2019.09.18 Macau (dzień 4)
Wczoraj poznawaliśmy Makau, które jest prezentowane na wszystkich plakatach reklamowych. Przepych, pieniądze i świat wielkich wygranych i przegranych.
Skoro Macau to lepsza kopia Las Vegas to nie wiele rzeczy nas zaskoczyło. Nadal uważamy, że parę rzeczy zrobili lepiej lub na większą skalę ale nadal pachniało to wszystko kiczem i tandetom. Jedna jednak rzecz nas bardzo pozytywnie zaskoczyła - śniadanie. Nie sądzę, że tak dobre śniadanie byśmy spotkali w Las Vegas. Amerykanie zwracają mniej uwagi na to co jedzą i świeżo pieczona szynka nie zawsze zrobi na nich wrażenie. Na nas natomiast tak i rzuciliśmy się na ten kawał mięsa.
Dziś postanowiliśmy odwiedzić drugą część miasta, zwaną Old Macau. Z tego co czytałam to są tam jakieś ruiny, kościoły itp. No i to wszystko było a nawet więcej. Z hotelu wzięliśmy taksówkę. Niby można dojechać tam jakimś lokalnym autobusem ale tak odważni nie jesteśmy a czasu też za wiele nie mieliśmy, żeby się gubić. Taksówkarz zawiózł nas na Senado Square. Pokazał na prawo i powiedział to tu….no dobra. Jak tu to tu… wysiedliśmy, popatrzeliśmy po sobie i stwierdziliśmy, że przed siebie trzeba iść.
Macau, do 1999 roku było kolonią Portugalską. Tłumaczy to dlaczego napisy są zazwyczaj w trzech językach. Chińskim, angielskim i oczywiście Portugalskim. Nadal ten ostatni jest urzędowym językiem. Ciekawe muszę przyznać.
Portugalskich wpływów widać nie wiele. Może troszkę w balkonikach, jakiś kafelkach tu i tam, oraz ilości kościołów. No bo ciężko skojarzyć Macau z krajem katolickim. A jednak…
Stare Makau różni się od nowego wszystkim. Stara część to nie tylko trochę historii ale też bieda, codzienne życie i stare kasyna z lat 80-tych górujące nad miastami (tak naprawdę powstałe już w XXI wieku ale architekturą przypominają Europę lat 80-tych). Macau powstało głównie dlatego, że w Hong Kongu zabronili otwierać więcej kasyn. Wówczas wszystkie inwestycje przeniosły się na pobliską wyspę i tak powstało królestwo hazardu w Azji. Ameryka ma swoje Las Vegas, Europa swoje Monako a Azja Macau. Ciekawe kiedy w Afryce powstaną kasyna. Póki co chyba jednak są za biedni, żeby wszystko przegrywać. Choć kasyna to straty dla bogaczy, ale też praca dla biednych. Tak myślę, że to Macau co myśmy widzieli dziś to jest właśnie dom tych ludzi którzy skakali koło nas wczoraj.
Na szczęście widuje się, że w tej części też budują się nowe budynki. Po wyglądzie myślę, że są to budynki mieszkalne. Zajmie jednak trochę czasu aby wyczyścić miasto z ruder i odbudować większą jego część. Patrząc na te opuszczone i zaniedbane budynki i widząc te ogromne hotele byłam w stanie się założyć, że hotele też są opuszczone. Kojarzyło mi się to z Forum w Krakowie. Dlatego jak Darek stwierdził, żebyśmy poszli do Grand Lisbona to troszkę zastanawiałam się, ale dlaczego…
Ale grzecznie podreptałam za nim.
I muszę przyznać, że było warto. Doszliśmy do dzielnicy gdzie hotele i kasyna były na porządku dziennym. Gdzie czuło się klimat lat 80-tych a jednocześnie, wszystko funkcjonowało, było w idealnym stanie i przepych górował nad formą. Nie są to nowe kiczowate budynki ale stare klasyczne hotele gdzie schody pną się prawie do nieba.
Oczywiście kasyno musi być i to nie tylko w hotelu ale też zaraz obok. O ile kasyno zostało rzeczywiście otwarte w 1970 roku o tyle hotel Grand Lisboa wybudowany był dopiero w 2007 roku. Jednak pomimo, że wybudowany na styl lat 80-tych jest stosunkowo nowym budynkiem.
Jak się dziś przekonaliśmy to w Macau są dwie dzielnice pełne kasyn. Jedna to Cotai gdzie spędziliśmy wczorajszy wieczór i noc. Drugą dzielnicą jest Cathedral Parish, na starej części wyspy. Zdecydowanie są dwa rodzaje ludzi. Ci co preferują przepych i zakupy pojadą do Cotai a tradycjonaliści, którzy szukają kasyn i nie wiele poza nimi zdecydują się na rejony blisko starego Makao.
Zwiedzanie starego Macau zajęło nam mniej czasu niż myśleliśmy. Jednak odległości tu są dość małe i całe “stare miasto” można obejść w niecałą godzinę. Dla bezpieczeństwa wzięliśmy taksówkę spod hotelu Lizbona. Zawsze to lepiej poruszać się od hotelu do hotelu, niż łapać taksówki byle jakie na mieście.
Skoro mieliśmy jeszcze czas to poszliśmy na piwko do naszego hotelu. O dziwo mieli tu piwo z Belgii - zresztą nasze ulubione La Chouffe. Wypiliśmy piwko, spakowaliśmy się i ruszyliśmy na lotnisko. Dziś lecimy liniami Jeju do Korei, do Seulu. Nazwa linii zdecydowanie nie zachęca Polaków do latania, ale my jesteśmy odważniaki i stwierdziliśmy, że będzie takie jeju jeju, że się nie da.
Żeby tego było mało to ja podróżuję na paszporcie tymczasowym. Jak podeszliśmy do Pani to kolejki prawie nie było. Po jakimś czasie debatowania nad moim paszportem kolejka wydłużyła się na jakieś 20 osób. Wtedy poprosili nas żebyśmy przeszli do drugiego okienka i tam w końcu mnie puścili. Choć łatwo nie było. Tutaj też mieliśmy lounge. Jednak Europa i Azja są dużo lepsze niż Ameryka. Tutaj lounge są w miarę dostępne i wcale nie takie złe.
Udało się, liniami Jeju dolecieliśmy szczęśliwie do Seulu. Potem czekał nas tylko pociąg. Lotnisko w Seoul jest oddalone od miasta ponad 50 km. W związku z tym taksówka wychodziła około $100. Tak więc postawiliśmy na pociąg zwłaszcza, że wyczytałam, że mają pociąg ekspresowy który ma tylko dwa przystanki: Terminal 1 i centrum miasta. Niestety ten najszybszy pociąg dziś nie jeździ i musieliśmy wziąć lokalny pociąg który staje na każdej stacji. Już pogodziliśmy się z tym i poszliśmy kupić bilety. A tu zonk….. Bilety można kupić tylko za gotówkę. Naprawdę? Naprawdę na lotnisku gdzie 90% ludzi kupujących bilety to turyści którzy niekoniecznie mają dostęp do gotówki i wolą płacić kartą.
Tak więc z tymi ciężkimi plecakami, poczłapaliśmy do bankomatu, i nawet udało nam się wybrać kasę. Nie było to łatwe bo bankomat mówił do nas w lokalnym języku. Ale daliśmy radę. Kupiliśmy bilety, wsiedliśmy w pociąg a potem metro. I tak zamiast płacić $100 za taksówkę zapłaciliśmy niecałe $10 za bilety za dwie osoby.
Do hotelu dotarliśmy dość późno ale bez problemu. Jednak aplikacja Naver spisuje się jeśli chodzi o nawigację. W Korei niestety Google Maps za bardzo nie działają. Na szczęście koleżanka poleciła mi aplikację Naver, którą używają lokalni. Jest w dwóch językach i jest prosta w obsłudze. Aplikacja pokazuje nawet, którym wyjściem trzeba wyjść z metra. Oni mają każde wyjście ponumerowane przez co wychodzisz dokładnie na ulicę na którą potrzebujesz. A nie że wychodzisz na powierzchnię i dopiero się zastanawiasz co dalej.
Po nocy nie chciało nam się szukać restauracji. Nie byliśmy też strasznie głodni więc postawiliśmy na McDonalds. Porównanie Big Mac’a musiało być….i jak? I jak amerykański. Korea jest jednym z niewielu krajów, które kochają stany. Widać to na każdym kroku. Nawet, krótki spacer z metra (przepraszam subwaya) do hotelu nam to udowodnił. Ilość 7 eleven, przerosła nasze oczekiwania. Tak więc nic dziwnego, że McDonalds w Korei to idealna kopia amerykańskiego. No i subway…..wszędzie na świecie nazywa się metro. Tylko w Stanach i Koreii jest subway, a w Anglii underground.
A dlaczego Korea tak kocha Amerykę? W latach 50 zarabiało się tu $120 na rok. Teraz zarabia się średnio ponad $37 tys. Wszystko to zasługa Amerykanów, którzy pompowali kasę. Po wojnach koreańskich Ameryka dawała biliony dolarów na rozwój tego kraju. A co z tego mają Stany? Mogą tu mieć swoje wojsko i są bardzo strategicznie położeni między Koreą Północną, Rosją, Chinami no i Japonią. Ciekawe jak tu uczą w szkołach ale po zachowaniu ludzi wydaje mi się, że wbijają im do głowy, że wujek Sam jest najlepszy.