2017.04.18 Merapi Wulkan, Yogyakarta, Indonezja (dzień 10)
Indonezja ma najwięcej aktywnych wulkanów niż jakikolwiek inny kraj, dokładnie ma ich 76. Niektóre wybuchają co parę lat, a niektóre znacznie rzadziej. Najbardziej aktywnym wulkanem jest Merapi, na który oczywiście dzisiaj mamy zamiar się wspiąć.
Nie idziemy na niego dlatego, że jest najbardziej aktywny, tylko dlatego, że nam najbardziej pasuje. Nie jest techniczny i nie trzeba sprzętu wspinaczkowego, ale też nie jest łatwy i nie ma tam setek ludzi, jak np. na Bromo. Można go zrobić w jeden dzień i jest jednym z ciekawszych wulkanów w całej Indonezji.
Merapi ostatni raz wybuchł w 2010 i "trochę" narozrabiał. Wyrzucał skały na parę kilometrów do góry i spadały one w promieniu kilkudziesięciu kilometrów. O wybuchu sejsmolodzy wiedzieli już wcześniej, ewakuowali ogromną ilość ludzi z terenów sąsiadujących z górą, ale i tak zginęło ponad 300 osób. Przez dwa lata góra była zamknięta na wspinaczkę, a szczyt obniżył się o kilkadziesiąt metrów i jego aktualna wysokość to 2930 m (9613 ft). Miesiącami ludzie musieli chodzić w maskach, nawet w oddalonym o 60 km mieście Yogyakarta. Paro-centymetrowa warstwa popiołu leżała na ziemi przez długi czas. Dopiero gdzieś po dwóch lata flora wróciła do stanu sprzed wybuchu. Zginęła potężna ilość zwierzyny. Lawa zalała wiele terenów, tworząc spustoszenie i wielkie powodzie ponieważ wpływała do koryt rzek.
Następny wybuch nikt nie wie kiedy będzie. Merapi wybuchał średnio co 4-5 lat. Ostatnio było to w 2010, czyli 7 lat temu. Historia wybuchów mówi, że jak Merapi długo nie eksplodował (10-15lat) to potem wybucha z potężną siłą tworząc jeszcze większe spustoszenia. Lokalna ludność boi się tego, oni wiedzą, że na pewno wybuchnie. Nie chcą żeby to się teraz stało, ale też wiedzą, że im dłużej wulkan "czeka" tym wybuch może być potężniejszy. Ludzie nie mają żadnego na to wpływu. Żyją jakby nigdy nic, ale na pewno w ich głowach jest ta świadomość, że pewnego dnia Merapi się obudzi i po raz kolejny drastycznie zmieni ich życie. I pewnie dlatego się modlą i składają ofiary.
Z naszego hotelu do początku trekingu (północna strona) jest około 2 godziny samochodem. Kiedyś można było wychodzić z południowej strony, ale po wybuchu w 2010 ta część wulkanu już jest niedostępna.
O 2:30 rano przyjechał po nas kierowca i pojechaliśmy się wspinać. Mieliśmy nadzieję, że pośpimy coś w samochodzie, ale niestety nie dało się. Indonezja nie ma dobrych dróg. Wiele ostrych serpentyn, niepłynny ruch uliczny i niezliczona ilość głębokich dziur. Z drugiej strony nie przypuszczaliśmy, że w nocy tyle się dzieje na ulicach w małych miasteczkach. Wiele ludzi się krzątało, jechało swoimi skuterkami załadowanym "po dach" najdziwniejszymi rzeczami, część lokalnych już otwierała swoje budy żeby coś sprzedawać. Ogólnie bardzo ciekawe widowisko.
Gdzieś o 4:30 podjechaliśmy pod "office" park rangera, który przywitał nas kawą i troszkę opowiedział o hiku. Został przydzielony nam lokalny przewodnik i ruszyliśmy w górę. Przewodnik nie jest wymagany na ten wulkan, ale jest polecany. Nie ma szlaku i jest wiele ścieżek, które mogą cię wyprowadzić w las. Zwłaszcza, że początek trekingu był jeszcze po ciemku. Później się przekonaliśmy, że to był bardzo dobry pomysł mieć przewodnika. Nie dość, że nie musieliśmy wyszukiwać dobrej ścieżki, to jeszcze dowiedzieliśmy się wiele ciekawych rzeczy o wulkanie i o lokalnym życiu przeciętnych ludzi. Oni nie mają tu lekko, oprowadzanie ludzi po wulkanach to często jest ich jedyny dochód. Nas to niewiele kosztowało (300,000 IRD, czyli $24), a dla nich to jest dużo kasy. W ten dzień szło 10-12 grup i każda miała lokalnego przewodnika.
Od samego początku szliśmy ostro pod górę. Nawet pierwsze 10 minut było po betonie, który się szybko skończył i zaczęła się gliniana, śliska ziemia. Nie padało, ale była ostra rosa i wszystko było wilgotne. Jak na razie szliśmy tropikalną dżunglą, w której czasami wyłaniały się małe plantacje z różnymi warzywami, jak brokuły, sałata, pietruszka i parę innych których nazw nie znamy. Takie organiczne na maksa warzywa z wulkanicznej ziemi muszą być pyszne i zdrowe, nie? Trochę je tu jemy i nam bardzo smakują.
O tej porze wyszliśmy już z dżungli i naszym oczom ukazała się wspaniała wulkaniczna kraina w promieniach wschodzącego słońca.
Treking zaczęliśmy z wysokości gdzieś 1700 metrów o godzinie 4:45. Godzinę później zaczęło się rozwidniać, a gdzieś o 6:30 wschodzące słońce powiedziało nam dzień dobry.
Dużo ludzi zaczyna treking o 1 w nocy i wychodzi na szczyt na wschód słońca.
Nam się nie chciało wyjeżdżać z hotelu o 11 wieczór, więc słońce zastało nas trochę niżej.
Po wyjściu z lasu zaczęliśmy iść stromo do góry po skałach. Ręce już potrzebowaliśmy nie tylko do robienia zdjęć, ale też do trzymania się skał. Około 8 rano doszliśmy do płaskowyżu który znajduje się na wysokości 2600 metrów. Lokalni nazywają to Pos 3, albo Mt. Merapi base camp. Część ludzi dzień wcześniej tutaj dochodzi, rozbija namiot i następnego dni nad ranem atakuje szczyt.
Tutaj zrobiliśmy sobie dłuższą przerwę przed zaatakowaniem szczytu. Merapi jest bardzo aktywnym wulkanem i na szczycie nie powinno się długo przebywać ze względu na złą jakoś powietrza jaka tam występuje.
Tutaj też mijaliśmy grupy które już wracały ze szczytu ze wschodu słońca i mówiły, że nie jest łatwo, ale jest warto się po wspinać. Przewodnik nam powiedział, że miał już ok 15 polskich grup które szły z nim na Merapi, ale niewiele z nich szło dalej. Większość dochodziła tutaj, albo szła na mniejszą górę obok. My oczywiście jesteśmy najlepsi i jak tylko pogoda i warunki pozwalają to idziemy dalej. Oczywiście jak to jest w miarę bezpiecznie.
Pogoda niestety zaczęła się psuć. Chmury szybko się podnosiły i coraz więcej zasłaniały widoków. Przewodnik powiedział, że musimy już iść jak chcemy wyjść na szczyt.
Ruszyliśmy. Pierwsze 200 metrów w pionie było po wulkanicznych piargach. Ciężko było. Wszystko się osuwało w dół. Z każdym krokiem do przodu, robiłeś pół kroku do tyłu. Do tego byliśmy już prawie na 3000 metrów i oddychanie stawało się cięższe.
Dobrze, że mieliśmy przewodnika. Często chmury były gęste i mało co było widać. Nie mieliśmy stuptutów, więc drobne kamienie wpadały nam do butów, co oczywiście nie ułatwiało wspinaczki. O 8:45 piargi się skończyły i ostatnie 200 metrów pokonywaliśmy po stromych skałach.
Było stromo, ale nie aż tak żeby było niebezpiecznie, czy żeby był potrzebny sprzęt do wspinaczki. Wiadomo trzeba było uważać i dobrze się trzymać skał, ale tak przecież jest w wysokich górach. Nie było trudniej niż na wielu innych hikach na jakiś już byliśmy. Przewodnik pokazywał nam miejsca w których czujesz ciepło od płynącej w głębi lawy. Powiem wam, że jest to ciekawe uczucie.
O 9:15 czasu lokalnego, dwuosobowa załoga z Polski, wraz z lokalnym przewodnikiem stanęła na szczycie jednego z najbardziej aktywnych wulkanów na naszej Planecie. Zdobyliśmy Mt. Merapi ! Hura...!!!
Ale tu śmierdziało siarą. Czasami jak zawiało, to aż ciężko było oddychać. Niestety nie widzieliśmy krateru, chmury na dobre zagościły na szczycie. Szkoda, bo ponoć krater jest piękny i ładnie widać czerwoną magmę. Krawędź krateru jest wąska i trzeba uważać. Ostatnio jeden z przewodników się potknął i wpadł do krateru. Wiadomo co się z nim stało, nigdy go już nie znaleziono.
Przewodnik miał rację, na szczycie nie można za długo przebywać. Wdychanie tego wszystkiego co wydala wulkan z pewnością dla nas nie jest zdrowe. Ruszyliśmy W dół. Na początku pomału po skałach, a potem w przyspieszonym tempie po piargach.
Teraz ruchomy wulkaniczny żwir ułatwiał nam zadanie. Można było prawie zbiegać. Wiadomo, czasami za szybko i lądowało się na tyłku. Było miękko, więc nie bolało, a żwir z butów i z innych części ubrań wysypaliśmy na przerwie w base camp.
Długiej przerwy nie robiliśmy, bo pogoda się pogarszała. Niestety przez ostatnią ponad godzinę szliśmy już w deszczu. Na początku kropiło, a potem już ostro lało. Schodzenie po stromej, glinianej ziemi w deszczu nie należało do przyjemnych. Było ślisko na maksa. Szliśmy pomału i teraz mogliśmy podziwiać tropikalny las w świetle dziennym.
Niżej plantacją ustąpiły lasy. Najbardziej uprawiają w Indonezji ryż. W tym rejonie jest za wysoko na ryż, ale niżej są niezliczone pola uprawne. W tym klimacie zbiory ryżu można robić 4 razy w roku. Żeby tak w Polsce ziemniaki też się zbierało 4 razy w roku. Ale byśmy mieli ziemniaków!
Ryż jest ich najważniejszą potrawą. Jedzenie bez ryżu nigdy nie będzie głównym jedzeniem, zawsze będzie przekąską.
Około 13 doszliśmy do New Selo. Jest to miejsce z którego dzisiaj nad ranem rozpoczynaliśmy nasz treking. Przyjechał po nas samochód i zjechaliśmy w dół do park rangera, który ugościł nas gorącą herbatą. Trochę u niego posiedzieliśmy, pogadaliśmy o Indonezji i ruszyliśmy w 2.5 godzinną drogę powrotną do naszego hotelu.
Żołądek zaczął się dopominać o jakiś pokarm, bo poza czekoladą i paroma batonami energetycznymi, nic nie jedliśmy od 2 w nocy. W hotelu mają fajną restaurację, odwiedziliśmy ją i zamówiłem sobie surową wołowinę na gorącym kamieniu. Super smakowała z lokalnymi sosami.
Nasz hotel Hyatt ma wielkie tropikalne ogrody, które w nocy ładnie są oświetlone. Tak się najedliśmy, że musiał być obowiązkowy spacer na trawienie.
Chodząc po ogrodach natrafiliśmy na fajny bar, w którym grała muzyka na żywo. Do wejścia niewiele nas musieli namawiać. Zimne piwko znowu dodało energii na parę godzin. Zespół zrobił sobie przerwę, solista nas odwiedził przy stoliku i znowu dowiedzieliśmy się parę ciekawostek od lokalnego.
Już chyba było po północy jak spanie nas dopadło. W sumie to już prawie 24h jesteśmy na nogach, a i dzień nie należał do łatwych. Udaliśmy się do pokoju i padliśmy do łóżek. Jutro rano znowu wstajemy wcześnie i dalej zapuszczamy się w ten piękny i dziewiczy kraj.