do Grand Lisbona to troszkę zastanawiałam się, ale dlaczego…
Ale grzecznie podreptałam za nim.
I muszę przyznać, że było warto. Doszliśmy do dzielnicy gdzie hotele i kasyna były na porządku dziennym. Gdzie czuło się klimat lat 80-tych a jednocześnie, wszystko funkcjonowało, było w idealnym stanie i przepych górował nad formą. Nie są to nowe kiczowate budynki ale stare klasyczne hotele gdzie schody pną się prawie do nieba.
Oczywiście kasyno musi być i to nie tylko w hotelu ale też zaraz obok. O ile kasyno zostało rzeczywiście otwarte w 1970 roku o tyle hotel Grand Lisboa wybudowany był dopiero w 2007 roku. Jednak pomimo, że wybudowany na styl lat 80-tych jest stosunkowo nowym budynkiem.
Jak się dziś przekonaliśmy to w Macau są dwie dzielnice pełne kasyn. Jedna to Cotai gdzie spędziliśmy wczorajszy wieczór i noc. Drugą dzielnicą jest Cathedral Parish, na starej części wyspy. Zdecydowanie są dwa rodzaje ludzi. Ci co preferują przepych i zakupy pojadą do Cotai a tradycjonaliści, którzy szukają kasyn i nie wiele poza nimi zdecydują się na rejony blisko starego Makao.
Zwiedzanie starego Macau zajęło nam mniej czasu niż myśleliśmy. Jednak odległości tu są dość małe i całe “stare miasto” można obejść w niecałą godzinę. Dla bezpieczeństwa wzięliśmy taksówkę spod hotelu Lizbona. Zawsze to lepiej poruszać się od hotelu do hotelu, niż łapać taksówki byle jakie na mieście.
Skoro mieliśmy jeszcze czas to poszliśmy na piwko do naszego hotelu. O dziwo mieli tu piwo z Belgii - zresztą nasze ulubione La Chouffe. Wypiliśmy piwko, spakowaliśmy się i ruszyliśmy na lotnisko. Dziś lecimy liniami Jeju do Korei, do Seulu. Nazwa linii zdecydowanie nie zachęca Polaków do latania, ale my jesteśmy odważniaki i stwierdziliśmy, że będzie takie jeju jeju, że się nie da.
Żeby tego było mało to ja podróżuję na paszporcie tymczasowym. Jak podeszliśmy do Pani to kolejki prawie nie było. Po jakimś czasie debatowania nad moim paszportem kolejka wydłużyła się na jakieś 20 osób. Wtedy poprosili nas żebyśmy przeszli do drugiego okienka i tam w końcu mnie puścili. Choć łatwo nie było. Tutaj też mieliśmy lounge. Jednak Europa i Azja są dużo lepsze niż Ameryka. Tutaj lounge są w miarę dostępne i wcale nie takie złe.
Udało się, liniami Jeju dolecieliśmy szczęśliwie do Seulu. Potem czekał nas tylko pociąg. Lotnisko w Seoul jest oddalone od miasta ponad 50 km. W związku z tym taksówka wychodziła około $100. Tak więc postawiliśmy na pociąg zwłaszcza, że wyczytałam, że mają pociąg ekspresowy który ma tylko dwa przystanki: Terminal 1 i centrum miasta. Niestety ten najszybszy pociąg dziś nie jeździ i musieliśmy wziąć lokalny pociąg który staje na każdej stacji. Już pogodziliśmy się z tym i poszliśmy kupić bilety. A tu zonk….. Bilety można kupić tylko za gotówkę. Naprawdę? Naprawdę na lotnisku gdzie 90% ludzi kupujących bilety to turyści którzy niekoniecznie mają dostęp do gotówki i wolą płacić kartą.
Tak więc z tymi ciężkimi plecakami, poczłapaliśmy do bankomatu, i nawet udało nam się wybrać kasę. Nie było to łatwe bo bankomat mówił do nas w lokalnym języku. Ale daliśmy radę. Kupiliśmy bilety, wsiedliśmy w pociąg a potem metro. I tak zamiast płacić $100 za taksówkę zapłaciliśmy niecałe $10 za bilety za dwie osoby.
Do hotelu dotarliśmy dość późno ale bez problemu. Jednak aplikacja Naver spisuje się jeśli chodzi o nawigację. W Korei niestety Google Maps za bardzo nie działają. Na szczęście koleżanka poleciła mi aplikację Naver, którą używają lokalni. Jest w dwóch językach i jest prosta w obsłudze. Aplikacja pokazuje nawet, którym wyjściem trzeba wyjść z metra. Oni mają każde wyjście ponumerowane przez co wychodzisz dokładnie na ulicę na którą potrzebujesz. A nie że wychodzisz na powierzchnię i dopiero się zastanawiasz co dalej.
Po nocy nie chciało nam się szukać restauracji. Nie byliśmy też strasznie głodni więc postawiliśmy na McDonalds. Porównanie Big Mac’a musiało być….i jak? I jak amerykański. Korea jest jednym z niewielu krajów, które kochają stany. Widać to na każdym kroku. Nawet, krótki spacer z metra (przepraszam subwaya) do hotelu nam to udowodnił. Ilość 7 eleven, przerosła nasze oczekiwania. Tak więc nic dziwnego, że McDonalds w Korei to idealna kopia amerykańskiego. No i subway…..wszędzie na świecie nazywa się metro. Tylko w Stanach i Koreii jest subway, a w Anglii underground.
A dlaczego Korea tak kocha Amerykę? W latach 50 zarabiało się tu $120 na rok. Teraz zarabia się średnio ponad $37 tys. Wszystko to zasługa Amerykanów, którzy pompowali kasę. Po wojnach koreańskich Ameryka dawała biliony dolarów na rozwój tego kraju. A co z tego mają Stany? Mogą tu mieć swoje wojsko i są bardzo strategicznie położeni między Koreą Północną, Rosją, Chinami no i Japonią. Ciekawe jak tu uczą w szkołach ale po zachowaniu ludzi wydaje mi się, że wbijają im do głowy, że wujek Sam jest najlepszy.
2019.09.17 Singapur & Macau (dzień 3)
Stój, idź, szybciej, wolniej, do kolejki, nie tędy, następny, w lewo, w prawo, buty, bluza, laptop, telefon, a po co, a dlaczego.....!!!
Tak już przywykłem do okrzyków i komend „robotów” z amerykańskich lotnisk, że jak na lotnisku obsługuje mnie uśmiechnięty człowiek który zna słowa proszę i dziękuje to aż chce się żyć i wraca wiara, że może świat nie jest cały taki do dupy.
Lotnisko w Singapurze Terminal 4. Jak do tej pory wywarł na mnie największe wrażenie ze wszystkich terminalów na jakich byłem. A byłem na „paru”. Nawet pobił terminal 1,2 albo 3 w Singapurze z tego co pamiętam. Chociaż mogę się mylić, bo niedawno otworzyli tam las tropikalny. Tak, dobrze przeczytaliście - las, z wodospadami i innymi bajerami. Jak za niecałe dwa tygodnie będziemy wylatywać z Singapuru to oczywiście pójdę tam na grzyby i zdam relacje.
Tokyo, Doha, Dubai, Kuala Lumpur, Frankfurt..... te lotniska są świetne, ale dalej terminal 4 w Singapurze wygrywa czystością, organizacją, miejscem czy logistyką. Nie bez powodu lotnisko w Singapurze wygrało po raz siódmy z rzędu jako najlepsze lotnisko na świecie pod wieloma względami.
Jest tam tyle urządzeń, ludzi i miejsca do obsługi pasażerów, że żadnych kolejek nie ma prawa być. Począwszy od przywitania przez obsługę miłym dzień dobry, poprzez odprawę bagażu, kontrolę paszportową do umilania czasu w oczekiwaniu na samolot. Wszystko jest robione z uśmiechem, życzliwością i podziękowaniem za to, że jest się ich klientem.
Zamiast uzbrojonych po zęby funkcjonariuszy znajdujemy uśmiechniętych celników, którzy służą pomocą na każdym kroku przy odprawie paszportowej czy prześwietlaniu bagażu. Na pewno jak zajdzie potrzeba to odpowiednie służby są w pogotowiu i zareagują odpowiednimi siłami. Ale po co siła i przemoc ma być pokazywana światu, jak nie ma takiej potrzeby.
W ciągu niecałych ośmiu minut od przyjechania na lotnisko byliśmy po odprawie bagażu, z kartą pokładową w ręce, po prześwietleniu, odprawie paszportowej, zdjęciu twarzy do kontroli, odcisku palców... i to wszystko bez śmiesznych TSA Pre, Global entry, Mobile Passport... czy innych temu podobnych zachodnich wynalazków. Chce się - da się!!! Tak to wszystko podsumowałem i aż sobie usiadłem pod drzewkiem z wrażenia. W takim to byłem szoku.
Terminal 4 jest duży. Musieliśmy przejść kawałek żeby dostać się do naszych bramek. Jeżdżą co prawda małe Melexy co podwożą pasażerów, ale my w sumie chcieliśmy się przejść przed lotem. Idąc tak, doszliśmy do.... kina. Nie jest to może kino gdzie wyświetlają filmy (przynajmniej rano ich nie było), ale ciekawe paro-minutowe kabareciki. Wszystko po to żeby jak najbardziej umilić podroż.
Idąc dalej spotkałem pana na wózku co jeździł i zbiera śmieci. Wydaje się to takie proste i logiczne. Nie tutaj. Gostek nie miał co robić. Pewnie bał się, że straci pracę, bo jego wózek był dalej prawie pusty. Nagle szybko zawrócił, myśląc, że w końcu zobaczył śmiecia. Niestety znowu mu się nie udało. Podjechał pod drzewo, a to się okazało, że to tylko listek z niego spadł. Tak, w Singapurze na lotnisku rosną drzewa, krzewy, kwiaty... wszystko po to żeby poprawić jakość powietrza i wprowadzać zieloną atmosferę do naszego zurbanizowanego świata.
Akurat jak tam byliśmy to włączył się system zraszania, podlewania roślin. Naprawdę wzbudzało to podziw i zainteresowanie.
Trzeba to na własne oczy zobaczyć żeby zrozumieć. Jak bym gdzieś oglądał film z tego lotniska to bym powiedział, że to jest niemożliwe. Że człowiek już nie potrafi tak dbać o czystość w miejscach publicznych. Super czyste dywany, non stop wszystko przecierane, układane, poprawiane, odkurzane.....
Mamy wejściówki do Business Lounge. Więc poszliśmy tam na śniadanie. I znowu kolejny szok. Wielkie, potężne, a przede wszystkim otwarte non stop 24/7. Nie jak parę dni temu w Newark, czynne od 12 w południe.
Wszystko oczywiście jest tu za darmo. Poza drogimi alkoholami. Poszedłem jako odważniak i zamówiłem sobie Singapurską Laksa (popularna zupa Azjatycka). Było dobre, aczkolwiek za bardzo pikantne jak dla mnie. Sałatki, soczki, różne kawy, jogurty, croissanty, piwa, wina, podstawowe alkohole... wszystko wliczone. Można się wykąpać, położyć na łóżkach, wszystko żeby umilić podróż.
Pojedzeni wróciliśmy pod nasz rękaw i wsiedliśmy do samolotu. Lecimy do Hong Kong. Wiemy, teraz tam jest nieciekawie. Dzisiaj się tylko przesiadamy na lotnisku na szybki prom i płyniemy do oddalonego o 60km Macau. Za tydzień mamy zwiedzać Hong Kong. Miejmy nadzieje, że się uspokoi. Jak nie, to będziemy musieli pozmieniać plany.
Lecimy liniami Cathay Pacific. Lot ma trwać 4 godziny i koło 14 lokalnego czasu mamy wylądować. Cathay Pacific też należy do piątki najlepszych linii na świecie. Mimo, że lecieliśmy na krótki dystans (w Azji 4 godziny to dalej blisko) to samolot nie był zły. Może nie miał takiego serwisu jak ten co lecieliśmy z NY, czy tyle miejsca, ale miał więcej niż Delta z Nowego Jorku do Pragi. Oceniam ten samolot na 4 gwiazdki w pięciostopniowej skali.
Samolot może był wypełniony tylko do połowy. Ciekawe czy to z powodu zamieszek jakie aktualnie panują w Hong Kongu czy po prostu to jest wtorek rano.
Wilgotność powietrza jest tutaj taka wysoka, że nawet zdjęcia z samolotu nie wychodzą. Wylądowaliśmy w Hong Kongu planowo, a nawet z pół godziny wcześniej. Nie musimy przechodzić przez odprawę paszportową tylko prosto tranzytem ładujemy się na prom do Macao. Do promu mieliśmy trochę czasu, jakieś 1.5h. Lotnisko w Hong Kong jest też potężnym portem lotniczym. Niestety my byliśmy skierowani na piąty poziom gdzie odpływają wszystkie promy. Tutaj lotnisko przypominało bardziej duży dworzec autobusowy, a nie przepiękne lotnisko jakie ponoć Hong Kong posiada.
Bagaży też nie mogliśmy odebrać. Skierowali nas do obsługi promu, do firmy Cotai i wzięli nam kwitki na bagaże. Oni ponoć sami nam odbiorą plecaki i przerzucą na prom. Dokładnie o 15:45 otworzyli bramki i można było iść dalej. Ten kto projektował logistykę portu lotniczo/morskiego miał głowę na karku. Ilość schodów ruchomych mijających się międzypietrani, labirynt korytarzy prowadzący w rożne miejsca, metra z różnymi wagonami które zatrzymują się na odpowiednich stacjach. Dużo tego wszystkiego, ale jest to odpowiednio opisane i nie ma problemu z dostaniem się do wybranego celu.
Wcześniej jak kupowałem bilety na ten prom, to za niewielką dopłatą wybrałem pierwszą klasę. Był to dobry wybór. Nie dość, że mieliśmy cały poziom tylko dla siebie (nikt więcej pierwszą klasą nie jechał) to jeszcze dostaliśmy piwa za darmo i już się zwróciło.
Prom do Macau płynie około 60 minut i ma do pokonania 60 km. Są to szybkie katamarany, które płyną bardzo stabilnie i nawet ich nie rzucało na falach. Ani razu nasze piwa na stolikach nie były zagrożone. W sumie prom by jeszcze szybciej przepłynął ten dystans ale ze względu na lotnisko w Hong Kongu przez kilkanaście minut musiał płynąć bardzo powili. Nie wiem dlaczego.
Z ciekawostek można dodać, że dokładnie rok temu oddali most łączący Hong Kong z Macau. Jest to najdłuższy morski mosto-tunel na świecie o długości 55 kilometrów. Mimo, że ruch w Hong Kongu i Macau jest lewo stronny to na moście się jeździ po prawej stronie. Most jest przeznaczony dla autobusów, taxi i bardzo niewielu prywatnych posiadaczy samochodów.
Niestety tutaj nastąpiły większe problemy z Ilonki tymczasowym passportem. Podeszliśmy razem do okienka, mój paszport został szybko oddany, natomiast do Ilonki została wezwana inna osoba. Kazano mi przejść dalej, a Ilonkę zabrano do innego pomieszczenia. Nawet nie mogłem na nią czekać przy celnikach, musiałem iść tam gdzie się bagaże odbiera. Nie było jej chyba z 15 minut. Ja już bagaże odebrałem a jej dalej nie było. W końcu przyszła lekko wystraszona. Powiedziano jej, że jak ma tymczasowy paszport to musi mieć wizę. Oczywiście jej nie miała. Dobrze, że Polacy o wizę wjazdową do Macau nie muszą starać się wcześniej tylko na lotnisku wbijają. Wszystko musi być płatne gotówką w lokalnej walucie. Na szczęście są na to przygotowani i mają tam bankomat i dzięki temu Ilonka wyszła.
Z portu wzięliśmy autobus hotelowy do Sheraton hotelu. „Niestety” musimy spać w tych hotelach ze względu na Ilonki pracę.
Wjechaliśmy do Macau, które często nazywane jest Las Vegas Azji. Ekonomia tego Chińskiego rejonu administracyjnego w głównej mierze opiera się na turystyce i hazardzie. To widać na każdym kroku. Więcej o Macau i jego historii opiszemy jutro, dzisiaj zabawiliśmy się w turystów.
Macau składa się z paru części. Wzięliśmy hotel w rozrywkowej dzielnicy miasta zwanej Cotai i dzisiaj na tej części się skupiliśmy. Catai jest jak centrum Las Vegas, wielkie potężne hotele z tysiącami pokoi, dziesiątkami barów/restauracji, no i oczywiście najważniejsze, z kasynami na dole.
Na szczęście nas hazard za wiele nie interesuje, ale i tak chcieliśmy spróbować szczęścia i Ilonka postanowiła zagrać na automatach. Na nasze szczęście nic z tego nie wyszło, bo automaty nie chciały przyjąć naszych pieniędzy. Próbowaliśmy dolary z Hong Kongu i z Macao i nic nie brały. Dzięki temu nic nie przegraliśmy i spokojnie mogliśmy iść na dobrą kolację.
A kolacja była pyszna. Steak z dobrym winkiem z Nowej Zelandii dodał nam energii na dalsze zwiedzanie miasta.
Mimo, że była już chyba godzina 22 to dalej było gorąco. Może nie aż tak jak w ciągu dnia, ale wilgotność podchodziła pod 90 procent. Natomiast w środku w kasynach było przyjemnie chłodno.
Tak jak przypuszczaliśmy, większość ludzi w kasynach to przybysze z Chin. Oni uwielbiają kasyna i hazard. Białych to jak na lekarstwo. Po Paryżu udaliśmy się do Pałacu Wynn gdzie wpierw objechaliśmy go całego klimatyzowanymi gondolami a potem już z brzegu oglądaliśmy pokaz fontann.
Odwiedziliśmy jeszcze parę innych kasyn, wliczając Wenecję z jej słynnym placem Świętego Marka.
Wszędzie widać przepych, bogactwo, sklepy najlepszych producentów na świecie. Dużo właścicieli hotelów/kasyn z Las Vegas otworzyło tutaj swoje hazardowe imperia. Nie dziwi mnie to. Makau już w 2012 roku pobiło Vegas jeśli chodzi o zyski i dalej się rozrasta.
Ponoć rząd Chiński nie lubi Makau. Potężne pieniądze (liczone w miliardach dolarów) są tutaj zostawiane, zamiast inwestowane w gospodarkę chińską.
A Macau z otwartymi ramionami przyjmuje przybyszy z północy oferując im wiele atrakcji, żeby tylko zostawili tutaj swoje wypchane portfele. Miasto się rozwija w niewyobrażalnym tempie, ale z głową. Wiadomo, dalej budują nowe kasyna czy hotele ale też inwestują w inne gałęzi przemysłu. Finanse, fabryki zabawek czy odzieży też powstają jak grzyby po deszczu.
My natomiast, pustymi ulicami (wszyscy są w kasynach) wracaliśmy do naszego hotelu. Patrzyliśmy jak to jedno z najbogatszych rejonów świata pomału pogrąża się we śnie. Tylko po to żeby jutro rano się obudzić i od nowa rozpocząć swój 24-ro godzinny cykl.
Jutro zwiedzamy zupełnie inne Makau. Zapraszamy na reportaż.
2019.09.16 Singapur, SG (dzień 2)
W Singapurze byliśmy dokładnie 2 lata i 5 miesięcy temu. Piszę dokładnie bo jak Pan na lotnisku wbijał nam pieczątkę to wbił zaraz obok pierwszej pieczątki z SG i okazało się, że w obu przypadkach był to 15 dzień miesiąca. Ale pieczątki i przeprawy na lotnisku Darek opisał wczoraj.
Dziś rano dopadł nas Jetlag. Niby fajnie było wyspać się w własnym łóżeczku ale już o 5 rano zaczęliśmy się pomału budzić i kręcić z boku na bok. Dociągneliśmy jeszcze jakoś do 7 rano i poszliśmy na śniadanie.
Śniadanie typowe - jajka w różnych postaciach. Wg. Darka tradycyjne azjatyckie śniadanie to omlet. A, że był w karcie to wybór był prosty. Ja też postawiłam na jajka - jajka Benedykta. Śniadanie jak to śniadanie ale w otoczce ponad 1000 butelek whiskey to jeszcze nie jedliśmy śniadania. My tam ograniczyliśmy się do kawy ale butelki krzyczały i wołały nas na maksa.
W Singapurze śpimy w hotelu The Vagabond Club. Oczywiście sieć Marriotta. Co prawda jak Darek zobaczył jak mały jest hotel to spytał się trzemu nie zarezerwowałam czegoś w wiekszym hotelu. Odpowiedziałam mu, że przecież to jest sieciówka, że to Marriott jest. No ale fakt faktem Tribute Portfolio czyli jedna z 30 sieci hoteli Marriotta jest bardzo unikatowa i można nazwać te hotele butikowymi.
Hotelik fajny, zdecydowanie unikatowy, mały, kameralny ale ma wygodne łóżka, czyste pokoje, i miłą obsługę. Wielkość pokoju nadal ma troszkę do życzenia ale i tak pokój jest większy niż ten co mieliśmy dwa lata temu. Ziemia w Singapurze musi być bardzo droga i każdy skrawek się liczy.
Tym razem śpimy w bardziej lokalnych dzielnicach, otoczony on jest dzielnicami Kampng Glam i Little India. Jest to podobno jeden z lepszych luksusowych hoteli w Singapurze. Dobrze, że my mamy zniżkę dla Friends and Family choć i tak uważam, że hotel nie jest warty przepłacania. Może dla kogoś kto lubi sztukę albo delektuje się whiskey ten hotel się wyróżnia. Whiskey bar mają podobno jeden z lepszych na świecie ale troszkę przesadzili z cenami. Co do sztuki to podobno wszystko zaprojektowane jest przez Jacques Garcia, i rzeczywiście widać wszędzie w około rzeźby, artystyczne zdjęcia czy obrazy. Ale ja wybieram komfort pokoju ponad jego wystrój.
No ale nie przyjechaliśmy tu siedzieć w hotelu. Tak więc po śniadanku ruszyliśmy na miasto. Jeszcze nie było za gorąco więc postawiliśmy na nogi i zaczęliśmy się kierować w kierunku Marina Bay. Dobrze, że wybraliśmy zwiedzanie na nogach bo co jakiś czas pojawiał się jakiś fajny budynek albo mogliśmy wejść w zakamarki jakiegoś budynku i odkryć jego “tajemniczy” ogród.
Singapore słynie z dużej ilości drzew i ogólnie jest bardzo zielony. Podoba mi się, że pomimo dużej ekspansji cywilizacji nadal znajduje się miejsce na naturę.
Pomimo, że było rano - dopiero 10 rano. To temperatura dawała się we znaki. W Singapurze temperatury przekraczały 30C w cieniu. A do tego niesamowita wilgotność. Myślę, że było tak z 80-90%, aż ciężko było pstrykać zdjęcia bo „woda” wisiała w powietrzu.
Dlatego chętnie uciekaliśmy do galerii handlowych. Na szczęście w Singapurze dużo rzeczy jest połączona i można jakoś dojść do celu trochę ulicą a trochę budynkami. Naszym celem była Marina Bay czyli główna atrakcja Singapuru. To tutaj są Super Drzewa, Marina Bay Sands (słynny hotel) ale też Cloude Forest i Flower Dome.
Do Marina Bay można dojść różnymi drogami. My wybraliśmy most Helix. Wydaje mi się, że dwa lata temu go nie było, no i fajnie. Zawsze to coś nowego. Most ten jest tylko dla pieszych i jak większość rzeczy w Singapurze, najładniej wygląda nocą jak jest oświetlony. Nie zrozumcie mnie źle. Za dnia też nie jest źle. Ciekawa konstrukcja - to trzeba im przyznać.
Troszkę kilometrów już zrobiliśmy więc przyszła pora na przerwę i nawodnienie organizmu. Żeby nie było, że my tylko alkohol pijemy to zrobiłam zdjęcie. Nie ma to jak zdrowe soczki z lokalnych owoców (passion fruti i dragon fruti). A do tego zimna herbatka dla odważnych muszę przyznać, że lepiej smakowała niż pachniała.
Jedną z niewielu atrakcji, które nie udało nam się zaliczyć za pierwszym razem jest Cloud Forest i Flower Dome. W Singapurze jak już pisaliśmy, przykładają dużą wagę do roślin i kwiatów. Stworzyli nawet tropikalny las który jest pod szklaną kopułą. Chodząc po tym lesie można odkryć i nauczyć się o przeróżnych gatunkach drzew z różnych części świata.
Miejsce fajne, zwłaszcza jeśli chodzi o edukację dla dzieci. Niestety dla nas trochę nudne. No bo wodospady to my na żywo widzieliśmy, lasy i rośliny też. Fajnie, że zebrali to wszystko w jednym miejscu ale jakoś to tak sztucznie dla mnie wyglądało.
Oczywiście przy wyjściu z wystawy jest kino i pokazują film o ociepleniu klimatu itp. Film potrzebny, żeby ludzie otwarli oczy i generowali mniej śmieci. Za ten film, cała ta ekspozycja dostała największy plus. Film nie za długi ale bardzo ciekawy ale co ciekawe zrobili go na dwóch płaszczyznach. I tak projekcja filmu była zarówno na ścianie jak i podłodze. Ciekawy efekt tym osiągneli. Poniżej kadr z film.
Po lesie przyszedł czas na kwiatki. We Flower Dome czyli szklarni, chcieli zrobić podobną wystawę jak w lesie. To znaczy przedstawić w jednym pomieszczeniu kwiatki z całego świata. Ciekawie to połączyli. Dowiedzieliśmy się na przykład, że gerbery to popularny kwiatek w Afryce a marchewkę posadzili w Ameryce Północnej. Najbardziej nam się spodobały owłosione kaktusy i orchidea.
Następny przystanek to super drzewa. Je trzeba oglądać nocą. Jak podeszliśmy tam teraz to stwierdziliśmy, że to tylko trochę stali wybudowany po środku parku. Nadal jest to ciekawa konstrukcja ale ładniejsze jest wieczorem, jak jest oświetlone. Zresztą sami porównajcie. Poniżej są dwa zdjęcia, jedno zrobione nocą dwa lata temu a drugie dzisiaj w ciągu dnia.
Przeszliśmy się parkiem, aż doszliśmy do Marina Blvd. A stąd już było rzut beretem na pierożki do Din Tai Fung. Dziękujemy tasteaway.pl za rekomendację.
Kuchnia Azjatycka ma dużo do zaoferowania. Po pierwsze każdy kraj jest unikatowy a po drugie to jedzą prawie wszystko więc i wybór potraw mają dość ciekawy. Nie każdy od razu polubi wszystko. Czasem trzeba spędzić trochę czasu na wyszukaniu tego właściwego dania, rejonu, smaku itp.
Dziś do naszych ulubionych dań dołączyły pierożki. Lubiliśmy je wcześniej ale trzeba przyznać, że te co jedliśmy były tylko tanią imitacją pierożków z Din Tai Fung. Dziś poleciały pierożki z krabem, kurczakiem, warzywami, no i truflami. Wygrały trufle i kurczak ale wszystkie były bardzo dobre. A Darek tylko domawiał kolejne, i wcinał aż mu się uszy trzęsły.
Ochłodzeni przez AC, najedzeni pierożkami, ruszyliśmy pod Merlion. Statuetka pół ryby, pół lwa jest symbolem Singapuru i symbolem bogactwa. Teraz skoro mam ciekawszy obiektyw chciałam powtórzyć zdjęcie sprzed roku. Inne możliwości aparatu choć to samo spojrzenie fotografa.
Po Merlinie był już kierunek hotel. Dziś na kolację zachciało nam się sushi. Znalazłam fajną restaurację ale chyba za fajną. W drodze do hotelu podeszliśmy do hotelu Carlton gdzie podobno jest restauracja Shinji by Kanesaka, która podobno serwuje najlepsze sushi. Restauracja wyglądała ciekawie...dopóki nie zobaczyliśmy cen. Tak szybko jak obliczyliśmy, że kolacja wyjdzie nas około $600 tak szybko zrezygnowaliśmy z tej knajpki.
OK, o sushi pomyślimy później. Póki co nie pragnęliśmy niczego więcej niż klimatyzacji i rozprostowania kości. W końcu dziś zrobiliśmy ponad 15 km i to w niemałym upale. Nasze marzenie spełniło się w hotelu. Szybko schłodziliśmy nasz malutki pokoik i zregenerowaliśmy siły. Internet za bardzo nam nie pomógł znaleźć dobrego sushi, które było by blisko nas więc postanowiliśmy zasięgnąć języka w recepcji.
Maison Ikkoku - restauracja polecona nam w recepcji. Co prawda nie jest to typowa suszarnia ale sushi w ofercie mają i to całkiem dobre. Z początku się wystraszyliśmy, że nikogo nie ma w środku. Jakoś tak pusto było i dopiero gdzieś z kuchni wyszedł kelner. Okazało się, że główna sala jest na piętrze a tam to już była impreza na całego. Lokalni przychodzą tam głównie na drinki ale zjeść też można i całkiem fajnie. Tak właśnie porzegnaliśmy się z Singapurem. Jeszcze tu wrócimy na koniec wakacji ale póki co Macau czeka.
2019.09.14-15 Singapur, SG (dzień 1)
Lubicie latać samolotami? Ja ogólnie to nie lubię. Jak to, zapyta czytelnik? Przecież dużo podróżujecie, często latacie i nie lubisz latać? Tak, nie lubię.
Nie odbierzcie mnie źle. Ja kocham podróże, nowe destynacje, odległe krainy, ciekawe miejsca..... lubimy to, nakręcamy się tym nawzajem w odkrywaniu nowych miejsc, ale czas jaki spędzam w samolocie nie należy do przyjemnych.
Jak bym podróżował pierwszą albo business klasą to pewnie i bym polubił latanie. Aktualnie cena za lepsze miejsca w samolotach w stosunku do godzin lotu dalej jest za wysoka. Staramy się nie wychodzić powyżej $100 za każdą godzinę w samolocie na osobę. Co przy zwykłej klasie jest do zrobienia. Czasami uda się wskoczyć na premium ekonomy, ale o business trzeba zapomnieć. Może kiedyś podniesiemy nasze standardy, życie pokaże.
Jednak miłość do wakacji wygrała i piszę tego bloga z samolotu. I to nie z byle jakiego samolotu, lecimy Singapore Airlines do..... Singapuru oczywiście. Lot ten zajmuje pierwsze miejsce w rankingu najdłuższych lotów na świecie. Aktualnie żaden komercyjny lot nie „wisi” tyle w powietrzu co nasz. 19 godzin i ponad 16,000 kilometrów!!!
Oczywiście nie lecimy tam tylko po to żeby się przelecieć. Przecież nie lubię latać. Będąc pod koniec poprzedniego roku w Quebec City w Kanadzie dostaliśmy informację od Singapore Airlines, że mają super promocję i można za tysiąc dolców polecieć w dwie strony z Nowego Yorku do Singapuru w klasie premium. Oczywiście decyzję trzeba było podjąć w ciągu paru godzin, a że siedzieliśmy akurat tam w jakiejś knajpce przy piwku, to nie była to trudna decyzja.
W Singapurze byliśmy już dwa late temu jak zwiedzaliśmy Malezję i Indonezję. Główne atrakcje turystyczne mamy zaliczone, więc tym razem postaramy się pochodzić po mieście jak lokalni, zjeść dobre sushi i poczuć klimat tej azjatyckiej metropolii. Spędzimy tam niecałe dwa dni a potem dalej w Azję. Czeka na nas Hong Kong, Macao, Seul i reszta Korei Południowej. Odwiedzimy też koreańską wyspę Jeju, na której to planujemy zdobyć wulkan Hallasan, który to jest najwyższą górą w całej Korei.
Niestety lot mamy z Newark w stanie New Jersey. Nie lubimy tego lotniska. Nie dość, że jest dalej niż JFK (30 minut więcej samochodem) to jest to małe, stare lotnisko, które nie widziało żadnego remontu od wieków. Nawet Lounge dla pasażerów business klas, do których my też mamy dostęp nie ogarnęli. Jedne są przed odprawą paszportową, a drugie czynne dopiero od 12 w południe?!
Chcieliśmy zjeść śniadanie. Wydaje się to takie proste na lotnisku. Niestety nie na Newark. Znaleźliśmy jedną czynną knajpę (a była już 9 rano), w której jedzenie było niejadalne. Omlet był bez smaku, i jak to Ilonka powiedziała, smakuje jak papier. Dobrze, że przynajmniej piwko mieli to ugasiliśmy pragnienie i jakoś zleciał czas do odlotu.
Tak jak wspomniałem wcześniej, lecimy Singapore Airlines. Linie te znajdują się w piątce najlepszych lini na świecie. Do tej elitarnej czołówki zaliczają się jeszcze Qatar Airways, ANA z Japonii, Cathay Pacific i Emirates. Jak widać Europa i Stany są daleko w tyle za rozwiniętą i bezkonkurencyjną Azją. Na 9 miejscu jest Lufthansa a najlepsze amerykańskie linie , Jet Blue dopiero na miejscu 40. Wstyd!!!
Dwa tygodnie temu lecieliśmy do Pragi Deltą, więc niestety mamy porównanie.
W związku z tym, że lot trwa 19 godzin, to na pokładzie samolotu nie ma już zwykłej klasy ekonomicznej. Jest tylko premium ekonomy i business. Przynajmniej tak jest w tych liniach. Ciężko by było wysiedzieć tyle godzin na zwykłym siedzeniu. Zamiast 10 siedzeń w rzędzie jest tylko 8 (2,4,2). W związku tym siedzenie jest szersze, wygodniejsze, ma podnóżki i o wiele bardziej się rozkłada. Odległości miedzy rzędami też są większe, większy stolik, ekran, uchwyty na napoje, ogólnie premium. 2/3 samolotu zajmuje klasa business a reszta to premium. W związku z tym do tego wielkiego ptaka wchodzi znacznie mniej ludzi, może jakieś 150. Każdy człowiek to dodatkowa waga. Plus jego bagaże, jedzenie, picie, woda.... Wszystko to się przekłada na ilość zużycia paliwa, a podczas tak długiego lotu to samolot „troszkę” spali.
Podczas tego lotu podawane są 4 posiłki plus dodatkowe przekąski/napoje pomiędzy. Na start poleciały krewetki, łosoś, wieprzowina.... Dla porównania, dwa tygodnie temu w Delcie była pasta albo kurczak. Już wiemy dlaczego linie amerykańskie nie są w czołówce.
Według mapy mieliśmy lecieć prosto na północ. Przez Kanadę, obok Grenlandii, dokładnie przez biegun północny, potem Syberię, Mongolię, Chiny. Jednak tak się nie stało. Lecimy tak jak do Europy, a potem przez wielką Azję na południowy wschód.
Do końca nie wiem dlaczego tak się stało. Jedno wiem, że byliśmy nad Moskwą w ciągu 7.5h. Gdzie normalnie do Europy leci się dłużej, a co dopiero do Rosji. Mieliśmy potężny tylni wiatr, ponad 200km/h. To spowodowało prędkość samolotu dochodzącą do 1,100km/h. Rzadko spotykane w komercyjnych lotach. Być może linie lotnicze mają do wyboru którymi korytarzami powietrznymi chcą lecieć w zależności od pogody i wiatrów. Ciekawe jak będziemy wracać.
Podczas tak długiego lotu wskazane są spacery po pokładzie. Idąc po kolejne piwko na tyłu samolotu zagadałem z załogą. Powiedzieli mi, że trasa lotu jest w pewnym sensie uzależniona od warunków atmosferycznych, ale w większym stopniu od natężenia ruchu samolotów jaki aktualnie występuje w danym rejonie. Singapore Airlines chce lecieć nad Europą, bo ma szybciej i leci z wiatrem, ale niestety czasami jest za dużo samolotów nad Atlantykiem i musi lecieć nad biegunem północnym. Czyli nawet już w powietrzu robią się korki. Mieszkańcy Nowego Jorku którzy codziennie jeżdżą do pracy metrem dobrze to znają. „Train (plane) traffic ahead of us.”
Z głupich zasad jakie panują na lotniskach w Stanach mogę dodać, że jedliśmy wszystkie posiłki w samolocie normalnymi metalowymi nożami. Gdzie na lotnisku dostajesz plastikowe sztućce i musisz sobie jakoś poradzić z krojeniem czegokolwiek. Wiadomo, dostajesz plastykowe żebyś nie wniósł noża na pokład i nie zaatakował tam załogę. Nie muszę wnosić. Dostajesz je na pokładzie samolotu.
Mijały godzina po godzinie. A to znowu jakieś jedzenie, to jakiś film, to się troszkę zdrzemnęliśmy, popracowaliśmy i lot nawet zleciał. Nawet nie było tak najgorzej. Nie mowię, że byliśmy wypoczęcie, bo nie byliśmy. Ale spodziewaliśmy się, że będziemy bardziej wypompowani. Jednak większe, wygodniejsze siedzenia dużo robią i poprawiają komfort podróży.
Wylądowaliśmy w Singapurze. Lotnisko to na maksa różni się od międzynarodowego portu lotniczego Newark z którego 19 godzin temu startowaliśmy. Nie będę się rozpisywał bo to nawet nie ma sensu. Pisząc o różnicach pewnie by mi brakło miejsca na internecie. Jedno mogę tylko powiedzieć, że właścicielem lotniska Newark jest MTA. Tak, ta sama firma-moloch która zarządza metrem w NYC. Ci co byli w NY dokładnie wiedzą co chcę powiedzieć.
Oczywiście podróże, nie mogę odbyć się bez przygód. Nasze się zaczęły jak musiałem czekać na Ilonkę chyba z 10 minut, aż w końcu ją puści straż graniczna. Ilonka dwa tygodnie temu jak byka w Polsce to sobie zepsuła paszport. Odpadła jej główna karta ze zdjęciem. Próbowała to jakoś przykleić, ale wyglądało to makabrycznie. Więc w przyspieszonym tempie musiała sobie wyrobić tymczasowy passport. Z tym też był problem, bo tymczasowy paszport wyrabiany jest na 3 lub 6 miesięcy, a kraje do których jedziemy wymagają paszport ważny minimum 6 miesięcy. Dobrze, że w polskim konsulacie w Nowym Jorku pracują mądrzy ludzie i mogli to zmienić, a nie stwarzali kolejnych, niepotrzebnych problemów. Ja szybko przeszedłem przez innego celnika i czekałem na żonę. Dopiero jak pokazała na mnie i powiedziała, że jestem jej mężem to ją wpuścili. Nie wiem dlaczego, ciekawe jak będzie na innych granicach.
Oczywiście jak przystało na rozwinięte miasta już na terminalu wsiadasz do szybkiego metra i jedziesz nim prosto do miasta. Nawet nie musisz biletu kupować. Jak masz zbliżeniową kartę kredytową to ona służy jako bilet i tylko przechodzisz przez bramki.
Singapur już troszkę znamy, byliśmy tu dwa late temu. Specjalnie wzięliśmy hotel w troszkę mniej turystycznej dzielnicy, Kallang. Hotel to Vagabond. Jest to unikatowa sieć Marriotta zwana „Tribute Portfolio”. Ciekawy hotelik z abstrakcyjnym wystrojem i jedną z największych whiskey selekcją w całym Singapurze. O hotelu Ilonka opisze jutro.
Zmęczeni na maksa po nieprzespanych dwóch nocach szybko padliśmy. Oczywiście nie chcieliśmy stracić pierwszej nocy na spaniu w hotelu i nastawiliśmy budziki za dwie godziny czyli na godzinę 20. Trzeba przecież poznawać lokalną dzielnicę.
Dzielnica jest bardzo lokalna. Mało turystów, a wielu lokalnych którzy spędzają życie na zewnątrz, jak większość Azjatów. Na chodnikach są knajpy gdzie przy stolikach w upale siedzą ludzie i jedzą. Nie do końca nasze klimaty. Wiem, jest już prawie godzina 21, ale tutaj nie ma za wielkie różnicy w temperaturze między dniem a nocą. Singapur jest oddalony tylko o jeden stopnień szerokości geograficznej od równika (120km). Czyli jest gorąco i bardzo wilgotno.
Wyszukaliśmy na necie knajpkę z sushi. Lubimy tą kuchnię. Niestety jak tam się pojawiliśmy to się okazało, że musimy jeść na zewnątrz albo w środku gdzie nie ma klimy. Jedzenie surowych ryb w temperaturze +30C nie należy do przyjemności.
Poszliśmy dalej w głąb dzielnicy. Rzeczywiście knajpka na knajpce ze stolikami na chodnikach.
Wybraliśmy włoską knajpę Ciao. Dobry wybór. Pizza była dobra, piwo zimne, ale najlepszy był deser. Moje tiramisu podane w słoiku było jedno z lepszych jakie jadłem. Ilonka zamówiła Pana Cotta, mówi, że było dobra, ale jadła lepsze.
Wiem, pizze a Azji? Będziemy tu przez dwa tygodnie i na pewno ruszymy na lokalne, kulinarne przysmaki. Nasz organizm jest na potężnym jet-lag’u. Jesteśmy po drugiej stronie Ziemi, dokładnie pokonaliśmy 12 stref czasowych. Nie chcemy go jeszcze dalej obciążać lokalnymi, pikantnymi przyprawami.
Po kolacji poszliśmy na spacer uliczkami w kierunku hotelu. Byliśmy za bardzo zmęczeni żeby odwiedzić hotelowy bar z ponad tysiącem whiskey z całego świata. Ale jutro na pewno tu zaglądnę i zdam relację. Od razu padliśmy do łóżek po to żeby o 5 rano się obudzić i oczywiście już nie zasnąć. W sumie to w Stanach była już godzina 17 i jak tu dalej iść spać. Ach te problemy obieżyświatów.
2017.04.22 Kuala Lumpur, Malezja (dzień 14)
Ostatni cały dzień spędziliśmy w Kuala Lumpur. Chcieliśmy tak jakoś bardziej poczuć to miasto. Trochę mniej jak turyści, a bardziej jak lokalni mieszkańcy tej wspaniałej, wielkiej azjatyckiej metropolii. Może nie do końca jak mieszkańcy, bo jednak mieliśmy wykupione bilety na wyjazd na wieżowce Petronas Towers. Wczoraj nie udało nam się zdobyć biletów na wieczór, więc musieliśmy dzisiaj to załatwić.
Kuala Lumpur leży w gorącym, tropikalnym klimacie. W związku tym mieszkańcy w ciągu dnia starają się spędzać czas w środku, w pomieszczeniach i dopiero wieczorem wychodzić na miasto. Wczoraj wieczorem chodząc po mieście odkryliśmy barowo-imprezową dzielnice (ulica: Jalan P Ramlee) i dzisiaj też mieliśmy zamiar tam się zabawić.
Ilonka, jak to Ilonka, na koniec zafundowała nam najlepszy hotel na jakim byliśmy na tym wyjeździe, Shangri-la. Ponoć znowu udało jej się znaleźć jakieś zniżki i cena była przystępna.
Rano musieliśmy wcześnie wstać, bo niestety żeby zdobyć bilety na słynne wieże Petronas to trzeba już rano tam się ustawić do kolejki. Wczoraj w sumie mogliśmy kupić bilety, ale tylko na godzinny dzienne, na które nie chcieliśmy. Wszystkie nocne były już wyprzedane. Natomiast mają jakąś małą pulę biletów, że możesz tylko tego samego dnia kupić, ale musisz się liczyć z tym, że to jest mała pula i może ich braknąć. Zaryzykowaliśmy i się udało. Kupiliśmy bilety na 19:30. Yupiiii...!!!
Co robią lokalni w sobotę rano w Kuala Lumpur? Jak to co, idą na śniadanie. Dzisiaj nie chcieliśmy jeść śniadania w hotelu, więc po udanym zakupieniu biletów wstąpiliśmy do knajpki coś przegryźć. Był to dobry pomysł. Jak to mówią, było smacznie i tanio, o wiele taniej niż w hotelu.
Po śniadanku połaziliśmy jeszcze trochę, zaglądając w różne kąty i wróciliśmy do hotelu. Było już koło południa, a więc temperatura w mieście rosła. W chłodnym pokoju nadrobiliśmy trochę naszego bloga, a także ucięliśmy sobie małą drzemkę. Dzisiaj jest ostatnia noc naszych wakacji, więc potrzebowaliśmy dużo siły, aby godnie pożegnać się z Azją.
Po południu, jak już trochę temperatury spadły, zaatakowaliśmy miasto. Nie mieliśmy żadnych szczególnych planów. Po prostu tak sobie połazić i zobaczyć co spotkamy. Czasami podjechaliśmy metrem, czasami na nogach, często wstępując do barów na coś lokalnego. Znaleźliśmy stare Kuala Lumpur, to które było popularne, zanim miasto nie zaczęło się na maksa rozbudowywać.
Tu już nie było turystów, żadnych drogich hoteli ani sklepów, ludzi też o wiele mniej na ulicach. Dziurawe, wąskie chodniki, brudniej, trochę bezdomnych leżących w cieniu. Jak by to była pierwsza dzielnica jaką widziałem w Kuala Lumpur, to bym był rozczarowanym tym miastem. Tutaj też już widać, że miasto się rozbudowuje. Wszędzie są place budowy nowych hoteli, biurowców, parków, dróg.... Pewnie jak znowu odwiedzimy to miasto za parę lat, to go nie poznamy.
Wróciliśmy do bardziej cywilizowanej części miasta i udaliśmy się w kierunku wież.
Dobrze, że byliśmy na czas, bo tutaj niestety bilety są na godziny i tylko wyjedziesz o swoim czasie. Nie tak jak na niektóre inne wieże, że jest jakaś tolerancja czasowa. Była nas może 20 osobowa grupa i w pierwszej kolejności wyjechaliśmy na słynny most między wieżami. Most który zainspirował wielu producentów z Hollywood.
Most ma dwa poziomy. Dla turystów jest dostępna tylko jego dolna część, a górna pewnie jest dla pracowników biurowców. Obsługa powiedziała, że mamy 10-15 minut i możemy sobie chodzić po całym moście i pstrykać zdjęcia.
Nie byliśmy wysoko, 41 piętro, ale było takie jakieś fajne uczucie, jak się po nim stąpało. W końcu jest to najwyżej położony "most" na świecie. Byliśmy już na wielu innych wieżowcach, ale to jest coś innego. Na wieżach może jesteś wyżej, ale wiesz, że pod tobą jest wiele pięter betonu. Tutaj nie ma nic, pusto i dopiero 170 metrów niżej jest ulica. Druga rzecz, to jak jesteś na wieżach, to ich już nie widzisz, są pod tobą. Tutaj oba budynki widzisz, jesteś z ich boku, widzisz je od samego dołu do góry. Ogólnie dobrze pomyślane i podobało nam się.
Następnie wyjechaliśmy na samą górę na 86 piętro. Też dostaliśmy 10-15 minut czasu na podziwianie widoków. Tutaj już nie było takiego WOW. OK, byliśmy wyżej, najwyżej jak można w tym mieście wyjechać, ale tak jakoś nie ogarnęli tego do końca. Po pierwsze, nie można wyjść na zewnątrz i poczuć tego miasta z góry, tego wiatru, dźwięku, przestrzeni..... Po drugie w środku było za jasno i wszystko się w szybach odbijało.
Nie zrozumcie mnie źle. Warto jest wyjechać na górę i zobaczyć z lotu ptaka jak metropolia się rozrasta i buduje, ale mogli to lepiej zorganizować. Coś jak np. Burj Khalifa w Dubaju. Znacznie lepiej tam nam się podobało.
Zjechaliśmy na dół, ominęliśmy ich obowiązkowe 10-15 minut na sklep z pamiątkami i z inną grupą po cichu zjechaliśmy na dół. Wróciliśmy do hotelu, żeby zostawić sprzęt fotograficzny i ruszyliśmy żegnać się z Kuala Lumpur.
Głodni, tylko po śniadaniu, wstąpiliśmy do knajpki na kolację. W tym kraju świnia jest mało popularna, więc jak znalazłem żeberka ze świniaka to musiały polecieć na stół. Ilonka zamówiła ryż z wieloma dodatkami i powstała pożegnalna uczta.
Była sobota wieczór. Miasto bawiło się na maksa. Wszędzie było słychać głośną muzykę z barów i klubów. Kuala Lumpur prawie niczym nie różniło się od metropolii europejskich ani amerykańskich. Ludzi też było pełno, chodzili, bawili się, śmiali i płacili za drinki porównywalne ceny jakie znajdziesz w Nowym Yorku.
My już wyrośliśmy z klubów, wiec w barach przy piwku obserwowaliśmy nowy świat. Świat, który wydawał nam się, że będzie wolniejszy, cichszy, tańszy, mniej rozwinięty, a na pewno nie podobny do tego który widzimy w krajach zachodnich. Pomyliliśmy się, Azja, a zwłaszcza jej potężne miasta, to już nie to co pamiętamy ze starych filmów. To już jest nowy świat, cywilizowany świat, który idzie do przodu pełną parą i kto wie co będzie za kolejne 10-20 lat. Na pewno będzie inny. Jak inny? Tego nikt nie wie, ale obiecujemy wam, że do Azji będziemy często powracać, porównywać i opisywać.
Najlepiej jest jednak pojechać samemu i ocenić. Żaden blog, książka, film nie potrafi cię przenieść tak dokładnie, detalicznie i wyrobić sobie swojej opinii, jak podróż w te miejsca. Bon Voyage.
2017.04.21 Kuala Lumpur, Malezja (dzień 13)
To już jest koniec - no prawie. Wracamy do punktu zero. Dwa tygodnie temu wylądowaliśmy w Kuala Lumpur. Nie wiedzieliśmy czego oczekiwać, czego się spodziewać i jak to będzie. Dziś wracamy do tego miasta z głową pełną wrażeń, kartą pamięci zapełnioną na maksa no i paroma godzinami video.
Na tych wakacjach (nie licząc połączenia US - Malezja) wewnątrz samej Azji mieliśmy 7 samolotów. Muszę przyznać, że miałam wielkie obawy, że będą poopóźniane, że nie uda nam się zrealizować wszystkiego co zaplanowaliśmy ale na szczęście się udało. Dziś tylko jeden samolot nawalił. Byłoby zbyt pięknie jakby wszystko udało się bez dodatkowego biegu przez lotniska.
Z wyspy Flores (Komodo) wylecieliśmy z 30 min opóźnieniem. Mieliśmy 2h na przesiadkę więc jakoś strasznie nie panikowaliśmy. Do momentu kiedy nie zobaczyliśmy lotniska na Bali. Po pierwsze to nas wysadzili pośrodku płyty i kazali gdzieś iść. Nie do końca wiedzieliśmy gdzie ale jakoś znaleźliśmy wyjście.
Nasze bagaże wyjechały na linie ostatnie. Widać, że tu się nikomu nie spieszy. Ogólnie na Bali ludzie są bardzo powolni. Pomału, zrelaksuj się, nie ma pośpiechu, w końcu jesteś na wakacjach. No tak ale nie jak masz przesiadkę i musisz złapać następny samolot. Udało się - dostaliśmy plecaki i sprint na międzynarodowy terminal. Biegliśmy z tym wózkiem, że już nas nawet nikt nie zaczepiał o taksówkę. Zdążyliśmy - byliśmy godzinę i jedną minutę przed odlotem czyli teoretycznie minutę przed zamknięciem nadawania bagaży. Ale Pani nic nie mówiła. Uśmiechnęła się tylko i przyjęła nasze bagaże. Udało się....godzinę później siedzieliśmy już w samolocie Malaysia Airlines do Kuala Lumpur.
Planując wakacje długo zastanawiałam się jakie linie lotnicze wybrać. Jest duży wybór, od linii znanych jak Malaysia Airlines czy Sinapore Airlines, poprzez znane ale budżetowe jak AirAsia, Tiger czy JetStar do małych które nie wiele nam mówią. Spróbuję tu podsumować te które mieliśmy okazję wypróbować.
Malaysia Airlines - pewnie każdy słyszał niezbyt miłą historię o zaginionym samolocie. Niestety wypadki się zdarzają nawet najlepszym. Na Malaysia można wyrwać bardzo dobrą cenę na Business class jak się kupi bilety odpowiednio wcześnie. Zazwyczaj BC jest 2x droższa niż economy ale jak za economy płacisz $25 za osobę to za business można $50. Linie są spoko. Na czas, sprawnie, posiłek na pokładzie i standardowa ilość miejsca. Należą też do OneWorld więc jak ktoś zbiera mile American Airlines to powinien być pierwszy wybór.
SilkAir - linie te należą do Singapore Airlines. Latają one tylko po okolicznych miastach. Spodziewałam się serwisu najwyższej kategorii, bo przecież Singapore Airlines są najlepszymi liniami na świecie. Serwis był bardzo dobry ale porównywalny do Malaysia czy Garuda. Standardowo bagaż i przekąska na pokładzie były w cenie.
Garuda Airlines - ostanie linie lotnicze z kategorii regularnych. One należą do SkyTeam więc można zbierać mile w połączeniu z Deltą. Są to narodowe linie Indonezji. Bardzo dużo samolotów i to naprawdę wielkich ptaków widać na lotnisku w Yogyakarcie. Podobne do Silk i Malaysia.
Wszystkie powyższe linie oferują bardzo podobny serwis i ciężko wybrać te najlepsze. Wybór powinien być ukierunkowany programem partnerskim do jakiego się należy.
Air Asia - należą do kategorii tanich linii lotniczych ale przy dobrym zaplanowaniu są całkiem fajne. Ponieważ są to tanie linie to nie oferują ani darmowego bagażu ani posiłku. Proponuję wykupić sobie wcześniej walizki. Można kupić cały zestaw gdzie płacisz mniej niż za walizkę jak wykupujesz na lotnisku a masz wliczone: możliwość wyboru miejsca, nadanie 1 bagażu i jakąś kanapkę.
Ostanie linie jakimi lecieliśmy to WingsAir. Muszę przyznać, że chyba najgorsze i raczej bym ich unikała, chyba, że leci się tylko z podręcznym bagażem. Po pierwsze to biletów nie można kupić na ich stronie. Należą oni do LionAir więc można próbować przez stronkę lionair.co.id Ciężko znaleźć na stronie regulacje odnośnie bagażu ale na lotnisku się dowiadujesz, że masz limit 10kg na bagaż nadawany. Za każde następne kilo trzeba dopłacić ok. 13tys IDR (czyli $1) niby nie wiele ale oczywiście nie przyjmują kart więc trzeba mieć przygotowaną gotówkę. I najlepiej drobne bo Pani nie ma wydać.
Ciężko jest podróżować między wyspami nie latając. Można wykupić rejs na statku ale to nie to samo. Rada? Planuj wcześniej, staraj się latać normalnymi liniami, żeby zaoszczędzić na dodatkowych opłatach za bagaż i zawsze warto sprawdzić różnicę między business class a economy.
A'propo wcześniejszego planowania to polecam kupić bilety na wieże Petronas Tower z wyprzedzeniem paru dni. My niestety mieliśmy limitowany dostęp do internetu przez ostatnie parę dni więc nam się to nie udało. Po krótkiej przerwie odświeżającej w hotelu ruszyliśmy w kierunku wież. Mieliśmy nadzieję, że może jakieś ostatnie bilety na godzinę 21 dostaniemy. Niestety się nie udało. Zaszliśmy tam koło 7 wieczorem i już wszystko było wyprzedane. Również na jutro. Na szczęście każdego dnia rano dokładają parę biletów które można sprzedać na bieżący dzień. Tak więc postanowiliśmy jutro z samego rana, przed śniadaniem przebiec się pod wieże aby dostać bilety na 19:30. Zobaczymy czy się uda.
Oczywiście wieże są połączone z domem handlowym. My przeszliśmy go bardzo szybko i wylądowaliśmy po drugiej stronie gdzie jest park KLCC. Bardzo przyjemny park a do tego ma fontanny. Przy piwku poczekaliśmy na pokaz światła, muzyki i wody. Pokaz zaczyna się o 20 godzinie i trwa około 15-20 minut. Potem przerwa i znów powtórka.
Fontanny były fajne, ładne kolory, kształty itp. Brakowało mi tylko dynamiki i delikatnego przejścia między piosenkami. Po pierwszej piosence myśleliśmy, że to już koniec a to się okazało, że po minucie puścili następną. Jednak Dubaju nie pokonali.
W drodze powrotnej weszliśmy na jedno piwko do Beach Bar. Fajne miejsce. Mają w akwarium prawdzie rekiny. Takie malutkie ale nadal rekiny. Wyszliśmy tylko jak zaczęło się robić za bardzo clubowo i panienki może 15-20 lat przychodziły i podrywały zagranicznych turystów. Jakoś nie nasze klimaty.
Znaleźliśmy za to miejsce na kolację, które całkowicie odpowiadało naszemu stylowi. BBQ Nights - jak sama nazwa mówi to restauracja z przeróżnego rodzaju mięskiem z grilla. Zamówiliśmy talerz różnorodności, żeby spróbować wszystkiego po trochu. Nie mają oni piwa w ofercie ale Pan pokazał Darkowi gdzie jest 7eleven i "stoliczku nakryj się" piwo się pojawiło. Tańsze niż w barze. Jedzenie było bardzo dobre a Daruś się cieszył, że nie musi jeść papek.
Na szczęście nasz hotel był bardzo blisko (po drugiej stornie ulicy) to skierowaliśmy się w jego kierunku. W końcu jutro trzeba zaatakować wieże.
Tym razem poszaleliśmy i wzięliśmy jeden z lepszych hoteli w Kuala Lumpur. Shangri-la jest siecią ekskluzywnych hoteli, głównie w Azji. Czujemy się w nim trochę jak słoniątka w składzie porcelany ale na szczęście bardzo się nie przejmujemy i ładujemy się z dużymi plecakami do windy. Rzadko mamy okazję spać w pięcio-gwiazdkowych hotelach. Malezja i Indonezja dała nam tą możliwość. Wakacje nie należały do tanich ale nadal utwierdzam się w przekonaniu, że ta część Azji jest tania (poza alkoholem). My po prostu, żyliśmy tu na dużo wyższym poziomie. Lataliśmy business klasą, spaliśmy w wypasionych hotelach i chodziliśmy po restauracjach i barach dla turystów. Troszkę obawialiśmy się, że to co jest 3 gwiazdkami w Malezji będzie 1 gwiazdką w Stanach czy Europie. Myślę, że nie byłoby tak źle. Następnym razem to sprawdzimy - póki co fajnie było pożyć przez dwa tygodnie jak bogatsza klasa.
2017.04.20 Komodo National Park, Indonezja (dzień 12)
Indonezja ma ponad 13,000 wysp. Tym razem nie odwiedzimy wszystkich, trochę mało czasu na to mamy. Wiele wysp jest niezamieszkanych i bez nazw, a co najciekawsze, można je kupić.
Dzisiaj rano lecimy dalej na wschód, na wyspę Flores. Następnie płyniemy do Parku Narodowego Komodo oglądnąć smoki. Jak jakaś wyspa wpadnie nam w oko to pewnie sobie ją kupimy, rozbijemy na niej namiot i nazwiemy ją Dziubdziuk's Island. Przecież jesteśmy tutaj milionerami...!!!
Na Bali załadunek do krajowego samolotu wygląda trochę inaczej niż na zachodzie świata. Wypuszczają cię na płytę lotniska i idź sobie znajdź swój samolot. Szliśmy za ludźmi i udało nam się wsiąść do dobrej maszyny.
Lot trwał 1.5h nad pięknymi, tropikalnymi wyspami i wylądowaliśmy na lotnisku Bandar Udara.
Tutaj nie można tak sobie pojechać i oglądać Smoki z Comodo. One są na innej wyspie, na którą jakoś trzeba się dostać i oczywiście przewodnik tam jest wymagany. Nie łatwo było znaleźć agencję która nam to wszystko załatwi. Internet na maksa ostrzegał przed oszustami i niebezpiecznymi łódkami. Wysłałem trochę mail do paru agencji i najbardziej nam się spodobała Gotokomodo Tour & Travel. Po około 30 mailach dogadałem się z panem Hendrik (właściciel agencji) i zaufaliśmy mu.
Na lotnisku był już nasz przewodnik Patrick, z którym pojechaliśmy do agencji i tam spotkaliśmy Hendrika. Dokonaliśmy płatności, w gotówce oczywiście i udaliśmy się w kierunku naszej motorówki.
Jest parę możliwości na zwiedzanie Komodo. Szybka, motorówką i wtedy można wiele w jeden dzień zobaczyć, albo wolna, zwykłą łódką. W opcji wolniejszej potrzebujesz przynajmniej dwa dni i śpisz na łódce. My oczywiście nigdy nie mamy za wiele dni więc wybraliśmy motorówkę.
Zapakowaliśmy się na nią i ruszyliśmy przed siebie.
Pierwsze wrażenie było takie sobie. Trochę inaczej wyobrażaliśmy sobie naszą łódkę. Wiedzieliśmy, że nie będzie to jakiś wypasiony jacht, ale jakoś myśleliśmy że będzie lepszej jakości. Motorówka była tylko dla nas i składała się z trzy-osobowej załogi. Naszego przewodnika, sterownika i gościa od silników i wszelakich innych prac. Wiem, że szybkie łódki są głośne, ta też należała do tego rodzaju, głośnych potworów. Oczywiście nie miała żadnego systemu nawigacji, ani zabezpieczeń. Coś takiego jak koła ratunkowe, kamizelki czy oświetlenie do prowadzenia nocą tutaj nie znają. Toaleta to luksus, więc też jej nie było. Pomyśleliśmy przygoda, przygoda i wypłynęliśmy z portu na głębokie wody.
Wcześniej pisałem do Hendrika że potrzebujemy trochę piwa i jak jest to możliwe to żeby przygotował na łódkę. Wiem, że w Indonezji kupienie piwa to nie jest łatwa sprawa, wiec byłem pozytywnie zaskoczony jak cały cooler był wypełniony lokalnym piwem. Odrazu poleciało parę piwek i klimat na motorówce się poprawił.
Do pierwszej wyspy mieliśmy jakieś dwie godziny. Płynęliśmy wśród naprawdę pięknych wysp z widocznymi malutkimi, rybackimi wioskami. Przewodnik starał się nam jak najwięcej opowiadać, ale czasami ciężko go było zrozumieć. Patrick mówi dobrze po angielsku, ale ten huk dwóch dużych silników często zagłuszał naszą konwersacje.
Około 11:30 przypłynęliśmy na wyspę Rinca. Smoki można oglądać na paru wyspach. Największe szanse na ich zobaczenie masz na Wyspach Komodo i Rinca. Tu i tu jest ich ponad tysiąc, ale wyspa Rinca jest znacznie mniejsza niż Komodo, więc szanse na ich spotkanie są większe.
Co to są w ogóle Komodo Dragons?
Komodo Dragona są to największe jaszczurki jakie żyją na naszej planecie. Wielkością pobijają nawet wielkie jaszczury z wysp Galapagos. Naukowcy określają, że początki ich życia sięgają aż 40 milionów lat wstecz. Najpierw żyły w Azji, potem przemieściły się do Australii, a aktualnie zamieszkują parę wysp w archipelagu indonezyjskim. Rozmiar samca może osiągnąć nawet 3 metry długości i ważyć ok 200kg. Samice są trochę mniejsze.
Ze względu na małą populację, są ona pod ścisłą ochroną i nawet zoo na całym świecie muszą się ostro starać żeby dostać po parce. Smoki są wszystkożerne. Jedzą od małych zwierzątek, poprzez sarny, aż do wielkich wołów. Atakują też ludzi, a także są kanibalami i zjadają siebie nawzajem. W ich ślinie znajduje się potężna ilość bakterii, które po ugryzieniu są wpuszczane w system krwionośny i ofiara za jakiś czas padnie. Człowiek jak mu się uda to musi jak najszybciej dostać się do szpitala na skomplikowane i drogie leczenie. Problem w tym, że w zasięgu paru godzin nie ma żadnego szpitala, a czas szybko leci i może go braknąć. Większa zwierzyna, jak np. bawół pożyje trochę dłużej, nawet do tygodnia. Smok ma super węch (wyczuwa jedzenie nawet z 10km) i będzie za ofiarą podążał aż do skutku. Te potężne jaszczury nie muszą jeść nawet tygodniami, ale jak się dorwą do jedzenia to dzięki specjalnie skonstruowanej jamie ustnej potrafią połknąć kozę w całości.
Pożerają też samych siebie. Dorosłe samce zjadają małe smoczki, nawet swoje własne. Samica składa 15-20 jaj w ziemi i po 8-9 miesiącach wykluwają się małe jaszczureczki, które są bronione przez matkę przez pierwsze pare miesięcy. Następnie małe smoczki uciekają na drzewa i tam siedzą długi okres czau w obawie przed samcami żeby ich nie zjadły. Dorosłe jaszczury już na drzewa nie wyjdą. Małe schodzą tylko na chwilę na ziemię, po wodę i jedzenie. Niezłe z nich potwory, co?
Po tych wszystkich informacjach park ranger powiedział, to co idziemy szukać smoków?
Pewnie, że tak powiedzieliśmy i ruszyliśmy za nim. Przewodnik jeszcze zadał nam pytanie czy któraś kobieta ma okres, bo jeśli tak to musi iść przynajmniej dwóch strażników. Smoki są bardzo wyczulone na krew i jeden przewodnik może sobie nie dać z nimi rady i będzie problem bo one nawet biegną 20km/h.
Zdziwiło nas, że przewodnik miał tylko kijek zakończony widełkami. Coś takiego w kształcie procy. Trochę nas to wystraszyło, że przed tymi potworami taki mały kijek nas obroni. Pokazał nam co on będzie robił jak smok będzie się dziwnie zachowywał i ruszyliśmy.
Po 10 minutach doszliśmy do zabudowań rangerów, gdzie oczywiście leżało parę jaszczurów.
Powiem wam, że jak tak podeszliśmy gdzieś na odległość 5 metrów od smoków to ciarki przeszły nam po ciele. Leżały sobie te leniwe bestie i tylko czasami podnosiły głowę do góry.
Widziałem jak jaszczura podnosiła głowę do góry, patrzyła się w naszym kierunku i zaczynała głośno syczeć to ranger stał z kijem przygotowanym do obrony. Ponoć jak smok widzi taki podwójny kij przesuwany po ziemi to on zaatakuje ten kij a nie nas. Miejmy nadzieję, że przewodnik wie co mówi.
Po krótkiej przerwie ruszyliśmy dalej w las tropikalny w kierunku gniazda smoków. Ponoć tutaj samice składają jaja. Widać było całe pole zryte z wielką ilością dziur w ziemi. Samice składają jaja tylko w jednej dziurze, ale robią ich wiele dla zmylenia wroga. Inne zwierzęta, a także smoki samce zakradają się tutaj, wygrzebują jaja i je zjadają. Im więcej dziur tym większe szanse że drapieżniki ich nie znajdą.
Następnie ruszyliśmy dalej wzdłuż rzeki do góry. Po jakiś 10 minutach zauważyliśmy małe dwa smoki, które chodziły po ziemi. Z reguły one są na drzewach, ale pewnie zeszły coś zjeść i napić się wody. Znowu trochę postaliśmy obserwując ich zachowanie. Idąc dalej do góry wyszliśmy z lasu i zaczęły się łąki z wysoką trawą. Czasami smoki lubią się chować w trawie i zaczajać się na swoją ofiarę. Było koło południa, więc słońce i upał był mega wielki. Nawet dla smoków było za gorąco. Pewnie się gdzieś pochowały w cieniu.
Wyszliśmy na przełęcz, podziwialiśmy chwilę widoki, porobiliśmy zdjęcia i zaczęliśmy schodzić w dół do lasu żeby schować się w cieniu. W lesie przy domkach rangerów oczywiście czekały na nas smoki. "Pobawiliśmy" się trochę z nimi i poszliśmy do wejścia do parku. Po drodze jeszcze jakiś smok czy dwa przeleciały, a także inne zwierzaki się pojawiły.
Wsiedliśmy na łódkę, odpalili głośne silniki i ruszyliśmy w kierunku jednej z najładniejszych wysp na naszej planecie, na wyspę Padar. Rejs trwał dwie godziny, ale nawet szybko zleciał, bo podali nam lunch. Nic specjalnego, ale nawet smaczne i lokalne. Pieczony kurczak, oczywiście z ryżem i jakieś warzywa.
Z dołu już wyspa wyglądała wspaniale, ale z góry jeszcze lepiej. Nie było nikogo, cała wyspa należała do nas. Chciałem ją kupić, ale przewodnik powiedział, że ona należy do parku i nie można jej kupić. Szkoda, bo jest naprawdę piękna i nie powinna być przecież droga, nie?
Do szczytu, z którego widać całą wyspę idzie się jakieś 25-30 minut. Ledwo co wyszliśmy. Był taki straszny upał, że oddychanie tym gorącym powietrzem aż powodowało ból w płucach. Coś jak w domu otworzysz piekarnik i wsadzisz tam głowę. Przewodnik powiedział, że temperatura jest gdzieś 45-50C i wysoka wilgotność. Oczywiście nie ma drzew i cały czas idziesz w słońcu. Miejscami było stromo do góry i musieliśmy się trzymać skał. Nie było to łatwe, bo skały były tak nagrzane, że aż jak długo trzymałeś na nich rękę to parzyły. Nigdy w życiu jeszcze nie szedłem w takim upale. W Afryce czy w Malezji aż takich upałów nie było.
W końcu wyszliśmy, spoceni na maksa. Woda którą nieśliśmy w ciągu tej pół godziny tak się nagrzała, że aż nie chcieliśmy jej pić, a musieliśmy.
Jednak warto było tak się pomęczyć. Widok ze szczytu zapierał dech w piersiach. Rzeczywiście jest to jedna z najładniejszych wysp na świecie, było jak w bajce. Trochę postaliśmy, porobiliśmy wiele zdjęć i musieliśmy wracać, było za gorąco. Baliśmy się, że słońce nas spali do reszty.
Na dole każdy z nas "musiał" się zanurzyć w oceanie indyjskim dla ochłody. Woda była ciepła, ale dla naszych rozpalonych ciał wydawała się lodowata. Dopiero po paru minutach wszystko wróciło do normy. Super tak było popluskać się w krystalicznie czystej wodzie i podziwiać tą wspaniałą wyspę co nas otacza.
Zaczęło coraz więcej łódek przypływać. Jak wybierasz dwu lub więcej dniowy rejs po wyspach to tutaj jest jedno z miejsc gdzie śpisz na łódce.
Była już 16:30 i przewodnik powiedział, że musimy wracać, bo mamy około 3 godziny do portu z którego startowaliśmy.
Nasza motorówka oczywiście nie ma żadnych świateł i nawigacji wiec po ciemku nie powinna pływać.
Jak to często w tym rejonie bywa, przyszła burza tropikalna. Lało ostro, a łódka nie miała wycieraczek na przednią szybę. Sternik prawie nic nie widział, ale cały czas pruł do przodu żeby zdążyć przed zmierzchem. Nie zdążył, ostatnie odcinki pokonywaliśmy już prawie po ciemku. Wiele innych łódek też nie było oświetlonych, oni tu chyba pływają na wyczucie.
Udało się, dopłynęliśmy do portu, gdzie czekał na nas samochód i zawiózł nas do oddalonego o 15 minut hotelu.
W końcu na twardym gruncie w ciszy można było się ochłodzić. A było po czym, dzień naprawdę należał do długich i ciężkich.
Człowiek już dawno zapomniał, że jeszcze istnieją miejsca w których czasami prąd wyłączają. Tutaj czasami nam wyłączali tak na minutę, dwie. Było wtedy tak fajnie cicho i ciemno.
2017.04.19 Świątynia Borobudur, Yogyakarta, Indonezja (dzień 11)
Dziś lecimy przez Bali na Komodo Island. Nie bylibyśmy jednak sobą jakbyśmy nie wykorzystali czasu co do ostatniej minuty i nie pojechali czegoś zobaczyć. Po śniadanku - konserwie hotelu (oczywiście konserwie z PRL), spakowani wsiedliśmy do auta z kierowcą i przewodnikiem. Kolejna wycieczka zorganizowana przez nasz hotel.
Światynia Borobodur jest największą i najstarszą świątynią buddyjską. Jest ona położona 40 km od Yoyakart'y. Droga minęła nam szybko bo mieliśmy super przewodnika. Po pierwsze, świątynia jest buddyjska a on wyznaje buddyzm. Tak więc od razu staje się idealną osobą do opowiadania o tej religii. Po drugie Pan miał niesamowitą wiedzę, dość dobry angielski i był przygotowany na najwyższym poziomie. Dał nam mapki, wydruki i zaczął opowiadać. Skończył dopiero jak odwoził nas na lotnisko 5h później.
Tak więc dowiedzieliśmy się, że świątynia Borobudur została wybudowana pomiędzy rokiem 778 AD a 842 AD. Ma ona 42 metry wysokości i jej podstawa mierzy 15.129 metrów kwadratowych. W całości wybudowana jest ze skał wulkanicznych. Jak to Pan przewodnik powiedział "gratis from the volcano". Za każdym razem jak wybucha wulkan jest to oczywiście tragedia. Ale ludzie potrafią tu znaleźć dobro w każdej rzeczy więc skały które wypluwa wulkan wykorzystują na budowę domów itp. Potrafią również rzeźbić w tych kamieniach. Jadąc ulicą widać piękne kopie buddy i inne posągi. Podobno zakup takiego posągu jest bardzo tani ale wysyłka niesamowicie droga. Nie dziwię się.
W samej świątyni znajdują się ponad 504 posągów prawdziwej wielkości, 73 wielkie i 1399 małych. Budda przedstawiony jest najczęściej w pozycji medytacji. Pozycji jest kilka. Ja na zdjeciu poniżej ulożyłam ręce w symbol nauki. Jest to obustronne - można tak pokazać jak nauczasz albo jak sam się uczysz.
Oprócz posągów znajduje się tam 2672 płasko-rzeźb. Świątynia składa się z 3 głównych poziomów. Pierwszy najbliższy ludziom przez co najniższy to poziom pokus. Jest to podstawa świątyni i na murkach otaczających świątynię można zobaczyć płaskorzeźby przedstawiające różne pokusy jak na przykład nałogi (picie, palenie, hazard), inną jest plotka, inny panel przedstawia narcyzm i chęć bycia u władzy itp. Troszkę pokus na ziemi jest więc i trochę tych paneli z rzeźbami też jest.
Następny poziom (strefa) to odrodzenie (strefa formy). Na tym poziomie przedstawione jest życie Siddhārtha, według wiary jest to ludzka postać Buddy. Podobno jest ponad 1200 historii przedstawionych w postaci płaskorzeźb i nasz przewodnik zna je wszystkie. Skupił się on jednak na najważniejszych i opowiedział historię Siddhārtha, jego narodziny, przepowiednia, że Siddhārtha umrze w nędzy i biedzie, jego zżyciena zamku, małżeństwo i wreszcie opuszczenie zamku. Podobno raz Siddhārtha usłyszał jak grajki śpiewali, że świat to raj. Siddhārtha więc postanowił opuścić zamek i zobaczyć co jest za murami. Jego ojciec, który bał się, że jego syn umrze w nędzy i ubóstwie nie chciał się na to zgodzić ale w końcu się zgodził pod warunkiem, że Siddhārtha będzie mieszkał w zamkach które tata dla niego wybudował po drodze.
Siddhārtha opuścił pałac i z początku mu się bardzo podobało. W pewnym momencie ujrzał starszą osobę. Zdziwiony tym widokiem spytał się co to jest za zwierzę, które wygląda jak człowiek ale ma 3 nogi (bo chodzi o lasce) Wytłumaczono mu, że to jest starość. Siddhārtha nie mógł uwierzyć, że nawet królowie się starzeją. Wtedy ktoś powiedział. Starość nie jest straszna. Jest coś gorszego. Tym czymś gorszym miała być choroba. Siddhārtha zobaczył wiele starszych ludzi, wiele ludzi pogrążonych w chorobie i bólu i bardzo go to zaniepokoiło.
Jak zazwyczaj w takich sytuacjach na pomoc przychodzi religia. Wtedy Siddhārtha poznał ascetów, którzy wierzyli w osiągnięcie nirwany, która daje ci życie wieczne. Siddhārtha postanowił się do nich przyłączyć. Najgorsza przepowiednia się spełniała. Ojciec (Król) Siddhārtha tego właśnie się obawiał więc obiecał mu, wszystko byleby tylko nie wyprowadzał się z pałacu. Siddhārtha jednak zapytał czy ojciec może mu dać lekarstwo, żeby się nie starzał i nigdy nie chorował. Oczywiście to było niemożliwe i Siddhārtha opuścił zamek.
Siddhārtha przyłączył się do Ascetów ale bardzo szybko zrozumiał, że ich techniki nie są najlepsze. Siddhārtha szukał balansu w życiu a nie popadania ze skrajności w skrajność. Z jednej strony mieszkał w zamku, miał jedzenia i rozrywek pod dostatkiem a z drugiej z Ascetami głodował, marznął i wykańczał pomału swój organizm. Na szczęście szybko uzmysłowił sobie, że to nie prawda. Zrozumiał, że ciało musi być silne i zdrowe. Dlatego nie można się objadać ale też nie można zagładzać się. Wtedy dopiero można medytować i osiągnąć nirwanę.
Ludzie jednak go nie słuchali. Każdy dalej wierzył, że aby dobrze medytować trzeba się zagładzać. Siddhārtha poprosił więc o jakiś znak czy jego podejście do medytacji jest poprawne. Pewnego dnia wziął więc miskę z ryżem i wrzucił ją na wodę. Stał się cud bo miska zamiast z prądem popłynęła do góry (pod prąd). Właśnie to jest miska z ryżem:
Każdy kto widzi te rzeźby po raz pierwszy jest przekonany, że są to dzwonki. Też tak myślałam do dziś Tak naprawdę jest to przewrócona miska z ryżem (na znak miski płynącej pod prąd) a szpikulec który ją przykrywa jest wskaźnikiem do nieba. Jest to bardzo symboliczna rzeźba i główny element dekoracyjny ostatniego poziomu świątyni - poziomu nirwany.
W każdym "dzwonie" znajduje się posąg buddy ale tylko jeden jest odkryty.
I takim oto sposobem doszliśmy do Nirwany. Moja opowieść jest bardzo skrótowa i na pewno zrozumienie całego buddyzmu wymaga dużo więcej czasu. Uważam jednak, że przewodnik odwalił kawał dobrej roboty, tłumacząc nam wszystkie szczegóły.
Przewodnik strasznie nie lubi islamistów ale tych radykalnych, którzy zabijają w imię Allacha. W Yogyakarcie jest skupisko wszystkich religii. Widać było dużo dzieci wyznania muzułmańskiego. Przewodnik objaśnił, że ci muzułmanie którzy mieszkają na Javie są mniej restrykcyjni i zdecydowanie nie wierzą, że zabicie kogoś da im świętość. Przewodnik wieży, że nowe pokolenie zacznie odrzucać islam albo przynajmniej interpretować go po nowemu, gdzie nie trzeba zabijać innych. W sumie Chrześcijanie też mieli swoje wojny krzyżowe, które w miarę szybko się skończyły. Miejmy nadzieję, że islamskie zabijanie w imię Allaha też się szybko skończy i transformacja stanie się szybciej.
Po głównej świątyni pojechaliśmy jeszcze do mniejszej świątyni buddyjskiej natomiast z wielkim posągiem buddy - przynajmniej największym w tym rejonie. Posąg buddy robił wrażenie ale większe zrobiło na nas drzewo, Fikus Pengalesis. Jest to drzewo, które wypuszcza korzenie z gałęzi do ziemi. Jest to porównywalne z życiem, rośniemy, rozwijamy się aby ponownie powrócić do naszego źródła.
Do tej pory nie spotkaliśmy się z naganiaczami. W żadnym kraju nikt nie namawiał nas do kupowania czegoś na siłę. Czasem zawołali, zaprosili do środka ale nic na siłę. Natomiast to co się działo przy tych świątyniach to masakra. Ledwo otworzyły się drzwi naszego samochodu to byliśmy otoczeni grupą sprzedawców. Każdy chciał nam coś wcisnąć. To samo w drodze powrotnej. Zaczynali zawsze od jakiejś wysokiej ceny - ceny bardziej Manhattańskiej. Kiedy jednak nie chcieliśmy kupić to potrafili zejść do ceny która była 20% pierwotnej ceny. Ja osobiście nie lubię się targować więc wychodziłam z pustymi rękami a szkoda. Niektóre rzeczy mieli bardzo ładne i jakby ustawaili stałą cenę to pewnie byśmy więcej kupili, bo tanie i ładne.
Pomimo, że była dopiero 1 popołudniu my nauczyliśmy się wiele i wiele zobaczyliśmy. Zmieniam zdanie jeśli chodzi o przewodników. Czasem warto dopłacić i dowiedzieć się czegoś nowego, zrozumieć, że dzwon to tak naprawdę miska ryżu. Naszym następnym przystankiem było lotnisko. Lecieliśmy na Bali ale tylko przenocować. Naszą główną destynacją jest Komodo National Park. Park Narodowy położony na 3 wyspach (Komodo, Rinca i Padar) jest domkiem dla największych jaszczurów na świecie. Park zwiedza się łódkami, które wypływają z wyspy Flores. Tam też znajduje się lotnisko (LBJ). Do Labuhanbajo można się dostać z Bali albo z innych mniejszych wysp. Choć najpopularniejsze są połączenia z Bali. Dlatego aby nie mieć długiej przesiadki zdecydowaliśmy się spędzić noc na Bali i dopiero rano polecieć na Komodo. Lot minął spokojnie i szybko po kolacji poszliśmy spać. Tak więc ciężko powiedzieć, że byliśmy na Bali.
2017.04.18 Merapi Wulkan, Yogyakarta, Indonezja (dzień 10)
Indonezja ma najwięcej aktywnych wulkanów niż jakikolwiek inny kraj, dokładnie ma ich 76. Niektóre wybuchają co parę lat, a niektóre znacznie rzadziej. Najbardziej aktywnym wulkanem jest Merapi, na który oczywiście dzisiaj mamy zamiar się wspiąć.
Nie idziemy na niego dlatego, że jest najbardziej aktywny, tylko dlatego, że nam najbardziej pasuje. Nie jest techniczny i nie trzeba sprzętu wspinaczkowego, ale też nie jest łatwy i nie ma tam setek ludzi, jak np. na Bromo. Można go zrobić w jeden dzień i jest jednym z ciekawszych wulkanów w całej Indonezji.
Merapi ostatni raz wybuchł w 2010 i "trochę" narozrabiał. Wyrzucał skały na parę kilometrów do góry i spadały one w promieniu kilkudziesięciu kilometrów. O wybuchu sejsmolodzy wiedzieli już wcześniej, ewakuowali ogromną ilość ludzi z terenów sąsiadujących z górą, ale i tak zginęło ponad 300 osób. Przez dwa lata góra była zamknięta na wspinaczkę, a szczyt obniżył się o kilkadziesiąt metrów i jego aktualna wysokość to 2930 m (9613 ft). Miesiącami ludzie musieli chodzić w maskach, nawet w oddalonym o 60 km mieście Yogyakarta. Paro-centymetrowa warstwa popiołu leżała na ziemi przez długi czas. Dopiero gdzieś po dwóch lata flora wróciła do stanu sprzed wybuchu. Zginęła potężna ilość zwierzyny. Lawa zalała wiele terenów, tworząc spustoszenie i wielkie powodzie ponieważ wpływała do koryt rzek.
Następny wybuch nikt nie wie kiedy będzie. Merapi wybuchał średnio co 4-5 lat. Ostatnio było to w 2010, czyli 7 lat temu. Historia wybuchów mówi, że jak Merapi długo nie eksplodował (10-15lat) to potem wybucha z potężną siłą tworząc jeszcze większe spustoszenia. Lokalna ludność boi się tego, oni wiedzą, że na pewno wybuchnie. Nie chcą żeby to się teraz stało, ale też wiedzą, że im dłużej wulkan "czeka" tym wybuch może być potężniejszy. Ludzie nie mają żadnego na to wpływu. Żyją jakby nigdy nic, ale na pewno w ich głowach jest ta świadomość, że pewnego dnia Merapi się obudzi i po raz kolejny drastycznie zmieni ich życie. I pewnie dlatego się modlą i składają ofiary.
Z naszego hotelu do początku trekingu (północna strona) jest około 2 godziny samochodem. Kiedyś można było wychodzić z południowej strony, ale po wybuchu w 2010 ta część wulkanu już jest niedostępna.
O 2:30 rano przyjechał po nas kierowca i pojechaliśmy się wspinać. Mieliśmy nadzieję, że pośpimy coś w samochodzie, ale niestety nie dało się. Indonezja nie ma dobrych dróg. Wiele ostrych serpentyn, niepłynny ruch uliczny i niezliczona ilość głębokich dziur. Z drugiej strony nie przypuszczaliśmy, że w nocy tyle się dzieje na ulicach w małych miasteczkach. Wiele ludzi się krzątało, jechało swoimi skuterkami załadowanym "po dach" najdziwniejszymi rzeczami, część lokalnych już otwierała swoje budy żeby coś sprzedawać. Ogólnie bardzo ciekawe widowisko.
Gdzieś o 4:30 podjechaliśmy pod "office" park rangera, który przywitał nas kawą i troszkę opowiedział o hiku. Został przydzielony nam lokalny przewodnik i ruszyliśmy w górę. Przewodnik nie jest wymagany na ten wulkan, ale jest polecany. Nie ma szlaku i jest wiele ścieżek, które mogą cię wyprowadzić w las. Zwłaszcza, że początek trekingu był jeszcze po ciemku. Później się przekonaliśmy, że to był bardzo dobry pomysł mieć przewodnika. Nie dość, że nie musieliśmy wyszukiwać dobrej ścieżki, to jeszcze dowiedzieliśmy się wiele ciekawych rzeczy o wulkanie i o lokalnym życiu przeciętnych ludzi. Oni nie mają tu lekko, oprowadzanie ludzi po wulkanach to często jest ich jedyny dochód. Nas to niewiele kosztowało (300,000 IRD, czyli $24), a dla nich to jest dużo kasy. W ten dzień szło 10-12 grup i każda miała lokalnego przewodnika.
Od samego początku szliśmy ostro pod górę. Nawet pierwsze 10 minut było po betonie, który się szybko skończył i zaczęła się gliniana, śliska ziemia. Nie padało, ale była ostra rosa i wszystko było wilgotne. Jak na razie szliśmy tropikalną dżunglą, w której czasami wyłaniały się małe plantacje z różnymi warzywami, jak brokuły, sałata, pietruszka i parę innych których nazw nie znamy. Takie organiczne na maksa warzywa z wulkanicznej ziemi muszą być pyszne i zdrowe, nie? Trochę je tu jemy i nam bardzo smakują.
O tej porze wyszliśmy już z dżungli i naszym oczom ukazała się wspaniała wulkaniczna kraina w promieniach wschodzącego słońca.
Treking zaczęliśmy z wysokości gdzieś 1700 metrów o godzinie 4:45. Godzinę później zaczęło się rozwidniać, a gdzieś o 6:30 wschodzące słońce powiedziało nam dzień dobry.
Dużo ludzi zaczyna treking o 1 w nocy i wychodzi na szczyt na wschód słońca.
Nam się nie chciało wyjeżdżać z hotelu o 11 wieczór, więc słońce zastało nas trochę niżej.
Po wyjściu z lasu zaczęliśmy iść stromo do góry po skałach. Ręce już potrzebowaliśmy nie tylko do robienia zdjęć, ale też do trzymania się skał. Około 8 rano doszliśmy do płaskowyżu który znajduje się na wysokości 2600 metrów. Lokalni nazywają to Pos 3, albo Mt. Merapi base camp. Część ludzi dzień wcześniej tutaj dochodzi, rozbija namiot i następnego dni nad ranem atakuje szczyt.
Tutaj zrobiliśmy sobie dłuższą przerwę przed zaatakowaniem szczytu. Merapi jest bardzo aktywnym wulkanem i na szczycie nie powinno się długo przebywać ze względu na złą jakoś powietrza jaka tam występuje.
Tutaj też mijaliśmy grupy które już wracały ze szczytu ze wschodu słońca i mówiły, że nie jest łatwo, ale jest warto się po wspinać. Przewodnik nam powiedział, że miał już ok 15 polskich grup które szły z nim na Merapi, ale niewiele z nich szło dalej. Większość dochodziła tutaj, albo szła na mniejszą górę obok. My oczywiście jesteśmy najlepsi i jak tylko pogoda i warunki pozwalają to idziemy dalej. Oczywiście jak to jest w miarę bezpiecznie.
Pogoda niestety zaczęła się psuć. Chmury szybko się podnosiły i coraz więcej zasłaniały widoków. Przewodnik powiedział, że musimy już iść jak chcemy wyjść na szczyt.
Ruszyliśmy. Pierwsze 200 metrów w pionie było po wulkanicznych piargach. Ciężko było. Wszystko się osuwało w dół. Z każdym krokiem do przodu, robiłeś pół kroku do tyłu. Do tego byliśmy już prawie na 3000 metrów i oddychanie stawało się cięższe.
Dobrze, że mieliśmy przewodnika. Często chmury były gęste i mało co było widać. Nie mieliśmy stuptutów, więc drobne kamienie wpadały nam do butów, co oczywiście nie ułatwiało wspinaczki. O 8:45 piargi się skończyły i ostatnie 200 metrów pokonywaliśmy po stromych skałach.
Było stromo, ale nie aż tak żeby było niebezpiecznie, czy żeby był potrzebny sprzęt do wspinaczki. Wiadomo trzeba było uważać i dobrze się trzymać skał, ale tak przecież jest w wysokich górach. Nie było trudniej niż na wielu innych hikach na jakiś już byliśmy. Przewodnik pokazywał nam miejsca w których czujesz ciepło od płynącej w głębi lawy. Powiem wam, że jest to ciekawe uczucie.
O 9:15 czasu lokalnego, dwuosobowa załoga z Polski, wraz z lokalnym przewodnikiem stanęła na szczycie jednego z najbardziej aktywnych wulkanów na naszej Planecie. Zdobyliśmy Mt. Merapi ! Hura...!!!
Ale tu śmierdziało siarą. Czasami jak zawiało, to aż ciężko było oddychać. Niestety nie widzieliśmy krateru, chmury na dobre zagościły na szczycie. Szkoda, bo ponoć krater jest piękny i ładnie widać czerwoną magmę. Krawędź krateru jest wąska i trzeba uważać. Ostatnio jeden z przewodników się potknął i wpadł do krateru. Wiadomo co się z nim stało, nigdy go już nie znaleziono.
Przewodnik miał rację, na szczycie nie można za długo przebywać. Wdychanie tego wszystkiego co wydala wulkan z pewnością dla nas nie jest zdrowe. Ruszyliśmy W dół. Na początku pomału po skałach, a potem w przyspieszonym tempie po piargach.
Teraz ruchomy wulkaniczny żwir ułatwiał nam zadanie. Można było prawie zbiegać. Wiadomo, czasami za szybko i lądowało się na tyłku. Było miękko, więc nie bolało, a żwir z butów i z innych części ubrań wysypaliśmy na przerwie w base camp.
Długiej przerwy nie robiliśmy, bo pogoda się pogarszała. Niestety przez ostatnią ponad godzinę szliśmy już w deszczu. Na początku kropiło, a potem już ostro lało. Schodzenie po stromej, glinianej ziemi w deszczu nie należało do przyjemnych. Było ślisko na maksa. Szliśmy pomału i teraz mogliśmy podziwiać tropikalny las w świetle dziennym.
Niżej plantacją ustąpiły lasy. Najbardziej uprawiają w Indonezji ryż. W tym rejonie jest za wysoko na ryż, ale niżej są niezliczone pola uprawne. W tym klimacie zbiory ryżu można robić 4 razy w roku. Żeby tak w Polsce ziemniaki też się zbierało 4 razy w roku. Ale byśmy mieli ziemniaków!
Ryż jest ich najważniejszą potrawą. Jedzenie bez ryżu nigdy nie będzie głównym jedzeniem, zawsze będzie przekąską.
Około 13 doszliśmy do New Selo. Jest to miejsce z którego dzisiaj nad ranem rozpoczynaliśmy nasz treking. Przyjechał po nas samochód i zjechaliśmy w dół do park rangera, który ugościł nas gorącą herbatą. Trochę u niego posiedzieliśmy, pogadaliśmy o Indonezji i ruszyliśmy w 2.5 godzinną drogę powrotną do naszego hotelu.
Żołądek zaczął się dopominać o jakiś pokarm, bo poza czekoladą i paroma batonami energetycznymi, nic nie jedliśmy od 2 w nocy. W hotelu mają fajną restaurację, odwiedziliśmy ją i zamówiłem sobie surową wołowinę na gorącym kamieniu. Super smakowała z lokalnymi sosami.
Nasz hotel Hyatt ma wielkie tropikalne ogrody, które w nocy ładnie są oświetlone. Tak się najedliśmy, że musiał być obowiązkowy spacer na trawienie.
Chodząc po ogrodach natrafiliśmy na fajny bar, w którym grała muzyka na żywo. Do wejścia niewiele nas musieli namawiać. Zimne piwko znowu dodało energii na parę godzin. Zespół zrobił sobie przerwę, solista nas odwiedził przy stoliku i znowu dowiedzieliśmy się parę ciekawostek od lokalnego.
Już chyba było po północy jak spanie nas dopadło. W sumie to już prawie 24h jesteśmy na nogach, a i dzień nie należał do łatwych. Udaliśmy się do pokoju i padliśmy do łóżek. Jutro rano znowu wstajemy wcześnie i dalej zapuszczamy się w ten piękny i dziewiczy kraj.
2017.04.17 Pramaban Temple, Yogyakarta, Indonezja (dzień 9)
Kolejny dzień, kolejny samolot, kolejny kraj, kolejna strefa czasowa. Na tych wakacjach latamy troszkę z miejsca na miejsce (albo lepiej z kwiatka na kwiatek) i zmieniamy kraje, miasta jak rękawiczki. Będąc w Malezji mieliśmy do wyboru albo polecieć na Borneo albo na inne wyspy Indonezji. Borneo jest podzielone między trzema krajami, Malezją, Indonezją i Brunei.
My jednak postawiliśmy na Indonezję. Chcieliśmy zobaczyć słynne świątynie jak i wspiąć się na jakiś wulkan. Tak więc po wesołej nocy w Singapurze, niedużej ilości snu i szybkim śniadaniu czyli konserwy, znów założyliśmy plecaki na nasze plecy i ruszyliśmy w drogę na lotnisko.
Obeznani już w Singapurskim metrze szybko dojechaliśmy na lotnisko - podobno najlepsze na świecie. Nie mieliśmy na nim dużo czasu więc nie odkryliśmy wszystkich zakamarków. Podobno ma wiele do zaoferowania i jest idealne jak potrzebujesz się przesiąść. Na pewno przez 2-3 godziny jest tam co robić. My odwiedziliśmy tylko sklep bezcłowy. Jak już Darek pisał, ceny alkoholu tu są bardzo wysokie. Nawet na bezcłówce też były zaporowe ceny. Plusem jednak była możliwość potestowania tak więc Daruś nie mógł przejść obojętnie koło takiej kolekcji otwartych butelek.
Szybkie zakupy i lecimy. Tym razem testujemy AirAsia. Są to linie lotnicze bardzo popularne i rozbudowane we wschodniej Azji. Można się nimi dostać prawie na każdą wyspę. Są też dość tanie więc spodziewaliśmy się bardzo ubogiego serwisu. Oczywiście nie jest to standard długo dystansowych linii lotniczych ale nie można narzekać. Odprawa poszła sprawnie, w samym samolocie miejsca jest wystarczająco a jedzenie czy picie można sobie dokupić.
Lot zajął tylko 1.5h i w południe szczęśliwie wylądowaliśmy w Yogyakarcie. Widać, że oddalamy się od dużych miast bo lotniska są coraz mniejsze i w tym przypadku mogliśmy normalnie przejść płytą lotniska. Na lotnisku czekał już na nas kierowca i Pani przewodniczka. Myśleliśmy wynająć samochody ale ceny za wynajęcie samochodu były bardzo wysokie a jedyną wypożyczalnią był AVIS. Dlatego zdecydowaliśmy się napisać do hotelu czy by nam nie pomogli z transportem i się okazało, że mogą wszystko dla nas zorganizować. Zdecydowanie polecam tą formę zwiedzania Indonezji. Po pierwsze ruch na drogach jest zwariowany, skuterów tu jak komarów na Mazurach, przepisy są zerowe a do tego co jakiś czas ktoś lokalny stoi na środku skrzyżowania i chce od ciebie jakąś kasę (nie sądzę, że jest to officialne). Tak więc wszyscy się ucieszyli, że nie muszą prowadzić samochodów i mogą spokojnie sobie siedzieć z tyłu i czasem przysypiać.
Yogyakarta, zwana przez lokalnych Jogja [dżogdżia] jest największym miastem w Centralnej Javie. Cała wyspa Java podzielona jest na 3 rejony (wschodnia, zachodnia i centralna część). Jakarta (stolica kraju) jest największym miastem Zachodniej części a Surabaya wschodniej. Podobno Yogyakarta znaczy pokój a Jakarta zwycięstwo. Yogakarta jest położona wśród 3 największych atrakcji jakie oferuje wyspa. Po pierwsze jest oddalona tylko 2 godziny od jednego z najbardziej czynnych wulkanów w Indonezji (wulkan Merapi). Po drugie w rejonie miasta znajdują się piękne świątynie - szczególnie dwie zasługują na uwagę: Prambanan Temple i Borobodur Temple.
Jak się możecie domyśleć taki właśnie była nasz plan. Zaczęliśmy od Prambanan Temple. Jest to najwyższa i podobno najładniejsza świątynia Hinduska. Wybudowana była w IX wieku naszej ery (856 AD). Świątynia ta dedykowana jest Trimurti - postaci boga w trzech postaciach, Brahma - twórca, Vishnu - opiekun i Shiva - niszczyciel.
Po świątyni jak i do środka można wchodzić i podziwiać niesamowite dekoracje. Po raz kolejny dziwi nas jak w tamtych czasach udzie potrafili tak dokładnie rzeźbić i jakim cudem to wszystko przetrwało lata.
W parku Parmbanan jest jeszcze jedna świątynia, Lumbung Temple. Tym razem jest ona buddyjska. Nasza Pani przewodnik wybrała szybszą wersję zwiedzania i zaprowadziła nas do małego pociągu który objeżdża cały park. Do Lumbung można też dojść na nogach - co niekoniecznie jest dobrym pomysłem. Pociąg ma jednak mały minus. Po zajechaniu masz tylko 5 minut na zrobienie zdjęcia i musisz wracać do pociągu, który na ciebie czeka. Jak idziesz na nogach to masz tyle czasu ile chcesz.
Oczywiście my wypadliśmy z pociągu i pognaliśmy do środka więc i tak udało nam się troszkę połazić po niej.
Zdecydowanie mniej ludzi dociera do Świątyni Lumbung. W Parambanan było multum ludzi a do tego dużo wycieczek szkolnych. Aż się zdziwiłam, że aż tyle szkół zwiedza to. W Indonezji jest moda na zbieranie zdjęć z turystami. Często dzieciaki ze szkół podchodziły do nas, żeby sobie zrobić zdjęcie z nami. Podobno to taka moda i potem się chwalą swoim kolegom na Facebook. Nie do końca rozumiem co w tym takiego ekscytującego ale z drugiej strony jak my lecimy do jakiejś Afryki czy innych egzotycznych krajów to też chcemy zdjęcia z lokalnymi.
Po Pramaban pojechaliśmy do jeszcze jednej dużo mniejszej świątyni, Plaosan Temple. Fajnie było pogonić znów między starymi kamieniami. Niedaleko świątyni znajdują się pola ryżowe. Ogólnie bardzo dużo widuje się plantacji ryżu po drodze. Podobno Indonezja jest najbardziej rolniczym krajem na ziemi. Jestem w stanie w to uwierzyć bo naprawdę dużo widuje się tu ludzi pracujących w polu i uprawiających różnego rodzaju warzywa, rośliny.
Ostatnim przystankiem była plantacja kawy. Indonezja słynie również z produkcji kawy. Uprawiają oni dwa rodzaje kawy: Arabica i Robusta. Arabica jest lepsza i droższa ponieważ jest bardziej delikatna. Rośnie ona wysoko w górach przez co jest jej ogólnie mniej. Robusta natomiast jest bardzo popularną kawą, uprawianą wszędzie - prawie w każdych warunkach.
Dodatkowo w Indonezji jest słynna kawa Luwak. Do jej wyprodukowania potrzebne są zwierzątka zwane Łaskun Palmowy. Zjada on tylko najlepsze owoce kawy, te które są czerwone, słodkie i dojrzałe.
Następnie je wydala. Ponieważ jednak jego żołądek nie trawi ziaren kawy wydalane są one w skorupce a dodatkowo soki trawienne sprawiają, że kawa ma unikatowy smak. Następnie ludzie chodzą po plantacjach i szukają tych wydalonych ziaren kawy. Wyglądają one mniej więcej tak jak na zdjęciu.
Następnie "kupy" są czyszczone i myte oraz ziarna są wyłuskiwane ze skorupek. Proces jest ręczny i czasochłonny dlatego pewnie cena kawy jest dość wysoka. Podobno jest to najdroższa kawa na świecie. Nie wiem po ile jest w US czy w Polsce ale myśmy zapłacili $30 za małą torebkę 100g.
Obrane ziarna są następnie palone 3-4 godziny. W maszynce jak na zdjęciu poniżej ziarna pali się aby uzyskały czarny kolor i stały się kawą zdatną do picia.
I voila - teraz można się wreszcie napić tej wspaniałej kawy. Pewnie teraz każdy z was się zapyta no i jak smakuje, czy warto dopłacić itp. Jest delikatniejsza. Na pewno jest dużo lepsza, mniej kwaśna i mniej gorzka niż regularne kawy które pijemy na co dzień.
Pod wieczór wreszcie dotarliśmy do hotelu. Zmęczeni, głodni ale z głową pełną wspomnień i wrażeń. W Hayatt Regency w Yogyakarcie, śpimy dwie noce. Hotel na zdjęciach wyglądał na dość wypasiony i rzeczywiście był. Można pospacerować po ogrodzie, zagrać w golfa, iść do basenów itp.
My niestety nie mogliśmy dziś długo siedzieć i zaraz po kolacji poszliśmy spać. Jutro idziemy na hike i wychodzimy z hotelu o 2:30 rano. Idziemy zdobyć wulkan Merapi.