Traveling - it leaves you speechless, then turns you into a storyteller.
Destynacje
- Anglia 7
- Argentyna 1
- Austria 4
- Belgia 4
- Bermuda 2
- Canada 19
- Chile 9
- Czechy 2
- Ekwador 12
- Francja 28
- Gibraltar 1
- Grecja 4
- Hiszpania 13
- Holandia 5
- Hong Kong 2
- Indonezja 4
- Islandia 14
- Korea Południowa 6
- Macau 2
- Malezja 9
- Maroko 7
- Niemcy 4
- Nowa Zelandia 26
- Polska 17
- Portugalia 9
- Qatar 1
- Singapur 7
- Szwajcaria 17
- Słowenia 6
- UAE 3
- USA - Alaska 19
- USA - Colorado 61
- USA - DC 2
- USA - Nowy Jork 38
- USA - Pennsylvania 2
- USA: New England 50
- USA: Northwest 24
- USA: Southeast 17
- USA: Southwest 66
- Włochy 7
- _NY - Adirondacks 46er 20
- _Parki Narodowe USA 38
2016.02.28 Turyn, Włochy
Turyn lub Torino – jak kto woli – był pierwszą stolicą zjednoczonego państwa Włochy. Już w 1870 roku stolica została przeniesiona do Rzymu jednak Turyn zawsze pozostał stolicą kulturową i literacką. Co wam przypomina ta historia? Tak zgadliście....brzmi trochę jak Kraków. Podobnie jak Kraków, Turyn był kiedyś stolicą ale zapamiętany jest najbardziej z bohemy i całego światka kultury i nauki. Tak więc po tych znikomych informacjach trochę spodziewałam się czegoś na wzór Krakowa. I może częściowo można znaleźć podobieństwa ale tylko znikome.
Jako, że Turyn jest stolicą Piemontu to nie mogliśmy nie odwiedzić sławnych tam winiarni w Barolo i Barbaresco. Tak więc jak już wiecie sobotę spędziliśmy w winiarniach i do Turynu przyjechaliśmy dopiero wieczorem. Po przygodach w zeszłym roku z jeżdżeniem po wąskich europejskich uliczkach stwierdziliśmy, że nie ma co się pchać do samego centrum samochodem i wzięliśmy hotel poza starym miastem. Tak więc w sobotę wieczorem przyjechaliśmy do Turynu ale przygodę z tym miastem dopiero zaczęliśmy w niedzielę.
Turyn jest słynny z czekolady, kawiarni i kawy...no i jeszcze z Całunu Turyńskiego. O ile całun jest ciężko zobaczyć bo wystawiany jest tylko na specjalne okazje o tyle kawiarnie można znaleźć na każdym kroku. Początkowo nas to ekscytowało ale potem jak przyszła pora lunchu i nie mogliśmy znaleźć nic otwartego poza sklepami z ciastkami to już przestało nas fascynować. Tak więc zwiedzanie rozpoczęliśmy od kościoła „Santuario Della Consolata”. Kościół piękny....byliśmy tylko w tym jednym kościele więc ciężko nam stwierdzić czy najładniejszy.
Zaraz na przeciwko kościoła jest kawiarnia – mówiłam, że one są wszędzie. Jak powiedziałam Darkowi, że tam mamy iść to najpierw się zaczął śmiać a potem grzecznie stanął w kolejce. Normalnie nie lubimy chodzić po miejscach gdzie są kolejki. Ale skoro Caffe Al Bicerin jest pierwszym miejscem, które zaczęło serwować ich popularny napój to nie mogliśmy przejść obojętnie obok tego miejsca. Bicerin to tradycyjny napój wymyślony w Turynie. Jest to gorąca gorzka czekolada z kawą espresso i bitą śmietaną. Bardzo dobre. Z początku obawiałam się, że będzie za słodka ale okazała się idealna. Dla Darka może nawet była za mało słodka.
Na szczęście jest to tylko kawiarnia więc ludzie nie przesiadują tu godzinami więc udało nam się dostać stolik w miarę szybko. Kawiarnia powstała w 1763 jako sklep z kawą i czekoladami. Później około 1800 roku został zmieniony wystrój i powstała kafejka, którą znamy do dziś. Pomimo, że menu jest dość obszerne to większość ludzi pije wspomniany już Bicerin. Podejrzewam, że teraz jest to miejsce bardziej turystyczne i ludzie nie przesiadują tu godzinami. Dziesiątki lat temu było całkiem inaczej. Śmietanka towarzyska, znawcy literatury, pisarze i inni filozofowie wysiadywali tu godzinami tworząc i rozmawiając. Do najsłynniejszych gości należał Aleksander Dumas, Puccini i Nitzsche.
Kawa zdecydowanie dała nam dodatkowej energii i ruszyliśmy zwiedzać miasto. Samo stare miasto / centrum nie jest za duże. Można spokojnie je przejść wzdłuż i wszerz w jeden dzień. Było poza sezonem i pogoda nie dopisywała więc nie było tłumów na ulicach.....w sezonie musi tu być ich bardzo dużo. Przecież miasto z tak obszerną historią każdy chce zobaczyć.
Na nas to miasto wywarło mieszane uczucie. Mamy wrażenie, że nie do końca potrafi się odnaleźć. Miasto to chce być tak duże i popularne jak Rzym czy Mediolan a z drugiej strony jest małe i przypomina bardziej Aostę czy Bergamo. Tak więc zgubił już urok małego miasteczka a nie dorosło jeszcze do bycia wielkim miastem.
Turyn słynie z dużej ilość muzeów, placów (plazza) i oczywiście fabryki Fiata. W Turynie znajduje się największe muzeum Egiptu (poza Kairem). My jednak woleliśmy poznać bardziej Włochy więc postanowiliśmy się wybrać do muzeum motoryzacji. Muzeum to jest na obrzeżach starego miasta więc aby tam dojechać musieliśmy wsiąść metro. I tu zaskoczenie....o ile budynki w starym mieście są pomalowane w jakieś niechlujne graffiti o tyle metro wygrywa swoją czystością. Widać, że jest ono nowe (powstało w 2006 roku) i nowoczesne. Co prawda póki co ma tylko jedną linię ale jest ona sterowana komputerowo więc pociągi jeżdżą płynnie i punktualnie.
Po Nowojorskim metrze byliśmy w szoku jak czyste jest ich metro. Oczywiście perony są zamykane więc nie ma dostępu do torów. Zdecydowanie ułatwia to utrzymanie czystości na torach. Nie ma śmieci na torach, które łatwo się palą. Nie ma wypadków i opóźnień. A do tego w lecie stacje mogą być klimatyzowane....same plusy.
Muzeum motoryzacji bardzo nam się podobało. Są to 3 piętra pokazujące całą historię produkcji samochodów. Idzie się wzdłuż linii czasu oglądając jak zmieniało się podejście do motoryzacji, jak zmieniało się projektowanie auta i jak historia i różne wydarzenia sprawiały, że samochody rozwijały się w takim a nie innym kierunku. Szczególnie widać to podczas wojny kiedy to delikatne, królewskie (prawie karety) samochody przemieniły się w duże samochody, które poradzą sobie z każdą drogą...tak teraz znamy je jako Jeep.
Udało nam się nawet spotkać starego dobrego trabanta, który miał jeszcze naklejkę z ubezpieczenia Warta i pisało na niej po polsku. Widać, że ten eksponat odkupili od jakiegoś polskiego kolekcjonera.
W muzeum można spędzić godziny i nawet się nie czuje kiedy czas leci. Za każdym rogiem pojawia się jakiś ciekawy okaz i historia powstania. Zdecydowanie fajnie było zobaczyć całą historię motoryzacji ale to co nas zaskoczyła to przyszłość. A może nie doszła przyszłość. Czy wiedzieliście, że pierwsze samochody elektryczne były już w latach 90' tych?
A samochody na baterie słoneczne? Też już stworzyli. Coś co nam się wydaje realną przyszłością okazuje się dość świeżą przeszłością.
Muzeum nie zapomina też o ludziach, zarówno tych co tworzyli jak i tych którzy pokazują non-stop na co stać te maszyny. Mówię tu oczywiście o Formule 1.
Prawie pół piętra poświęcone jest temu sportowi. Można dowiedzieć się więcej o kierowcach i ich samochodach.
Tak więc muzeum zdecydowanie polecamy, zresztą jak całe miasto. Wiedząc, że dużo europejskich miast najlepiej wygląda nocą to wróciliśmy do centrum aby jeszcze pochodzić, zjeść jakąś kolację i poczekać do zmierzchu. Pochodziliśmy po mieście, odwiedziliśmy Porta Nuova, Piazza San Carlo, Piazza Castello i na koniec przeszliśmy się ulicą Via Po do Mole Antonelliana. Mole Antonelliana jest najwyższym budynkiem w Turynie, ma 167 m (550 ft) wysokości. Znajduje się tam muzeum filmu podobno również warte zobaczenia ale my już sobie odpuściliśmy jedno muzeum na dzień wystarczy.
Dzień ciągłego chodzenia sprawił, że zaczęliśmy dość intensywnie myśleć o jedzeniu. A tu niespodzianka....jedyna otwarta restauracja to McDonald. Upsss....... Jest dużo miejsc gdzie można usiąść ale wszystkie to ciastkarnie, cukiernie i inne kawiarnie. Co śmieszne one serwują alkohol. Z drugiej strony to fast foody, frytki i inne hamburgery. No nic, przekąsiliśmy szybkiego „szczura” i zdecydowaliśmy się na kolację w hotelu.
Turyn.....ciekawe miasto. Historycznie bardzo bogate, głównie ze względu na całun turyński jak i królewską historię. Miasto, które przeżyło bum w czasach rozwoju motoryzacji. Niestety Włochy podupadły w produkcji samochodów i zostały zepchane na dalszy plan. Aktualnie miasto ma duży potencjał i myślę, że za parę lat się odnajdzie i stanie się kolejnym pięknym europejskim miastem z bogatą historią i przepiękną architekturą.
2016.02.27 Barolo i Barbaresco, Włochy
Tak jak wczoraj Ilonka opisała, pożegnanie z Meribel było długie i intensywne. Jak dzisiaj o 5:30 rano dzwonił budzik to nam się naprawdę nie chciało wstawać. Wyznając zasadę, że na wakacjach nie wolno się wylegiwać tylko zwiedzać, to mieliśmy już zarezerwowane pierwsze spotkanie z właścicielem winiarni w Piemont we Włoszech na 11 rano. Czas jaki jest potrzebny żeby tam się dostać to około 4 godziny samochodem. Właściciele pensjonatu nawet nie chcieli słyszeć, że wyjedziemy od nich głodni, już powstawali razem z nami i przygotowali nam pożegnalne śniadanie. Croissanty oczywiście. Bardzo miło z ich strony. Są to ludzie, którzy są tak zakochani w Meribel i swoim kraju, że nawet nie chcą słyszeć, że gdzie indziej może być ładniej albo lepiej. Francja jest najlepsza i koniec!!! A Meribel jest super położone górskie miasteczko w którym się najlepiej czują. Opowiadali nam trochę o tym miasteczku. Jest małe, mieszka około 2,000 ludzi, a na zimę liczba ta się podnosi do 40,000 ludzi i jest wypełnione po brzegi (po góry).
Około 7 rano wyjechaliśmy i po 20 minutach zjechaliśmy na dół gdzie przywitała nas wiosna. Wjechaliśmy na autostradę i udaliśmy się w stronę Włoch. Geograficzna granica przebiega w 13-to kilometrowym tunelu du Fréjus. Jest to czwarty co do długości tunel samochodowy w Europie, a dziesiąty na świecie.
Wjeżdżając do tunelu od strony francuskiej było ładne słoneczko i plus parę stopni. Po stronie włoskiej niespodzianka. Zima z dużymi opadami śniegu, które towarzyszyły nam przez wiele kilometrów, zanim nie zjechaliśmy niżej. Potem był już deszcz, który lał przez cały dzień. Myślałem, że w Piemont będzie cieplutko, chyba się jednak pomyliłem.
Mieliśmy umówione dwa spotkania w dwóch najsłynniejszych wioskach jakie produkują wina w Piedmont. Jedno w Barbaresco, a drugie w Barolo. Winiarnia Cascina Bruciata w Barbaresco była pierwsza na naszej liście. Francesco, który jest odpowiedzialny za produkcję win przywitał i oprowadził nas po wszystkich zakamarkach winiarni.
Ja go już wcześniej poznałem, jak był w moim sklepie w Nowym Yorku. Bardzo dobrze mówi po angielsku (pracował przez cztery lata w winiarni w Virginii), więc ze szczegółami opowiadał nam historię winiarni, a także sposób w jaki produkuje wina.
Wina dopiero produkują od 2000 roku. Wcześniej, przez ponad 100 lat mieli plantacje winogron ale je sprzedawali innym winiarnią. Aktualnie mają pola w wielu miejscach w Barbaresco, Langhe czy nawet Barolo. Francesco nam dokładnie tłumaczył jak bardzo miejsce z którego zbierasz owoce wpływa na jakość wina.
Oczywiście inne czynniki takie jak rodzaj gleby, kąt nachylenia i kierunek stoku, wyżej czy niżej na górce, ilość zebranych winogron, czas i temperatura w jakich się zbiera......mają również duży wpływ na jakość wina. Winiarnia jest mała, produkuje około 30,000 butelek wina rocznie. Stawiają na jakość, a nie na ilość. Parę ich win już testowałem w NY, ale wszystkie niestety nie wysyłają do Stanów. Dzisiaj mieliśmy okazję spróbować ich wszystkich produktów.
Francesco co chwilę otwierał kolejną butelkę, polewał i opowiadał. Z jaką energią i entuzjazmem on to wszystko robił widać było, że wina to jego życie i pasja. Zaczęliśmy od lekkich jak Barbera D'Alba czy Lange Nebbiolo, a skończyliśmy na Barbaresco Reserva. Niektóre wina były już dobre do picia, a niektóre jeszcze wymagały parę lat poleżenia w butelkach dla lepszego balansu, zmniejszenia cierpkości i pełniejszego (innego) smaku. Próbowaliśmy też bardzo lokalnych szczepów jak Freisa. Podobne do Nebiollo, lekki czerwony kolor i dużo tannins kiedy wino jest młode.
Tak można by godzinami siedzieć i gaworzyć, ale niestety o 14 godzinie mieliśmy kolejne spotkanie w innej wiosce, Barolo. Francesco ma być pod koniec roku w NY, więc na pewno się spotkamy i po testujemy nowych roczników win. Zakupiliśmy parę butelek i udaliśmy się w dalszą drogę.
W Barolo mieliśmy umówione spotkanie z właścicielem jednej z najlepszych winiarni z tego rejonu, z panem Enzo Brezza. Wina Brezza są słynne na całym świecie i produkowane od XVIIII wieku. Wizytę oczywiście rozpoczęliśmy od zwiedzania winiarni, która jest ponad trzy razy większa od Cascina Bruciata i produkuje około 100,000 butelek rocznie. Wydawało nam się to dużą liczbą, ale jak się później dowiedzieliśmy to nie jest to wysoki numer. Są winiarnie co produkują znacznie więcej.
Enzo na początku trochę był nieśmiały, ale później się rozkręcił jak zauważył, że my fajni jesteśmy, lubimy wina i coś tam na nich się znamy. Zaczął opowiadać nam ciekawostki i zaprowadzał coraz to w dalsze zakamarki piwniczek.
W końcu zaprowadził nas do swojego biura i powiedział, że teraz czas na coś przyjemnego, czyli testowanie jego produktów. Nie pamiętam ile dokładnie rodzajów win tam było, ale na pewno było ich kilkanaście.
Próbowaliśmy nawet białe wino (Chardonnay), co jest unikatowe w tych rejonach. Nie było to WOW wino, ale jeśli chodzi o cenę do jakości to dostało dużo punktów. Jak zwykle na początek zostaliśmy "poczęstowani" lekkimi winkami, jak Barbera czy Dolcetto. Potem poszły cięższe działa z Nebbiolo a skończyliśmy na Barolo. Właściciel może wszystko, więc "dokopał" się do Barolo Riserva, a nawet do Barolo z pojedynczych plantacji. Ale to były ciężkie działa. Po paru takich winach mieliśmy tak sucho w ustach, że dużo wody trzeba było pić. Wina z Barolo, jak i z większości winiarni w Piedmont wymagają jedzenia, żeby je w pełni dowartościować. Oczywiście znowu zakupiliśmy parę i miejmy nadzieję, że celnicy w NY nie będą się za bardzo czepiać, bo już tego trochę z nami leci. A zakupiliśmy najlepsze roczniki z ostatnich 15 lat. Ciężko jest je dostać w Stanach, a jak już są to duzo..$$$!!!
Posiedzieliśmy z Enzo, pogadaliśmy, jeszcze trochę innych winek znalazł i tak nam mile płynął czas. Włosi już o wiele mniej wina piją niż kilkadziesiąt lat temu. Konsumpcja win spadła prawie trzykrotnie. Dawniej to codziennie wino w domu było otwierane i każdy pił, nawet dzieci. Teraz jest trochę inaczej. Ceny win poszły w górę, gospodarka włoska nie stoi na najlepszym poziomie, więc mniej ludzi stać na codzienną butelkę. Ludzie mają mniej czasu na popołudniowy relaks przy winie, a jak mają czas to czasami sięgają po piwo, whisky czy inne alkohole. Azja zwiększyła konsumpcje win, więc Enzo rozpoczął eksportowanie jego produktu na ten największy kontynent. Także Stany stały się już trzecim co do wielkości konsumentem wina na świecie, więc producenci z Europy szukają tam rynku zbytu. Enzo mówił, że ma parę win w Stanach. Muszę poszukać ich i mieć je w sklepie. Są naprawdę dobre.
Oczywiście jak odjeżdżaliśmy od winiarni Brezza to dalej padał deszcz. Ponoć to dobrze dla tego rejonu, bo ostatnio było sucho, a to nie jest dobre dla winnic. Niestety zwiedzanie okolic w deszczu nie należy do przyjemności, więc udaliśmy się prosto do Turynu, do którego mieliśmy jakąś godzinkę. Miejmy nadzieję, że te opady deszczu, a w górach śniegu odpowiednio nawodnią glebę i rocznik 2016 w Piedmont będzie super rokiem i za parę lat (najwcześniej w 2022, a najlepiej w 2026 lub później) otworzymy jakieś Barolo z 2016 do pysznego steaku.
2015.11.01-03 Aosta, Włochy (dzień 3)
Hotel HB Aosta znajduje się w samym centrum miasta. Nawet dojazd do niego był utrudniony. Musieliśmy jechać uliczkami gdzie były znaki zakazu ruchu i jakieś napisy po włosku pod nimi. Ludzi było na ulicy jak w Zakopanem na Krupówkach.
Udało się. Nie przejeżdżając nikogo dojechaliśmy do hotelowego parkingu. "Uwielbiam" prowadzić po wąskich uliczkach starych, europejskich miast, a zwłaszcza parkować, gdzie wszystko robisz na grubość lakieru.
Jak to zwykle na wakacjach, na nic nie ma czasu, więc nawet się nie rozpakowując uderzyliśmy na miasto. Ilonka się przygotowała do tego wyjazdu (jak zwykle) i miała cały spis pubów, barów i restauracji w Aosta. Na start wybraliśmy restauracje Aldente ristorante, która słynie z tradycyjnej kuchni włoskiej.
Świetna knajpka, pyszne jedzenie i bardzo bogata lista win. My staramy się nie chodzić po restauracjach dla turystów (masowa produkcja jedzenia i wysokie ceny), więc oczywiście nie mieli menu po angielsku. Kelner widząc jak próbujemy używać aplikacji Google Translate na naszych telefonach, zaczął się śmiać i powiedział: schowajcie to, ja mówię po angielsku.
Mówił dobrze. Trochę nas to zdziwiło, bo poza hotelami i miejscami turystycznymi ich znajomość angielskiego jest bardzo słaba.
Poleciały włoskie przystawki, główne dania, wina (Amarone), no i oczywiście słynne włoskie desery (Tiramisu i Panna Cotta). Na koniec zgasili światła, podali kolejne Tiramisu z palącą się świeczką i zaczęli śpiewać po włosku sto lat, sto lat......... Teraz już wiecie dlaczego wybieramy lokalne knajpki.
Ja myślę, że Ilonka i Siostra maczały w tym palce (już im nigdy nie powiem kiedy mam urodziny), ale było tak przyjemnie, że im wybaczam, zwłaszcza, że na koniec piłem chyba jednego z najlepszych koniaków jaki produkują.
Kelner zobaczył listę barów jaką Ilonka przygotowała i powiedział: Dobra robota. Specjalnie polecił nam jeden z nich i powiedział, że tam powinno wam się podobać. Tak więc udaliśmy się do Gecko Baru. Bar był OK. nie był jakiś WOW. Ale z tego co później się dowiedzieliśmy, dużo barów mają teraz zamkniętych. W październiku i listopadzie nie ma sezonu. Włosi pewnie zamykają bary i wyjeżdżają na wakacje.
Posiedzieliśmy, pogadaliśmy, pośmialiśmy się i........ minęła północ, więc przyszedł czas na........... zwiedzanie miasta nocą.
Chodziliśmy pustymi ulicami, robiąc zdjęcia, oglądając zabytki ładnie oświetlone i podpatrywaliśmy jak to piękne, alpejskie miasto zasypia. Na bezchmurnym niebie księżyc mocno świecił, a jego promienie odbijały się od otaczających nas gór. Było jak w bajce......
Wyznając zasadę, że na dobrych wakacjach mało się śpi, to o ósmej rano byliśmy już w samochodzie, po śniadaniu, „wyspani” i gotowi w drogę na jedną z wyższych przełęczy w Aplach, Great St Bernard, 2469 metrów. Na przełęczy jest granica pomiędzy Włochami i Szwajcarią. Jest to też najniższe miejsce między dwoma najwyższymi szczytami w Alpach, Mont Blanc i Monte Rosa. Dziewczyny miały rację, urodziny tylko w dwóch krajach? To stanowczo za mało, minimum trzy.
Oczywiście nie jechałem tam tylko po to żeby stanąć na szwajcarskiej ziemi. Droga na tę przełęcz wiedzie przepięknymi alpejskimi halami, gdzie widoki zapierają dech w piersiach. Z Aosta jedzie się tam jakąś godzinę, cały czas do góry, przez około 30km. Początek drogi jest wspólny z główną drogą tranzytową do Szwajcarii, gdzie ilość samochodów ciężarowych jest stanowczo za duża. Tak gdzieś w połowie ciężarówki wjeżdżają w tunel i już są w Szwajcarii. My natomiast chcieliśmy wyjechać na samą przełęcz. Zaraz po zjechaniu z głównej drogi jakość asfaltu, szerokość drogi a także jej nachylenie uległo zmianie.
Przełęcz zamykają na zimę. Od Listopada do Maja albo Czerwca jest nieprzejezdna. Ilość śniegu dochodzi nawet do 10 metrów. Teraz nie było jeszcze tak dużo śniegu w górach, więc byliśmy raczej pewni, że wyjedziemy na samą górę. Niestety się nie udało. Po jakimś czasie droga była zamknięta. Nie dlatego, że było dużo śniegu, ale dlatego, że była uszkodzona. Pewnie jakaś ziemia się obsunęła, albo coś podobnego.
Tak siedzimy w samochodzie, patrząc na znak zakaz wjazdu i myślimy...... jak nie od Włoch to może od Szwajcarii. Tam może droga nie jest uszkodzona. Dwa razy nam tego nie trzeba było powtarzać. Szybko zjechaliśmy na dół i udaliśmy się do tunelu. Tuż przed wjazdem niemiła niespodzianka, tunel kosztuje 45 EUR w dwie strony. Upssss.... ale raczej się już nie możemy wydostać. Za nami jest sznur samochodów. Mówi się trudno i jedziemy. Za parę minut byliśmy już w Szwajcarii.
Zaraz za tunelem był zjazd na przełęcz i jak się okazało był czynny. Wąskimi serpentynami po około 20-25 minut dojechaliśmy na przełęcz Great St Bernard.
Tu już była zima. Śnieg, lód, wiatr....... i przepiękne widoki. Z przełęczy jest wiele hików w przepiękne Alpy, ale niestety brak czasu, zima i wiatr nie pozwalały nam wiele zrobić. Na przełęczy jest jeziorko, które jest zamarznięte ponad 250 dni w roku.
Połaziliśmy po okolicach, porobiliśmy parę zdjęć i wróciliśmy do samochodu. Znajduje się tam parę restauracji, hotel i pewnie jeszcze parę innych rzeczy, ale są tylko czynne w sezonie. Teraz wszystko było zamknięte.
Zjechaliśmy do Aosta i w dalsze zwiedzanie. Dolina Aosta jest bardzo duża. Trzeba pewnie tygodnie żeby ją zwiedzić. Wybrałem parę miejsc na pierwszy raz, na pewno tu jeszcze kiedyś wrócimy. Na końcu doliny (blisko tunelu pod Mt. Blanc) znajdują się dwie mniejsze doliny, Veny i Ferret. Jedna z nich była już zamknięta na sezon, natomiast druga, Ferret, była w pełni otwarta.
Jechaliśmy tą przepiękną doliną aż do jej końca. Po lewej były wysokie góry z lodowcami, a po prawej alpejskie łąki . Jeden z plusów Alp jest to, że w miarę szybko się wyjeżdża z lasów i już nic nie zasłania przepięknych gór.
Na końcu drogi jest parking, skąd rozpoczyna się wiele hików. Od bardzo łatwych godzinnych, do ciekawych, wielodniowych „spacerków”. Wybraliśmy krótki spacerek, w górę, po zboczu doliny żeby podnieść się nad dolinę i mieć ciekawsze widoki..
Co za cudowne miejsce. Super pogoda, niepowtarzalne widoki. Tak można by siedzieć godzinami i to wszystko podziwiać. Dlaczego my nie mieszkamy w Alpach?!?
W kolejce na Aiguille du Midi we Francji jest reklama: Flat is boring (płaskie jest nudne). Zgadzam się z nią w 120%. Będąc w takich miejscach szkoda marnować czas w hotelu. Na zachód słońca pojechaliśmy na przełęcz Petit Saint-Bernard, 2188 m. Kolejne ciekawe miejsce do odwiedzenia jak się jest w dolinie Aosta.
Po kilkudziesięciu serpentynach znaleźliśmy się na przełęczy. Idealnie na zachód słońca. Przez przełęcz przebiega granica z Francją, więc znowu na chwilkę wpadliśmy do Francji. Z ciekawostek można dodać, że przełęcz jest zamykana na zimę i powstaje tutaj największy resort narciarski w dolinie Aosta. Dużo wyciągów i tras, niektóre nawet biegną po zamkniętej drodze. Fajnie tak być w takim miejscu i patrzeć jak zachodzi słoneczko. Bardzo unikatowe, zwłaszcza dla ludzi którzy mieszkają nad oceanem.
Będąc we Włoszech i nie zjeść pizzy to tak jak być we Francji i nie zjeść French Onion Soup. Na liście Ilonki była oczywiście fajna pizzeria, Bataclan . Nie tracąc czasu po powrocie do miasteczka Aosta, udaliśmy się tam na kolacje. Znowu się udało. Fajna knajpka z dobrym jedzeniem.
Po spróbowaniu pizzy Ilonka powiedziała: Jak na pizzę, to do Włoch. Ale była dobra. Czuć było świeży ser, pomidorki, prosciutto, a ciastko było tak cienkie, że prawie się go nie czuło. Wino Barbaresco oczywiście do tej mięsnej pizzy super pasowało.
Na strawienie kolacji udaliśmy się ulicami starego miasta. Uwielbiamy spacerować po starych częściach miast nocami, gdzie już jest mało ludzi na ulicach i wszystko jest pozamykane. Jest wtedy takie uczucie jak by się człowiek przeniósł setki lat wstecz.
W ostatni dzień był już tylko powrót na lotnisko do Mediolanu i lot do NYC. W samolocie w końcu można było usiąść i spokojnie nadrobić zaległości w blogu. Jakoś w górach nie było na to czasu.
Lecieliśmy tymi samymi wspaniałymi liniami, Emirates. Znowu full-wypas. 26 osób załogi. Serwis jest błyskawiczny. Dużo w Emirates pracuje Polek jako stewardessy. W samolocie z NY leciały trzy, teraz leci „tylko” jedna. Trochę opowiadała nam o życiu w Dubaju (tam mieszka), a także dowiedzieliśmy się parę rzeczy o tych liniach. Rozbudowują swoją flotę na maxa. Wkrótce będą latać pewnie wszędzie. I dobrze, bo komfort i serwis jaki mają jest na najwyższym poziomie. Dostaliśmy jakieś karty, które ponoć mają nam umożliwić łatwiejsze i tańsze latanie business class. Do końca jej nie zrozumiałem, bo mieliśmy taki serwis na pokładzie, że nie pamiętałem dużo z tego lotu.
Ania (nasza stewardessa) mówiła, że jak tylko mamy możliwości latania w business class tymi liniami, to żeby z tego nie rezygnować. Mają ponoć serwis, który jest nie do wyobrażenia w samolotach. Bar, normalne łóżka, o wiele lepsze jedzenie i drinki. Wszystko jest na górnym pokładzie, więc pasażer z ekonomy class tego nie widzi. Na lotnisku wsiadasz już innym rękawem prosto z lounge.
W lutym myślimy znowu polecieć do Mediolanu tymi liniami. Któż wie, może się już uda w business class.
Dlaczego znowu Mediolan? Hmmmm..... w zasięgu trzech godzin samochodem jest Zermatt, Chamonix, Verbier, Aosta, Val-d'Isere, trzy doliny.......... Myślę, że odpowiedziałem na to pytanie.
2014.11.26 Mediolan, Włochy (dzień 4)
Ostatni dzień naszej rodzinnej wycieczki i nasz ostatni punkt podróży – Mediolan. Doświadczeni już w podróżach kolejowych tym razem bez większych problemów kupiliśmy bilety i ruszyliśmy podbijać Mediolan. Kolejną stolicę mody. Znamy już Paryż, Nowy Jork i Londyn. Został nam tylko Mediolan do kompletu.
Pociąg był znacznie lepszy od wczorajszego w Alpy, był znacznie nowszy, piętrowy, miał monitory, szybszy (jechał 150 km/h), ale oczywiście brakowało mu wiele do japońskich superekspresów. Po około 50 minutach dotarliśmy na dworzec centralny, który sam w sobie jest zabytkiem. Otwarty w 1931 roku budynek zaprojektowany był przez Ulisse Stacchini, który również projektował Dworzec Główny w Washington DC.
Z dworca głównego prosto uderzyliśmy na Zamek w Mediolanie (Zamek Sforza). Jest to jedna z większych budowli obronnych w Europie, która została wybudowana w 15 wieku. Sam zamek dostępny jest bezpłatnie. Na zamku jest również wiele muzeów, które zapewne są warte zobaczenia ale skoro mieliśmy tylko jeden dzień na zwiedzanie Mediolanu musieliśmy oszczędzać czas i woleliśmy nie tracić go na muzea. Z tego co widzieliśmy to nasz krakowski Wawel jest okazalszy.
Dość nową atrakcją w Mediolanie (od 2010 roku) jest rzeźba pod Giełdą Papierów Wartościowych. Zdjęcie mówi wiele za siebie....
Rzeźba ma tytuł L.O.V.E i oznacza „z miłości do Mediolanu”. Artysta, Maurizio Cattelan, początkowo postawił ją tam jako prowokację na krótki czas. Maurizio stwierdził jednak, że jeśli rząd zgodzi się na pozostawienie rzeźby na dłużej to on ją podaruje miastu z miłości do miasta. Tak więc rzeźba stoi, przyciąga turystów, wzbudza kontrowersje i uśmiech na twarzach turystów.
Jednak największą atrakcją Mediolanu (zdecydowanie polecamy) jest Katedra. Zanim jednak tam doszliśmy spod giełdy minęliśmy Teatr La Scala. My nie jesteśmy dużymi znawcami opery tak więc nie spędziliśmy tam dużo czasu. Z teatru do Katedry jest 5 minut drogi....albo dłużej jeśli ktoś zdecyduje się na zakupy w słynnej galerii handlowej, Galleria Vittorio Emanuele II. Jest to jedna z najstarszych (jak i chyba najdroższych) galerii handlowych na świecie. Oczywiście opanowana została przez największe sklepy takie jak Louis Vuitton, Svarowski, Versace itp.
Architektonicznie obiekt zdecydowanie warty zobaczenia. Wygląda jak zwykła ulica tylko zamiast asfaltu jest piękna posadzka a wszystko pokryte jest szklaną kopułą.
No i wreszcie przyszedł czas na główną atrakcję, Katedra. Pierwotnie myśleliśmy...ehh....katedra jak katedra ale szybko okazało się jak w wielkim jesteśmy błędzie. Bilet za 11 EUR gwarantuje wejście na taras katedry jak i w podziemia. Wpierw poszliśmy zwiedzać podziemia gdzie są ruiny starych kościołów, grobów i chrzcielnicy. Podobno bardzo wiele monet zostało znalezionych w tych wykopaliskach. Dlaczego ich było tak wiele jest kilka teorii:
1) ludzie bywali chowani ze swoim majątkiem
2) monety dodawało się zmarłym aby przekupić osobę która decyduje gdzie idzie zmarły
3) po prostu na szczęście
Jaka jest prawda to pewnie nigdy się nie dowiemy.
Katedra (Duomo) jest piątą co do wielkości (jeśli chodzi o powierzchnie) katedrą na Świecie. Budowa, która zajęła 600 lat została ukończona w roku 1965 roku. Aż trudno uwierzyć, że w podziemiach są ruiny z III wieku. Szczerze, na to co widzieliśmy 600 lat to i tak szybko. Niesamowicie wiele pracy musiało kosztować dopracowanie wszystkich szczegółów, rzeźb i innych zdobień. Tam są setki rzeźb przedstawiających świętych i inne symbole religijne. Z zewnątrz katedra robi duże wrażenie ale to co zobaczyliśmy po wyjściu na górę to przerosło nasze oczekiwania.
Na taras widokowy można wyjść po schodach albo wyjechać windą. My wybraliśmy wersję trudniejszą – schody. Musieliśmy zrzucić pizzę i carbonarę, którą mieliśmy na lunch. Taras na katedrze to nie tylko balkon na około, można również przespacerować się po dachu. Byliśmy w szoku, ze można tak swobodnie chodzić prawie wszędzie po dachu tej wspanialej katedry i podziwiać to arcydzieło. Niesamowite, ze tak bardzo się starali ozdobić górę katedry, która w tamtych czasach prawdopodobnie nie była dostępna dla przeciętnego człowieka. Prawdopodobnie chcieli zaimponować Bogu. Szczerze to nie wiem jak opisać to doświadczenie. Ja uwielbiam architekturę i czułam się tam jak ryba w wodzie pstrykając zdjęcie po zdjęciu. To jest nie wyobrażalne jak w tamtych czasach ludzie mogli wybudować coś tak wspaniałego, doskonałego, po prostu powalającego. Tam są setki tysięcy rożnego rodzaju detali wykutych w kamieniu, które dopiero widać z dachu.
Pamiętajmy, że w tamtych czasach ludzie nie mieli prawie żadnej technologii i prawie wszystko jest ręczną robotą. Patrząc na taką katedrę i współczesne budynki zdajemy sobie sprawę jak utalentowani ludzie byli w przeszłości. Oczywiście dzisiejsze największe budynki robią wrażenie również ale współczesna architektura tworzy się w głowach ludzi a potem to gównie maszyny i technologie. W 16 wieku to było nic innego jak ludzka ciężka praca.
Tak więc przyszedł czas powiedzieć Arrivederci Italy. Bardzo krótki, intensywny ale wspaniały wyjazd z rodzicami zakończyliśmy wspaniałą kolacją. Było wiele ciekawych potraw (zając, zupa z czegoś, pasztet.....też do końca nie wiemy z czego) no i oczywiście Prosecco, Grappa, jakaś cytrynowa włoska nalewka i parę butelek Barbera D'Asti DOCG. Ale jednak najsłodszą częścią wieczoru było Tiramisu.....i tym sposobem moja lista do zaliczenia, jedzenia we Włoszech oficjalnie zamknięta.
Jutro leniuchujemy i ewentualnie robimy ostatnie zakupy serów i innych smakołyków na świątecznym straganie. Przygody ciąg dalszy nastąpi w Krakowie.
2014.11.25 Jezioro Como, Włochy (dzień 3)
Dwa największe spece od pogody czyli Szeryf (Darka tata) i Darek stwierdzili, że dziś będzie najlepszy dzień na wycieczkę nad jezioro Como. Bardzo słynne miejsce...parę osób jak i zdjęcia w Internecie powiedziały nam, że rejon ten jest bardzo piękny i warty zobaczenia. Tak więc wylądował on na naszej liście „TO DO” we Włoszech. Jezioro Como jest tak sławne, że nawet w serialu „Breaking Bad” główny bohater planuje tam pojechać na wakacje.
Tak więc po pysznym hotelowym śniadaniu, ruszyliśmy na stację kolejową. Tak na marginesie na śniadanie była między innymi Panna Cota tak więc kolejna potrawa z mojej listy została zaliczona.
Jako środek transportu wybraliśmy pociąg. Po pierwsze na grupę sześcio-osobową trzeba by wypożyczyć dwa samochody, Po drugie pociąg jest tańszy a po trzecie i najważniejsze jest szybszy.
Przygody Amerykanina w Europie ciąg dalszy. Darek był zaskoczony, że nie można tu kupić biletu na pociąg w automacie bez podawania PINu. No tak Europa, dużo bardziej chroni transakcje kartami kredytowymi i nie można ich używać bez podstawowych zabezpieczeń. W Ameryce karty są mało pilnowane i zabezpieczane ale kto by się tym przejmował skoro właściciel karty nie ponosi żadnej odpowiedzialności za fałszywe transakcje.
Na szczęście ja mam pamięć do cyferek więc udało nam się kupić bilety i wsiąść do właściwego pociągu. Znalezienie właściwego pociągu jest możliwe tylko po numerze toru na który wjeżdża. Pociągi jakimi jechaliśmy do Lecco a potem do Varenny były w większości pokryte graffiti i nie posiadały żadnych tabliczek informacyjnych gdzie docelowo jadą. Naszym celem była Varenna ale aby tam dotrzeć należy przesiąść się w Lecco i stamtąd wziąć pociąg do Varenny. W środku pociągi już nie były tak brudne jak na zewnątrz...no może toalety wymagały większego zadbania gdyż przypominają toalety z polskich starych pociągów podmiejskich.
Po 1,5h jazdy pociągiem dotarliśmy do Varenny. Miasteczko od razu przypadło nam do gustu. Piękne góry (Alpy) wchodzące do jeziora Como i małe miasteczka z uroczymi wąskimi uliczkami. Darek był wdzięczny, że nie mieliśmy auta bo parkowanie w tych ciasnych uliczkach jest prawie nie możliwe. Od razu przypomniał nam się film Włoska Robota i sławetna scena z mini Cooperami.
Miasto Varenna jak i inne miasteczka leżące przy jeziorze Como o tej porze roku było dość wymarłe. Większość restauracji, kawiarni i sklepów była zamknięta. Wiele też mieszkań czy domów wyglądało jakby zostały zamknięte na zimowy sezon. Troszke mnie to zdziwiło gdyż jak na koniec listopada wcale tam nie było tak zimno a gdzie nie gdzie nawet widzieliśmy palmy czyli raczej nie mają tu srogich zim. Temperatury tu w późnej jesieni nadal są na plusie między 10 a 15C.
Nie mogliśmy zobaczyć największych atrakcji miasta jakimi jest zamek i wille więc troszkę pospacerowaliśmy po miasteczku, wstąpiliśmy do małej lokalnej kafejki na kawę i piwo i ruszyliśmy dalej w drogę do miasteczka Bellagio.
Z Varenny do Bellagio jedzie się promem 15 minut, który sam w sobie jest atrakcją, można sfotografować oba miasta z jeziora.
Bellagio jest pięknie położone na samym końcu półwyspu rozdzielającego lewą i prawą część jeziora Como. Z miasteczka widać przepiekne Alpy co tylko dodaje uroku już pięknemu miasteczku. Miejsce to jest głównym centrum turystyki w rejonie Como.
Bellagio początkowo było małą wioską rybacką, która szybko zyskała popularność wśród władców Austrii i Rzymu. Dzięki temu miasto rozrosło się w przepiękny kurort turystyczny z bogatymi willami, hotelami, mnóstwem sklepów i restauracji.
Nadal wiele się tu buduje i remontuje. Miasto samo w sobie nie jest tak wymarłe jak Varenna, choć widać, że część biznesów została zamknięta na sezon zimowy. Po zjedzeniu przepysznego późnego lunchu (wczesnego obiadu) i wypicu wina Montepulciano ruszyliśmy na wzgórze miasta aby spalić kalorie. Już wiem czemu włosi są tacy szczupli pomimo że ciągle jedzą tylko pizzę i makaron. Większość małych miasteczek położona jest na zboczach gór więc wąskie, ostro wijące się do góry uliczki to standard.
Dzień dobiegał końca tak więc i nasza wycieczka. W powrotnej stronie płynąc promem mieliśmy szczęście i mogliśmy podziwiać wspaniały zachód słońca na jeziorze Como.
Na zakończenie tego wspaniałego dnia odwiedziliśmy świąteczne stragany które są po drodze z dworca w Bergamo do naszego hotelu. Poza przepysznym grzanym winem postanowiliśmy spróbować również paru lokalnych wyrobów. Zwłaszcza urzekły nas sery i szynka parmeńska.
2014.11.24 Bergamo, Włochy (dzień 2)
Największą atrakcją dzisiejszego dnia jest lot Ryanairem do Bergamo we Włoszech. Można wiele w życiu latać ale Ryanair pozostanie Ryanairem. Tak więc Darek po raz pierwszy w życiu postanowił poddać się tej przygodzie i po wejściu na pokład samolotu stwierdził „czuje się jak w roller-costerze”. W sumie to prawda, miejsca tak mało jak na roller-costerze, pasy lepiej mieć mocno zapięte a żółte siedzenia zwiększają to wrażenie.
I znów dostaliśmy upgrade, dlatego, że jesteśmy fajni. Tym razem upgrade polegał na Priority Boarding. Dzięki temu udało nam się schować bagaże podręczne.....z tym może być ciężko na pokład samolotu wchodzi 180 ludzi i tylko 90 bagaży podręcznych. Dlaczego lot Ryanairem jest taką wielką przygodą? Nie chodzi już o to że musisz za wszystko płacić, bagaż, napoje, jedzenie to standard. Kolejna różnica między europejskimi najtańszymi liniami lotniczymi a najtańszymi amerykańskimi liniami lotniczymi jest taka, że zrobienie check-in na lotnisku kosztuje 50 EUR a jak zapomnisz wydrukować sobie w domu Boarding Pass to jeszcze doliczą Ci 10 EUR. Ale tak to bywa jak bilet kosztuje niewielkie pieniądze.
Nasz upgrade polegał również na dostaniu całego ostatniego rzędu. Pierwsza reakcja była, że głupio bo się siedzenia nie rozkładają. Dopóki nie okazało się, że w żadnym rzędzie nie jest to możliwe....Jeszcze tylko 1,5h i będziemy na ziemi. Dobrze, że przynajmniej nasz hotel nie jest kapsułą i będziemy mogli rozprostować nogi.
Jak to się Daruś przekonał podróż Ryanairem nie jest taka straszna jak to opisują i wcale mu nie urósł nos jak o tym mówił....czyli nie kłamał jak Pinokio.
Pinokio jest symbolem Włoch, jak już zdążyliśmy się przekonać poznając Bergamo. Bergamo jest średnim miasteczkiem (120 tys. mieszkańców) położonym tylko 15 minut drogi autobusem od lotniska. Ze względu na bliskość lotniska ale także jego piękno wybraliśmy je jako naszą bazę wypadową i spędzimy tu kolejne 3 noce. Nie tylko my uznaliśmy to miasto za warte odwiedzenia, podobnie myśli większość ludzi gdyż jest to drugie najczęściej odwiedzane miasto w Lombardii (po Mediolanie). W Bergamo zatrzymaliśmy się w hotelu NH, bardzo fajnym hotelu znajdującym się w centrum miasta. Tak więc, nie tracąc czasu w hotelu od razu zaopatrzeni w 72h bilety autobusowe ruszyliśmy na Citta Alta czyli Stare Miasto. Citta Alta jest położona na wzgórzu w północnej części miasta Bergamo. Niedaleko za murami Starego Miasta zaczynają się już Alpy...ale my tam będziemy dopiero jutro.
Do Citta Alta można się dostać prawie każdym znanym środkiem transportu. Można tam wyjechać kolejką zębatą (na co się zdecydowaliśmy), autobusem, samochodem albo po prostu na nogach (ten środek transportu wybraliśmy w drodze powrotnej). Jest to stare miasto z masą małych uliczek. Gdzieniegdzie można spotkać jeszcze stary zakład kowala, bibliotekę czy oczywiście zabytkowe kościoły. Nie wiele ludzi było w górnej części miasta co tym bardziej dodawało uroku i miło chodziło się bo wybrukowanych kocimi łbami uliczkach.
Zdziwiła nas tylko mała ilość restauracji czy różnego rodzaju pubów. Może koszty wynajmu ich przerażają albo po prostu większość budynków jest już zajęta przez Uniwersytet Bergamo. Udało nam się jednak znaleźć Polski akcent.
W ogóle bardzo dużo Polaków spotkaliśmy w Bergamo. Widać było, że to turyści. Zastanawiamy się tylko czy to bliskość lotniska na którym ląduje Ryanair czy po prostu chęć zwiedzania ich tu przywiodła. Myślę, że obie rzeczy po trochu.
Zwiedzając miasto zastał nas zmierzch co tylko dodało uroku tej już i tak cudownej dzielnicy. Z murów okrążających miasto rozpościera się widok na całe miasto Bergamo. Aż trudno uwierzyć, że jest ono tak duże.
Jak już wspomniałam w drodze powrotnej wybraliśmy ścieżkę w dół i tu nasze zaskoczenie.....kamieniste schody, które wiły się w dół sprawiały wrażenie jakbyś wchodził do tajemniczego ogrodu. Mam nadzieję, że zdjęcie choć w połowie oddaje piękno tego „deptaku”.
Dzień zakończyliśmy na kolacji.....co innego mogliśmy wybrać jak nie pizzę....szukaliśmy restauracji dość długo gdyż jak się okazało większość miejsc jest zamknięta w poniedziałki albo otwierają dopiero o 7 wieczorem. Pomimo, że było przed 7 udało nam się znaleźć bardzo przytulne miejsce Pasti Frulli Geleria. Wreszcie spróbowałam prawdziwej włoskiej pizzy...pierwsze wrażenie bardzo pozytywne....następne na mojej liście jest Spaghetti Carbonara, Panna Cota i oczywiście Tiramisu....
2014.11.23 Polska & Włochy (dzień 1)
“Vincent: But you know what the funniest thing about Europe is?
Jules: What?
Vincent: It's the little differences. I mean, they got the same shit over there that we got here, but it's just...it's just, there it's a little different.
Jules: Example?”
Pulp Fiction
Tak więc pierwsza różnica po wylądowaniu na lotnisku we Frankfurcie to Duty Free. Tak, Duty Free jest na każdym lotnisku ale bardzo rzadko jest dostępne po wylądowaniu. I nie mówimy tu o małym sklepiku gdzie możesz kupić małą buteleczkę wina ale o całodobowym sklepie gdzie poza możliwością kupienia whiskey w wymiarze 4,5L możesz też kupić McLarena. Tak więc Darek poczuł atmosferę Świąt i chciał zrobić zakupy ale jak to Daruś zapomniał PINa do karty.
Niedziela, 6 rano....samolot do Krakowa mamy za 2,5 godziny. No to jak najlepiej zabić ten czas? Nie ma to jak dobre niemieckie śniadanie czyli parówki, sałatka ziemniaczana no i.....piwo.... Tak, pomimo ze jest niedziela a Niemcy są bardzo katolickim krajem to zdecydowanie im to nie przeszkadza.....bo przecież każdy jest wolnym człowiekiem (prawie jak w Stanach) i może robić na co ma ochotę bez względu na porę dnia.
Tak więc siedząc przy bramce, piszemy bloga i kończymy nasze śniadanie. Tu chciałam dodać, że jednym z plusów latania przez Niemcy jest fakt, że bary są przy bramce więc nie musimy siedzieć jak te kołki i odliczać minuty.
Następny przystanek – KRAKÓW – mamy nadzieję, że nasze walizki dolecą bo na JFK padł system komputerowy Lufthansy i opisywali nasze bagaże ręcznie....witamy w 21 wieku.
O dziwo bagaże doleciały całe i na czas....tak więc mamy prezenty. W końcu jesteśmy ciocią i wujkiem z Ameryki. Zanim uderzymy na Włochy jeden dzień spędzamy w Polsce.....trzeba się przywitać z częścią rodzinki. A jak to bywa z rodzinką... nie robiliśmy nic innego jak tylko jedliśmy, piliśmy i znów jedliśmy i piliśmy i tak w kółko. Jest to sposób na zabicie JetLaga. Przesiedzieliśmy do 11 w nocy, zmęczeni padliśmy i przespaliśmy całą noc.