Traveling - it leaves you speechless, then turns you into a storyteller.
Destynacje
- Anglia 7
- Argentyna 1
- Austria 4
- Belgia 4
- Bermuda 2
- Canada 19
- Chile 9
- Czechy 2
- Ekwador 12
- Francja 28
- Gibraltar 1
- Grecja 4
- Hiszpania 13
- Holandia 5
- Hong Kong 2
- Indonezja 4
- Islandia 14
- Korea Południowa 6
- Macau 2
- Malezja 9
- Maroko 7
- Niemcy 4
- Nowa Zelandia 26
- Polska 17
- Portugalia 9
- Qatar 1
- Singapur 7
- Szwajcaria 17
- Słowenia 6
- UAE 3
- USA - Alaska 19
- USA - Colorado 61
- USA - DC 2
- USA - Nowy Jork 38
- USA - Pennsylvania 2
- USA: New England 50
- USA: Northwest 24
- USA: Southeast 17
- USA: Southwest 66
- Włochy 7
- _NY - Adirondacks 46er 20
- _Parki Narodowe USA 38
2019.09.24 Jeju, Korea Południowa (dzień 10)
Jest taka wyspa gdzieś na morzu Chińskim zwana Jeju. Na owej wyspie znajduje się wulkan Hallasan, który też jest najwyższą górą w całej Korei Południowej. Wysokość 1950 metrów (6388 stóp). Wyspa jest w większości odwiedzana przez ludzi z kontynentalnej części Korei albo z Chin. Bardzo mało spotyka się tutaj turystów z innej części świata.
Naszym głównym celem na tej wyspie jest zdobycie wulkanu Hallasan. Prowadzi na niego wiele szlaków, ale tylko dwa wychodzą na sam szczyt. Oczywiście nawet nie rozważaliśmy nie stanięcia na krawędzi krateru wulkanu, więc wybraliśmy trasę Gwaneusma.
W związku z dużą ilością górołazów, którzy tak jam my pragną wspiąć się na najwyższą górę Korei Południowej, wprowadzili ostre ograniczenia czasowe. Na szczycie nie wolno być po 14, a ze schroniska pod szczytem już od 12:30 nie wpuszczali wyżej. Z parkingu do schroniska jest minimum 3 godziny także wczesny start jest obowiązkowy.
Wiedząc, że nie jest to Europa i nic w schronisku w górach się nie kupi, a my poza paroma energetycznymi batonami nic nie mamy. To jak tylko otworzyli nam w hotelu śniadanie o 6:30 to już jako pierwsi zameldowaliśmy się i wrzuciliśmy w siebie kalorii ile się dało.
Z hotelu na parking gdzie rozpoczyna się nasz hike jest tylko 20km, ale niestety w Korei, a szczególnie tutaj nie ogarnęli ruchu samochodowego. Ja rozumiem, biedniejszy kraj, może nie mają kasy na budowę dróg czy nowych autostrad, ale zasady ruchu można wprowadzać niskimi nakładami finansowymi. Ilość świateł jaka była na drodze to masakra, coś takiego jak zielona fala nie istnieje. Co drugie światło to czerwone. Jechaliśmy główną drogą, a tak samo długo świeciło się światło czerwone nam co samochodom na bocznej drodze, gdzie może był jeden albo dwa pojazdy. Nie wspomnę już o wprowadzeniu zakazów skrętu w lewo, żeby nie blokować jednego pasu przez cały czas. Ogólnie masakra.
W końcu, parę minut po 8 wjechaliśmy na oczywiście płatny parking, ubraliśmy odpowiednie buty i ruszyliśmy zdobywać wulkan.
Temperatura rano była przyjemna, może 16-18C, ale już się odczuwało wilgotność. Im poźniej tym gorzej, koło południa już dobrze z nas się lało.
Szlak jest podzielony na parę sekcji i jest bardzo dobrze przygotowany. Ogólnie dystans na szczyt i z powrotem to 17.5km (11 mil), a wspiąć się trzeba 1400 metrów (4600 stóp). Jest tego trochę do góry.
Pierwsza część, zielona, ponoć jest najłatwiejsza. Jeśli chodzi o podnoszenie się do góry to tak, niewiele się wznosiliśmy, ale nie była super łatwa. Szlak był szeroki, dużo miał stopni, chodników zrobionych z belek drewnianych. Natomiast co utrudniło wejście, a szczególnie później zejście, to wyślizgane skały.
Przecież to jest wulkan, a wulkaniczna skała jest porowata, a co za tym idzie, mało śliska, powie uważny czytelnik. Zgadza się, ale ilość ludzi jaka tędy idzie spowodowała wydeptanie szlaku jak w Tatrach. Do tego znajdujemy się w tropikach, gdzie skały są cały czas mokre. Na dodatek przez parę ostatnich dni szalał tutaj tajfun Tapah, który zrzucił w ten rejon „troszkę” deszczu.
Doszliśmy do końca zielonego koloru i od razu stanęliśmy jak wryci. Przeszliśmy duży, solidnie zrobiony wiszący mostek i ukazały nam się schody. Dużo, stromych schodów! Schody, także należały do tych dobrze zrobionych, ale były strome i mokre. Potknięcie, zwłaszcza przy schodzeniu może dużo kosztować.
Od samego początku zaciekawiła mnie metalowa, kwadratowa szyna z zębatką pod spodem. Szła od samego początku.
Co to może być? Nawet myślałem zapytać się lokalnych na szlaku, ale na 100% bym się nie dogadał. Pewnie służy do jakiegoś transportu czegoś, kogoś.... pomyślałem. Ale czasami posiada bardzo strome nachylenie i mogło by być niebezpieczne jak by się coś urwało.
Właśnie koło tych stromych schodów słyszę z tyłu, że coś tą szyną jedzie. Za chwilę wynurza się mały pojazd z dwoma wagonikami. Siedzi na nim hipek, drugi w wagonie i coś tam wiozą.
Zdziwiłem się, że takie coś małe potrafi tak stromo do góry jechać. Co prawda jedzie powoli, ale pewnie wiezie trochę ciężaru w górę. Jak się później okazało, to na górze coś budują i tędy wożą ludzi do pracy i materiały budowlane.
Na szlaku, gdzieś co 500 metrów jest słup z napisem gdzie się znajdujesz w razie jakiegoś wypadku. Ta szyna idzie cały czas wzdłuż szlaku i ma te same napisy. Czyli pewnie jak ktoś skręci nogę, albo coś innego się stanie to można taką osobę zwieść na dół.
Prawie cały czas szlak jest ogrodzony linami i ciągle są napisy że nie wolno z niego schodzić. Park jest mały i zapewne nie chcą żeby ludzie im go rozdeptali. Zrozumiałe, ale nawet jak byś chciał zejść ze szlaku to miałbyś problem. Roślinność jest tak bujna i gęsta, że chodzenie poza wydeptanymi ścieżkami jest praktycznie niemożliwe.
Poza schodami na początku to ten czerwony odcinek nie był taki stromy, ani trudny. Wiadomo, był bardziej stromy niż zielony i miał więcej trudniejszych odcinków, ale dalej szło się bardzo dobrze. Nawet były odcinki z dywanami. Tak, z dywanami!
Chyba po raz pierwszy spotkałem się z czymś takim. Na ścieżce rozkładane są materiałowe wykładziny, po których się bardzo dobrze idzie. Do końca nie wiem jakie to ma praktyczne zastosowanie, ale stopy na maksa odpoczywają jak stąpają po takim miękkim podłożu.
Około 11:30 doszliśmy do schroniska. Godzinę przed zamknięciem szlaku na szczyt. Ciężko to nazwać schroniskiem, bo poza ubikacjami na zewnątrz to nic nie ma i nic nie można kupić. Natomiast obok jest plac budowy i coś budują. Może kiedyś będzie tu można zakupić coś do jedzenia albo picia.
Zrobiliśmy sobie małą przerwę i ruszyliśmy dalej. Wpierw szlak schodził w dół, aż do kolejnego strumyku i oczywiście mostu wiszącego, żeby następnie ostro wspinać się do góry.
Rzeczywiście od doliny szlak już stromo szedł do góry. Poza paroma odcinkami, po których trzeba było iść po skałach, szło się po idealnym, nowo zrobionym drewnianym chodnikiem.
Jeszcze chyba nigdy w życiu nie szedłem ścieżką z tak wielką ilością stopni. Kiedyś w Nowej Zelandii szliśmy podobnym drewnianym chodnikiem, ale tutaj było o wiele więcej.
Wliczając dolinę, to od schroniska musieliśmy się podnieść ponad 500 metrów. Policzcie sobie sami ile to musi być schodów. Na szczęście tu już było znacznie mniej drzew niż na dole, więc słońce i wiatr wysuszyły chodnik i nie było ślisko. Im wychodziliśmy wyżej tym były ładniejsze widoki. Pod koniec już prawie widać było całą wyspę.
Niestety jak to w Azji, nawet na wyspach jest wielki smog i wilgotność, dlatego przejrzystość powietrza nie jest idealna. Jak się jest na dole, to tego za bardzo nie widać (tylko czuć), dopiero z góry, albo z samolotu jest to o wiele bardziej widoczne.
Około godziny 13 stanęliśmy na szczycie wulkanu Hallasan. Pierwsze co nas uderzyło to ilość ludzi. Masakra, ile ich tu było!
Większość ludzi szła tym drugim szlakiem. Który jest krótszy i łatwiejszy bo wyjeżdżasz wyżej samochodem. Natomiast nasz ma lepsze widoki po drodze i znacznie mniej ludzi.
Udało nam się znaleźć miejsce nawet z dala od tłumów, usiąść, zjeść batona i podziwiać widoki. Byliśmy już na paru wulkanach i muszę przyznać, że widok nie powalał. Nie odbierajcie mnie źle, dalej był to szczyt góry, krater, ładna panorama... ale jest to wygasły wulkan z małym jeziorkiem w środku. Nie wulkan gdzie się widzi, czuje lawę, a dymy unoszą się z jego krateru dodając potęgi, grozy i ogromu.
Po pół godzinnym pobycie na szczycie postanowiliśmy schodzić w dół. Była już 13:30 i za pół godziny mieli zamykać szczyt. Już widzieliśmy strażników parku którzy byli na szczycie, albo podchodzili do góry. Jak doszliśmy do schroniska to szlak w górę był już zagrodzony i wisiała karteczka „zakaz wstępu”.
Idąc dalej w dół weszliśmy w las. Niestety tutaj skały na szlaku wciąż były mokre. Duża gęstość drzew i wysoka wilgotność nie pozwoliły słońcu wysuszyć podłoża. Trzeba było iść wolniej i uważać jak się stawia kroki, żeby się nie poślizgnąć. Byliśmy zmęczeni, nasze mięśnie i stawy krzyczały, że chcą już odpocząć. W takich sytuacjach o kontuzję bardzo łatwo.
Około 17 zeszliśmy na parking. Wsiedliśmy do samochody i znowu niestety 20km do hotelu jechaliśmy z godzinę
Byliśmy bardzo głodni i przepoceni. Po szybkim, hotelowym prysznicu poszliśmy na kolacje. O niczym innym nie marzyliśmy tylko o dobrym, świeżym piwku i czymś do jedzenia. Oczywiście wybraliśmy browar.
Idąc do niego zauważyliśmy, że korki występują tu nie tylko na drogach, ale też i na morzu. Ilość statków jaka czekała na załadunek/rozładunek do portu w Busan była przerażająca. Busan jest to największy port w Korei Południowej i piąty na świecie. Azja, ile ty tego wszystkiego produkujesz?
Niestety browar był zamknięty. Wisiała jakaś karteczka na drzwiach, że ze względu na nieprzewidywalną sytuacje browar dzisiaj jest zamknięty.
Ale byliśmy źli!!! Za bardzo nie chcieliśmy zjeść dzisiaj kolacji i przepłacać w hotelach. Ilonka coś szukała na internecie, ale nic ciekawego, co by miało przynajmniej OK opinie istniało. Postanowiliśmy przejść się miastem i jak coś nam wpadnie w oko to wstąpić. Niestety nigdzie nie weszliśmy. Chyba za mało mają tutaj turystów z zachodniego świata, a jak mają to jadają w hotelach.
Restauracje jakie widzieliśmy, to albo baliśmy się do nich wchodzić, albo nie chcieliśmy tam jadać. Dalej było gorąco i za bardzo by nam nie smakowało cokolwiek do jedzenia na plastikowym stoliku i stołku na chodniku. Jakoś jedzenia też miała wiele do zastrzeżeń. A po trzecie, knajpy były ciemne, brudne i prawie nikt nie siedział w środku.
Wróciliśmy do hotelu, zamówiliśmy za drogiego hamburgera i z piwem przemysłowym (wielka produkcja) - musieliśmy jakoś go zjeść. Nie był najgorszy, ale za $25 to w Stanach czy w Europie zjesz znacznie lepszej jakości. Wczoraj jedliśmy lokalne jedzenie i też było takie sobie. Zjadliwe, ale powinno być lepsze.
Zmęczeni, szybko padliśmy do lóżek. Jutro wylot do Hong Kong. Jak narazie jest tam spokojnie, nie ma zamieszek. Miejmy nadzieję, że tak się utrzyma przez kolejne parę dni.
2019.09.23 Busan & Jeju, Korea Południowa (dzień 9)
Pierwszą rzeczą jaką zrobiliśmy dzisiaj rano to było sprawdzenie czy lotnisko w Busan jest czynne. Jest czynne...!!! Super, lecimy na wyspę Jeju. Nasz samolot powinien lecieć o czasie. Przynajmniej tak aplikacja mówi.
Samolot mamy dopiero o 14, w związku z tym można jakoś poranek wykorzystać. Przez ostatnie dwa dni szalał tutaj tajfun Tapah i spacery nad wybrzeżem były niemożliwe. Nie chcieliśmy być zwiani ze skał, albo trafieni przez nisko latające gałęzie.
Ilonka mi zadała pytanie czy to morze co widzimy na spacerku jest Japońskie czy Chińskie. Hmmm.... za bardzo nie wiem, ale ta wyspa co ją widzisz to należy do Japonii. Więc umówmy się, że jest to morze Japońskie.
Tajfun już poszedł dalej, za 1-2 dni ma uderzyć w północną Japonię, ale jego pozostałości widać na każdym kroku. Woda w morzu jest mętna i wzburzona, a wszędzie widać gałęzie i drzewa połamane.
Było wcześnie rano, a już służby porządkowe ostro pracowały w usuwaniu szkód tajfunu.
Spacer zrobiliśmy sobie niedaleko hotelu na wyspie Dongbaekseom. Jest to niewielka wyspa w południowo-wschodniej części Busan. Popularne miejsce wypoczynkowe mieszkańców miasta. Wyspa ma jedną z najładniejszych plaż w mieście, gdzie przy ładnej pogodzie jest tutaj mnóstwo ludzi. Dzisiaj było zupełnie inaczej.
Po wielkości fal widać, że tajfun jeszcze daleko nie odszedł. Fale z dużą prędkością rozbijały się o skaliste wybrzeże.
Bardzo ciekawym i solidnym drewnianym chodnikiem doszliśmy, aż do końca wyspy gdzie znajdowała się latarnia morska. Widać, że chodnik jest nowo zrobiony i mocno wkopany w skały. Wiatry jakie tu panują, plus wielkie fale szybko by zniszczyły byle jaką konstrukcję.
Wróciliśmy do hotelu, spakowaliśmy plecaki i pojechaliśmy na lotnisko. Dzisiaj mamy krótki lot, trwający zaledwie 50 minut, na wulkaniczną wyspę Jeju, należącą do Korei Południowej. Lokalni nazywają ją Hawajami Korei. Jeju jest bardzo popularną turystyczną destynacją. Mieszka na niej 600 tysięcy ludzi, a w ciągu roku odwiedza ją aż 15 milionów turystów. Naszym celem będzie zdobycie jutro wulkanu Hallasan, 1950 metrów. Jest to też najwyższa góra w Południowej Korei.
Nasz samolot jest o 13:50 i pisze na zielono to miejmy nadzieje, że poleci. Niestety później napis zmienił się na czerwono i obok tego pojawił się napis 14:10. Na szczęście to tylko oznaczało małe opóźnienie i o 14 z minutami wystartowaliśmy. Muszę przyznać, że jeszcze nigdy nie leciałem tak dużym samolotem na takim krótkim dystansie. Osiem siedzeń w rzędzie (2,4,2). Miejsca na nogi tyle samo albo i więcej niż na niektórych transatlantyckich lotach. Dobra robota Korean Air! Nawet mają naklejki które sobie naklejasz na fotel w zależności od potrzeb.
Z lotu ptaka wyspa Jeju wyglądała jest Polska z PRL. W sumie niczym się nie różni od kontynentalnej części kraju. Wielkie blokowiska są wszędzie.
Na wyspie Jeju bierzemy samochód. Jest to jedyne miejsce podczas tego pobytu w Azji w którym mamy samochód. Tutaj za bardzo nie ma komunikacji publicznej, a my chcemy się zapuścić w głąb wyspy.
Jak robiłem rezerwacje, to nie miałem wielkiego problemu z wyborem samochodu. Mogłem wziąć Kia, albo Kia, albo Hyundai. Nigdy nie prowadziłem Kia, więc wybór był jeszcze łatwiejszy. Mało tego, dostałem Kia przerobioną na gaz LPG! Co? Ja nawet nie wiem jak to się „tankuje”, a oczywiście butla nie jest pełna. Miejmy nadzieję, że na stacji paliw mi pomogą.
Udało się, odpaliliśmy samochód i pojechaliśmy w kierunku hotelu. Tym razem też mamy hotel nad samym morzem. Nie na plaży tylko koło portu. Na Jeju nie ma za dużo plaż, wulkaniczna wyspa.
Śpimy w wielkim hotelu Ramada Plaza. Został wybudowany 10 lat temu, ale stylem przypomina hotele z lat 80-tych. Widocznie ludzie w tym rejonie świata lubią taki styl i dobrze się w nim czują.
Zostawiliśmy plecaki i poszliśmy się przejść po okolicy. Oboje dobrze przygotowaliśmy się do pobytu na tej wyspie. Ilonka naniosła na mapę browar, a ja miejsce z którego jutro startujemy na wulkan. Uzupełnimy się na maksa!
Wulkanu niestety nie widać, schował się w ciemnych chmurach. Natomiast browar szybko znaleźliśmy i przy piwku planowaliśmy jutrzejszy dzień. Piwko było pyszne i jedzenie też podobnie wygadało. Jutro po dużym hiku wrócimy tu na kolacje i zabawimy dłużej.
Na dzisiaj mamy zaplanowaną kolację w hotelu w postaci bufetu. Popróbujemy różnych potraw z wyspy. Jak to kolacje w hotelowych bufetach, jest dużo do jedzenia, a za bardzo nie ma nic. A jeszcze trzeba duuużo za to płacić! Niestety na tej wyspie nie ma za wiele możliwości jeśli chodzi o dobrą kolację. Jutro się o tym przekonamy.
2019.09.22 Busan, Korea Południowa (dzień 8)
Plan na dzisiaj był bogaty. Miała być wioska kulturowa Gamcheon, miała być wieża Busan, miała być świątynia Haedong Yonggungsa. A było…. nic. Jak się obudziliśmy to tajfun był w swoim żywiole. Na recepcji mówili, że tajfun idzie, wg. nas on już był i się zastanawialiśmy jak będzie jak naprawdę przyjdzie.
Troszkę zawiedzeni pogodą stwierdziliśmy, że trzeba podejść do dzisiejszego dnia z minuty na minutę. Tak więc jak przystało, zaczęliśmy od śniadania. Tak, te pierogi na zdjęciu były na śniadanie. Azjaci lubią jeść duże śniadania. Podobno to zdrowe ale mnie nadal dziwi jak na śniadanie są podobne potrawy jak na kolację. Często widuje się na śniadanie ryż, pierogi, jakieś mięsko itp.
Po śniadaniu zdecydowaliśmy, że w taką pogodę można tylko wziąć taksówkę i pojechać do muzeum. Wyszliśmy przed hotel, stanęliśmy grzecznie w kolejce do taksówki i obserwowaliśmy jak Pan zamiatał kałuże. Tak dobrze czytacie. Miał dwie miotły i przesuwał wodę z kałuży aby spłynęła.
Doczekaliśmy się, załapaliśmy się na taksówkę i pojechaliśmy w kierunku Busan muzeum. Pan próbował coś nam opowiadać, trochę chyba przeklinał na korki ale my tylko kiwaliśmy głowami nie wiele rozumiejąc. Dziś pogoda nie sprzyjała jeżdżeniu więc korki były na maksa. Choć myślę, że w tak dużym mieście korki są na porządku dziennym. Co ciekawe to światło dla pieszych na pasach jest bardzo krótko i rzadko. Myślę, że jest to ich sposób na rozładowanie korków, bo przecież czekający ludzie nie robią korków więc można ich trochę przytrzymać. W NY by to nie przeszło, zniecierpliwieni ludzie by weszli na ulicę i by dopiero się porobił chaos.
Muzeum Busan jest jedną z opcji na deszczowy dzień. Samo muzeum jest bezpłatne i można się nauczyć dużo o historii Busanu i Korei od czasów prehistorycznych. Co myśmy z tej wizyty wynieśli. Po pierwsze jakoś do mnie nie docierało, że kiedyś Korea Południowa i Północna to było jedno państwo. Podział nastąpił pod koniec drugiej wojny światowej kiedy to Rosja przejęła "opiekę" nad Koreą Północną a Stany południową. Ogólnie Korea to ma przekichane. My w Polsce śmiejemy się, że mamy ciekawych sąsiadów ale Korea to dopiero ma przekichane. Z jednej strony Korea Północna na nich najeżdżała, z drugiej Japonia ich atakowała a w przerwach Chiny i Rosją też dorzucali swoje. Jednym słowem towarzystwo wyborowe.
Zanim jednak wystawa doprowadziła nas do historii wojen to przeszliśmy przez kolekcję wykopalisk. Myśląc o wykopaliskach, myślimy głównie o tym co zostało przykryte piaskiem i ziemią. W muzeum Busan można zobaczyć też rzeczy wykopane na dnie oceanu. Na Wschodnim Morzu Chińskim odbywał się bardzo duży transport handlowy ale niestety nie wszystkie statki dopływały szczęśliwie do portu. Po latach nurkowie wydobyli z dna oceanu duże ilości ceramik i innych skarbów. Ja byłam w szoku jak dobrze to się zachowało.
Zwiedziliśmy całe muzeum i choć nie chciało nam się wychodzić na zewnątrz to czas było zbierać się do hotelu. W Korei nie ma Ubera, więc opcja zawołania taksówki pod drzwi muzeum nie wchodziła w grę. Dzwonić też nie ma jak, no bo jak tu się dogadać. Pozostało metro. Jakoś do niego dotarliśmy. Trochę przemokliśmy ale parasolka jeszcze dawała radę i trochę nas ochroniła.
Gorzej było w drodze z metra do hotelu. Tam już straciliśmy parasolkę. Niestety nie przetrwała wiatru i poległa. Na szczęście do hotelu nie mieliśmy daleko więc szybko wpadliśmy do pokoju i ściągnęliśmy mokre ciuchy. Na kolację poszliśmy do hotelu. Pogoda to jeden z powodów naszego wyboru. Zdecydowaliśmy się na kolację w hotelu tylko i wyłącznie ze względu na opcję bufetu. Po pierwsze widzieliśmy tam duży wybór sushi ale też chcieliśmy spróbować różnych potraw kuchni koreańskiej.
Muszę przyznać, że sushi nas rozczarowało. Było OK, ale za te pieniądze można zjeść dużo lepsze sushi w NY. A przecież NY ma dalej do Japonii. Pewnie jedzenie było tak drogie bo spaliśmy w niby pięcio-gwiazdkowym hotelu. Tylko, że hotel wcale na taki nie wyglądał i prawda jest taka, że jakbyśmy zostawali tam noc dłużej to byśmy nie poszli tam drugie raz.
Spacer nad oceanem odpadał bo z każdą godziną wiało i lało coraz bardziej. Kiedyś słyszałam określenie poziomego deszczu. Tutaj po raz pierwszy zobaczyłam deszcz padający do góry. Kombinacja deszczu i wiatru sprawiała, że deszcz już nie padał z góry na dół, przybierał on każdy możliwy kąt nachylenia.
Jako ciekawostka to zauważyliśmy dziś w metrze dużo chłopaków w krótkich spodenkach. Bardzo rzadko widywaliśmy mężczyzn w krótkich spodenkach w Korei. Ale widać jak jest deszcz, to spodenki są popularne. Darek to prosto wytłumaczył. Przecież noga wyschnie szybciej niż spodnie. No w sumie co racja to racja.
2019.09.21 Busan, Korea Południowa (dzień 7)
Wsiąść do pociągu byle jakiego, nie dbać o bagaż, nie dbać o bilet... tak sobie dzisiaj rano śpiewaliśmy idąc z hotelu w kierunku metra.
Opuszczamy Seul. Jedziemy pociągiem na drugą stronę kraju do miasta Busan.
Zanim jednak opuścimy Seul to muszę wpisać kolejną różnicę miedzy zachodnim światem a wschodnią Azją. Śpimy w średnich lub dobrych hotelach. Na szczęście nie musimy spać w najtańszych i nie możemy/nie chcemy w tych najlepszych. Ciekawą różnicę zauważyłem przy śniadaniach. My i inni podróżnicy z zachodu ubieramy jakiś pierwszy lepszy podkoszulek, krótkie spodenki, papućki i jesteśmy gotowi. Lokalni podchodzą do tego zupełnie inaczej. Panowie z reguły mają długie spodnie i koszule. Panie jeszcze bardziej się przygotowują do posiłku. Mocny makijaż, suknie, włosy zrobione.... zanim zaczną jeść to obowiązkowe zdjęcia i pewnie wystawianie ich na jakiś portalach społecznościowych. Ach te różnice...
Lubię podróżować pociągami. Znacznie bardziej wolę niż samoloty. Wiadomo, jeszcze pociągi nie jeżdżą pod oceanami, ale miejmy nadzieję, że wkrótce to się zmieni.
Korea ma szybką kolej. Ich pociągi osiągają 300km/h, czyli porównywalna do europejskich czy japońskich superekspresów. Takim też mamy dzisiaj jechać, pociągiem KTX. Znowu za niewielką dopłatą mogliśmy wsiąść do pierwszej klasy.
Punktualnie o 9:45 ruszyliśmy z dworca głównego w Seulu. Mimo, że jeździ kilkanaście pociągów dziennie z Seulu do Busan to pociąg był pełny. Wiem, nie widać tego na zdjęciu, bo byliśmy pół godziny przed odjazdem. Nie wiedzieliśmy jak to wygląda z bagażem i ile czasu przed odjazdem trzeba się załadować. Okazało się, że nie trzeba być wcześniej. Wystarczy wpaść na peron tuż przed odjazdem.
„Nagle gwizd, nagle świst, najpierw powoli jak maszyna ociężale....” dokładnie, nie ruszył jak japoński pociąg Shinkansen. Ruszył i jechał jak europejskie szybkie pociągi. Mimo, że maksymalna prędkość osiągnął 300km/h to często jechał poniżej tej prędkości, około 200. Jeszcze muszą „trochę” popracować nad trakcją kolei. W Japonii jak pociąg opuszczał stację to już miał 100km/h, wkrótce przekraczał 200 i za chwilę jego prędkość dochodziła do 320km/h która była utrzymana przez większość czasu.
Natomiast w środku wagonu standard jest na wysokim poziomie. Przede wszystkim jest cicho i czysto. Dużo miejsca, WiFi, duże stoliczki, ładowarki, rozkładane fotele.....
Po 3 godzinach dojechaliśmy do Busan. Teraz tylko dostać się do hotelu i na dzisiejszy dzień koniec podróży. Tutaj Ilonka wkroczyła do akcji i zaczęła to jakoś ogarniać.
Nasz hotel, Marriott Westin który znajduje się na plaży jest spory kawałek oddalony od miasta i niestety musieliśmy prawie godzinę jechać metrem. Wzięliśmy hotel na uboczu żeby trochę odpocząć od tych potężnych azjatyckich metropolii. Busan też nie jest mały, mieszka tu 3.5 miliona ludzi. Jest to drugie co do większości miasto w Południowej Korei i posiada piąty co do wielkości port morski na świecie. Dobrze, że śpimy na plaży.
Wysiedliśmy z metra prawie nad samym morzem i tu niespodzianka. Wieje, zimno i zanosi się na deszcz. Jak się później okazało to właśnie idzie tutaj tajfun Tapah. Ma przyjść jutro wieczorem, ale już widać jego efekty.
Na wyspach na południe od Korei tajfun już szaleje z wiatrem dochodzącym do 160km/h. Ciekawe jak to będzie tutaj wyglądało.
Pewnie nam to trochę popsuje plany zwiedzania Busan. Miejmy nadzieję, że pojutrze nasz samolot na wyspę Jeju wyleci planowo.
Dzisiaj też mieliśmy zwiedzać okolice hotelu i pochodzić tu i tam, ale niestety za bardzo się nie dało. Deszcz i porywisty wiatr skutecznie kazał nam siedzieć w środku. Podjechaliśmy metrem do pobliskiej galerii poobserwować lokalnych w gorączce sobotnich zakupów.
Galerie to nie nasze klimaty i szybko wróciliśmy do hotelu. Oczywiście jeszcze będąc w galerii poszliśmy na dział z winami. Niestety ceny win europejskich i amerykańskich są o wiele droższe niż w Stanach. Minimum 30% więcej, a z reguły więcej. To, że Korea kocha Amerykę to widać na każdym kroku, ale żeby aż tak? Nie kupiliśmy tego wina, bo pewnie by nam nie smakowało.
Chcieliśmy jeszcze po drodze zjeść sushi w lokalnej knajpce, ale się nie dało. Nie dogadaliśmy się z panią. Nie chciało nam się wysilać i starać zrozumieć co będziemy jeść. W hotelu się zagrzaliśmy, odpoczęli, nadrobili zaległości z blogiem i poszliśmy zwiedzać hotel.
Zwiedzaniu rozpoczęliśmy i oczywiście zakończyliśmy w barze. No bo jak można iść dalej jak tu tak fajnie. Na zewnątrz raczej nie można wychodzić bo okropnie wieje i leje. Lepiej jest to wszystko oglądać przez szybę przy muzyce na żywo.
W Niemczech aktualnie jest Oktoberfest i ogólnie jest fajnie. Tutaj też chcą podtrzymać tą wspaniałą tradycję i sprzedają litrowego Paulaner'a za pół darmo. Do tego jeszcze pyszny hamburger i już jest dobrze. Hamburger jak to hamburger, ale fajne mieli do niego dodatki, sosy, przyprawy, co ogólnie pozytywnie wpływało na jego smak.
Muzyka grała, piwko się lało, goście hotelowi się schodzili, z zewnątrz dochodziły odgłosy tajfunu. Ogólnie ciekawy klimat. Za bardzo nie wiemy co jutro będziemy robić. Jak się obudzimy to zobaczymy na co pogoda nam pozwoli.
2019.09.20 Seul, Korea Południowa (dzień 6)
Po wczorajszym „lżejszym” dniu przyszedł czas na poważne zwiedzanie miasta. Zaczęliśmy kulturalnie od zamków i świątyń a skończyliśmy na dzielnicy barowej. W końcu dziś piątek to trzeba sprawdzić jak się lokalni bawią.
Jongmyo Shrine - świątynia która podobno bardzo ładnie wygląda jak jest oświetlona. Niestety wczoraj nie udało nam się o tym przekonać. Świątynie w Korei są ogrodzone i bramy zamykają na noc. Tak więc jak chcesz zobaczyć jakąś świątynie oświetloną to trzeba tam być tuż przed zamknięciem. Skoro świątynia była nam po drodze to postanowiliśmy dać jej szansę dzisiaj. Podobają mi się ceny biletów wstępu. Bilet kosztuje 1000 won co jest równe $0.80.
Świątynie w Seulu są dość ubogie. Mają tradycyjną architekturę i dachy są ich najładniejszym elementem ale poza tym to nie wiele tam można podziwiać. Brakowało mi wystroju w tych świątyniach, czegoś co odróżnia jeden budynek od drugiego. Jak to Darek stwierdził wszystko to wygląda jak stodoły. Trochę przesadził ale fakt faktem większość budynków jest niska, ma zamknięte drzwi i ma proste ściany bez większych zdobień.
Dopiero Changdeokgung Palace, tak naprawdę nam się spodobał. Jest to pałac a nie świątynia ale architekturę ma bardzo podobną. Nadal jest dość ubogi i nie ma przepychu ale jest dość rozłożysty i można zawsze wejść w jakąś uliczkę.
Pałac Changdeokgung składa się z części zabudowanej (głównej) i ogrodu zwanego Tajemniczym. Podobno Secret Garden w tym zamku jest jedną z ładniejszych atrakcji w Korei. No to trzeba zobaczyć…
Za wejście do ogrodu dopłaca się. Podstawowy bilet wstępu kosztuje 3000 won a za ogród dopłaca się 5000 won czyli całość na dwie osoby to około $13. Nie tak źle. Ogród można zwiedzać tylko z przewodnikiem i jest sześć grup zwiedzających. Udało nam się nawet załapać na grupę za pół godziny. Jednak Azję zwiedza mniej ludzi niż Europę. W Europie nawet jak wejście na zamek jest bez przewodnika to trzeba bilety kupować z parodniowym wyprzedzeniem.
Pani przewodnik opowiadała nam o ogrodach, o każdym budynku itp. Dawała nam też czas żeby pogonić i popstrykać zdjęcia albo wejść do jakiegoś domku - oczywiście bez butów.
Ogród został stworzony u podnóża gór i kiedyś tam był las. Ogród po dzień dzisiejszy bardziej przypomina las niż ogród. Nie wiele było tu kwiatów czy równo przystrzyżonych trawników. Były za to drzewa, które dawały przyjemny cień, oraz strumyki, stawy, no i przede wszystkim ładnie wkomponowane w to wszystko altanki.
Spacer przez ogród zajął około 1.5h nie tak dużo biorąc pod uwagę, że ogród zajmuje ⅔ terenu zamku. Po ogrodzie przyszedł czas na właściwy pałac. Co prawda pałac Changdeokgung był drugim pałacem to jeśli chodzi o teren to wydaje mi się że zajmuje więcej miejsca niż pierwszy pałac Gyeongbokgung. Pomimo jednak, że zajmuje większy teren to budynki są dość skromne i w niewiele miejsc można wejść. Ale do fotografowania dachów miałam raj.
Pomiędzy pałacami jest dzielnica Bukchon Hanok Village. Podobno jest to jedne z niewielu miejsc w Korei gdzie nadal można zobaczyć tradycyjne, małe, koreańskie domki. Widać, że miejsce jest rozreklamowane bo turystów było tam bardzo dużo. Część domków jest zamknięta bo ludzie tam nadal mieszkają, część jest przerobiona na herbaciarnie tylko jeden czy dwa domki podobno można odwiedzić.
My powłóczyliśmy się po uliczkach, pośmialiśmy z turystów, którzy specjalnie przebierają się w lokalne stroje i robią sobie sesje zdjęciowe.Fajnie było się „zgubić” w tych uliczkach, choć ilość kabli elektrycznych przy domkach była zatrważająca i psuła radość pstrykania zdjęć.
Chodziliśmy już dość długo więc przyszła pora na przerwę. Mnie coś przeziębienie dopadło więc postawiłam na herbatkę z imbirem. To co dostałam przerosło moje najśmielsze wyobrażenie. Herbatka było zrobiona w stylu koreańskim. Pływało w niej wiele rzeczy ale głównie suche jabłka, które nasączone były zdatne do jedzenia i całkiem dobre. Do tego wrzucili tam całe plastry imbiru. Herbatka była dość mętna od tych wszystkich rzeczy które w niej pływały. Smakowała wyśmienicie. Czuło się w smaku prawdziwy imbir, który skutecznie czyścił moje zatoki. Muszę przyznać, że jeszcze nigdy w życiu nie piłam tak dobrej herbaty. Słowo herbata nagle nabrało innego znaczenia. Teraz już rozumiem dlaczego Azją uważa herbaty jako najlepsze lekarstwo.
Odpoczęliśmy troszkę i ruszyliśmy zwiedzać drugi (teoretycznie ważniejszy) zamek. Pałac Gyeongbokgung, bardziej przypominał zamki japońskie. Miał wiele pięter i nie wyglądał tak ubogo jak wcześniejsze pałace czy świątynie. Niestety mieliśmy pecha i zamek był zamknięty. Tak więc pozwiedzać mogliśmy tylko z zewnątrz. To nie była do końca taka strata czasu.
W okolicy zamku odtworzona jest cała wioska. Można zobaczyć jak dawniej wyglądała szkoła, fryzjer a także młyn czy inne domki robotników. Z naszej perspektywy to wszystko jakieś takie malutkie się wydawało, no ale my wysocy jesteśmy.
Na tym zakończyliśmy oficjalne zwiedzanie. Przyszedł czas na zobaczenie jak Koreańczycy spędzają piątkowy wieczór. Podobno dzielnica Itaewon jest najbardziej rozrywkowa w mieście. My nie do końca wierzymy jak w przewodniku pisze, że jakaś dzielnica jest imprezowa. Skoro jednak nie mieliśmy lepszych planów to postanowiliśmy zobaczyć co w trawie piszczy. Wzięliśmy metro do stacji Noksapyeong i poszliśmy na skrzydełka z kurczaka.
Wiem...spytacie się, Why??? Przecież skrzydełka to takie amerykańskie a w Azji trzeba jeść azjatyckie jedzenie. Zgadza się, ale po pierwsze chcieliśmy zobaczyć, jak Korea przyrządza skrzydełka. Po drugie tam gdzie skrzydełka tam powinno być piwo a po trzecie to chcieliśmy coś przegryźć na szybko zamiast czekać znów godzinę, żeby dostać się do jakiejś fajnej restauracji.
Wybór okazał się wyśmienity. Nekkid Wings, nie tylko mieli dobre, świeże i do tego craft piwo ale też ponad dwadzieścia rodzajów skrzydełek. Były przeróżne smaki, na ostro, na słodko, bbq, wędzone, tradycyjne, w sosach koreańskich i amerykańskich. Jednym słowem wybór, że głowa mała. My wzięliśmy delikatnie po małej porcji ale tak nam zasmakowały, że dobraliśmy jeszcze więcej i stwierdziliśmy, że to będzie nasza kolacja.
To co nas zdziwiło w Korei to miejsca gdzie otwierają restauracje. Zazwyczaj są one pochowane w jakiś zakamarkach, musisz zejść z głównej ulicy, skręcić w lewo, prawo, przejść pasażem i jesteś przed knajpą gdzie jest kolejka do wejścia. Niesamowite, tak poukrywali a i tak ludzie i turyści trafiają. Jak to internet zmienił świat i turystykę.
Z pełnymi brzuchami stwierdziliśmy, że możemy iść na miasto zobaczyć jak piją lokalni. Wybrałam jakiś bar, który miał spoko recenzje i był niedaleko. Aplikacja Naver zaprowadziła nas do celu ale jak weszliśmy w uliczkę Itaewon-to to dostaliśmy szoku. Daruś poczuł się jak w wesołym miasteczku tylko zamiast karuzel były bary. Był tam bar na barze, okna pootwierane, muzyka wychodziła na ulicę a ludzie tylko przemieszczali się od jednego wodopoju do drugiego.
Odwiedziliśmy Rosę and Crown. Typowo angielski bar pełen lokalnych ludzi. Całkiem spokojny i miły pub. Chcieliśmy jednak pozwiedzać trochę więc poszliśmy dalej do Fat Albert’s. Tu było po amerykańsku, zdecydowanie więcej turystów, głównie Amerykanów. Nawet kelner był biały, po akcencie to nawet nie wiem czy nie Polak czy Ukrainiec. A może Czech bonów sumie w barze sprzedawali czeskie piwo. Ogólnie w Korei często widywaliśmy czeskie piwa jak Kozel czy Pilsner Urquell.
A skąd wiemy, że turyści w tej knajpie to głównie Amerykanie? Bo Amerykanie siadają w pubie przy barze. Zwiedziliśmy już trochę miejsc w swoim życiu ale tego ewenementu nie rozumiemy. W Ameryce to jest normalne, że się siedzi lub stoi przy barze. Po 8h siedzenia w pracy nie ma się ochoty znów siedzieć. Poza tym na stojąco łatwiej jest porozmawiać z każdym a nie tylko z osobą, która siedzi najbliżej. Niestety jakoś inne kraje tego nie zaadoptowały. Czasem spotykaliśmy się nawet, że nie mogliśmy zamówić piwa jak nie mieliśmy stołka. No cóż, co kraj to obyczaj.
Ostatnim naszym przystankiem była knajpa Awesome. Awesome to ona nie była ale lokalna była na maksa. Jak to Darek stwierdził, im później tym krótsze spódniczki. I taka była prawda. Dziewczyny wychodziły na ulice w coraz to krótszych spódniczkach i polowały na facetów. Zanim jednak wyszły na polowanie to musiały zdobyć trochę odwagi. Dlatego przychodziły do knajpy Awesome (albo innej) zamawiały zmiksowaną wódkę z sokiem albo Soju.
Myślę, że biali mężczyźni są tu w cenie bo panienki się za Darkiem oglądały. Tak więc jak któryś z was szuka żony to może warto rozszerzyć horyzonty i poszukać w innych krajach. Tu wygląda, że jeszcze dużo jest dostępnych i to klasa premium a nie cargo. My jednak stwierdziliśmy, że te małolaty to nie nasze klimaty i postanowiliśmy wrócić do domku. O ile nasz hotel jest blisko wszystkich atrakcji do zwiedzania o tyle imprezowa część Seulu jest bardziej na południe i wracać musieliśmy metrem.
Metro jak to metro. Oczywiście nie muszę wspominać, że czystsze i bardziej punktualne niż nasze w NY. To jest standard i każde metro wypada lepiej w porównaniu z naszym MTA. Ale to co mas zaskoczyło to gablotki na wypadek pożaru albo innej katastrofy. Co jakiś czas na przystankach rozłożone są gablotki wypełnione maskami, kocami, wodą. Wszystko to na wypadek pożaru… ciekawe, ciekawe…
2019.09.19 Seul, Korea Południowa (dzień 5)
Dzisiaj, po czterech dniach pobytu w Azji dopiero nasze organizmy przestawiły się na lokalny czas. Już nie wstawaliśmy o 5 rano, tylko w końcu pospaliśmy do 8:30. Mówią, żeby w pełni organizm się przestawił to potrzebujesz około dnia na każde dwie godziny różnicy czasowej. Czyli w naszym wypadku trzeba by było 6 dni. Udało się w 4.
Śniadanie w hotelu było OK, nic specjalnego, ale pozwoliło nam wrzucić w siebie trochę kalorii i ruszyć w miasto. Byliśmy pozytywnie zaskoczeni jak opuściliśmy hotel. Nie było upału, ani wilgotności. Mimo, że słońce tutaj jest mocne, to dzięki braku wilgotności w powietrzu, aż tego tak się nie odczuwa. Natomiast mieszkańcy Korei, zwłaszcza kobiety, boją się słońca. Często widujemy je pod słonecznymi parasolami. Nawet na skrzyżowaniach dróg, w miejscach gdzie się czeka na światła, są zamontowane potężne ochronne parasole.
Na dzisiaj nie mamy wiele w planie. Zobaczyć miasto z góry, pochodzić po nim i go lepiej poznać i poczuć.
W środku miasta na wzgórzu znajduje się wieża obserwacyjna N Seoul Tower. Dobry punkt na start. W ciągu 15 minut na nogach zameldowaliśmy się u podnóża góry, którą to zdobyliśmy kolejką linową.
Z kolejki linowej do wieży jest paro-minutowy spacer. Ilość kłódek jaka tam wisi jest niewyobrażalna. Ja wiem, że teraz jest taka moda, że to ludzie często robią z niewiadomych nikomu przyczyn. Widzieliśmy to w wielu miastach, ale ilość jaka tu wisi nas przerosła. Wisiały wszędzie, na ogrodzeniach, ławkach, uchwytach.... wszędzie były.
Nas jednak bardziej interesowała wieża niż przyczepianie kłódek i poszliśmy dalej.
Z wieży ponoć widać ładnie całe miasto. Znowu, byliśmy na wielu wieżach w wielu miastach świata, ale tego nigdzie nie spotkaliśmy.
Jak kupujesz bilet na wieże to możesz za niewielką dopłatą dostać piwko i popcorn. Popcornu nie chcieliśmy, ale piwka nie śmieliśmy odmówić. I tak z browcem w ręce jechaliśmy windą do góry zdobywać najwyższy punkt w mieście. Koreańczycy to pijący naród, ale o tym później.
Wiedziałem, że Seul jest ogromnym miastem, ale to co zobaczyliśmy przerosło nasze oczekiwania. Z każdej strony aż po horyzont widać było zabudowania. Wielkie połacie ziemi były „porośnięte” wysokimi, w większości białymi budynkami. Niepowtarzalny widok. Nawet w Tokyo tego nie widzieliśmy.
Seul jest wielkim miastem z ludnością przekraczającą 10 milionów. O 2 miliony więcej niż w Nowym Jorku. Mało tego, cała metropolia to ponad 25 milionów ludzi, co stawia to w czołówce najbardziej zaludnionych metropolii świata. Gęstość zaludnienia też jest wysoka, dwa razy większa niż w NY. Połowa ludzi w Korei Południowej mieszka w metropolii Seul.
Od paru lat ilość mieszkańców Seulu spada. Przyczyną jest młode pokolenie, które nie chce mieć dzieci. Woli wyjść na miasto (to widać na każdym kroku) niż siedzieć w domu. O tym też napiszę później.
Zjechaliśmy na dół i udaliśmy się do centrum miasta gdzie jest ratusz i pozostałości po pałacu Deoksugung jaki tam kiedyś istniał. Aktualnie jest sławny ze miany warty.
Pałac niestety został zburzony i spalony wielokrotnie. Pozostało pare domków do których niestety nie można było wejść. Jakoś nie do końca to ogarnęli. Pamiętam jak byliśmy w Japonii i zwiedzaliśmy domy Samurajów. Wszędzie można było wejść i wszystko oglądać.
Było już po południu, słońce coraz to mocniejsze i najwyższa pora na przystanek i ochłodę.
W Korei Południowej mają najszybszy i najbardziej rozwinięty internet na świecie. Ponoć WiFi jest wszędzie w Seulu. Nawet są naklejki na słupach o tym mówiące. Niestety jak chciałem się połączyć to dostałem stronkę do wypełnienia. WiFi na ulicach jest w większości dla turystów, ale do końca tego nie ogarnęli. Chyba, że czegoś tutaj nie rozumiem. Ale przecież pytania są bardzo proste:
Siedząc tak w barze na zewnątrz obserwowałem jakimi to samochodami tutaj jeżdżą. Ponad 90% samochodów to Kia, Hyundai i Genesis (lepszy Hyundai). Widać, że lokalna produkcja wygrywa wśród użytkowników.
Przez miasto przebiega duża rzeka Han. Znajduje się też parę mniejszych rzek, strumyków. Jednym z nich nawet szliśmy. Fajnie to rozegrali. Idziesz wzdłuż rzeki, wśród drzew i krzewów, znajdujesz się w środku miasta, a nie musisz przechodzić żadnych ulic.
Cisza, spokój, zielono, chłodno, strumyk szumi. Nawet czasami gigantyczny pająk cię przywita. Ale był wielki !!!
Wróciliśmy do hotelu, odpoczęliśmy, zrobiliśmy pranie i wróciliśmy na miasto.
Zaciekawił mnie słup po drodze do knajpy. Ilość rzeczy jakich na nim wisiały była imponująca.
Dzisiaj na kolację wybraliśmy lokalne, tradycyjne koreańskie BBQ. Internet i jego użytkownicy wypunktowali tą knajpę wysoko. Mowa tu o restauracji 853. Trochę było ciężko do niej trafić. Musieliśmy głęboko w lokalne uliczki się zapuścić. Ale warto było.
Oczywiście jak to bywa w dobrych knajpach, ciężko jest dostać stolik. Musieliśmy niestety czekać 45 minut.
Próbowałem nawet zagadać z kelnerami, że chcę piwko zamówić do kolejki. Niestety nie udało się. Poza głównymi atrakcjami turystycznymi język angielski jest dalej słabo rozwinięty. Nawet wśród młodzieży i to w Seulu.
W końcu nas poproszono do stolika. Menu jest bardzo proste, Świnia w 4 częściach. Boczek, Karkówka, Szyja, Schab. Podają też różne dodatki w postaci sosów, warzyw i ryżu. Na środku stołu znajduje się grillowa blacha, która została włączona jak tylko usiedliśmy.
Kelner sprawdził laserem temperaturę grilla i wrzucił mięsko. Piekł około 10 minut. Z ciekawostek dodam, że pierwszy raz widziałem jak ktoś tnie mięso nożyczkami. Muszę przyznać, że nawet mu to dobrze i precyzyjnie szło.
Podano do stołu. Oczywiście widelców ani noży nie ma, ale nie ma problemu. Nożyczki kelnera wykonały dobrą pracę, a pałeczki wystarczyły.
Wieprzowiny już jadłem w wielu krajach i pod wieloma postaciami. Lubię to mięsko. Ta w Korei była dobra. Nie wiem czy najlepsza jaką jadłem, pewnie nie, ale ciężko określić, która jest najlepsza. Ta była miękka i soczysta mimo, że była pocięta na drobne kawałki. Sosy i przyprawy dodawały kolejnych smaków. Ogólnie polecam to miejsce. Zrobiliśmy sobie długą i wspaniałą ucztę.
Tak jak pisałem wcześniej, Koreańczycy żyją poza domem. Nie ma znaczenia, że już jest późno w nocy i środek tygodnia. Lubimy nocą spacerować po uśpionych miastach. Zwłaszcza po dużej kolacji, żeby się wszystko lepiej trawiło. Seul nie był uśpiony. Wręcz przeciwnie, więcej było ludzi na ulicach niż w ciągu dnia. Do tego stopnia, że każda knajpa wyciągała plastikowe stoły i stoliki na chodniki i ulice. Także jeden pas jezdni w każdą stronę został zabierany przez lokalnych, którzy siedzą, gadają, jedzą i oczywiście piją.
Konsumpcja alkoholu przez Koreańczyków jest wysoka. Zwłaszcza piwa i Soju (alkohol zrobiony z ryżu). W ciągu dnia tego aż tak nie widać, ale jak tylko słońce zajdzie to szybko z kawy i herbatek przerzucają się na ciekawsze napoje. My byliśmy tak najedzeni i napici, że za bardzo nie chciało nam się do nich dosiadać. Na jutro zostawiliśmy te „atrakcje”. Dzisiaj wróciliśmy do hotelu i padliśmy do łóżek. Jutro Seul część druga.
2019.09.18 Macau (dzień 4)
Wczoraj poznawaliśmy Makau, które jest prezentowane na wszystkich plakatach reklamowych. Przepych, pieniądze i świat wielkich wygranych i przegranych.
Skoro Macau to lepsza kopia Las Vegas to nie wiele rzeczy nas zaskoczyło. Nadal uważamy, że parę rzeczy zrobili lepiej lub na większą skalę ale nadal pachniało to wszystko kiczem i tandetom. Jedna jednak rzecz nas bardzo pozytywnie zaskoczyła - śniadanie. Nie sądzę, że tak dobre śniadanie byśmy spotkali w Las Vegas. Amerykanie zwracają mniej uwagi na to co jedzą i świeżo pieczona szynka nie zawsze zrobi na nich wrażenie. Na nas natomiast tak i rzuciliśmy się na ten kawał mięsa.
Dziś postanowiliśmy odwiedzić drugą część miasta, zwaną Old Macau. Z tego co czytałam to są tam jakieś ruiny, kościoły itp. No i to wszystko było a nawet więcej. Z hotelu wzięliśmy taksówkę. Niby można dojechać tam jakimś lokalnym autobusem ale tak odważni nie jesteśmy a czasu też za wiele nie mieliśmy, żeby się gubić. Taksówkarz zawiózł nas na Senado Square. Pokazał na prawo i powiedział to tu….no dobra. Jak tu to tu… wysiedliśmy, popatrzeliśmy po sobie i stwierdziliśmy, że przed siebie trzeba iść.
Macau, do 1999 roku było kolonią Portugalską. Tłumaczy to dlaczego napisy są zazwyczaj w trzech językach. Chińskim, angielskim i oczywiście Portugalskim. Nadal ten ostatni jest urzędowym językiem. Ciekawe muszę przyznać.
Portugalskich wpływów widać nie wiele. Może troszkę w balkonikach, jakiś kafelkach tu i tam, oraz ilości kościołów. No bo ciężko skojarzyć Macau z krajem katolickim. A jednak…
Stare Makau różni się od nowego wszystkim. Stara część to nie tylko trochę historii ale też bieda, codzienne życie i stare kasyna z lat 80-tych górujące nad miastami (tak naprawdę powstałe już w XXI wieku ale architekturą przypominają Europę lat 80-tych). Macau powstało głównie dlatego, że w Hong Kongu zabronili otwierać więcej kasyn. Wówczas wszystkie inwestycje przeniosły się na pobliską wyspę i tak powstało królestwo hazardu w Azji. Ameryka ma swoje Las Vegas, Europa swoje Monako a Azja Macau. Ciekawe kiedy w Afryce powstaną kasyna. Póki co chyba jednak są za biedni, żeby wszystko przegrywać. Choć kasyna to straty dla bogaczy, ale też praca dla biednych. Tak myślę, że to Macau co myśmy widzieli dziś to jest właśnie dom tych ludzi którzy skakali koło nas wczoraj.
Na szczęście widuje się, że w tej części też budują się nowe budynki. Po wyglądzie myślę, że są to budynki mieszkalne. Zajmie jednak trochę czasu aby wyczyścić miasto z ruder i odbudować większą jego część. Patrząc na te opuszczone i zaniedbane budynki i widząc te ogromne hotele byłam w stanie się założyć, że hotele też są opuszczone. Kojarzyło mi się to z Forum w Krakowie. Dlatego jak Darek stwierdził, żebyśmy poszli do Grand Lisbona to troszkę zastanawiałam się, ale dlaczego…
Ale grzecznie podreptałam za nim.
I muszę przyznać, że było warto. Doszliśmy do dzielnicy gdzie hotele i kasyna były na porządku dziennym. Gdzie czuło się klimat lat 80-tych a jednocześnie, wszystko funkcjonowało, było w idealnym stanie i przepych górował nad formą. Nie są to nowe kiczowate budynki ale stare klasyczne hotele gdzie schody pną się prawie do nieba.
Oczywiście kasyno musi być i to nie tylko w hotelu ale też zaraz obok. O ile kasyno zostało rzeczywiście otwarte w 1970 roku o tyle hotel Grand Lisboa wybudowany był dopiero w 2007 roku. Jednak pomimo, że wybudowany na styl lat 80-tych jest stosunkowo nowym budynkiem.
Jak się dziś przekonaliśmy to w Macau są dwie dzielnice pełne kasyn. Jedna to Cotai gdzie spędziliśmy wczorajszy wieczór i noc. Drugą dzielnicą jest Cathedral Parish, na starej części wyspy. Zdecydowanie są dwa rodzaje ludzi. Ci co preferują przepych i zakupy pojadą do Cotai a tradycjonaliści, którzy szukają kasyn i nie wiele poza nimi zdecydują się na rejony blisko starego Makao.
Zwiedzanie starego Macau zajęło nam mniej czasu niż myśleliśmy. Jednak odległości tu są dość małe i całe “stare miasto” można obejść w niecałą godzinę. Dla bezpieczeństwa wzięliśmy taksówkę spod hotelu Lizbona. Zawsze to lepiej poruszać się od hotelu do hotelu, niż łapać taksówki byle jakie na mieście.
Skoro mieliśmy jeszcze czas to poszliśmy na piwko do naszego hotelu. O dziwo mieli tu piwo z Belgii - zresztą nasze ulubione La Chouffe. Wypiliśmy piwko, spakowaliśmy się i ruszyliśmy na lotnisko. Dziś lecimy liniami Jeju do Korei, do Seulu. Nazwa linii zdecydowanie nie zachęca Polaków do latania, ale my jesteśmy odważniaki i stwierdziliśmy, że będzie takie jeju jeju, że się nie da.
Żeby tego było mało to ja podróżuję na paszporcie tymczasowym. Jak podeszliśmy do Pani to kolejki prawie nie było. Po jakimś czasie debatowania nad moim paszportem kolejka wydłużyła się na jakieś 20 osób. Wtedy poprosili nas żebyśmy przeszli do drugiego okienka i tam w końcu mnie puścili. Choć łatwo nie było. Tutaj też mieliśmy lounge. Jednak Europa i Azja są dużo lepsze niż Ameryka. Tutaj lounge są w miarę dostępne i wcale nie takie złe.
Udało się, liniami Jeju dolecieliśmy szczęśliwie do Seulu. Potem czekał nas tylko pociąg. Lotnisko w Seoul jest oddalone od miasta ponad 50 km. W związku z tym taksówka wychodziła około $100. Tak więc postawiliśmy na pociąg zwłaszcza, że wyczytałam, że mają pociąg ekspresowy który ma tylko dwa przystanki: Terminal 1 i centrum miasta. Niestety ten najszybszy pociąg dziś nie jeździ i musieliśmy wziąć lokalny pociąg który staje na każdej stacji. Już pogodziliśmy się z tym i poszliśmy kupić bilety. A tu zonk….. Bilety można kupić tylko za gotówkę. Naprawdę? Naprawdę na lotnisku gdzie 90% ludzi kupujących bilety to turyści którzy niekoniecznie mają dostęp do gotówki i wolą płacić kartą.
Tak więc z tymi ciężkimi plecakami, poczłapaliśmy do bankomatu, i nawet udało nam się wybrać kasę. Nie było to łatwe bo bankomat mówił do nas w lokalnym języku. Ale daliśmy radę. Kupiliśmy bilety, wsiedliśmy w pociąg a potem metro. I tak zamiast płacić $100 za taksówkę zapłaciliśmy niecałe $10 za bilety za dwie osoby.
Do hotelu dotarliśmy dość późno ale bez problemu. Jednak aplikacja Naver spisuje się jeśli chodzi o nawigację. W Korei niestety Google Maps za bardzo nie działają. Na szczęście koleżanka poleciła mi aplikację Naver, którą używają lokalni. Jest w dwóch językach i jest prosta w obsłudze. Aplikacja pokazuje nawet, którym wyjściem trzeba wyjść z metra. Oni mają każde wyjście ponumerowane przez co wychodzisz dokładnie na ulicę na którą potrzebujesz. A nie że wychodzisz na powierzchnię i dopiero się zastanawiasz co dalej.
Po nocy nie chciało nam się szukać restauracji. Nie byliśmy też strasznie głodni więc postawiliśmy na McDonalds. Porównanie Big Mac’a musiało być….i jak? I jak amerykański. Korea jest jednym z niewielu krajów, które kochają stany. Widać to na każdym kroku. Nawet, krótki spacer z metra (przepraszam subwaya) do hotelu nam to udowodnił. Ilość 7 eleven, przerosła nasze oczekiwania. Tak więc nic dziwnego, że McDonalds w Korei to idealna kopia amerykańskiego. No i subway…..wszędzie na świecie nazywa się metro. Tylko w Stanach i Koreii jest subway, a w Anglii underground.
A dlaczego Korea tak kocha Amerykę? W latach 50 zarabiało się tu $120 na rok. Teraz zarabia się średnio ponad $37 tys. Wszystko to zasługa Amerykanów, którzy pompowali kasę. Po wojnach koreańskich Ameryka dawała biliony dolarów na rozwój tego kraju. A co z tego mają Stany? Mogą tu mieć swoje wojsko i są bardzo strategicznie położeni między Koreą Północną, Rosją, Chinami no i Japonią. Ciekawe jak tu uczą w szkołach ale po zachowaniu ludzi wydaje mi się, że wbijają im do głowy, że wujek Sam jest najlepszy.