Traveling - it leaves you speechless, then turns you into a storyteller.
Destynacje
- Anglia 7
- Argentyna 1
- Austria 4
- Belgia 4
- Bermuda 2
- Canada 19
- Chile 9
- Czechy 2
- Ekwador 12
- Francja 28
- Gibraltar 1
- Grecja 4
- Hiszpania 13
- Holandia 5
- Hong Kong 2
- Indonezja 4
- Islandia 14
- Korea Południowa 6
- Macau 2
- Malezja 9
- Maroko 7
- Niemcy 4
- Nowa Zelandia 26
- Polska 17
- Portugalia 9
- Qatar 1
- Singapur 7
- Szwajcaria 17
- Słowenia 6
- UAE 3
- USA - Alaska 19
- USA - Colorado 60
- USA - DC 2
- USA - Nowy Jork 38
- USA - Pennsylvania 2
- USA: New England 50
- USA: Northwest 24
- USA: Southeast 17
- USA: Southwest 66
- Włochy 7
- _NY - Adirondacks 46er 20
- _Parki Narodowe USA 38
2024.10.26 Vail, CO (dzień 2)
Planując ten wyjazd do Kolorado nastawialiśmy się na intensywne górołazowanie. Codziennie chcemy iść na jakiś duży hike. Nart jeszcze nie ma bo za mało śniegu spadło, więc idealny czas żeby przewietrzyć głowę na wyżynach stanu Kolorado.
Wprawdzie wyżej w górach już trochę śniegu spadło ale dalej za mało, żeby skutecznie utrudniać wspinaczkę. Dalej można spokojnie wychodzić na 12 tysięcy stóp (3,500m) lub wyżej i to bez raków czy rakiet.
Październik jest świetnym miesiącem na zwiedzanie górzystych części stanu Kolorado. Nie za gorąco, jeszcze w miarę długi dzień, nie ma latającego paskudztwa, i śniegu mało. Ilość ludzi tutaj jest zawsze mała, więc to akurat nie ma znaczenia lato czy jesień. Wiosna też by była fajna, ale niestety paro-metrowa warstwa śniegu utrzymuje się tutaj spokojnie do maja lub czerwca.
Po wczorajszym hiku nogi za bardzo dzisiaj nie chciały chodzić. Zwłaszcza jak się dowiedziały, że dzisiaj jest największy hike na tym wyjeździe. Planujemy dotrzeć do jeziora Pitkin, które znajduje się w rejonie resortu Vail. Dokładnie na jego przeciwległych stokach.
Dzień jeszcze jest w miarę długi, więc na hike wyszliśmy dopiero o 10 rano. Po pierwsze już nie ma upałów, więc nie trzeba unikać wspinaczki w środku dnia, a także o tej porze roku nie ma już większego problemu z parkowaniem samochodu na początku szlaku. Co prawda mieliśmy wyjść jakąś godzinę wcześniej, ale niestety w nocy mieliśmy emergency które nam zabrało dwie godziny snu. Na szczęście wszystko się dobrze skończyło i o 10 rano wyruszyliśmy.
Większość hików w rejonie Vail zaczyna się zaraz koło autostrady 70, więc gdzieś przez pierwsze 30 minut słychać jej odgłosy. Na szczęście odgłosy nie są aż takie męczące i trochę też tłumione przez las. Ciężarówki mają zakaz hamowania silnikiem w rejonie Vail co też zmniejsza decybele. A w sumie to my mieszkamy w NYC gdzie tam zawsze jest głośno i już do tego jesteśmy przyzwyczajeni.
Początek trasy jest dość stromy. Trzeba wyjść z dna doliny. Przyjemnie zygzakami przez brzozowy las w promieniach słońca szybko nabieraliśmy wysokości.
Szybko też brzozy zamieniliśmy na drzewa iglaste i dalej nabieraliśmy wysokości. Śnieg zaczął się pojawiać. Na początku tylko na zacienionych odcinkach a w miarę nabierania wysokości częściej i więcej. Dalej w ilościach na tyle małych, że raczki które mieliśmy w plecaku nie musieliśmy ubierać.
Gdzieś tak po godzinie z hakiem dolina zaczęła się rozszerzać i las zaczął ustępować polanom.
Była taka super cisza. Bezwietrzna pogoda i praktycznie żadnych innych ludzi. W tych rejonach ponoć występuje spora ilość zwierzyny. Szliśmy, nasłuchiwaliśmy, rozglądaliśmy się uważnie ale poza wiewiórkami i chipmunkami to nic innego nie biegało.
Można tu spotkać znacznie większe ssaki. Mieszkają tu niedźwiedzie, pumy, kozice górskie, łosie, jelenie, lisy… Internauci często wystawiają zdjęcia z napotkanych zwierzaków. Wczoraj tu ponoć przechodziła niedźwiedzica z dwoma małymi.
A może to i dobrze, że nie spotkaliśmy lokalnych mieszkańców… Ilonka nie miała gazu pieprzowego przy sobie.
Szlak to Pitkin Lake nie jest trudny, ani też techniczny. Ma parę stromszych odcinków ale łatwych do pokonania. Mimo wszystko, każde stromsze podejście na wysokości powyżej 10,000 stóp (3,000 metrów) wymaga troszkę energii i tlenu. Niestety nie mieszkamy jeszcze w górach, więc z tym tlenem nie jest tak łatwo, ale nie jest źle. Organizm pamięta wysokości i im częściej się przekracza 10,000 stóp tym łatwiej.
Jezioro Pitkin znajduje się na 11,400 stóp (3,500 metrów). Lasy w stanie Kolorado dochodzą gdzieś do 11,000 stóp (3,350m.). Wiadomo, że tak gdzieś od 10,000 stóp stają się rzadsze i mniej gęste. Ostatnią godzinkę hiku szliśmy polanami, skałami i często w śniegu.
Mimo, że śnieg był zmrożony czyli nie było za ciepło to jednak pustynne słońce i wysokość robi swoje. Szliśmy tylko w podkoszulkach z długim rękawem (żeby słońce nas za bardzo nie spaliło) i było nam ciepło. W sumie stan Colorado leży na podobnych równoleżnikach co Afryka północna, a tam słońce ostro grzeje.
Około godziny 14 dotarliśmy nad jezioro. Oczywiście nie było nikogo, dopiero później doszło parę osób.
Mimo niskich temperatur w nocy jezioro nie było zamarznięte, ani nie pływały na nim żadne lody. Pewnie jakieś ciepłe podziemne wody do niego muszą wpływać.
Natomiast zimny wiatr od niego wiał i szybciutko musieliśmy się cieplej ubrać.
Ogólnie nas trochę ten hike zmęczył i taka 30-to minutowa przerwa była wskazana. Coś przegryź, pooglądać otaczające nas góry i wypatrywać jakiś większych zwierzaków.
Pół godziny minęło, żadne większe zwierzaki nie przyszły (poza psem który chciał się wykąpać w lodowatej wodzie jeziora, chyba się zmęczył tym czterogodzinnym spacerkiem), więc postanowiliśmy wracać na dół.
Łatwy szlak, więc w szybkim tempie można było się poruszać. W wyższych partiach jeszcze było trochę śniegu, więc trzeba było uważać żeby zająca nie złapać.
Jak tylko odeszliśmy trochę od jeziora i zbiliśmy wysokość od razu zrobiło się ciepło i bluzy nie były już do niczego nam potrzebne. Niestety żadnych zwierzaków dalej nie spotkaliśmy.
Około 16:30 ponownie weszliśmy w las Brzozowy i pomału zaczęły do nas dochodzić odgłosy autostrady.
Pół godziny później zadowoleni byliśmy już przy samochodzie. Piękny dzień z idealną pogodą i wspaniały hike w okolicach Vail. Siedmio-godzinny spacer wysprzątał nam głowę z głupich i niepotrzebnych myśli.
Samochodem w 10 minut zajechaliśmy do naszego mieszkanka i prosto udaliśmy się na balkon gdzie w promieniach zachodzącego słońca można było się ochłodzić i obserwować jak Vail przygotowuje się do sezonu narciarskiego który pewnie zacznie się już niebawem.
Fajnie się siedziało i odpoczywało na balkonie, ale głód zaczął nam doskwierać na maxa. Wczoraj w Bully Ranch było ok jedzenie, nic specjalnego. Dzisiaj postanowiliśmy iść do Mountain Standard. Ciekawa restauracja nad rzeczką w centrum Vail. W sezonie raczej nie ma szans tutaj się dostać. Dobrze, że jeszcze stoki są zamknięte i jest znacznie mniej ludzi.
Knajpa była dość pełna, ale nawet udało nam się znaleźć miejsce przy barze. Lubimy siadać przy barze. Zawsze jest lepsza interakcja z obsługą i można się jakiś ciekawych lokalnych newsów dowiedzieć.
Był to bardzo dobry wybór. Nie dość, że mają bardzo dużo lanych piw to jeszcze zamówiłem golonkę którą „dało się zjeść.” Ładnie podana , smaczna i rozpływała się w ustach. Czego więcej trzeba na zakończenie dnia.
Dzisiaj też za długo nie siedzieliśmy w barze. Zmęczenie zaczęło się pojawiać a na jutro też oczywiście zaplanowałem ciekawy spacerek. Chcemy przejść z jednego do drugiego resortu. Górami oczywiście….
2024.10.25 Denver, CO (dzień 1)
Zazwyczaj jak człowiek spróbuje czegoś lepszego to potem jest mu dużo trudniej wrócić do wcześniejszego stanu rzeczy. Nie ważne czy chodzi tu o coś smaczniejszego, wygodniejszego, czy po prostu lepszego w mniemaniu danej osoby. Raz podniesiona poprzeczka ciężko spada na dół. A jak spada to z hukiem i tego nikomu nie życzymy.
Dla nas chyba najbardziej podniosła się poprzeczka jak poznaliśmy szlaki górskie na zachodzie Stanów. No bo jakoś było nie do pomyślenia, że można w tak piękne miejsca dojść w jeden dzień. No i wina/whiskey jak Darek nas wyedukował.
Ostatnio oboje z Darkiem mamy za dużo pracy, dlatego bez większego zastanowienia zrobiliśmy sobie weekend relaksu. A dla nas relaks polega na aktywnym łażeniu więc w czwartek po pracy wskoczyliśmy w wielkiego ptaka i ruszyliśmy na zachód do naszego „domku”, czyli do Denver.
Technicznie lotnisko w Denver opuściliśmy już po północy więc nasze wakacje zaczęły się w piątek, dokładnie w piątek rano jak po nocy w hotelu ruszyliśmy w kierunku górek. Szlak na pierwszy dzień był tylko godzinę od Denver, kiedyś próbowaliśmy go zrobić ale to był koniec kwietnia i jeszcze było dość dużo śniegu. Teraz pomimo, że trochę śniegu spadło we wtorek mieliśmy nadzieję, że uda nam się go dokończyć.
Szlak był przewidziany na niecałe 4h tam i z powrotem i mniej więcej tyle nam zajął. Musieliśmy wyjść jakieś 1700 ft (500 metrów) do góry. I niby nie było by to nic dziwnego ale start szlaku był ponad 10 tys feet (3000 metrów). Kiedyś moją granicą było 10tys. Do 10 tys mogłam chodzić bez większych problemów ale po przekroczeniu 10tys zaczynałam czuć brak tlenu. Powyżej dwunastu tysięcy (3600 m) nie przepadałam za hikami. Przebywanie w Denver i nie tylko sprawiło, że 10tys nie jest już takie straszne. Wysokość zaczynam odczuwać jak się zbliżam do 12tys a dyskomfort jest bardziej koło 13-14 tys (4000 m).
Ostatni raz (rok temu) przekroczyliśmy 12tys też w Kolorado. Wtedy chcieliśmy zdobyć Peak 10 (13,633 /4155 m) Wtedy wymiękliśmy na około 12,700. Na tym wyjeździe chyba nie będziemy szli pod 13tys ale trenowanie w okolicach 12tys jak najbardziej nam się przyda.
Plusem szlaków na zachodzie, a zwłaszcza tych przekraczających 10tys ft wysokości jest ich łatwość. Ciężko zrobić trudne szlaki na wysokości gdzie jest mniej tlenu i o zadyszkę nie trudno. No chyba, że się tu mieszka i co tydzień chodzi po górach to nawet biegać można. Kiedyś miejmy nadzieję dojdziemy do takiej kondycji, albo przynajmniej czymś pomiędzy biegaczem a górołazem mieszkającym na poziomie morza.
Kolejna ciekawostka która odróżnia lokalnych od turystów. Na szlaku często mówi się “Cześć co słychać?” no i jakieś tam mała wymiana zdań się szybko nawiązuje, czasem kończy się na “baw się dobrze” a czasem przeradza się w to w rozmowy o pogodzie. Darek zaczepiał dziś wszystkich i mówił “piękny dzień mamy” no bo rzeczywiście pogoda dopisała i było cudo. Tylko ktoś mu dogadał (tak przyjaźnie) no w Kolorado jesteś… tu przecież zawsze jest pogoda. No tak bo albo tu świeci słońce albo pada śnieg. Pochmurnych dni, deszczowych i zachmurzonych raczej tu nie wiele jest. Kolorado - pogada dla bogaczy.
My Kolorado mamy od święta więc rozkoszowaliśmy się pogodą i widokami. Szlak prowadził piękną trasą, otoczoną górami, aż doszliśmy do jeziora. Przed jeziorem można skręcić i iść wyżej w góry ale to już mówimy o poważniejszym szlaku więc my się skupiliśmy na jeziorze. Od jeziora było chłodnawo bo wyżej już trochę śniegu było. Nadal można było spokojnie po nim chodzić ale chłodek od niego wiał.
Zrobiliśmy sobie przerwę na małe co nieco i chwilę podziwiania natury w ciszy. Góry to fajna sprawa. Ja chyba nigdy nie zrozumiem ludzi którzy wolą wylegiwanie na plaży niż takie widoki i takie otoczenie. Nie dość, że nagroda jest w samym ruchu to jeszcze widoki niesamowite. No nic, na szczęście różni ludzie lubią różne rzeczy bo inaczej szlaki by były przepełnione a tak to, spotkaliśmy może w sumie z 10 ludzi na całym szlaku. Idealnie. Wystarczająco, żeby przepędzili misie a nie za dużo, że mówienie “cześć” ci się nudzi.
Zejście do auta to już było z górki na pazurki. Kolejnym plusem szlaków na zachodzie jest to, że schodząc w dół dostaje się więcej tlenu a co za tym idzie więcej energii. A szlak jest na tyle łatwy, że można prawie biec. Oczywiście nadal trzeba uważać bo wtedy najłatwiej o kontuzję ale spokojnie schodzi się połowę czasu który zajęło wyjście.
Byliśmy mniej więcej w 3/4 drogi z Denver do Dillon. Dillon, Silverthorne i Frisco to trzy miasta połączone prawie w jedno skąd rozjeżdżają się drogi w różne części gór. My śpimy w Vail ale zanim tam dojechaliśmy to po takim fajnym spacerku należała nam się przerwa w Silverthorne.
Normalnie spanie w Vail, tak centralnie w Vail to nie dla psa kiełbasa. W sezonie zimowym lekko trzeba liczyć $600-$1000 za noc. Dobrze, że teraz nie ma sezonu i ceny bardziej przypominają ceny hoteli we Frisco. Dlatego zdecydowaliśmy się na pomieszkanie w centrum Vail i wyobrażeniu sobie jak to jest mieć 5 min na nogach do wyciągów w tym najsłynniejszym resorcie w Stanach jak nie na świecie.
Miasteczko puściutkie. Śpimy w części Lions Head i jak poszliśmy na kolację to prawie nikogo nie było na chodnikach. Restauracje też jeszcze w większości pozamykane. Każdy właściciel biznesu pewnie gdzieś odpoczywa bo jak się zacznie z końcem listopada to pewnie do kwietnia nie będą mieli przerwy. My postanowiliśmy dziś na “barowe” jedzenie i poszliśmy do Bully Ranch. Bully Ranch jest w hotelu Sonnenalp który ma pyszną restaurację ale niestety jest to jedna z tych na sezon zamkniętych. Stwierdziliśmy jednak, że skoro to w tym samym hotelu to i może jedzenie będzie podobne. Zamówiliśmy pizzę i żeberka. No i niestety żeberka nie powaliły. Spodziewaliśmy się wow a były tylko dobre. No nic, następnym razem w Vail Darek będzie musiał sam robić bo nawet najlepsza knajpa w mieście nie sięga mu do pięt. Jutro kolejny “spacerek”, dłuższy i też zapowiada się piękny, no więc po kolacji, grzecznie do domku i do spania, trzeba mieć siły na jutro.
2024.09.11 Gdańsk, PL
Wolne miasto Gdańsk…nie wiem skąd mi się to wzięło ale jak tylko słyszę Gdańsk to na myśl przychodzi mi określenie “wolne miasto Gdańsk”. Może dlatego, że ciężko sobie wyobrazić, że jakiekolwiek miasto może być samo w sobie wolne i niezależne tym bardziej z początku XX wieku gdzie wojna goniła wojnę.
No i nie wytrzymał długo jako wolne, niezależne miasto. Gdańsk za czasów Unii Polsko Litewskiej (Rzeczpospolitej Obojga Narodów) należał do Rzeczpospolitej. Niestety Polska nie pożyła długo na mapie świata i podczas rozbiorów Prusy szybko zachamęcili Gdańsk. Potem wpadł Napoleon Bonaparte, bo też chciał tu rządzić. I tak biedne miasto Gdańsk przechodziło z rąk do rąk aż w 1920 roku ustanowiono go Wolnym Miastem Gdańsk. Wówczas większością mieszkańców byli niemcy. Wolne Miasto Gdańsk miało jednak wpływy zarówno niemieckie jak i polskie. W efekcie ta mieszanka wybuchowa przesądziła, że to właśnie tu zaczęła się Druga Wojna Światowa.
Dlaczego akurat Gdańsk? Ze względu na ukształtowanie wybrzeża jest on naturalnym portem. Jest on też jednym z największych portów na Morzu Bałtyckim. Tak więc kto miał Gdańsk ten rządził na Morzu Bałtyckim. A morze to jest strategiczne bo i Niemcy i Rosjanie (Kallimgrad i St. Petersburg) mają tam swoje porty. Wygląda, że to zawsze chodziło o Rosję.
Początek Drugiej Wojny Światowej to atak na Pocztę Polską i Westerplatte. Oczywiście było więcej punktów strategicznych ale te najbardziej zapamiętałam ze szkoły. No więc i my zaczęliśmy zwiedzanie Gdańska od Poczty Polskiej.
Potężny to był gmach, chyba nadal tam jest poczta. Muzeum jednak jest dość małe i pomimo, że była to niewatpliwa tragedia wyszłam z niego z niedosytem wiedzy.
Aby zaspokoić apetyt wiedzy postanowiliśmy przenieść się w czasie do drugiej polowy XX wieku i ruchu Solidarności. A jak Solidarność to nic innego jak Stocznia Gdańska.
Całej historii nie będę tu opowiadać bo po pierwsze pewnie parę błędów historycznych bym popełniła, po drugie na temat Solidarności można tomy pisać…a nie jakiś śmieszny wpis na bloga.
Czy jednak skoro jest to tak ważny etap historii komukolwiek uda się to zamknąć w czterech ścianach muzeum? Myślę że się udało. Muzeum Solidarności na terenie Stocznii Gdańskiej jest zdecydowanie warte odwiedzenia.
Naprawdę człowiek czuje się jakby wszedł na zakład, przeplatanie wystawy, multimediów, i rekwizytów z tamtych czasów, a wszystko z podkładem audio przewodnika pokazuje całokształt wydarzeń.
Jakieś dwa lata temu czytałam książkę Anny Walentynowicz “Anna szuka raju”. Teraz wchodząc na halę stoczni, widząc jej suwnicę wspomnienia z książki powróciły i fajnie, bo łatwiej było to wszystko poskładać do kupy.
Co na mnie zrobiło największe wrażenie? Historia wiadomo, niesamowita, tragiczna ale potrzebna. Zaskoczyło mnie jednak jak pokazywali mapę i pomału wszystkie kraje bloku wschodniego stawały się białe czyli wyzwoliły się z komunizmu. Niektóre bardziej pokojowo, niektóre z większym przelewem krwi. Jednak to co mnie zdziwiło to, że ostatni kraj który wyzwolił się z komunizmu w Europie zrobił to dopiero w 2006 roku i było to Kossovo.
Czy muzeum przypomniało nam parę rzeczy z dzieciństwa? Okrągły stół, ogłoszenie stanu wojennego i brak teleranka, kartki żywnościowe czy kolejki za niczym zdecydowanie pamietamy. Mniej lub bardziej ale pamiętamy. Samego powstania Solidarności, przewrotów w Stoczni Gdańskiej nie bardzo ale potem komunę to chyba nikt nie zapomni.
Parę dni przed przyjazdem do Gdańska byliśmy w Muzeum Humoru i Absurdu w Uradz. Ty pokazywali tą wesołą stronę komuny, parodię którą życie pisało a potem Bareja przekładał na filmy.
Dwie strony medalu. Z jednej strony tragedia, z drugiej parodia. Dobrze że w tej całej szarówce znalazły się chwile śmiechu. Ja też jestem pod niesamowitym wrażeniem jak wtedy powiedzenie “Polak potrafi” naprawdę działało i wiele potrafiliśmy. Z perspektywy czasu jak się pomyśli, że taki film jak KingSize powstał bez żadnych efektów komputerowych ale z efektami na pewno….szacunek.
Ale wracając do Gdańska. Muzeum Solidarności też próbowało poprzeplatać troszkę humoru, jednak barykady policyjne, powykrzywiane bramy wjazdowe i inne tragedie ludzi, którzy zginęli przytłoczyło absurd.
Oczywiście w czasach buntu nie obyło się bez graffiti, nielegalnych drukarni, pracy czy ulotek rozdawanych w podziemiu. Jedno graffiti szczególnie wpadło mi w oko…
Moje pokolenie o nie wiele walczyło dzieki naszym rodzicom. Urodziliśmy się w dobrych czasach gdzie docenialiśmy wiele a jednocześnie mieliśmy wolność i warunki do rozwoju. Ale nadal się buntowaliśmy. Jak patrze na dzisiejszą młodzież to ich walka jest chwilowa, słomiana i rozkojarzona, nie bardzo wiedzą o co walczyć bo jest tego za dużo. Myślę, że źle to wróży rewolucja. A rewolucja co pół wieku wcale nie jest zla i nie zawsze musi być krwawa.
Dobra…koniec tych poważnych rozmyślań. Czas się zrelaksować, w końcu to nasz ostatni dzień wakacji! Poszliśmy więc na stare miasto, powłóczyć się, i odpocząć przy piwku.
Starówka Gdańska jest przyjemna. Podobna do Krakowa czy Wrocławia. Może tu jest mniej na planie kwadratu a wiecej skupia się nad rzeką. Ale kamieniczki, sklepiki z bursztynem czy inne atrakcje turystyczne są bardzo podobne na całej długości szlaku bursztynowego.
Stare miasto wydaje się stosunkowo małe więc jak już obeszliśmy całe to usiedliśmy na obiad. Tym razem polska kuchnia w restauracji co waży swoje własne piwo, Gdanski Bowke.
Gdański Bowke to miejsce gdzie czas się zatrzymał i nadal można poczuć portowy klimat sprzed 200 lat. Tak piszą na stronie a my możemy to potwierdzić. Może gostek co śpiewał bardziej pop niz szanty do tego portowego klimatu nie pasował ale i tak miło że muzyka na żywo była.
To już koniec naszej przygody z Polska i kolejnej nauki historii, historii tak bliskiej a tak dalekiej.
2024.09.10 Sopot, PL
Obiecałam, że będzie od gór do morza więc teraz czas na morze. Trójmiasto… nikomu nie trzeba tłumaczyć, że jest to Sopot, Gdańsk i Gdynia. My Gdynię tym razem sobie odpuścimy ale Gdańsk i Sopot chcieliśmy zobaczyć. A tak się jeszcze ładnie złożyło, że akurat nam loty z Gdańska spasowały i wszystko ładnie się logistycznie zeszło.
Spaliśmy w Sopocie więc zaraz jak tylko oddaliśmy auto ruszyliśmy nad Bałtyk. Polskie może wraca do łask. Po okresie gdzie wszyscy wymienili Bałtyk na morze Śródziemne, teraz Bałtyk znów wraca do łask. Głównie przez ocieplenie klimatu. Niestety teraz w lipcu i sierpniu nad morzem Śródziemnym nie da się wytrzymać a bardziej na północ Bałtyk zaczyna przyciągać turystów… nie jest jednak on tani. Czy nadal jest taniej jechać na południe, zdecydowanie, ale czy nie lepiej dopłacić i mieć troszkę przystępniejsze temperatury a nie patelnię?
Sopot z tych wszystkich nadmorskich miast jest najdroższy i najbardziej “ekskluzywny”. No to skoro jest taki ekskluzywny to pewnie ostrygi z szampanem można dostać…
No i można… naganiaczy na ostrygi było trochę. My wybraliśmy Seafood Station, polecaną przez TasteAway.pl. Nigdy chyba w Europie nie jedliśmy ostryg (albo nie pamiętamy) więc bardzo byliśmy ciekawi co mają do zaprezentowania. Troszkę żartowałam, że jak ostrygi to i szampan Ruinart by się przydał, ale żart stał się rzeczywistością. O dziwo mieli go w karcie. Cena co prawda mocno Nowojorska więc skończyło się na Cavie.
Ostrygi bardzo dobre ale dużo droższe niż w Stanach. Ostryga w Sopocie kosztuje 40-50 zl ($10-12), w bardzo dobrej restauracji na Manhattanie ok $4-5 za sztukę. Załoga bardzo dobrze się znała na ostrygach i opowiadała czym się różnią w smaku, wielkości itp. Ostrygi nie były z Polskiego morza Bałtyckiego bo tu ich za bardzo nie ma ale już Niemcy w swoim Bałtyku mają i od nich zaczęliśmy. Lepsze i droższe sprowadzają je z morza Północnego z rejonów Belgii i Francji.
W Sopocie do zwiedzania nie ma wiele. Jest słynne molo sopockie którym chcieliśmy się przejść ale jak się okazało, że trzeba płacić za wejście to ich olaliśmy. Niby nie dużo 10zł. Ale dla zasady jakoś molo nie wydaje mi się czymś za co warto płacić. Kawałek deptaka. To tyle płaci się za wejście do Tatrzańskiego Parku Narodowego a obszarem, atrakcyjnością tras i w ogóle całym przygotowaniem szlaków, bije na głowę trochę desek wchodzących w morze.
Od mola do stacji kolejowej ciągnie się ulica Bohaterów Monte Cassino, potocznie zwana Monciak. Kiedyś była to po prostu ulica morska (Seestrasse) ale po drugiej wojnie światowej aby upamiętnić Bohaterów Monte Cassino została przemianowana. Monciak jednak przyjął się bardzo szybko i mało kto używa pełnej nazwy. Monciak jako przedłużenie mola został oczywiście zagospodarowany dużą ilością restauracji, barów i innych sklepów z pamiątkami. Na tej ulicy jest też słynny Krzywy Domek, takie cudo ktoś sobie kiedyś wybudował.
Sopot jest przyjemnym miastem do spacerowania. Deptaki wzdłuż morza, plaża dla tych co wolą piasek albo chcą zanurzyć stopy. Nam to wyciszenie się podobało. Zwłaszcza, że turystów było mało, dla nas idealna ilość. Wybitnie widać było, że jesteśmy po sezonie ale to nam się najbardziej podobało.
Sopot to była dla nas jednak kulinarna wyprawa bardziej niż kulturalna. A dokładnie była to rybna przygoda kulinarna bo skoro jesteśmy tak blisko morza to pewnie ryby powinni tu mieć dobre. Tak więc zdecydowanie wygrał Fisherman (Rybak) jako wybór restauracji na dziś.
Poleciały ryby. Na przystawkę metka z suma i tatar z pstrąga a potem dalej ryby sandacz z Jeziorowni i halibut. Ale wszystko było pyszne.
Fisherman jest restauracją pana Rafała Koziorzemskiego który wyróżniany jest na różnych festiwalach i wygrywa konkursy szefów kuchni. Niestety dziś go nie było, więc nie mieliśmy okazji pogratulować mu ale kazaliśmy przekazać kelnerowi wyrazy uznania. Naprawdę jakość na najwyższym poziomie. Nawet zwykłe truskawki to niebo w gębie!
Do tego załoga… wyluzowana a jednak profesjonalna. Kelner bardzo szybko złapał Darka poczucie humoru a że nie było za dużo ludzi w restauracji to zarówno kelner jak i my mieliśmy dobrą zabawę. Na koniec kelner podsumował “Dawno nie miałem takiego stolika”. Mówiąc to miał uśmiech od ucha od ucha więc chyba nas polubił. No tak… nie jesteśmy ludźmi co zadzierają nosa i dlatego, że znają się na winach biorą wszystko serio. Życie jest po to żeby się śmiać!
Dzień zakończyliśmy w barze Przystań. Bar ma super położenie na samej plaży. Jest to olbrzymi budynek, kiedyś jednak taki nie było. Kiedy w 1992 roku dwóch właścicieli zaczynało współpracę, zaczynali od małego gospodarczego budynku wynajętego od Centrali Rybnej. A pierwsze ryby smażyli na palniku gazowym i patelni przyniesionej z domu. Pasja i ciężka praca jednak się opłaca i ponad 30 lat później Bar Przystań nadal przyciąga spragnionych turystów na rybkę i piwko a jego budynek nie jest już szpetnym budynkiem gospodarczym tylko bardzo klimatyczną restauracją. Jeść tu już nie jedliśmy ale pożegnaliśmy się z plażą i morzem bo jutro cały dzień planujemy spędzić w Gdańsku.
2024.09.04 Grześ i Rakoń, Tatry, PL
W Zakopanym pewnie byłem ponad sto razy. Zawsze jadąc do tego miasteczka udawałem się w Tatry. Nie było znaczenia jaka pora roku, czy pogoda. Jak się nie dało iść w Tatry Wysokie to zawsze w dolinkach czy przy jeziorach można było miło spędzić czas.
Większość czasu (tak z +95%) spędzałem w Tatrach Wysokich. Powodów było kilka. Po pierwsze zakwaterowanie z reguły miałem w okolicach Kuźnic, znam dobrze szlaki w tym rejonie, no i do miasta w miarę blisko.
Ostatnio mój dobry znajomy i miłośnik Tatr odwiedził Tatry Zachodnie. Mówił, że go pozytywnie zaskoczyły i ani przez chwilę nie żałował, że nie poszedł w Tatry Wysokie.
Pomyślałem, że w sumie w Tatrach Zachodnich to ja chyba nie byłem z 30 lat i z chęcią odwiedzę ten zakątek. Tak też się stało, zebrałem ekipę i przedstawiłem plan na hike.
Mieszkamy oczywiście w rejonach Kuźnic, więc nie dało tak się po prostu wyjść w góry. Trzeba było samochodem podjechać do najbardziej wysuniętej na zachód doliny Tatr, do doliny Chochołowskiej.
Była wczesna godzina, więc po około 20 minutach bez korków zaparkowaliśmy na parkingu i ruszyliśmy przed siebie.
Długo nie szliśmy, jakieś 5 minut. Dolina Chochołowska jest bardzo długa. Od parkingu do schroniska z którego mamy zamiar dalej iść w góry to aż ponad 7 kilometrów w każdą stronę! Ciężko by było to zrobić na nogach i potem jeszcze szlakami górskimi pewnie drugie tyle. Na szczęście znajduje się tutaj traktor, który za niewielką opłatą podrzuca cię gdzieś tak do połowy doliny.
Drugą część doliny niestety musieliśmy pokonać już na nogach. Ale przy tak pięknej pogodzie, chłodnym i bezwietrznym poranku było to sama przyjemność.
Szeroka droga szła lekko do góry wzdłuż strumyka a wyżej przez górskie hale. Po około godzinnym szybkim spacerku (4km) doszliśmy do schroniska na polanie Chochołowskiej.
Dolina Chochołowska jest największą doliną w Tatrach. Dlatego pewnie schronisko też mają największe, aż 121 miejsc noclegowych. Posiada restaurację z lokalnymi przysmakami, bistro bar i duży taras widokowy. Jest idealną bazą wypadową w Tatry Zachodnie. Szczególnie jest popularne zimą, ze względu na dużą ilość tras narciarskich.
Była już 9 rano. Robiło się ciepło. Słoneczko coraz mocniej świeciło. W schronisku trzeba było zrzucić trochę ubrań, nasmarować się kremem z dużym filtrem i zaatakować góry.
W planie mamy wyjść na Grześ, potem na Rakoń, a następnie zejść zielonym szlakiem na przełęcz pomiędzy Rakoń a Wołowiec. Stamtąd stromo w dół schodzi szlak prosto do schroniska. Takie kółeczko, które pewnie zajmie nam jakieś 6 godzin z przerwami na zdjęcia i odpoczynki.
Od samego początku szlak na Grzesia nie rozpieszczał. Prosto do góry dobrze przygotowaną, szeroką ścieżką.
Mimo, że już jest po wakacjach i środek tygodnia, to ludzi szło trochę. Może nie aż tyle co w głównej części Tatr, ale ciągle spotykało się ludzi na szlaku.
W większości szlak szedł polanami, a nie lasem, co pozwalało nacieszyć oko coraz to ładniejszymi widokami. Minusem tego było słońce, które to coraz bardziej nas przypiekało.
Mniej więcej w okolicach 11 rano cała piątka stanęła na szczycie Grześ! Wysokość 1,653 metrów.
Szczyt jest na granicy ze Słowacją co pozwoliło nam rzucić okiem na ich zachodnie Tatry. Powiem Wam, że atrakcyjnie wyglądają. Ciekawe szlaki, schroniska i masywne szczyty. Trzeba będzie kiedyś ich odwiedzić i złazić ich szlaki.
Na szczycie było trochę ludzi. Odpoczywali, podziwiali widoki i oczywiście coś tam zajadali. Ja wyciągnąłem pyszne zakopiańskie pączki z Dobra Pączkarnia i wpatrzony w krajobraz górski zajadałem się tymi przysmakami.
Po około 30 minutach ruszyliśmy dalej. Następny cel to Rakoń. Idzie się gdzieś z godzinę granią do góry z przepięknymi widokami po obu stronach. Szczyt Rakoń jest położony 200 metrów wyżej niż Grześ.
Tu już nie ma drzew. Czasami pojawiają się tylko kępy kosodrzewiny. Słońce idealnie cię piecze, jak na patelni. Dobrze, że byliśmy na grani, to czasami jakiś wiatr próbował nas ochłodzić.
Szło trochę ludzi w obu kierunkach. Szlak jest szeroki, więc można przystawać i zamienić parę zdań z napotkanymi turystami.
Ze względu na przepiękne widoki szliśmy powoli, ciągle przystając, robiąc zdjęcia i rozmawiając.
Na Rakoń wyszliśmy dopiero około godziny 13.
Obowiązkowa przerwa i podziwianie krajobrazu. Widoki z tego szczytu podobały mi się bardziej niż z Grzesia. Czułem się tak jakby bardziej w sercu gór.
Jeszcze lepiej to wszystko wyglądało jak ktoś znalazł w plecaku parę piw. Nie ma to jak ochłodzić się czeskim piwkiem na słupku granicznym Polski ze Słowacją.
Nawet nam wpadł do głowy pomysł zdobycia szczytu Wołowiec. Tak ładnie górował nad nami. To jednak była dodatkowa godzina w obu kierunkach. Nie każdy chciał iść, a też nie chcieliśmy się rozdzielać.
Wołowiec i kolejne szczyty dalej za nim zostawiliśmy na następny raz.
Spakowaliśmy się i ruszyliśmy w dół zielonym szlakiem.
Początek był dosyć stromy i szybko zbiło się wysokość.
Doszliśmy do kosodrzewiny a później lasu. Szlak zmieniał się ze stromego na w miarę płaski. Niestety nie można było szybko schodzić bo teren na to nie pozwalał. Kamienie i korzenie skutecznie to utrudniały. Natomiast plusem był las, a co za tym idzie chłodny cień.
Około godziny 14:30 było już widać schronisko, a pół godziny później zasiedliśmy do wielkiego drewnianego stołu. Górskie kółeczko zostało zamknięte.
Wszystkim bardzo spodobały się Tatry Zachodnie. Nie są tak szpiczaste i strome jak Tatry Wysokie, a co za tym idzie, szlaki nie są aż tak wymagające. Nie ma tych niebezpiecznych odcinków z drabinami i łańcuchami. Ilość ludzi też jest znacznie mniejsza. Ogólnie same plusy. Wrócimy tu na pewno!
Jak na razie to musimy wrócić do samochodu. Ale to już łatwą i szeroką drogą prościutko na dół.
Po godzinie wsiedliśmy do tego samego traktora i po jakiś 15 minutach dotarliśmy na parking.
Ten odcinek od parkingu do schroniska można pokonywać na rowerze. Nawet są wypożyczalnie rowerów obok parkingów. Wtedy pewnie szybciej jesteś w schronisku i więcej masz czasu na góry. Trzeba pewnie będzie rozważyć następnym razem.
Wróciliśmy do naszych ulubionych domków kablowskich na zasłużony odpoczynek. Dobrze było tak ściągnąć buty, wyciągnąć nogi, wygodnie usiąść na ganku i wsłuchać się w odgłos strumyka.
Dzień zakończyliśmy w naszej ulubionej restauracji Bąkowo Zohylina Wyźnio. Byliśmy tutaj dwa dni temu i nam się podobało. Góralski klimat, weseli kelnerzy, dobre jedzenie i nawet nie aż tak drogo jak na Zakopane. Wczoraj na kolacji byliśmy w Karczmie Przy Młynie i już tam na pewno nie wrócimy. Jedzenie ok, ale nie pyszne, natomiast jest drogo i brak góralskiego klimatu.
2024.09.02 Przełęcz Krzyżne, Tatry, PL
Od gór do morza, ten wyjazd do Polski jest zdecydowanie turystyczny i pogoni nas od samej granicy ze Słowacją aż do morza Bałtyckiego.
Ja Tatry znam tak sobie. Doliny, schroniska czy Wodogrzmoty Mickiewicza są mi znane jeszcze ze szkoły. Jednak szczyty i trasy nadal pozostają dla mnie do odkrycia. Dlatego kiedy padł pomysł spędzenia czasu w Zakopanym w 100% zdałam się na Darka i jego wybór szlaku. Zresztą planowanie szlaków jest zawsze jego domeną bo jest w tym najlepszy.
Oczywiście nie zawiodłam się. Tatry potrafią być trudne jak Orla Perć itp ale potrafią też być piękne. I właśnie taki był dzisiejszy szlak. Nie trudny ale przepiękny. Nadal zrobiliśmy 1500 metrów różnicy wzniesień (3800 ft) i pewnie z 25km (15 mil). Ale nie było ekspozycji, łańcuchów i innych utrudnień więc można było skupić się na podziwianiu widoków.
Ile godzin zajmie nam szlak było dyskusyjne. Pięć osób liczyło więc nie dziwne, że opinie były podzielone od 12h do 9h. Ja postawiłam na 11h już z przerwami w schroniskach… przecież naleśniki najlepiej smakują w schronisku. 11h…. hmmm… oznacza to że pobudka o 4 rano jest wskazana.. no może troszkę po czwartej ale na pewno jak jeszcze jest ciemno. Pierwszą noc w Zakopanem spaliśmy w hotelu Tatry (nie polecamy… PRL na maksa), więc na początek szlaku trochę musieliśmy podjechać ale o 6:30 planowo już dreptaliśmy po szlaku w kierunku Wodogrzmotów Mickiewicza a potem do schroniska Pięciu Stawów.
Szlak do Piątki zrobiliśmy dwa lata temu tak że wiedzieliśmy czego się spodziewać. Zmieniliśmy tylko pod koniec i zamiast iść dłuższą i mniej stromą trasą koło wodospadu Siklawa, poszliśmy czarną trasą prosto do góry. Dobrze, że było rano bo słońce już dość mocno świeciło i troszkę się człowiek gotował pod tą górę. Szczerze to nie byłam dumna ze swojej kondycji ale ciepło i nieprzespana kolejna noc (jet-lag mnie trzyma nadal) dały mi sie we znaki. Ale wyznając zasadę, że z każdym krokiem bliżej celu równomiernie podnosiłam nogi i wspinałam się do Doliny Pięciu Stawów. Niezła mi to dolina do której trzeba wyjść 700 m (2300 ft). Żartuję, oczywiście, że warto.
Schronisko a zwłaszcza mała ilość ludzi w nim zaskoczyła nas mocno. Tatry słyną z dużej ilości turystów. Często na szlakach są korki i trzeba dreptać za wolniejszymi, schroniska są tak pełne, że nie można stolika znaleźć i lepiej jest przegryźć coś swojego z boku niż stać w kolejce po szarlotkę. To wszystko jest w weekend, w wakacje, w ciągu dnia. W poniedziałek, o 8:30 rano w pierwszy dzień roku szkolnego sytuacja wygląda całkiem inaczej…
Rano niewiele zjedliśmy na śniadanie tylko na szybko jakąś kromkę chleba z serem. Teraz po wydrapaniu się na 1671 m n.p.m (5482 ft) można było w końcu zjeść śniadanie i napić się kawy. Darek stwierdził, że tak bardzo parówki mu jeszcze nigdy nie smakowały. Ja postawiłam na szarlotkę i soczek pomarańczowy. Witaminy się przydadzą a soczek świeżo wyciskany jest zawsze mile widziany.
Większość ludzi która przewinęła się przez schronisko szła na Zawrat i Orlą Perć. Mało kto wybrał nasz szlak. My w planie mieliśmy wspinać się na przełęcz Krzyżne i stamtąd zejść do Murowańca a potem do Kuźnic. Tak, dobrze myślicie, że w planie mamy przejść prawie z jednego końca Tatr na drugi.
Normalnie ludzie robią nasz szlak w drugim kierunku. Zaczynają w Kuźnicach, potem Murowaniec, przełęcz Krzyżne, Pięć Stawów i Łysa Polana. To ma sens bo najładniejsze widoki są na odcinku Piątka - Przełęcz. Dlatego lepiej jest tu schodzić bo piękne widoki ma się cały czas. My jednak kolejne noce spędzimy w Kuźnicach więc większy miało dla nas sens zacząć od Piątki. Jak się potem okazało był to bardzo dobry wybór.
Szlak na Krzyżne jest z początku bardzo łatwy… prawie prosta trasa zboczem gór. Druga połowa jest bardziej stroma, nic strasznego i nawet dość łatwo idzie się do góry bo skały mają często formę prostokątną. Stok jest natomiast nasłoneczniony więc w samo południe, w lato ciężko tu jest w tym słoneczku. My mieliśmy nawet troszkę wiaterku i małe zachmurzenie. Czuliśmy jednak ciężkie powietrze i obawialiśmy się burzy. Pragnęliśmy tylko przejść przełęcz zanim rozpęta się burza.
I udało się. Deszcz wytrzymał długo i dopiero jak kończyliśmy przerwę na przełęczy zobaczyliśmy ciemne chmury zbierające się w Dolinie Pięciu Stawów. Uff… dobrze, że my schodzimy na druga stronę. Do Piątki chyba byśmy biegli, żeby tylko zdążyć przed deszczem i burzą. Zapowiadało się ostro.
Tak jak wspominałam, większość ludzi robi ten szlak w drugim kierunku. Tak więc niestety większość kierowała się w kierunku chmur. Najbardziej nam jednak było żal tych co postanowili zrobić Orlą Perć. Być tam teraz, wystawionym na wiatry, burze i deszcze, trzymając się łańcuchów i myśląc jak się nie poślizgnąć na mokrych skałach… nie chciałabym być w tej sytuacji. Niestety w górach pogody nie przewidzisz i może złapać się deszcz i burza w najmniej odpowiednim momencie. Problem jest, że ciężko jest zejść od razu jak spadnie pierwsza kropla. Czasem trzeba dojść do rozgałęzienia szlaku a to może już być niebezpieczne. Mam nadzieję, że dla wszystkich dzisiejszy dzień w górach dobrze się skończył.
My mieliśmy duże szczęście. Deszcz jakby czekał aż zejdziemy z najtrudniejszych odcinków. Zejście z przełęczy Krzyżne w kierunku Murowańca było dość strome i szło się po rozrzuconych kamieniach. Na szczęście jeszcze suchych kamieniach więc schodziliśmy dość szybko.
Dopiero jakieś 30 minut przed schroniskiem złapał nas deszcz. Chcieliśmy przeczekać ale zapowiadało się na dłuższą ulewę więc nie zważając na deszcz ruszyliśmy przed siebie. Kurtki przeciwdeszczowe mieliśmy ale spodni nie ubieraliśmy. Prawda jest taka, że jak się idzie w tych przeciwdeszczowych ubraniach to człowiek się tak poci, że na jedno wychodzi czy mamy GoreTex czy nie. Tak nawet najbardziej fancy GoreTex jest średnio przepuszczalny i łatwo się spocić.
Dogoniliśmy słońce. My szliśmy w jednym kierunku, chmury w drugim i takim oto sposobem jeszcze zanim doszliśmy do schroniska nasze ubrania wyschły. No i nawet tęczę widzieliśmy.
Oj jak dobrze że jak doszliśmy do Murowańca to nie padało. To schronisko w porównaniu z Piątką dziś rano to niebo a ziemia. Człowiek na człowieku. Dobrze, że nie padało to przynajmniej na zewnątrz jakiś stolik znaleźliśmy. Tak dużo było ludzi, że nam wszystkie pierogi zjedli, naleśników nie było i musieliśmy stworzyć nową tradycję pod tytułem bigos w schronisku.
Cudownie było usiąść przy piwku, rozłożyć rzeczy do wyschnięcia i naładować kalorie. Schronisko jednak podpadło nam paroma rzeczami. Po pierwsze to płatność tylko gotówką. To jeszcze mogę zrozumieć bo jak czytałam książkę o schronisku w Pięciu Stawach to wspominali, że z płatnościami kartą jest ciężko bo nie zawsze jest Internet żeby transakcja przeszła. Ale za toaletę kartą jakoś można płacić. Toaleta jest płatna w każdym schronisku. W Piątce jest skrzyneczka i wrzucasz 2 zł, wszystkim ufają. Tutaj nie dość że chcą 4 zł. To jeszcze są bramki jak w metrze w NY…masakra. 4 zł można odzyskać bo bramka przy toalecie wydaje paragon i można potrącić to z zamówienia później, tylko że zazwyczaj najpierw się pije piwo a potem sika a nie na odwrót.
Siedzielibyśmy dłużej ale trzeba było ruszać w drogę. Dziś mamy kolację która się apetycznie zapowiada. Do tego reszta ekipy nie mogła się już na nas doczekać bo wyszli przed nas na szlak. No więc polecieliśmy….z górki na pazurki (zejście było strome) w kierunku doliny Jaworzynki.
Zleciliśmy znów dziękując, że kamienie nie są mokre i można śmiało zaufać butom. A na dole w dolince czekała nas miła niespodzianka. Rodzice przywitali nas pysznymi croissantami i piwkiem. Jak nie ma schroniska to zawsze sobie można jedno zrobić…
38 tys kroków to było za mało dlatego na kolację tam i spowrotem poszliśmy na nogach. Tego nam trzeba było, takiego długiego spacerku w pieknym otoczeniu żeby człowiek się zmęczył i zrozumiał że dla takich chwil żyjemy.
Na kolację poszliśmy do Bąkowo Zohylina Wyźnio. Dwa lata temu próbowaliśmy się tam dostać ale niestety nie było wolnych stolików. Teraz mieliśmy rezerwację więc sprawdzimy czy rzeczywiście warto.
Tak, warto….strasznie nam się spodobało. Jedzenie pyszne choć pierogów z kaczorem (kaczką) nie mieli. Ale inne dania były smaczne. Natomiast klimat to jest to po co się chodzi do góralskich restauracji. Kelner który gwarą nawija, żartuje, mowi ciociu do naszych mam i doradza co zamówić. Nie sposób się nie uśmiać i od razu zapomina się o bolących nogach i kilometrach które dziś zrobiliśmy.
2024.07.21 Reykjavik, Islandia (dzień 10)
Lodowce na Islandii widać chyba z każdego punktu. Nie zwiedziliśmy całej Islandii ale nie było dnia żebyśmy nie widzieli lodowca i żeby Darek nie szukał jak tam dojechać a najlepiej jeszcze wyjść.
Lodowce robią wrażenie. Przez ostatnie dziesięć dni przywykliśmy do ich widoku i troszkę łezka kręciła się w oku, że dziś trzeba się z nimi żegnać. Patrząc na nie zaczęłam się zastanawiać kiedy pierwszy raz widziałam lodowiec… a było to w 2013 roku w Chamonix, potem przyszła Nowa Zelandia, Islandia, Alaska, znów Chamonix, Nowa Zelandia i znów Islandia… hmm… zaczynam widzieć tu jakiś trend… czyżby następny raz był znów na Alasce. Czemu nie?
Z lodowcami jest trochę jak z zorzą polarną. W folderach reklamowych wyglądają cudownie, a w rzeczywistości na pierwsze wrażenie rozczarowują. Jeśli chodzi o lodowce to często wydają się brudne. Nie dziwota… pchają w końcu ten lód w dół, zbierają po drodze ziemię, pył i wszystko inne. Dlatego na lodowiec najlepiej jest wyjść i pospacerować po nim albo podziwiać go z odległości.
Z zorzami jest trochę inaczej… są piękne i czyste ale wzrok musi się przyzwyczaić a też aparat lepiej je rysuje bo może uchwycić jak się ruszają i przez to są większe niż w rzeczywistości. Zorze to drugi ewenement Islandii. Choć my na zorze polecamy bardziej środek lądu jak np. Północne Terytorium Kanady (Yellowknife). Zdziwilibyście się ile ludzi w pracy pytało mnie czy widziałam zorze. Też wam chodzi po głowie to pytanie? Mam nadzieję, że uważnie czytaliście i pamiętacie, że tutaj są białe noce… a jak jest jasno to zorze może i są ale nikt ich nie zobaczy.
Ale wróćmy do tego co widzieliśmy a nie tego czego nie widzieliśmy. Lodowce fascynują nas oboje. Choć mnie chyba bardziej góry lodowe, Darka ciągnie, żeby na lodowce wychodzić… żeby tak iść kilometrami.
Po lodowcu często chodzi się z przewodnikiem. Bez przewodnika chodziliśmy tylko raz na Alasce. Poza tym razem gdzie sami doszliśmy do lodowce i wyszliśmy na niego to byliśmy jeszcze parę razy z przewodnikami. Tym razem przewodnika nie chcieliśmy brać. Zrobiliśmy to siedem lat temu i teraz jeśli wyjdziemy to sami. Nie ma co przepłacać i wlec się z całą wycieczką.
Znalezienie lodowca pod który można podejść a nawet wyjść nie jest łatwe. Przez cały wyjazd próbowaliśmy wiele bocznych dróg ale żadna nie doprowadziła nas blisko lodowca. W końcu w ostatni dzień nam się udało… i gdzie trafiliśmy, trafiliśmy w to samo miejsce to siedem lat. Wtedy to my byliśmy jednym z tych hipków co się plątają po lodowcu za przewodnikiem.
Oczywiście skoro to jest jedyne albo jedno z niewielu dojść do lodowca to sobie możecie wyobrazić ile tu było turystów. Grupy z przewodnikami się tylko wymieniały. Chyba naliczyliśmy 8 grup w ciągu pół godziny jakie tam spędziliśmy.
Widząc tyle ludzi i przewodników nie pchaliśmy się na lodowiec. Pomimo, że natura należy do wszystkich to na pewno by nam zwrócili uwagę, że nie mamy kasku, nie mamy czekana… i pomimo, że mamy bardzo dobre raki to pewnie by marudzili, że nie możemy wejść itp. Prawda też jest taka, że ten lodowiec nie jest fajny z początku. Jest dość brudny. Żeby naprawdę zobaczyć jego piękno trzeba wejść dalej ale bez przygotowania, czekana i kilku godzin to może być trudne.
Darek pogodził się z faktem, że tym razem nie wyjdzie na lodowiec. I znalazł sobie nową fascynację.
ps. znów uważni czytelnicy pewnie pamiętają, że na tym wyjeździe raz byliśmy na lodowcu. Chodziliśmy po nim w butach bez raków, bez czekanów a lodowiec był czarny.
Veni, vidi, vici
Darka nowa fascynacja to lawa porośnięta mchem. Jak na lawę i skały wulkaniczne to bardzo miękko się po tym chodziło. I tu przynajmniej Darek mógł sobie pogonić do woli. To jest właśnie Islandia. Te różne krajobrazy przeplatające się, wchodzące jedno w drugie i zmieniające co chwilę krajobraz. Tu nic nie jest takie same i jak się wraca po paru latach to wyspa zachwyca na nowo swoim pięknem i nowymi formacjami.
Dzisiejszą noc spędzamy w Reykjaviku. Jutro już czas wracać do domku i do pracy zarabiać na te wakacje. Co nas najbardziej zaskoczyło na tym wyjeździe? Myślę, że wszystkiego się spodziewaliśmy ale nie na taką skalę.
Spodziewaliśmy się, że będzie dużo Polaków, ale nie spodziewaliśmy się, że 80% czasu będziemy jednak rozmawiać po Polsku. Spodziewaliśmy się, że będzie drogo… ale było tak około 20% drożej niż się spodziewaliśmy. Z wcześniejszego wyjazdu pamiętaliśmy, że EUR było tu bardzo popularne i często rachunki podawali w EUR. To już historia. Islandia zdecydowanie chce zatrzymać swój język, swoją walutę, być sobą.
Spodziewaliśmy się, że będzie pięknie ale chyba nie aż tak pięknie…
Zdecydowanie zaskoczył nas wiatr w Reykjaviku, spodziewaliśmy się trochę bardziej klimatycznego miasteczka, zwłaszcza, że zachwalali, że hotel mieliśmy przy ulicy Laugavegur która miała słynąć z fajnych knajpek i restauracji.
Droga do Raykjaviku zajęła nam ponad 5h ze wszystkimi przystankami. Zaparkowaliśmy w garażu podziemnym, standardowo na recepcji pani przywitała nas z dużym uśmiechem i słowami “Witamy” (tak kolejna Polka), i skierowaliśmy się do hotelowego baru.
Dopiero siedząc przy piwku zauważyliśmy co się dzieje na zewnątrz. Ludzie mieli problemy z chodzeniem prosto nie dlatego, że właśnie wyszli z baru ale dlatego, że wiało tak ostro, że utrzymanie prostej linii graniczyło z cudem. W sumie to ciekawe jak pijany człowiek chodzi na wietrze… może połączenie dwóch zyg-zaków stworzy prostą linię… hmmm…
Bar hotelowy był bardzo przyjemny. W końcu byli rozmowni kelnerzy, bo z tym jakoś słabo w innych barach było. A rozmowni kelnerzy to podstawa bo zawsze cię namówią na jakiegoś, hamburgera czy kolejne piwko. Nas namówili.
Siedziało się super bo piwko z lokalnych browarów bardzo dobre, jedzenie też całkiem sobie a krzesła to już prze wygodne. Ale chcieliśmy troszkę zobaczyć tego miasta. Głupio tak ostatnią noc spędzić w hotelu nie wystawiając nosa. Poszliśmy więc na miasto.
Pospacerowaliśmy troszkę, ale muszę przyznać, że jakoś miasto mnie nie wciągało. Jakieś takie za bardzo turystyczne. Może my trafiliśmy w złą dzielnicę a może lokalni mieszkają na farmach poza Reykjavikiem a ty tylko imigranci co pracują w serwisie i turyści w hotelach.
Weszliśmy do jednego baru na piwko, ale jakoś nie miał klimatu, posiedzieliśmy, pogadaliśmy, poszliśmy szukać kolejnego… nic nas nie wciągnęło i znów wylądowaliśmy na wygodnych krzesłach barowych w hotelu. Pomimo, że to hotel to bar jest bardziej w stylu beer garden. Ma duży wybór lokalnego piwka i bardzo miłą atmosferę.
Wycieczkę zakończyliśmy rozmawiając z kelnerami którzy tym razem byli z Węgier i z Wysp Owczych… tak z Wysp Owczych też się gostek załapał. Szkoda tylko, że dowiedzieliśmy się o tym już płacąc rachunek bo byśmy zdecydowanie zasypali go pytaniami. Przecież Wyspy Owcze też są na naszej liście. Podróżując można spotkać naprawdę ciekawych ludzi… i świat od razu staje się bliższy.
My wracamy do domu w poniedziałek. Dobrze, że nie w piątek czy sobotę. Nas awaria CrowdStrike dotknęła pozytywnie. Przez uziemione loty w piątek i sobotę, dużo ludzi zaczęli upychać na następne samoloty. Dlatego nasz lot był pełniutki. Nawet pierwszą klasę wypełnili do końca. Niestety my z Darkiem lecieliśmy na osobnych rezerwacjach więc tylko ja dostałam upgrade do pierwszej klasy… ale odstąpiłam Darkowi. Bo tak cudownie zaplanował tą Islandię, że mu się należało coś więcej niż tylko dziękuję!
2024.07.20 Islandia (dzień 9)
Dziewiąty dzień naszej przygody z Islandią. Na tym etapie stwierdziliśmy już, że nie warto robić zdjęć… i tylko śmialiśmy się sami do siebie jak po raz kolejny sięgaliśmy po aparat.
Po każdym dniu oglądaliśmy zdjęcia zrobione tego dnia. Oglądaliśmy na ipadach żeby były większe i lepiej je oceniać. Każdego dnia dochodziliśmy do tego samego wniosku. Zdjęcie ładne (może niektórzy powiedzą czasami wow) ale dla nas nadal nie oddawały tego piękna co mieliśmy w pamięci. Góry spłaszczone, perspektywa przybliżona, kolory nie zawsze tak intensywne. Wiem nie jesteśmy ekspertami w fotografii ale coś tam wydaje nam się że umiemy. I sprzęt też nie najgorszy mamy. Powód? Tam po prostu trzeba być. Trzeba być, poczuć ten ogrom, zobaczyć całą panoramę i poczuć się maluśki przy ogromie i pięknie natury.
Nie wiem czym sobie zasłużyliśmy ale dziś mieliśmy kolejny cudowny, słoneczny dzień. Chyba ktoś na górze nas lubi bo pogoda o ile na wyjeździe jest w kratkę o tyle zawsze na szlaku nam sprzyjała.
A dziś nawet zdjęliśmy bluzy i szliśmy w samych podkoszulkach. Tak, dziś temperatura przekroczyła 20C. Jak na termometrze w aucie wybiło 22C (71F) to aż szok mały doznaliśmy.
Jako pożegnalny szlak Darek wybrał szlak na szczyt Kristinartindar albo przynajmniej pod szczyt. Bo w tym przypadku nie destynacja a droga jest celem. Szlak bowiem idzie w załóż lodowca Skaftafell, który to jest językiem największego lodowca Vatnajokull.
Darek we wcześniejszych wpisach wspominał parę razy o tym jak lodowce dochodziły do oceanu, i jak to topnieją. Znikają niestety… a jak szybko to możecie porównać na poniższym zdjęciu. 1996 vs 2017
Lodowiec nam towarzyszył już od pierwszych minut na szlaku aż na samą górę. Często polecają tą trasę zrobić w przeciwnym niż my kierunku. Bardziej w kierunku wskazówek zegara. Darek wyczytał że w przeciwnym kierunku jest lepiej i muszę się z nim zgodzić. Cały czas mieliśmy piękne widoki. Przy schodzeniu lodowiec masz za sobą i trzeba stanąć, żeby go podziwiać.
Dziś na szlaku było troszkę więcej ludzi. Nie dziwne. Piękna pogoda, weekend no i szlak cudo.
Nie były to jednak Tatrzańskie tłumy więc spoko. Mijaliśmy się tu i tam i tylko co jakiś czas patrzyliśmy gdzie w oddali ktoś się przemieszcza, żeby określić gdzie szlak idzie.
Szlak prowadził najpierw bardzo dobrze przygotowaną ścieżką. Z wysokością pojawiało się trochę więcej kamieni aż kamienie to było wszystko co widzieliśmy. Były to luźne kamienie ale nawet nie utrudniało to chodzenia. Wręcz przeciwnie, cieszyliśmy się, że dzięki kamieniom nie ma blota bo jak tylko byly trawiaste odcinki to można było błotko spotkać.
Na Islandii nie ma drzew. Więc perspektywa i widoczność jest super…tylko czasem jakaś góra zablokuje widoczność. Ta widoczność na kilometry sprawia, że z jednej strony są przepiękne widoki, z drugiej widać ile jeszcze ma się do przejścia a z trzeciej sprawia że niektóre odcinki są dość odkryte i wtedy lęk wysokości się włącza.
Już prawie przed skrzyżowaniem szlaków przed szczytem jest pewien odcinek, że trzeba włączyć napęd na 4 koła. To znaczy, kijki można schować, bo ręce i nogi są w jednakowym użyciu.
Tu spotkaliśmy lokalnego. Ja się wdrapywałam po skałach szukając jak najszybciej jakiegoś prościejszego odcinka a Darek uciął sobie pogawędkę z lokalnym. Fajnie było spotkać kogoś kto na pytanie skąd jesteś odpowiedział, że “stąd”. Lokalny jak to lokalny zna tu wszystkie szlaki. Gadał więc z Darkiem, obserwował moje raczkowanie po skałach i zapytał się bardzo grzecznie czy idziemy na szczyt. My, że chyba tak ale jeszcze w sumie nie wiemy. A on na to… jeszcze grzeczniej czy może nam coś powiedzieć. My że jasne. A on czy na pewno, my że jasne. A on na to że na szczyt jak się idzie to są odcinki trudniejsze niż ten który właśnie pokonuję. Aha….czyli delikatnie, bardzo delikatnie gostek mi dał do zrozumienia, że nie dla psa kiełbasa.
No nic… ja sobie pewnie szczyt odpuszcze. Darek się wahał ale jak zobaczył, że to nie jest 15 minut. I że dość trudnym szlakiem ma zrobić kolejne 200 metrów (700 ft) to stwierdził, że chyba woli się wcześniej piwka napić w hotelu. Bardziej mu chyba było żal się rozdzielać niż tego piwa… przynajmniej tak sobie mówię.
Tak serio to oboje podjęliśmy decyzję, że tu chodzi bardziej o drogę niż o szczyt i ruszyliśmy innym szlakiem w dół. Zaczęło się wesoło od piargów i kamienii. Dość ostro szło się w dół bo przecież trzeba teraz zejść to co się wyszło. A tu ma być stromiej.
Z tej strony też były cudo widoki. Tylko czasem przemykało nam przez myśl “o wow…ile jeszcze dreptania przed nami” bo końca szlaku nie widać było.
Po kamieniach zleciało się w miarę szybko. Potem był odcinek dość płaski ale za to z niesamowitymi widokami na dolinę po drugiej stronie grani.
W Adirondacks też czasem tak dreptamy i dreptamy bez końca i zawsze mnie to denerwuje. Chodzenie po płaskim w górach jest troszkę stratą czasu bo wiesz, że kilometry robisz ale wysokość się nie zmienia. Jest jednak dość duża różnica między dreptaniem w Adirondacks a tu…tu zdecydowanie są piękniejsze widoki. I tutaj płaskie odcinki nadal nas zadziwiają. Nawet jak to jest polana.
Bo nawet na polanie można spotkać coś niesamowitego….kizi mizi… nie wiem co to rosło ale w pewnych miejscach było tego dość dużo i bylo super mięciutkie i milusie.
Szliśmy i szliśmy i znów się zmieniała sceneria. Raz było do dołu, raz były kilometry płaskie. Te płaszczyzny to chyba po lodowcowe. No bo duże połacie się topią to powstają jeziora ale potem i jeziora wysychają jak już nie zasila je lodowiec. I takim sposobem powstają płaskowyże ciągnące się kilometrami.
Wraz ze schodzeniem w niższe partie gór pojawiało się więcej zieleni, aż weszliśmy w dość wysokie trawy.
Trawy doprowadziły nas do wodospadu Svartifoss. Tu to już była mieszanka wybuchowa ludzi. Część co wyszła z “lasu” bo całym dniu łażenia i część co wyszła dopiero spod prysznica i przeszła 30min z parkingu.
Wodospad Svartifoss jest unikatowy i popularny ze względu na bazaltowe kolumny które go otaczają. Są to kolumny z lawy bazaltowej, która ma duży procent żelaza i magnezu. Lawa ta zazwyczaj jest cieplejsza przez co szybciej płynie i dopiero jakąś przeszkoda ją może zatrzymać. Wtedy lawa zaczyna zastygać. Lawa bazaltowa wypuszczając energię powoduje pęknięcia, które tworzą kolumny. To jest super uproszczona wersja ale najważniejsze, że jest to stworzone przez lawę.
Od wodospadu to już jest autostrada. Chyba tłumy przychodzą tu codziennie. Ale pewnie tylko do wodospadu. Dzisiejszy dzień postanowiliśmy zakończyć w hotelowym barze, zjeść jakąś kanapkę, wypić parę piwek na Happy Hours no i najważniejsze popracować nad blogiem. Pisanie bloga na wakacjach jest czasochłonne, ale potem lubimy czytać i wspominać. Mam nadzieję, że wam też się fajnie czyta… możecie napisać w komentarzach. Będzie nam miło wiedząc, że ktoś dotarł do tego momentu. Z Islandią jeszcze nie koniec. Jeszcze przed nami Reykjavik.
2024.07.19 Islandia (dzień 8)
Wczoraj „trochę” padało, więc większość czasu spędziliśmy w samochodzie. Islandia ma niestety minusy. Jednym z nich są opady. Często leje.
Pogoda na dzisiaj zapowiadała się znacznie lepsza. Dalej chmury miały pokrywać większość nieba, ale przynajmniej opady powinny być znikome.
Tak też było, nie lało, ale na niebie chmury były gęste. Rano prosto po śniadaniu wyruszyliśmy w nieznane tereny. Pojechaliśmy w Hjallanes. Jest to część Parku Narodowego Vatnajökull.
Po co tu przyjechaliśmy?
Wczoraj wracając w deszczu z innego rejonu południowego wybrzeża Ilonce wpadło w oko ciekawa formacja skalna i droga, naniosła to na mapę. Dzisiaj postanowiliśmy to sprawdzić
Hjallanes jest to rejon z paroma lodowcami, jeziorami polodowcowymi i niezliczoną ilością dróg szutrowych.
W sumie mamy samochód na takie drogi, więc trzeba go wykorzystywać. Dalej nie jest to super jeep który pokona metrowe rzeki, ale Subaru sprawowało się dzielnie.
Po jakiś 15-20 minutach jechania dojechaliśmy do rzeki, która niestety nie zachęcała na przejazd. Szeroka, szybka i głęboka. Chyba nie tym samochodem.
Ogólnie Subaru podjazdy do góry czy zjazdy w dół ogarniało świetnie. Wysokość zawieszenia też jest ok. Praktycznie tylko parę razy poczułem że podwozie coś dotknęło. Niestety nie mieliśmy opon na off-road. Nie były najgorsze, ale uważam, że w takich rejonach wypożyczalnia powinna wyposażać samochody w lepsze opony. Zwłaszcza, jak bierzesz samochód na off-road.
Po kolejnych 20 minutach dojechaliśmy do lodowcowego jeziora. Zaparkowaliśmy i poszliśmy na spacer. Kiedyś (jakieś 100 lat temu) nie było tych jezior. Lodowce dochodziły do moreny, które same sobie robiły. Niestety klimat się zmienia i wyższe temperatury topią lodowce. Lodowce się cofają, a w ich miejsce powstają jeziora.
Wadą tych jezior jest to, że nie można dojść do lodowca. Można podpłynąć kajaczkiem, ale nie za blisko. Lód w każdej chwili może się oderwać i…..
Zrobiliśmy sobie taki godzinny spacer moreną. Posłuchali ptaków, porobili trochę zdjęć (chociaż ponoć się nie robi zdjęć na Islandii) i powdychali świeżego a zarazem lodowcowego powietrza. Idealny odpoczynek.
Potem jeszcze testowaliśmy samochód na lokalnych dróżkach i wróciliśmy na drogę numer 1 w kierunku zachodnim. Droga 1 to jest chyba najgłówniejsza droga na Islandii. Nazywana jest też Ring Road, dlatego, że można nią objechać wyspę wokół.
Dużo turystów co przyjeżdża na Islandię jedzie nią, okrążając wyspę i podziwiając różne atrakcje i widoki. Czas przejazdu to minimum tydzień jak się chce coś zobaczyć.
My też czasami nią jedziemy w celu przemieszczania się w inne rejony. Natomiast my uważamy, że ta ładniejsza część Islandii jest trochę głębiej schowana. Trzeba wjechać samochodem w głąb wyspy, albo przynajmniej wejść trochę na nogach. To niestety wymaga czasu, dlatego podzieliśmy Islandię na parę rejonów. Nie da się wszystkiego sobaczyć za 10 dni.
Dojechaliśmy do Diamond Beach. Jest to jedno z najbardziej odwiedzanych miejsc w Islandii wzdłuż drogi 1 oczywiście. Znajduje się w południowo-wschodniej części wyspy.
Swoją sławę zawdzięcza pływającymi górami lodowymi, które po oderwaniu się z lodowca Jökulsárlón, płyną jeziorem aż do Oceanu Atlantyckiego.
Kiedyś (tak gdzieś do początku 20 wieku) lodowiec dochodził do samego oceanu, więc nie było jeziora ani też Diamond Beach. Fale Atlantyku rozbijały się o lodowiec Jökulsárlón. Wtedy pewnie cały ten rejon był niedostępny dla ludzi. Raczej nie da się wybudować drogi na lodowcu. Pewnie trzeba było objeżdżać go statkami.
Na zdjęciach widać tylko około 10% góry lodowej, reszta jest pod wodą. Jakie to ogromne kawałki lodu muszą się odrywać od lodowca i płynąć tym jeziorem, że aż tak dużo wystają z wody.
Oczywiście tłumów tu nie brakuje. Rejon posiada 3 ogromne parkingi, a i tak ciężko było znaleźć miejsce do zaparkowania. Ilość turystów odwiedzających Islandię zwiększa się z roku na rok. Nie dziwię się, Islandia to przepiękna wyspa!
Mieliśmy jeszcze całe popołudnie i zapowiadała się bezdeszczowa pogoda. Postanowiliśmy to wykorzystać na hike i odjechać trochę od tłumów.
W okolicach Diamond Beach znajduje się przepiękny kanion Múlagljúfur. Hike w nim trwa jakieś 2-3 godziny i ponoć widoki są cudne. Tak też było!
Idziesz do góry po zachodniej części kanionu. Już od samego dołu widoki były wspaniałe, a im wyżej tym jeszcze ładniej.
Na szlaku było trochę ludzi, ale im wyżej tym ich ubywało. Było pochmurno, a wysoko w górach przewalały się ciemne chmury. Mieliśmy szczęście bo jak doszliśmy do końca trasy to nawet chmury się lekko rozeszły i ukazały się końcówki lodowców.
Niestety zdjęcia nie oddają tego w pełni. Przestrzeń, kontrasty, odległości, barwy… jest zupełnie inaczej jak widzisz to w rzeczywistości. Na zdjęciu to wszystko jakieś takie płaskie jest, mało dynamiczne.
Może video coś więcej pokaże. Przynajmniej w części ukaże piękno tego rejonu
Takie bajecznie góry porośnięte intensywnie zielonym mchem. Wodospady wokół, wyżej w górach lodowce, niżej skaliste strome zbocza kanionu, za tobą Ocean Atlantycki… a ty w środku tego wszystkiego. Bajka!
Na kolejne dwie noce wzięliśmy hotel w tym rejonie. Foss Hotel to są sieciowe hotele na Islandii. Ponoć dobrej klasy i w miarę blisko atrakcji. Zresztą za wiele nie ma tu opcji. Mało jest hoteli jak się odjedzie od Reykjavik.
Hotel ma fajny bar i restauracje. Można było wygodnie odpocząć, przy lokalnym piwku bloga napisać i zaplanować następny dzień. Restauracja też niczego sobie. Oczywiście królowała jagnięcina pod każdą postacią.
Na start musiałem spróbować Carpaccio z młodego baranka, a na główne danie jeszcze więcej tego lokalnego przysmaku. Dało się zjeść. Ciekawe czy kiedykolwiek znudzi mi się to mięsko…
2024.07.18 Islandia (dzień 7)
Pod iloma postaciami jedliście jagnięcinę? My myśleliśmy, że trochę wersji znamy… jednak Islandia nam pokazała, że można więcej. Parę dni temu jedliśmy zupę z jagnięciny/baraniny. Dziś na śniadaniu przeżyliśmy kolejny szok.
Pasztet, kiełbasa… wędlina i to wszystko robione na miejscu na farmie która też jest właścicielem hotelu. Opinia? Rolada i kielbasa były całkiem dobre. Pasztet nie przypadł mi do gustu.
Dziś niestety pogoda utrzymała się z wczoraj czyli dość dużo padało. Mieliśmy zaplanowany na dziś hike ale udało się zamienić i dziś zrobiliśmy samochodowy dzień jeżdżąc drogami szutrowymi i wyskakując na chwilę zrobić zdjęcia.
Co jakiś czas dojeżdżaliśmy do rzeki i pomimo, że widzieliśmy, że po drugiej stronie droga dalej bieganie to nie odważyliśmy się naszym Subaru jej przejechać.
Chcieliśmy podjechać pod Glacier Lagoon czyli jezioro Jokulsarlon. Ale nie chcieliśmy tego robić od najbardziej turystycznej części. Wjeżdżaliśmy więc w różne drogi ale większość albo kończyła się rzeką albo znajdowaliśmy tylko barany.
Baranów zwłaszcza tych czworonożnych jest tu trochę. Bardzo zastanawia nas jak to jest, że one tak łażą wszędzie. Podobno owce na Islandii mają bardzo mocny instynkt i pamięć. Są w stanie zapamiętać otoczenie i budynki co ułatwia nawigację spowrotem do domu. Jeśli jednak owce za długo nie wracają to raz do roku wszyscy pasterze się zbierają i zaganiają je do właściwych farm.
W końcu Darek wyciągnął asa z rękawa, kazał ustawić nawigacje do jakiegoś punktu na mapie i voila. Udało się znaleźć fajny parking i szlak który idzie na jezioro i podobno mamy tam zobaczyć kry i góry lodowe. Ubraliśmy się w nasze miejskie stroje przeciwdeszczowe i ruszyliśmy w kierunku jeziora a co ważniejsze w kierunku gór lodowych.
Oczywiście, że zaczęło padać po drodze. Ale troche przeszliśmy się i udało nawet się dojść do jeziora i podziwiać góry lodowe i kry w spokoju.
Po tym spacerku jednak poddaliśmy się i stwierdziliśmy, że pojedziemy bardziej na wschód i może dogoniomy słońce albo przynajmniej zgubimy chmury.
Udało się….nasz instynkt zadziałał i zgubiliśmy chmury. One szły w przeciwnym kierunku do nas więc wyobraźcie sobie jaka była nasza radość jak wreszcie zobaczyliśmy słońce a przynajmniej przebłyski niebieskiego nieba.
Nasz plan było dojechać do Stokksnes gdzie podobno kręcą filmy o Wikingach ale przede wszystkim gdzie są piękne góry wchodzące do oceanu.
Żeby wjechać na plażę z widokiem na góry albo zrobić hike trzeba przejechać przez prywatną posesję a tam bramka i 1000 ISK od osoby. Dziś to nawet za kawałek słońca zapłacimy.
Wjechaliśmy, akurat góra Vestrahorn się trochę wyłoniła, tak że mogliśmy pochodzić po czarnych piaskach i podziwiać górę. Nigdy w sumie nie chodziłam po wydmach z czarnego piasku więc kolejne nowe doświadczenie.
Góra Vesturhorn jest jedną z nielicznych gór zbudowanych ze skał gabro (zasadowych skał głębinowych). Szacuje się że ma ona 8-11 milionów lat. Jest to dość dużo jak na wyspę która ciągle się zmienia przez aktywność wulkanów. Góra ma 454 metry (1500 ft). Kiedyś tu wrócimy i zrobimy szlak (11km) wokół Kambhorn i góry Vesturhorn.
Rejony w których się znajdujemy są niedaleko miasta Horn. Ten rejon planowaliśmy odwiedzić jak będziemy zwiedzać Islandię wschodnią i jej fiordy. Dziś dojechaliśmy tu w poszukiwaniu słońca więc tylko liznęliśmy okolicę. A Horn ma podobo ciekawą historię bo to właśnie stąd zaczynała się kolonizacja Islandii. Pierwsza osada farmerska na Islandii to właśnie Horn i została ona założona przez Norwega Hrollaugur Earl of More.
Podchodziliśmy trochę po okolicy ale czas zaczął nas gonić. Odjechaliśmy trochę od hotelu a musieliśmy mieć na uwadze, że to nie NY i nie można tu zjeść kolacji o każdej porze dnia. Tak więc ruszyliśmy w drogę powrotną. Chcieliśmy odwiedzić lokalny browar i tam coś zjeść. Na zdjęciach na Google wyglądało, że mają dobre jedzenie.
Brawar wyglądał miło, troszkę jak salon w czyimś domu a nie browar ale niestety do jedzenia mieli tylko zupy. Wybór był zacny ale jakoś woleliśmy coś bardziej konkretnego. Tak więc nie siedzieliśmy długo tylko szybko wróciliśmy do auta żeby zdążyć przed 20 na kolację w hotelu. Dzień skończyliśmy na rybce i oczywiście jagniecinie. Nawet w Nowej Zelandii chyba Darek nie jadł tyle jagnięciny co tu.
Na jutro już nie zapowiadają deszczu więc jest szansa, że uda nam się zrealizować dzisiejszy plan i pójdziemy w góry.
2024.07.17 Islandia (dzień 6)
Jest deszcz i jest deszcz Islandzki. Tak można podsumować dzisiejszy dzień. Jak pisałam gdzieś we wcześniejszym wpisie to, że na Islandii będzie padać jest gwarantowane. Pytanie jest tylko kiedy i jak długo.
Dziś znów się przemieszczamy między hotelami dalej na wschód. Nawet te dni w drodze chcemy wykorzystać i gdzieś się zatrzymać, coś zobaczyć. Dziś padło na oglądanie ptaków.
Czy po Galapagos nadal mamy ochotę robić zdjęcia ptaków? Widocznie tak skoro się tak poświęcamy. Ja chciałam zobaczyć Maskonury (po angielsku przyjemniej się nazywają Puffin). Są to ptaki bardzo popularne na północy. Występują na Alasce, Islandii, Norwegii. Na zimę przenoszą się w troszkę cieplejsze rejony ale nadal preferują północne klimaty. Chyba mamy z nimi coś wspólnego.
Kiedyś widzieliśmy je na Alasce ale ponieważ był dość ciepły dzień to chłodziły się w wodzie i były dość mało aktywne. Puffin ma czarne upierzenie więc preferuje chłodniejszą pogodę.
Skoro już jesteśmy na Islandii, która to słynie z największej kolonii tych ptaków to czemu nie wybrać się na wycieczkę na oglądanie ich. Żeby oglądać Maskonury trzeba się dostać traktorem przez plażę na klify. Fajnie, odwiedzimy jakieś mniej dostępne miejsce.
Tylko moje wyobrażenie plaży a rzeczywistość to troszkę różna sprawa.
O godzinie na którą mieliśmy wykupioną wycieczkę podjechaliśmy na farmę do punktu zbiórki. Zaczynało trochę padać, trochę mżyć. Nie przestraszyliśmy się tym za bardzo wiedząc, że mamy przeciwdeszczowe ubrania. Ubraliśmy się w dobre buty, przeciwdeszczowe kurtki i spodnie i ruszyliśmy w kierunku traktorów.
My opatuleni na maksa a pan przewodnik w samej bluzie dresowej. No więc chyba źle nie będzie. Pamiętajcie jedno, lokalnymi nie warto się sugerować. Parę godzin później jak wykręcałam wodę z rękawiczek to zastanawiałam się jak bardzo przemokła jego bluza… ale pewnie wrócił do domu, wrzucił bluzę do suszarki i po sprawie.
Ja się spodziewałam krótkiej przejażdżki plażą, może przekroczenia trochę wody tu i tam… a tu taka niespodzianka. Zaraz po załadowaniu grupy na wóz na siano ruszyliśmy traktorem przed siebie i przez rzekę. Ale nie byle jaką, muszę przyznać.
Jednak to co przyszło później przerosło nasze wszelkie oczekiwania dotyczące tej wycieczki. Po rzece i paru dość dużych kałużach wjechaliśmy na plażę. Tylko, że plażą jechaliśmy jakieś 25 minut, w pewnym momencie przestaliśmy widzieć brzeg i nie mieliśmy zielonego pojęcia gdzie jedziemy. Było to jednocześnie ekscytujące i troszkę przerażające. No bo co by się stało jakby tu się traktor zepsuł? Dobrze, że na parkingu gdzie była zbiórka widzieliśmy drugi więc założyliśmy, że ktoś by po nas przyjechał.
Tak wiało, padało, a mi uśmiech nie schodził z twarzy. Przygoda, przygoda. Nigdy nie byłam w takim miejscu. Ja na środku pustyni bez jakiejkolwiek widoczności. Gdzie nie spojrzysz to przestrzeń, czarny piasek i płytka woda gdzie nie gdzie. Zdecydowanie jedno z przeżyć które będziemy pamiętać do końca życia.
Darkowi na ptakach mniej zależało niż mi ale ta wycieczka traktorem dla niego też była wisienką na torcie. Islandię obserwujemy z różnych wysokości i zdecydowanie płaszczyzny i obszary jakie tu są nas zaskakują. Ale żeby tak jechać prawie pół godziny i nic nie widzieć… to jest jakiś kosmos.
W końcu dojechaliśmy pod klify. Kolejne zaskoczenie to ilość piasku nawiana na te klify. Z jednej strony klify, z drugiej ocean, z trzeciej ciągnąca się kilometrami czarna plaża i w końcu gdzieś z czwartej strony ląd z którego przyjechaliśmy a którego z tej odległości już nie widać. No tak jak się chce oglądać zwierzęta to trzeba się dostać w bardziej oddalone i dziewicze tereny. Super, że mogliśmy to doświadczyć.
Przewodnik, młody chłopaczek ok. 20 lat, opowiadał nam trochę o historii Islandii. Ziemię którą jechaliśmy zakupił jego dziadek. Mają niesamowite ilości tej ziemi ale nie wiele mogą z nią zrobić bo wszystko jest zasypane piaskiem. Na szczęście mają niedaleko klify które są już terenem państwowym ale upodobanym przez Puffins.
Nie do końca słyszeliśmy wszystko co opowiadał bo na klifach wiało już dość mocno a my w kapturach bo deszcz też był coraz większy. Niestety nie była to najlepsza pogoda na robienie zdjęć ale podobno im cieplej tym mniejsze szanse na zobaczenie ptaków. Ogólnie nie przemakały nam kurtki więc jakoś i ten deszcz nam nie przeszkadzał.
Ja robiłam zdjęcia ptakom, Darek robił zdjęcia mi jak robię zdjęcia i tak nam mijał czas. Trochę też pogadaliśmy o życiu z panem przewodnikiem. Polaków turystów lubi ale emigrantów to już mniej. Zresztą kto lubi… każdy kraj myśli, że emigranci zabierają im pracę, niestety nie patrzy na to, że zazwyczaj jest to praca której nikt nie chce. No ale tak chyba jest w każdym kraju więc i tu niczym się podejście nie różni.
Wycieczka trwała około 3h z przejazdem. Zrobiliśmy kółeczko wokół klifów i wróciliśmy do wozu na siano. Tu już trochę zdaliśmy sobie sprawę, że chyba nasze przeciwdeszczowe ubrania są dobre ale na mało-średni deszcz. Na Islandię jednak trzeba mieć lepsze rzeczy. Ale kto by się przejmował deszczem jak znów czekała nas atrakcja w postaci przejazdu przez te piaski, przestrzenie i wody. Większość ludzi siedziała skulona i tylko niektórzy nadal podziwiali ten unikatowy krajobraz.
Odstawili nas na parking i wtedy po ściągnięciu przeciwdeszczowych ciuchów przekonaliśmy się, że spodnie trochę przemokły a z rękawiczek można wodę wykręcać. Czyli przeciwdeszczowe ciuchy na zwykłe gory vs. na Islandię to dwie różne rzeczy. Na szczęście mieliśmy w aucie rzeczy na przebranie więc szybko wskoczyliśmy w ciepłe ciuchy i podjechaliśmy do hotelu FossHotel Glacier Lagoon. Jest to hotel w którym będziemy spać ale dopiero za dwa dni. Jest on jednak bardzo blisko farmy z której jechaliśmy traktorem i wiedzieliśmy, że bar jakiś jest więc i zagrzać się można.
Nie wiele oglądaliśmy później. Po pierwsze pogoda się pogarszała. A po drugie jednak wszystkie cieplejsze ciuchy musiały trochę przeschnąć. Tak więc po krótkiej przerwie w FossHotel ruszyliśmy do naszego hotelu na dzisiejszą noc. Hali Country Hotel - jest to chyba najgorszy hotel na tym wyjeździe. Nadal pokój przestronny, czysty itp ale widać małe braki jak np. fakt, że pokoje są w innym budynku a restauracja w innym i trzeba chodzić albo samochodem. Z nas się pewnie śmiali bo my samochodem na kolację pomimo, że idzie się 10 min ale tak to już jest jak się weźmie na Islandię letnie spodnie… za zimno, żeby je nosić i w deszczowy dzień chodzić po polu.
Przy kolacji nadal byliśmy w szoku gdzie to myśmy dziś byli, jak jechaliśmy i w ogóle, że tak można i takie coś istnieje. Jutro mamy w planach iść w góry. Zobaczymy jak pogoda się wyklaruje bo póki co średnio to widzę.
2024.07.16 Islandia (dzień 5)
Dzisiejszy dzień a szczególnie hike który zrobiliśmy był jednym z top 10 jak nie top 5 jakie w życiu przeszliśmy.
Chyba nie ma zdjęcia które odda całe piękno tego szlaku. To co było unikatowe to różnorodność krajobrazów. Szliśmy jakieś 10h i w ciagu tego czasu mieliśmy wszystko, wszystkie krajobrazy Islandii w jednym miejscu. Od wodospadów, po lodowce, kadery wulkanu, i piękne zielone góry jak z filmów.
Kojarzycie te momenty w filmach gdzie bohaterowie idą i idą i mijają jeden krajobraz (porę roku) za drugim? Na filmie wygląda to jakby szli miesiacami lub latami. My mieliśmy to samo w ciągu 10h i w ciągu jednego dnia.
“Spacer” zaczęliśmy spod hotelu. Na dzień dobry musieliśmy wspinać się 400 schodów do góry, na szczyt wodospadu Skogafoss. Ogólnie wodospady dużo lepiej podziwia się z dołu lub średniej wysokości a nie z góry. Jednak to tylko początek. Nawet jak ktoś nie ma czasu lub siły zrobić cały szlak który my zrobiliśmy to polecam przejść się godzinę i zobaczyć inne wodospady. Od Skogafoss biegnie dość łatwa trasa z wodospadami co kilkadziesiąt kroków. Podobno jest ich ponad 30.
Idąc w zdłuż wodospadów podnosiliśmy się delikatnie do góry i niestety weszliśmy w chmury. Tutaj, pomimo, że chmury to fajny klimat tajemniczości to niestety widoczność malała. A jak tu zrobić najbardziej krajobrazowy szlak jak nic nie widać.
Kierując się jednak podstawową zasadą, że w górach pogoda może zmienić się w minutę, szliśmy przed siebie.
Mijaliśmy trochę ludzi ale im dalej od Skogafoss tym mniej ich było na trasie. Doszliśmy do mostka. To około 1/4 trasy do góry. Mostek super zrobiony, solidny. Po przejsciu go krajobraz się momentalnie zmienił. Z pieknych zielonych terenów przeszliśmy na skaliste płaszczyzny.
Zaczęliśmy oddalać się od wodospadów i wchodziliśmy w dolinę między lodowcami. Tytaj była szeroka trasa, prawie droga.
W pewnym momencie zaczęło się przejaśniać i nudna kamienista droga stała się cudownym szlakiem otoczonym lodowcami. Szliśmy miedzy dwoma lodowcami i cały czas mieliśmy je po prawej i lewej stronie.
Tą kamienistą drogą doszliśmy do schroniska. Schronisko bardzo małe…pewnie nawet schroniskiem nie bardzo można je nazwać. Ale rozbić się koło niego wolno i pewnie co po niektórzy to robią.
Zrobiliśmy sobie małą przerwę i mentalnie przygotowywaliśmy się na kolejną zmianę terenu. Tym razem czekało nas zejście do doliny po śniegu, a potem po piachu ktory przykrywa lodowiec a potem po czarnym lodowcu. Lodowiec nie tylko był brudny ale też ze względu na działanie wulkanu był czarny. Tutaj ogień (lawa) mocno walczy z wodą (lodem). Aby przepłynąć dalej lawa musi stopić lód. Pewnie czasem lawa przegrywa i robi sie czarny lód albo popiół wulkanoczny miesza się z lodem.
Tak więc z krainy zielonych wodospadów, szarych kamienistych piargów weszliśmy w biało czarną krainę lodu i ognia.
Teren nie był łatwy bo do końca nie widziało się po czym się idzie. Czasem było twardo ale to wyglądało jakby piach / popiół z wulkanu przykrywał lodowiec. Czasem wpadało się w błoto. Pewnie tu lodowiec trochę bardziej się stopił. A czasem szło się po lodowcu. Na szczęście lodowiec jest chropowaty i nie slizgaliśmy się jak po lodowisku.
Czyli wodospady, wypalone, kamieniste piargi, sniegi i lodowce za nami…co dalej? Zanim dowiedzieliśmy się co dalej musieliśmy wyspinać się prawie po pionowej scianie, całej z piachu do góry. Już z dołu jak widziałam tą ścianę to miałam złe przeczucie, ale Darek uspokajał, że przecież jest szlak. Z dołu może i widać szlak, będąc na nim szło się prosto do góry starając się jak najmniej ześlizgiwać w dół. Bo na piachach i piargach to dwa kroki do góry i jeden w dół.
Po tej pionowej ścianie znów zmieniła się sceneria. Przed nami zrobiło się czarno. Wszystko pokrywał czarny, po wulkaniczny pył. Czasem pojawiały się płachty śniegu ale ogólnie to pustynia na maksa…tylko czarna pustynia.
Tu mniej więcej był szczyt. Choć jeszcze parę podejść mieliśmy bo ten szlak to nie proste wyjście na górę i zejście. Widoczność jednak byla rewelacyjna, chmury zostały w tyle i dole. Wygląda, że posówamy się szybciej niż one. I dobrze niech zostaną z tyłu za nami. Tu zrobiliśmy sobie przerwę. Przerwa z widokiem na lodowiec.
Po przerwie ruszyliśmy na płaskowyż. Rownina która przed nami była to jedna wielka czarna plama z białym paskiem. Islandia ma bardzo dużą ilość płaszczyzn bo kiedyś tu wszędzie były lodowce.
Po takich terenach lepiej idzie się śniegiem niż piaskiem. Piasek w dużej mierze to błoto a ponieważ pod nim jest lodowiec albo wietrzna zmarzlina to woda nie wsiąka i jest błotko. Tu było mega duże błoto
Po czarnych piaskach przyszła kolejna niespodzianka…
Szlak zaczął prowadzić skałami wulkanicznymi, ale takimi jeszcze świeżymi bo były ostre jak pumeks. Tu lepiej się nie potykać bo wylądowanie na takiej chropowatej i ostrej powierzchni nie jest fajne.
Jak już wspominałam na początku, zdjęcia nie do końca oddają klimat tego szlaku. Ale wyobraźcie sobie, że kiedyś tu był wulkan, wybuchł, lawa się rozlała a w kaderze wulkanu zostały skały i jedno wielkie pobojowisko. To właśnie te chropowate skały to kadera wulkanu. Czyli zeszliśmy pareset metrów w dół, przeszliśmy kaderę i znów musieliśmy wyjść te pareset metrów do góry.
Po pokonaniu kadery przyszedł czas na schodzenie. Oczywiście najpierw po piargach i piasku…natomiast widok jaki nam się ukazał to przerósł wszystkie oczekiwania, i tak…zdjecie tego nie odda. Jednak ludzkie oko jest dużo lepsze niż najlepsze obiektywy. No albo my nie umiemy robić zdjęć…
Schodzenie nie było łatwe bo w końcu ponad 4tys stóp (1200 m) wyszliśmy. Teraz musieliśmy prawie tyle samo zejść. Jednak widoki totalnie zajęły nasze myśli i nawet półki skalne czy linki w dół nie zrobiły na nas wrażenia. Czuliśmy się jakbyśmy przenieśli się do jakiejś bajkowej krainy.
To co zrobiło na nas wrażenie to kolejny płaskowyż. Tym razem równinę i szlak było idealnie widać z góry. Uważni czytelnicy mogą wypatrzyć ten szlak i to platau na pierwszym zdjęciu.
Tą równiną szliśmy około pół godziny. Ubywało kilometrów ale nie metrów. I znów po równie przyszła kolej na kolejną zmianę krajobrazu. Tym razem zielone skały, mech wulkaniczny albo inne małe roślinki.
Tu się super schodziło na dół. Łatwy, piękny szlak.
Zielone krajobrazy towarzyszyły nam dość długo. Oczywiście nic nie jest proste więc nadal czasem było do góry, czasem w dół. Czasem wąsko, czasem otwarte skały (kocie grzbiety) gdzie łatwiej było na czworaka przejść ale dla takich widoków robi się wszystko.
No a na sam koniec znaleźliśmy las. Na Islandii dawno temu Vikingowie wykarczowali wszystkie lasy a teraz ciężko posadzić bo jest wietrzna zmarzlina. A my jednak znaleźliśmy las. A co mnie zaskoczyła to polska flora. Były mlecze, dmuchawce, ale też inne trawiaste rośliny które przypominały mi zabawy pod blokiem.
Udało się, po 10h czyli tak jak myśleliśmy doszliśmy do Basar. Tu podobno ma po nas przyjechać autobus, ma być o 20:30….czyli mieliśmy jakieś 2h czekania. Woleliśmy czekać na mecie niż spieszyć się na szlaku. Pozatym do nas do Skogar dojeżdża tylko jeden autobus i ma 3 godziny odjazdu. Na 16:30 byśmy nie zdążyli więc 20:30 wydała się optymalna.
Basar to mini wioska biwakowa. Jest schronisko, pole namiotowe, no i jest sklep. A w sklepie Fanta, Pepsi, jakieś przekąski ale też mieli piwo. W takiej otoczce, po takim spacerku piwo smakuje wyśmienicie. Tak wyśmienicie, że zostaliśmy na dwa zanim zaczęliśmy obmyślać co dalej i gdzie właściwie przyjedzie autobus.
Basar nie jest duży. Wszystko jest w obrębie 30-50 metrów. Jest też cudownie położone wśród gór a nasz szlak jest tylko jedną z wielu opcji. Można tu dojechać ale trzeba mieć dobry samochód. Przekracza się parę rzek. Teren i fakt, że hike robiliśmy tylko w jedną stronę zdecydował, że wzięliśmy autobus spowrotem. Ale była też grupa Polaków którzy wzięli inny autobus w obie strony i sobie tak tylko przyjechali pochodzić po okolicy. Można i tak.
Przystanek autobusowy szybko znaleźliśmy, a przy przystanku wygodne, królewskie krzesła i stolik. Tak można czekać aż coś nas odbierze. Na szczęście odebrał o czasie.
Podróż autobusem trwała 1.5h. Myśleliśmy, że wykorzystamy to na małą drzemkę. Przejdziemy rzekę i padniemy. Stety, niestety, plan nie wypalił. Po pierwsze rzek było kilka więc obserwowaliśmy każdą jedną jak głębokie są. Nie były aż tak głębokie, Subaru by przejechało bo najgłębsze miały ok 30-40 cm i nie były rwące.
Po drugie było pięknie. Jak tu przespać taką drogę jak w około tak ślicznie. Znów zdjecia nie oddają piękna które nas otaczało więc musicie wierzyć nam na słowo.
Do hotelu dojechaliśmy planowo o 22 godzinie. O tej porze restauracja jest już zamknięta ale wcześniej dogadaliśmy się z załogą, że miskę zupy nam odgrzeją. Super bo my w sumie to tylko o jakiś prowizorycznych kanapkach w tortilli i paru batonach.
Pierwszy raz w życiu jedliśmy zupę z jagnięciny. Nie głupia, taka ich wersja rosołu. O ile my mieliśmy ugadaną kolację i byliśmy wdzięczni za każdą łyżkę ciepłej potrawy o tyle przyszła rodzinka i niedość, że załoga im zrobiła przysługę to oni jeszcze wybrzydzali, że chcą stolik z widokiem na wodospad. Masakra…
My w miarę szybko zjedliśmy co by załoga mogła zamknąć a tamci dalej siedzieli. Ja po kolacji i prysznicu padłam. Darek stwierdził, że 42,700 kroków które dziś zrobiliśmy to za mało i poszedł jeszcze pod wodospad obserwując “midnight sun”.
2024.07.15 Islandia (dzień 4)
Wczorajsze słoneczko było wisienką na torcie. Na Islandii to że będzie padać jest gwarantowane. Pytanie tylko jest kiedy. My mamy wycieczkę podzieloną na różne rejony ale wszystko na południu wyspy gdzie ogólnie pada więcej niż na północy. Co dwie noce będziemy sie przemieszczać do innego hotelu i co drugi dzień będziemy szli w góry. Miejmy nadzieję, że deszcz, jeśli w ogóle ma być będzie tylko w dni gdzie się przemieszczamy.
Dziś z gór wyjeżdżamy na Ring Road. Tu będzie więcej turystów ale to jest tylko kolejny powód, aby iść w góry i “zgubić” ich. Bo w góry się chodzi a nie robi się im zdjęć. Po tym wyjeździe to zdanie nabrało nowego znaczenia. W Islandii są takie przestrzenie, że patrząc gołym okiem trudno to ogarnąć. Obiektyw… zepsuje, on spłaszczy, przybliży i ogólnie to zdjęcie nie odda tego piękna, tego ogromu i tej wielkości. Dron… może tak, on uchwyci przestrzeń z góry ale zgubi szczegóły. I dlatego… w góry się chodzi a nie robi się im zdjęć.
Dziś po raz drugi z rzędu przywitało nas słoneczko. Wow… aż trzeba było szukać okularów przeciwsłonecznych.
W końcu mogliśmy zobaczyć jak dolina którą jechaliśmy dwa dni temu wygląda przy super widoczności. Robi wrażenie, góry, lodowce i pewnie też wulkany. Ciężko jest w Islandii poznać która góra to wulkan. Mniej więcej można obstawiać, ale ciężko powiedzieć który może wybuchnąć w ciągu kilkunastu lat a który już rozrabiał i teraz siedzi cicho.
Korzystając ze słońca zjechaliśmy po drodze nad jezioro Hvitarvatn. Już jadąc w góry chcieliśmy się tam zatrzymać ale zerowa widoczność zmieniła nasze plany. Tym razem pogoda utrzymała się i mogliśmy przespacerować się małą ale prawie prywatną plażą i oglądać lodowce po drugiej stronie jeziora. Byli ludzie którzy mieli jeszcze lepszy pomysł. Przyjechali z kajakami na dachu i zamierzali jeziorem podpłynąć pod lodowiec. To musi być dopiero fajne przeżycie. I to z zerową ilością ludzi. Oni sami i lodowiec.
My kajaków nie mieliśmy bo my z pływaniem trochę na bakier jesteśmy… więc pozostało nam przejście się po plaży i podziwianie lodowców w oddali.
Po plaży ruszyliśmy dalej w drogę. Dalej podziwialiśmy widoki i tylko wspominaliśmy, że parę dni temu była tu taka mgła, że nic człowiek nie widział. A teraz… cuda natury.
Zrobiliśmy pełne koło i znów byliśmy pod wodospadem Gullfoss. Zaparkowaliśmy i wyszliśmy z auta bo było piękne słoneczko. Nawet tęcza się zrobiła. Nie schodziliśmy jednak na dół tylko rzuciliśmy okiem i jeszcze raz piękno natury skusiło nas na pstryknięcie kolejnych zdjęć.
Z wodospadu Gullfoss do drogi numer 1 jest około 60 km, ale ponieważ asfalt zaczyna się właśnie przy wodospadzie Gullfoss to robi on za swoistą bramą do cywilizacji.
Odcinek drogi nr 1 z Reykiaviku do Diamond Beach znamy z wcześniejszego pobytu na tej wyspie. Jest to chyba najpopularniejszy odcinek bo jest blisko lotniska i ma wiele do zaoferowania. My jednak chcieliśmy odwiedzić nowe miejsca. Darek wynalazł rejon Dyrholaey gdzie można wyjść na klify i podziwiać czarne plaże z góry. Podobno można też tu zobaczyć ich słynne ptaki Puffins. My jakoś szczęścia do ptaków nie mieliśmy choć szczerze się przyznam, że byłam mało skupiona bo akurat wysiadając z auta dowiedziałam się, że dostałam bilety na mecz FC Barcelona z Real Madryt jak będą grać towarzyski mecz w New Jersey. Wygląda, że w końcu moje marzenie się spełni i zobaczę jakiś fajny mecz na żywo.
Żartuję. Bilety tylko trochę oderwały moją uwagę. Klify, skalne formacje w oddali robiły wrażenie. Islandia wydaje się taka mała a jednak jest taka duża. Człowiek przy ogromie tych gór, przestrzeni, lodowców itp jest niczym… jest tylko małym pudełkiem zapałek.
W końcu koło 18 dotarliśmy do kolejnego hotelu gdzie spędzimy dwie noce. Tym razem śpimy w średniej klasy hotelu w najbardziej turystycznym miejscu. Widok z tarasu restauracji jest prosto na wodospad Skogafoss.
W ciągu dnia jest tu pewnie tona ludzi. My zdecydowaliśmy się podejść pod wodospad dopiero po kolacji. Koło 10 w nocy nadal było jasno, żeby porobić zdjęcia a ludzi prawie w ogóle nie było. Zostali tylko nieliczni którzy śpią w naszym hotelu albo na pobliskim polu biwakowym.
Zdziwiłam się, że w tak turystycznym a jednocześnie pięknym miejscu można rozbijać namioty albo spać w samochodach. Pewnie po części jest to dozwolone ponieważ ze Skogar (tego miasteczka) aż do Bazar (po drugiej stronie gór) idzie szlak. My go planujemy zrobić jutro i zajmie nam prawdopodobnie około 10h w jedną stronę. Na nas ma czekać autobus ale pewnie wiele ludzi robi to kilka dni śpiąc w górach i stąd kamping na początku i na końcu trasy.
Ja wykorzystałam okazję, że ludzi było mało i mogłam się pobawić zdjęciami ze statywu z dłuższym czasem naświetlania. Takie oto są plusy mieszkania w centralnej lokalizacji.
2024.07.14 Islandia (dzień 3)
W końcu nadszedł nasz ulubiony dzień. Po paru dniach w podróży i przemieszczaniu się możemy ubrać górskie buty, zapiąć plecaki i wyruszyć na hike.
Na ten wyjazd mamy zaplanowane cztery duże hiki i parę mniejszych (takich do jednej godziny). Dzisiaj wyruszamy na Hveradalir. Jest to przepiękny geotermiczny obszar znajdujący się w sercu ośnieżonych gór Kerlingarfjoll
Nie było łatwo zaplanować szlaki na Islandii. Tu nie chodzi o to, że ich nie ma. Jest ich tyle, że nie wiadomo które wybrać. Prawie każdy hike jaki wybierzesz będzie ciekawy. Chodzi, o to żeby wybrać te najlepsze. Te, które zostaną w pamięci na wiele lat.
Dlatego podzieliliśmy Islandię na trzy strefy, bo ilość hików nas przerosła. Jeden ciekawszy od drugiego. W samym tym rejonie, w masywie Kerlingarfjoll jest ich wiele. Wybraliśmy Hveradalir ze względu na urozmaicony teren, w miarę łatwość dostępu i chcieliśmy uniknąć wspinania się na wysokie i ośnieżone szczyty. Nie znamy jeszcze środkowej Islandii na tyle, żeby z pewnością i bezpiecznie się tu przemieszczać. Mam nadzieję, że ten wyjazd nas nauczy i przygotuje do kolejnych, bardziej zaawansowanych wypraw. Po tych paru dniach na Islandii już wiemy, że będziemy tu często wracać.
Z naszej Highland base (wysokogórskiej bazy) w rejon Hveradalir prowadzą dwie drogi. Jedna to pieszy szlak, a druga to droga szutrowa którą możesz jechać samochodem. Oczywiście, że wybraliśmy szlak. Nie dość, że idziesz przepięknymi terenami, to jeszcze zwiedzasz znacznie większą część tych geotermicznych obszarów bez ludzi. Tak, od naszej bazy do Hveradalir nie spotkaliśmy nikogo. Pięknie, nie?
Pogoda wyglądała nawet obiecująco. Brak opadów, słońce przebijające się przez chmury i duży wiatr. Niestety nie wszystko może być idealne. Plusem letnich hików na Islandii jest brak nocy. Możesz wyjść kiedy chcesz, a na pewno zdążysz przed zmierzchem. Dlatego wyszliśmy dopiero o 9:30, po długim śniadaniu. Jedyne na co chcieliśmy zdążyć to na finał Euro 2024, ale to dopiero wieczorem.
Z naszej bazy do początku Hveradalir idzie się jakieś dwie godziny. Szlak jest łatwy, cały czas lekko do góry z coraz to piękniejszymi widokami.
Oczywiście po drodze mijamy parę innych szlaków, ale tak jak pisałem wcześniej, nikogo nie ma. Mi już w głowie rysuje się plan następnych wypadów tutaj i odkrywania kolejnych rejonów tych jakże ciekawych terenów.
Im wyżej tym ładniejsze widoki i oczywiście więcej śniegu. Wczoraj pytaliśmy się przewodniczki jakie są warunki śnieżne w górach. Powiedziano nam, że tam gdzie idziemy to nie potrzebujemy raków. Większość trasy jest wolna od śniegu i lodu.
Tak też było. Śnieg występował, ale na płaskich terenach i żadnej dodatkowej trakcji nie było potrzeby zakładać.
Natomiast coraz lepiej było widać masy lodowca Hofsjökull. Jest to trzeci pod względem wielkości lodowiec Islandii. Położony w środku wyspy i niestety mało dostępny dla zwykłych ludzi.
Po około dwóch godzinach weśliśmy do Hveradalir. Weszliśmy to może za łatwo powiedziane. Nie było tak łatwo ze względu na wielkie błota jakie tutaj występują. Zima tu trwa przez 8 miesięcy, więc wszystko jest zamarznięte. Wiosna to zaledwie parę tygodni. Szybko przychodzi lato, które jednak ma niskie temperatury na tej wysokości i nie zdąży roztopić gruntu. Woda nie ma gdzie uciekać i turysta wpada dosyć głęboko w błotko. Ogólnie to nie jest nic strasznego, ale mamy jeszcze prawie cały dzień przed nami i ciężko jest chodzić w mokrych butach.
Hveradalir jest to geotermiczny obszar otoczony wielokolorowymi skałami, ośnieżonymi szczytami, zielonym mchem i bulgocącymi zboczami gór. No po prostu bajka!
Pierwotny plan zakładał, że zrobimy tutaj takie wielkie paro-kilometrowe kółeczko i wrócimy do schroniska tym samym szlakiem. Plan nawet dobry, więc ruszyliśmy go wykonać.
Oczywiście jak tylko weszliśmy w Hveradalir to poczuliśmy jego zapach. Czytaj: siarka połączona z zapachem zepsutych jaj. Piękne, nie? Ponoć można się do tego przyzwyczaić. Na szczęście był duży wiatr i te lokalne zapachy szybko nam wywiewał.
Zaczęliśmy schodzić w dół. Podchodziliśmy bliżej głównych atrakcji, czyli geotermicznych źródeł. Nawet tak nie śmierdziało, pewnie nasze receptory zapachowe już się przyzwyczaiły do tych zapachów. Oczywiście im niżej tym bliżej parkingu i więcej ludzi.
Zeszliśmy na sam dół Hveradalir. Ze względu na dużą popularność tego rejonu i wielką ilość ludzi odwiedzających to miejsce park musiał zamontować ułatwienia dla turystów w postaci dużej ilości stopni na stromych odcinkach.
Są one bardzo przydatne. Ziemia, a bardziej glina była bardzo mokra czyli śliska. W dodatku strome podejścia lub zejścia byłyby niebezpieczne bez sztucznie zrobionych stopni. My przynajmniej mieliśmy dobre, górskie buty, ale duża część ludzi z parkingu niestety takiego obuwia nie miała.
Biegaliśmy tam po tym Hveradalir jak dzieci po sklepie z zabawkami. Co chwilę to inny widok, inne gorące źródełko, inny kolor skał….
Zaczęliśmy wracać w rejon naszej bazy, a tu problem. Nie ma mostu. Ostatnio były duże opady deszczu i most zerwało. Rzeka nie jest jakaś duża, tak może do kolan z szybkim nurtem. Nawet już planowaliśmy ściągać buty i próbować przejść gdy nagle pojawiła się osoba co próbuje naprawiać szlaki w tym rejonie. Zapytała nas gdzie chcemy iść. My, że do Highland base. Pani powiedziała, że jest jeszcze jeden szlak powrotny, koło kanionu. Mało uczęszczany, koło drogi, ale też z ładnymi widokami. Dwa razy nie trzeba było nam powtarzać. Nowy szlak, nowe widoki… jak najbardziej.
Żeby tam się dostać, to trzeba wyjść na parking. Potem znaleźć jakieś kołki wbite w ziemię i iść za nimi. Na parkingu spotkałem moją nową zabawkę. Mam nadzieję, że kiedyś wyruszę taką w nieznane i odległe tereny gdzieś na naszej planecie. Sprawdziłem cenę i niestety jeszcze troszkę muszę uzbierać kasy i żonę do drugiej pracy wysłać.
Szlak znaleźliśmy i ruszyliśmy w dół. Niestety jest to mało uczęszczana ścieżka, bo nie było żadnych ludzkich śladów na ziemi ani kamieniach. Mało tego, większość tyczek już nie istniała i odnajdywanie szlaku nie należało do łatwych.
Natomiast widoki były super. Zarówno kanionu jak i w oddali lodowcu Hofsjökull. Szliśmy w dół, mniej więcej w kierunku naszej bazy. Teren był kamienisty, ale nawet nie błotnisty. Nie zapadaliśmy się w błoto. Drogę mieliśmy na horyzoncie, a nawet czasami pojawiały się wbite tyczki w ziemie wyznaczające nam kierunek marszu.
Pod samam koniec schodzenia, już prawie widać było naszą bazę pojawiła się góra, Ásgarðsfjall.
Tak ładnie wyglądała w promieniach zachodzącego słońca, że nie mogliśmy sobie odmówić jej zdobycia.
Nie była to jakaś wielka góra. Myślę, że wyszliśmy na nią w około 30 minut. Opłacało się, widoki na oba masywy lodowców były cudne. Taka wisienka na widokowym torcie na końcu dnia.
Ze szczytu szybciutko zbiegliśmy prosto do naszej bazy, a dokładnie do jego baru. Nic tak bardzo nie pragnęliśmy, jak ochłodzić się zimnym piwkiem na tarasie z widokiem na góry. Jak szybko pogoda w górach się zmienia to już wszyscy wiedzą. Tutaj chyba jeszcze szybciej. Usiedliśmy przy stoliku to było słońce. Za parę minut pojawiły się gęste chmury.
Chmury i zimno wygoniło nas do środka, ale to w sumie dobrze, bo zaczęli podawać kolacje.
Kolacje są tutaj podawane w formie bufetu. Ogólnie smaczne jedzenie i ładnie podane. Oczywiście jest wieprzowina, wołowina, łosoś i wiele innych dodatków. Jeść możesz ile chcesz. Jednak uważam, że cena jest za wysoka za kolacje. Ludzie, którzy tutaj przyjeżdżają nie mają innej możliwości tylko żywić się u nich. Ale tak jak Ilonka wcześniej pisała, na Islandii ogólnie wszystko jest drogie, więc o pieniądzach się tutaj nie rozmawia.
Przyszedł czas na mecz. Euro 2024, Hiszpania - Anglia. Sala barowa szybko się wypełniła i każdy kibic zasiadł żeby kibicować swojej drużynie, albo tak jak my, oglądać dobrą piłkę.
Po kolacji i meczu wróciliśmy do pokoju odpoczywać. Zanim poszliśmy spać to zaciekawiła mnie ilość ludzi tak o godzinie 23 albo nawet o północy chodzących na zewnątrz. Nie było ciemno, taka lekka szarówka. Ludzie chodzili tak trochę bez sensu. Plątali się to z jednej części resortu na drugą. Pewnie nie mogli spać. Mimo północy to dalej było w miarę jasno. My zasłoniliśmy grube kotary w oknie, wyłączyliśmy ogrzewanie, weszliśmy pod grube kołdry i szybko zasnęliśmy po długim i wyczerpującym dniu.
2024.07.13 Islandia (dzień 2)
Kotary przeciw świetlne spisały się dobrze. Nawet nie wiedziałam, która jest godzina jak zadzwonił budzik. Po otworzeniu oczu a potem kotar wolałam jednak wrócić do krainy snów. Bo po co w sobotę tak wcześnie wstawać zwłaszcza, że za oknem pada. Darek jednak przygotował dzień pełen wrażeń i trzeba było po śniadaniu zbierać się w drogę.
Dziś śpimy w Highland Base Kerlingarfjoll. Kerlingarfjoll to rejon górski pełen geotermalnych źródeł i przepięknych szlaków. Dziś w góry nie pójdziemy ale śpimy w hotelu który jest na początku naszego szlaku więc już pewnie dziś zobaczymy piękne widoki.
Dzisiejszy dzień można podsumować “o ładnie, zatrzymaj się”, szybkie wyskoczenie z auta, pstryk zdjęcie i znów do auta bo zimno, bo wieje, bo pada deszcz.
Zanim jednak opuściliśmy Reykjavik, zrobiliśmy zakupy. Jedzenie ogólnie mamy w hotelach ale piwko, przekąski w góry, woda, powerrade na własną rękę trzeba kupić. Sklep spożywczy jak to sklep spożywczy, znajdziesz na każdym kroku. Z monopolowym jest gorzej. Tutaj piwo można kupić tylko w sklepach monopolowych Vinbudin. Są to sklepy państwowe. W zwykłym supermarkecie można kupić piwo ale tylko do 2.25%, może troszkę więcej ale 2,25% widzieliśmy najwyżej. Tak więc odwiedziny w Vinbudin musiały być…a tam Żywiec, Łomża, Soplica itp. kolejny dowód, że Polaków tu multum… Skoro polskie produkty są w cenie to szkoda, że nie mieli Delicji w supermarkecie.
Do pokonania mamy 226 km. Na takim odcinku w tak pięknym kraju nie ma możliwości nie zobaczenia czegoś ładnego. Sama trasa jest piękna. Z jednej strony góry, lodowce, z drugiej przestrzenie lawy i ocean. Bardzo duża część turystów ogranicza się tylko do przejechania Ring Road, czyli głównej drogi w około całej wyspy. My dość szybko zjechaliśmy na mniej popularne drogi ale nadal asfaltowe. Jak asfaltowe to oczywiście turystyczne, ale Darka ciągnęło do żwiru więc nawet z asfaltowej drogi znalazł coś w bok i takim oto sposobem odkrywaliśmy nowe zakamarki wyspy.
I takim oto sposobem zajechaliśmy do resortu narciarskiego. Co prawda już zamkniętego ale zobaczenie jakie mają trasy i górki kusiło. Niestety chmury zamknęły też góry więc zobaczyliśmy tylko bazę i parę dolnych wyciągów. Chyba nie jest to największy resort narciarski w tym kraju. Choć nigdy nie wiadomo bo w sumie Islandia nie słynie za bardzo z nart.
Prawdziwa Islandzka pogoda towarzyszyła nam przez większość drogi. Deszcze, chmurki… ale nawet to ma swój urok. Po pierwsze mgła/chmury nadają większej tajemniczości temu krajobrazowi, po drugie bez opadów deszczu Islandia nie byłaby tak zielona. Tutaj okres wegetacji jest dość krótki, ze względu na długie zimy więc rośliny muszą rosnąć w przyspieszonym tempie, żeby znów zwierzątka miały co jeść.
Im bardziej oddaliliśmy się od oceanu tym mniej padało a nawet jakieś słoneczko wychodziło. Poza małymi przystankami tu i tam mieliśmy zaplanowany jeden większy przystanek przy wodospadzie Gullfoss. Jest to jedna z topowych atrakcji na Islandii, zwłaszcza wśród ludzi z ograniczonym czasem (tylko 1.5h od Reykjavik’u). Gullfoss znaczy Złoty Wodospad i nie jest tak nazwany tylko dlatego, że jest piękny ale ze względu na połysk wody która czasem przybiera kolor złotawy, efekt osadu z pobliskiego lodowca.
Wodospad Gullfoss położony jest na rzece Hvita i ma 175 m (575 ft) szerokości. Nie jest on najwyższy (32 m / 105 ft). Ale nie w tym jego piękno. Jego piękno jest właśnie w szerokości i ogólnie położeniu w przepięknej dolinie.
Oczywiście ludzi tłum ale porobili fajne schodki, deptaki i platformy widokowe więc jakoś się ten tłum rozchodzi. Do tego wodospad pryska na prawo i lewo więc blisko wodospadu ciężko jest przebywać przez dłuższy czas. My mieliśmy kurtki przeciwdeszczowe ale spodni przeciwdeszczowych nie ubieraliśmy. Niektórzy to full ubranie, to dopiero są przygotowani turyści.
Zdziwiło mnie, że cała atrakcja, włącznie z parkingiem jest bezpłatna. W sumie natura powinna być bezpłatnie dostępna dla każdego. Pewnie dlatego przy wodospadzie jest bardzo duży sklep z pamiątkami i ciuchami, żeby ktoś mógł na tym zarobić. A zarobić można bo barzo łatwo rozkojarzyć tu turystę. Spontaniczne zakupy w kraju w którym wszystkie ceny są w tysiącach nie jest najlepszym pomysłem. Tutaj 10,000 Koron Islandzkich to około $70, więc zrób tą samą matematykę jak na kupisz pamiątek, usłyszysz 50,000 i masz parę sekund na reakcję. Pewnie większość wyciągnie kartę, zapłaci a potem w domu jak sprawdzi ile naprawdę zapłacili to się załamie. No ale cóż wakacje w końcu są raz w roku. My spontanicznych zakupów nie robimy więc na nas nie zarobili.
Wodospad jest ostatnią atrakcją na drodze dopuszczonej dla wszystkich aut. Po wodospadzie droga idzie dalej w ciekawsze i piękniejsze tereny ale tylko samochody z napędem 4x4 i z wypożyczalni które pozwalają mogą dalej jechać.
Droga F35 która potem przejdzie w F347 już nie ma asfaltu tylko żwir, droga jest “international” to znaczy, że jedziesz po tej stronie po której ci pasuje, po której lepiej omijać się dziury i kałuże. Choć czasem nie warto omijać tych kałuż tylko trzeba po prostu w nie wjechać. Obiecywali, że trzeba będzie przejechać jakąś małą rzeczkę, ale niestety obiecanki cacanki. Darek się nastawiał, żeby wypróbować Subaru ale wszędzie porobili mostki. Może to i lepiej.
Na tej drodze już jest stosunkowo mały ruch. Nadal było trochę samochodów, zwłaszcza wracających z gór, ale to nic w porównaniu z dość mocno uczęszczanymi drogami asfaltowymi.
Najpierw widzieliśmy drogę, otaczające ją płaszczyzny lub mniejsze pagórki. Wtedy wyobrażaliśmy sobie góry które nas otaczają. Potem nawet tego nie widzieliśmy, wjechaliśmy w takie mleko, że trzeba było uważać na niewidzialne owce. Niewidzialne owce (albo co kolejek się pasie w danym rejonie) to określenie zwierząt które wychodzą na drogę we mgle. One nie mają świateł przeciwmgielnych więc często jak się je zobaczy to może być za późno.
Po mleku znów trochę widzieliśmy ale gór w tle nadal brak. A Darek obiecywał, że otoczeni jesteśmy lodowcami… a tu nie było lodowców. Dopiero jakieś 30-45 minut od końca naszej podróży zobaczyliśmy góry, lodowce, i… rowerzystów.
Na Islandii spotyka się dużo rowerzystów, ale nie takich jednodniowych, na rowerze mają torby a w nich śpiwory, namioty itp. Na Instagramie śledzimy gościa Chris Burkard. Świetny człowiek jeśli szukacie inspiracji. Rok czy dwa lata temu przejechał całą Islandię na rowerze. Nie jest to łatwy wyczyn bo trasa czasami idzie piaskami a czasami skalistymi szlakami. Ja tam jednak wolę samochód bo jazda w takim deszczu a potem spanie pod namiotem nie jest najprzyjemniejsza. Wiadomo, najważniejsze, żeby śpiwór był suchy. W każdym razie podziw dla każdego rowerzysty w Islandii. Tu pogoda nie jest rowerowa na pewno.
Na sam koniec spotkała nas niespodzianka w postaci bardzo fajnego wodospadu. Zdecydowanie mniejszy niż Gullfoss ale cały dla nas.
Koło godziny 18 dojechaliśmy w końcu do naszej bazy. Nieźle to wygląda. Pośrodku niczego, u podnóża gór wybudowali nie najgorszy hotel. Są tu też małe domki kempingowe i pole namiotowe. Część ludzi śpi też w autach. Dobrze zrobiony bus może też tu wyjechać a i spać w nim można itp. Tak że ludzi troszkę po okolicy się kręciło. Nasze okno wychodziło akurat na ten kamping więc mogliśmy poobserwować lokalnych turystów. Choć pewnie i byli turyści spoza Islandii którzy wynajęli kampera, przywieźli rower albo/i namiot i przyjechali tu… nie najgorszy hotel pod gwiazdami, tylko gwiazd nie zobaczą bo tu białe noce. Ja jednak wolę w ciepełku grzać się z Hot Toddy. Barman stwierdził, że w menu nie mają drinków na ciepło ale mi zrobi. Dla nich może to lato ale mi tam zimno było po tym wyskakiwaniu i wskakiwaniu do auta.
Wieczór minął nam spokojnie. Kolacja, ogarnięcie się, popisanie bloga itp. Jutro czeka nas hike. Niby nie duży bo ludzie ogólnie robią to w 4-6h ale coś czuję, że będzie pięknie i nam zejdzie więcej. Robienie zdjęć zajmuje trochę czasu ale jak tu nie nacieszyć się takimi widokami i je uwiecznić. Miejmy tylko nadzieję, że pogoda i widoczność dopiszą.
2024.07.12 Reykjavik, Islandia (dzień 1)
Kiedy powiedziałam Darkowi, że może w lipcu polecimy na wyspę to popatrzył trochę sceptycznie na mnie. Jednak jak dowiedział się, że wyspa jest na północy i że trzeba spakować kurtki puchowe i raki to już nie przewracał oczami.
Tak, tym razem nasze główne wakacje postanowiliśmy spędzić w krainie lodu i ognia. Jakoś Islandia pomimo, że piękna była zawsze troszkę omijana. W sumie to nie rozumiem czemu. Może trochę ze względu na koszty (bo tanio tu nie jest) albo że jest zablisko i człowiek zawsze myśli….ehhh tak blisko to zawsze można polecieć.
Szczerze, to od paru dni się zastanawiam dlaczego myśmy lecieli dniami do Nowej Zelandii, jak 5h i mamy podobny klimat. Może dlatego, że NZ ma więcej słońca? Zobaczymy jakie będą wrażenia po tygodniu tu ale spodziewam się że będzie pięknie.
Odstukać lot minął spokojnie. Wylecieliśmy o czasie (duży plus), jedzenie jakieś tam podali…nic super ale kanapkę czy ser z owocami dało się przegryźć. Trochę się przespaliśmy o ile się da na nocnym locie ktory trwa 4h 45 min.
Ok 9 rano wylądowaliśmy. Samolot trochę długo schodził do lądowania. Na początku zastanawialiśmy się dlaczego ale dość szybko dowiedzieliśmy się czemu…
Dowiedzieliśmy się jak przeszliśmy niecałą minutę z rękawa do autobusu i uderzył nas wiatr i zimno. Chyba trochę tu wieje… chyba nawet nie trochę. Dlatego pewnie samolot potrzebował ekstra czasu żeby wymanewrować w tych wiatrach i chmurach.
O ile lot poszedł sprawnie o tyle potem troszkę czasu spędziliśmy na lotnisku. Po pierwsze to na walizki czekaliśmy a potem znów na samochód. Walizki dostaliśmy dopiero godzinę od wylądowania. Masakra. Ja wiem że oni muszą przewozić to bo samolot parkuje kawałek od terminala ale zdecydowanie za długo im to zeszło.
W końcu się udało i dostaliśmy walizki. No to kolejne wyzwanie to dojechać do wypożyczalni samochodów. Na tym wyjeździe nie mogliśmy wynająć auta w Sixt czy National. One mają auta ale tylko na drogi asfaltowe. Natomiast nas nie interesuje to co polecają na Tripadvisor czy wystawiają na Instagramie. Nas interesują te miejsca gdzie nie ma ludzi….a jak są to garstka. Na tym wyjeździe nie skupimy się na Ring Road (droga w okół wyspy). Pojedziemy w miejsca gdzie napęd na cztery koła jest wymagany, gdzie jak masz samochód ze snorkel to jesteś cool, a drogi to nie A4 tylko F-… F-road nie oznacza żadnego przekleństwa pomimo, że po angielsku to się tak ładnie kojarzy. Drogi F oznaczają drogi górskie bo Fjalla znaczy góra po Islandzku.
Jak więc zdobyć auto którym można odjechać od tłumów? Nasz wybór padł na Lotus Rent a Car. Mieli dobre recenzje, spoko samochody a cena…na Islandii nie mówi się o cenach. Tu wszystko jest dużo droższe niż w normalnym świecie, tak mniej więcej dwa razy droższe. Lotus miało nas odebrać w hali przylotów. No i odebrali ale trochę na nich musieliśmy poczekać…ale przyszedł…kto? Oczywiście Polak. Polacy stanowią ponad 6% populacji Islandii. Jest to największa grupa emigracyjna w tym kraju. Już jak byliśmy tu w 2017 roku to widzieliśmy dużo Polaków. Coś czuję że tym razem częściej będziemy używać języka polskiego a nie angielskiego. Nie długo czekaliśmy na kolejnego Polaka. Polak kierowca shuttle dowiózł nas do wypożyczalni a tam zgadnijcie co…Polka która nas obsługiwała i “przyniosła” nam samochód. Powiedziała, że przyniesie samochód a przyniosła kluczyki i urządzenie do wifi w samochodzie. Fajnie będziemy mieć satelitarne wifi gdziekolwiek pójdziemy czy podjedziemy.
Najlepsze autko na drogi off-road? Oczywiście, że Subaru. Można się kłócić że Jeep czy inne marki są lepsze i pewnie jest w tym dużo prawdy ale Subaru też jest super i fajnie było wrócić do naszej ulubionej marki. Pierwsza droga Subaru nie była długa. 3 min od wypożyczalni jest hotel w którym spędzimy pierwszą noc. To tak wyszło przez przypadek ale skoro dzisiejszy dzień to przestawienie się na czas europejski to wzięliśmy hotel który jest blisko lotniska.
Na szczęście dostaliśmy pokój już o 11 rano. Nie do końca nasz tylko jakiegoś innego szanownego gościa. Najważniejsze jednak, że czekoladki były….a czy to ma znaczenie czy na kartce pisze szanowna pani Maślanka czy pan Buchhalp. Pewnie żadne.
Padliśmy, po krótkiej nocy ze środy na czwartek (bo trzeba było się pakować), po prawie zerowym śnie z czwartku na piątek, łóżko było naszym najlepszym przyjacielem. Padliśmy i obudziliśmy się głodni i spragnieni kawy …lokalna piekarnia nam pomogła w zaspokojeniu obu pragnień.
Trzeba coś pozwiedzać. Na Islandii aktualnie są białe noce więc słońce (o ile jest) szybko nie zachodzi. Tak więc można spokojnie jeszcze dziś coś zobaczyć. Dziś mieliśmy w planach zrobić troszkę Instagramowe rzeczy. Blue Lagoon jest atrakcją turystyczną numer jeden na Islandii. Jakoś idea wchodzenia do wody z tysiącem innych ludzi nas nie kusiła ale jak zobaczyłam w książce 1001 Budowli, że cały kompleks jest dopisany do listy to zaczęłam myśleć jak jednak trochę zobaczyć co się tam dzieje za zamkniętymi murami.
Blue Lagoon to kompleks Spa. Swoją sławę zdobył gorącymi źródłami, w których można się kąpać i relaksować. Bliskość wulkanu i otoczenie skał wulkanicznych są dodatkowym urozmaiceniem krajobrazu. W kompleksie można spać, korzystać z masaży i innych zabiegów. Brzmi cudownie ale jak dodasz do tego setki albo nawet tysiące ludzi którzy odwiedzają to codziennie to przestaje to być tak atrakcyjne.
My odwiedziliśmy Blue Lagoon bez noclegu, bez zabiegów SPA i bez wchodzenia do wody…byliśmy tymi co robili zdjęcia przez szybę z restauracji Lava. Stwierdziłam, że do restauracji możemy iść, żeby zrozumieć choć po części o co tam chodzi z tą całą popularnością.
A popularne jest nawet w taką pogodę jak dziś. Islandia przywitała nas typową pogodą północy czyli wiatry, deszcz i chmury. Co prawda pan na lotnisku powiedział że dziś jest nie najgorsza pogoda bo mało wieje. Nie chcę wiedzieć jak tu bardzo wieje bo my parasolek utrzymać nie mogliśmy, no ale w sumie nadal szliśmy prosto więc może to jest wyznacznik silnego wiatru. Darek jednak był w siódmym niebie bo lubi 13C w lipiecu w środku dnia.
Blue Lagoon słynie z gorących źródeł otoczonych skałami wulkanicznymi. To właśnie interakcja wody i skał wulkanicznych jest jednym z powodów dlaczego woda tu przybiera odcień metno niebieski.
Na szczęście można się przejść po okolicy i podziwiać te formacje i wodę. Jest fajnie zrobiony deptak z parkingu hotelowego do głównego parkingu Blue Lagoon. Oba parkingi są za darmo więc można sobie zrobić maly spacer i zobaczyć to cudo natury w mniejszej skali ale za darmo.
Nas ze spaceru przegonił deszcz więc poszliśmy na kolację. Restauracja ok, jedzenie przepyszne, wystrój mógłby być bardziej klimatyczny a obsługa milsza. To co nas zaskoczyło to ceny wina. Wino za $90 nie do końca było warte tej ceny ale alkohol na Islandii jest drogi, to już wiemy z wcześniejszego pobytu. Jest to pozostałość po tym jak w okresie nocy polarnych alcohol nie pomagał a wręcz wzmaga depresję. Myślę, że teraz ludzie mogą mieć więcej hobby więc alkohol nie jest już takim wrogiem.
W Islandii napiwków się nie daje a szczególnie nie 25% jak świrują w Stanach (my tego nie popieramy… 15% ok, ale 25%, przesada). Do tego na Islandii podatek już jest w cenie, kolejna rzecz która w Stanach doliczana jest na końcu. Jak się weźmie to pod uwagę to końcowy rachunek nie przeraził nas już tak bardzo.
Po kolacji chcieliśmy się jeszcze gdzieś przejechać. Mieliśmy w okolicy parę punktów do zobaczenia jak czas pozwoli. Punkty na mapie były dość blisko siebie, niestety Google mówiło, że dojazd zajmie godzinę. Nie długo zajęło nam zorientowanie się dlaczego nie można pojechać prosto tylko na około.
W listopadzie 2023 wulkan Sundhnúkur trochę narozrabiał, w sumie to dalej rozrabia. W efekcie miasteczko Grindavik zostało ewakuowane, drogi do niego zamknięte albo zalane lawa. Prace już postępują i budują nową drogę na nowej lawie. Czyli to wszystko co nas otaczało jak jechaliśmy do Blue Lagoon to świerza lawa.
Pogoda coraz bardziej się psuła, deszcz, słaba widoczność i dość duży wiatr. W spodniach jeansowych mało przyjemnie się chodzi jak wiatr i deszcz wieje po nogach. Tak więc wybraliśmy cieplejszą opcję i wieczór skończyliśmy w hotelowym barze.
A w hotelowym barze oczywiście nie kto inny pracuje tylko Polacy…. czyli jeden dzień a spotkaliśmy już 6 Polaków i Francuza co ma żonę Polkę. Ogólnie wszyscy chwalą sobie życie na Islandii ale bardziej polecają okresy zimowe. Pierwsza reakcja z naszej strony było niedowierzanie, ale jak podsumowali, że jest mniej turystów, piękne zorze polarne i że w sumie to wolą jak jest ciemno to zaczęliśmy rozumieć ich punkt widzenia. Bo jak jest jasno to pomimo, że w domach i hotelach są kotary nie wpuszczające światła to nadal mózg trochę świruje. No bo jak tu wyjść z baru jak jeszcze jest jasno… nas jet lag wygonił do łóżka ale fakt faktem, ciężko bylo po 22 godzinie iść spać widząc szarówkę za oknem. Powyższe zdjęcie jest zrobione o 22:47.
2024.07.11 Islandia (dzień 0)
Zanim zacznę cokolwiek pisać, chciałbym się czymś pochwalić. Ten wpis nie jest takim zwykłym, jest naszym okrągłym, jubileuszowym. Dokładnie 10 lat temu zaczęliśmy pisać naszego jakże już popularnego i sławetnego bloga. Pierwszy wpis był ze Stanów, a dokładnie z kapingu Franconia Notch w stanie New Hampshire. Zgadnijecie ile razy publikowaliśmy nasze wyjazdy przez 10 lat. 100 razy, 200, 250, 300…..? Nie, to jest nasz pięćsetny wpis!!! Nieźle, nie? Czyli średnio 50 na rok, raz w tygodniu! Mam nadzieję, że wytrwałość, siły i pomysły pozwolą nam za kolejne 10 lat poszczycić się kolejnym osiągnięciem…. TYSIECZNYM wpisem. Życie pokaże.
Siedząc sobie tak gdzieś na dalekiej północy i pisze tego pięćsetnego bloga!
Na półkuli północnej przyszło lato. Jak zwykle są wysokie temperatury, wilgotność i niestety pożary. Ludzie co nie musza brać wakacji w lato raczej tego nie robią. Wiosna czy jesień są znacznie lepszymi i tańszymi opcjami na wypoczynek. Niestety są miejsca na naszej planecie, które raczej tylko w nasze lato się odwiedza. Narciarskie resorty w Chile, Argentynie czy w Nowej Zelandii tylko w tym okresie można w pełni wykorzystać jak się chce na nartkach pojeździć. Rok temu to zrobiliśmy i bardzo polecamy.
W to lato nie chciało nam się znowu tak daleko lecieć. Wybraliśmy bliższą destynacje na nasz „wypoczynek”. Oczywiście jest lipiec, więc większość miejsc jest dla nas za gorąca. Alaska była już ostatnio, pozostała…. Islandia. Wiem, Grenlandia też jest piękna. Na nią też przyjdzie pora.
Jest w miarę blisko i w ciągu pięciu godzin samolotem na Islandię można się dostać. Z Nowego Jorku samoloty latają non-stop, nie jest gorąco, dzień trwa prawie całą dobę. Piękne tereny, lodowce, aktywne wulkany, góry, odludzia… co więcej potrzeba do aktywnego wypoczynku.
Na Islandii byliśmy już parę lat temu. Wtedy był to taki krótki, paro dniowy urodzinowy wypad za miasto. Byliśmy końcem października, więc było zimno i dzień był krótki. Teraz jedziemy na dłużej, jesteśmy bardziej przygotowani, jest lato (długi dzień) i oczywiście plan nasz jest naładowany na maxa.
W pierwotnym planie chcieliśmy zwiedzić całą Islandię w 10 dni. Oczywiście w miarę planowania ten pomysł szybko wybiliśmy sobie z głowy. Jest tam tyle atrakcji, ciekawych terenów i wspaniałych hików, że podzieliśmy Islandię na 3 rejony.
Południowy zachód, południe, zachodni środek i lekkie liźnięcie parku Vatnajökull. To jest jedna strefa, którą mamy zamiar teraz zwiedzić. Druga strefa to wschód wyspy, wschodni środek i dokończenie parku Vatajôkull, a trzecia to mało dostępny północny zachód.
Ja wiem, że niektórzy powiedzą, że na sam park Vatnajökul potrzebujesz osobny wyjazd. Ja się z tym zgodzę, jak wystarczy życia to kiedyś go jeszcze głębiej zwiedzimy. Jest to największy park w zachodniej Europie z największym lodowcem w Europie. Uważny czytelnik powie, a co z Grenlandią, przecież tam jest o wiele więcej lodu? Zgadza się, ale Grenlandia geograficznie położona jest w Ameryce Północnej, a należy do Danii?
Samolot mamy dopiero o północy, więc można było spokojnie cały dzień przepracować i prosto z pracy pojechać metrem na lotnisko.
Uber z miasta teraz już kosztuje ponad $100 a metro dalej $3. Czas przejazdu podobny, czyli około 1:15h.
Lotnisko, jak lotnisko, nic specjalnego. Dobrze, że mamy wejściówki do lounge to można było w spokoju, ciszy i za darmo napić się piwka, zjeść kolację obserwując zachód słońca na bardzo ruchliwym terminalu.
Czas miło i szybko zleciał i niestety trzeba było się pakować do samolotu. Zaskoczyła mnie jedna rzecz. Ilość starszych ludzi lecących na Islandię. Jak otworzyli pierwszą klasę to prawie każdy kto wsiadał do niej miał minimum 65 lub więcej lat. Dobrze wiedzieć. Islandia jest duża i piękna. Na pewno tu jeszcze parę razy w życiu polecimy. Mam nadzieję, że za kilkanaście lat będę tak jak oni, wygodnie się wysypiał w locie.
Pięcio-godzinny lot w miarę szybko zleciał. A co mnie pozytywnie na samym początku zaskoczyło na Islandii to już Ilonka napewno opisze w następnym odcinku…
2024.05.26 Schroon Lake, NY (dzień 2)
Wczoraj zrobiliśmy najkrótszy i najłatwiejszy szlak… niestety nie najkrótszy w górach tylko najkrótszy jaki nam został aby osiągnąć koronę Adirondack. Czy mnie zaskoczył? Trochę… spodziewałam się, że miejsca strome będą gorsze, natomiast, że bardziej płaskie odcinki będą łatwiejsze. Net-net… szczyt zdobyliśmy ale dziś nie było mowy o żadnym zaliczaniu kolejnych szczytów. Trzeba będzie jeszcze z cztery razy tu wrócić.
Następny w kolejce jest Allen, który ma o 5 mil więcej niż Marshall i 500 ft więcej różnicy wzniesień. Musimy planować inaczej, spać bliżej szlaku, najlepiej w jakimś wynajętym domku. Wyjść na szlak koło 6 rano, i mieć w lodówce jedzenie na kolacje. Skoro nic z tego nie mieliśmy na tym wyjeździe więc górki odpuściliśmy a wybraliśmy mało miasteczkowe spędzenie niedzieli.
Zaczęliśmy od śniadania w pobliskiej restauracji. Po wczorajszej kolacji olaliśmy restaurację w ośrodku. Na szczęście do miasteczka mamy na nogach może 5-8 minut to poszliśmy na jakieś jajka i kawę. I było super… smacznie, miło i przytulnie. Nawet słońce nam bardzo nie przeszkadzało i wzięliśmy stolik na zewnątrz. Bo temperatury już zbliżają się do 90F (30C) więc jak dla nas to mało przyjemny czas.
Po śniadaniu, przeszliśmy się nad jeziorko ale poza małą plażą to nie wiele tam mieli. Tak więc stwierdziliśmy, że czas uciekać do lasu. Naszym lasem było pole biwakowe. Za jakiś miesiąc jedziemy większą ekipą z dzieciakami pod namioty. Ponieważ dzieci w wieku 4-5 lat będą dopiero drugi raz pod namiotami to chcieliśmy obadać czy dobre miejscówki zarezerwowaliśmy, i ogólnie przejść się po campingu.
Camping Sharp Bridge bardzo lubimy i swego czasu często tam bywaliśmy. Teraz ekipa nam się troszkę wykruszyła, wyjechała na południe, ale jest nadzieja, że nowe pokolenie urośnie. W końcu kupiliśmy nowy namiot więc szkoda by było go użyć tylko raz.
Byliśmy zaskoczeni jak mało pól namiotowych było zajętych. W Stanach jest teraz długi weekend i spodziewaliśmy się, że prawie wszystkie miejsca będą zajęte a tu może 20% tylko było wynajęte. Czyżby już pokolenie biwaków się wykruszyło i każdy woli hotele, domki letniskowe itp? Nie powiem, jak też wolę pół wygodne łóżko bardziej niż twardą karimatę ale jednak więcej spodziewałam się ludzi, którzy wybierają nocleg w milion gwiazdkowym hotelu.
Gdzie turyści to tam browary. W Stanach… zresztą jak i w Polsce i innych krajach browary pojawiają się jak grzyby po deszczu. W okolicy między Lake George a Lake Placid mamy dwa ulubione… choć po tej wycieczce chyba zostanie tylko jeden. Browar Paradox jest dość blisko kempingu Sharp Bridge. Ma pizzę i świeże piwo. Do tego jest dość duży więc w miarę są szanse na stołek… nie zawsze ale są. Bo jednak nie tylko my lubimy tą miejscówkę i w weekend to jest tu dość tłoczno.
Drugi browar jest bliżej Lake George. Pojechaliśmy tam po Paradoksie bo chcieliśmy kupić piwo do domu. Browar Northway ma pyszne piwko i super cenę. Wiemy już, że w poniedziałki jest zamknięty więc woleliśmy się dziś zaopatrzyć. Niestety po drodze przed browarem są sklepy / outlety no i trzeba było skorzystać z okazji i kupić sobie jakieś nowe buty czy skarpetki. Za bardzo nie chodzimy po takich sklepach 3-4 to nasze maksimum ale jednak nadal za długo nam tam zeszło i niestety browar zamknęli nam przed samym nosem… ale jak tak mogą. Długi weekend, ludzi pełno a oni o 18 już zamykają. Podpadli.
No to znów hop do auta i z powrotem do Schroon Lake. Ale się dziś najeździmy… tam i z powrotem północ-południe-północ. Na dziś wystarczy. Odstawiliśmy grzecznie auto i poszliśmy do miasteczka na jakąś kolację. W Schroon Lake prawie wszystkie knajpy mają opinię 4. Niestety nawet nasza restauracja z wczoraj. Tak więc ciężko wierzyć w te recenzje ale stwierdziliśmy, że lokalny bar, w którym w miarę jest trochę ludzi może być dobrym wyborem. No i się nie zawiedliśmy.
Poszliśmy na pizzę i piwko a wyszliśmy z czapką zimową, dwoma znakami dzierganymi w drzewie i prawie krzesłem typy Adirondack. Po co mi czapka w środku lata… hmmm… do dziś nie wiem…
No więc weszliśmy do lokalnej speluny (nie była taka znów speluna) i skierowaliśmy się do baru żeby tam usiąść. Były trzy wolne krzesła przy czym przy środkowym stał gostek. Mała konsternacja, grzeczna zapytanie czy można, on, że oczywiście zaprasza i mamy kolegę. Coś mi podpowiadało, że gostek będzie szukał kogoś do rozmowy więc posadziłam Darka koło niego… Ja to ta mniej rozmowna w związku choć słuchać lubię. Po jak to się mówi, od słuchania a nie mówienia człowiek się uczy nowych rzeczy.
Nasz nowy kolega, Norm opowiedział nam całą historię swojego życia. Stracił żonę dość wcześnie na raka. Przed śmiercią żony zaadoptowali niemowlaka bo własnych dzieci mieć nie mogli i jak synek miał 13 miesięcy Norm stracił żonę a synek mamę. I tak o to Norm został samotnym ojcem. Wychował jednak syna na porządnego mężczyznę. Jak to powiedział… jak adoptowałem to przyrzekłem, że będę dziecko traktował jak moje własne rodzone więc jak mogłem postąpić inaczej.
Norm miał przeróżne prace a aktualnie robi znaki w drzewie i krzesła zwane Adirondack Chair. Widać, że mu się średnio powodzi a że miło się rozmawiało to mu postawiliśmy piwo… a potem drugie… no i za każde piwo dostawaliśmy nowy znak. Niezła transakcja nie ma co.
Nie wyszliśmy już z tego lokalnego baru… ludzie przychodzili i odchodzili a nasz kącik z Normem, barmanką i nami pogrążony był w rozmowie i słuchaniu różnych historii życia. Im więcej wypitego piwa tym lepsze historie… Przyszedł jednak czas na zamknięcie interesu. W ostatniej chwili zobaczyłam, że w barze są kozzies na puszki. Takie materiałowe nakładki na puszki. W każdym razie mój kolega z pracy je zbiera więc mu chciałam załatwić jeden. Okazało się jednak, że kosztuje $2. Spoko, żaden majątek więc zapłaciłam… ale się okazało, że brakło… żeby mi cokolwiek dać w ramach rewanżu pani barmanka wyciągnęła czapki… i takim oto sposobem wracając w nocy w środku lata szłam z grubą wełnianą czapką w ręce.
Wieczór zakończyliśmy przy ognisku i znów spotkaliśmy ciekawych ludzi. Tym razem ognisko w ośrodku więc jak sami przyznali dla nich kemping to Fairfield Inn (taki hotel Marriotta). Ale i tak miło było poznać sąsiadów z Long Island z NY. A na koniec przyszedł pracownik restauracji i zrozumieliśmy dlaczego wczoraj była masakra. Mieli wesele a do tego nie mają ludzi do pracy i niektórzy muszą ciągnąć po dwie zmiany. No tak albo ilość albo jakość.
A skoro mowa o ilości to ten wpis jest 499 wpisem na blogu… mam jednak nadzieję, że wraz z ilością w tym przypadku jakość też się poprawia.
2024.05.25 Marshall Mountain, Adirondack, NY (dzień 1)
Powiedziałem kiedyś Ilonce, że zanim się wyprowadzimy ze wschodu Stanów, gdzieś w góry po zachodniej stronie Missisipi to muszę zrobić wszystkie 46 najwyższych szczytów w Adirondack. Mamy już 39 zdobytych. Zostało już tylko 7 bardzo „ciekawych” szczytów. No bo nie wiem czy jest jakaś siła żeby dała nam tyle energii i motywacji żeby wsiąść w samolot i przylecieć na wschód w celu zdobywania zalesionych i błotnych szczytów w Adirondack. Kiedy to góry skaliste na zachodzie mają „troszkę” lepsze widoki, trasy i tereny!
Na ten długi weekend mamy zaplanowane dwa szczyty, Marshall i Allen. Oba znajdują się w południowej części parku. Oczywiście na żaden z tych szczytów nie na szlaków, jest tylko wydeptana ścieżka.
Raczej nikt normalny nie wychodzi na te szczyty. Idą tylko ci którzy, tak jam my chcą zdobyć 46. Na szczęście większość terenu pokonuje się w miarę łatwą ścieżką albo nawet leśną drogą. Dopiero ostatnie 4-5km jest stromo do góry w mniej przyjaznym dla człowieka terenie.
Jednym z największych przeszkód poza niedźwiedziami oczywiście jest błoto i strumyki. Adirondack słynie z tego. Błoto jest wszędzie. Ogólnie nie jest bardzo groźne bo mamy stuptuty i raczej uratują nas od zamoczenia. Niestety nie da się iść 30km w mokrych butach i jak się wpadnie do strumyka to trzeba wracać. Można oczywiście ściągać buty i przechodzić strumyki boso w lodowatej wodzie (która super poprawia krążenie), ale to wszystko zabiera czas. Przy tak długich hikach czas jest bardzo ważny. Ze względu na odludny teren i prawdopodobnie prawie nikogo na szlakach chodzenie po ciemku nie jest polecane. Jest tu dużo niedźwiedzi, które po zmierzchu są bardzo aktywne. Każdy z nas ma oczywiście gaz pieprzowy na te potworki, ale lepiej go nie używać.
W piątek po krótkiej pracy i odstaniu swojego czasu w korkach ruszyliśmy na północ. W NYC jest 30C, a tam jak sprawdzałem pogodę to rano ma być 5C. Idealna temperaturka na orzeźwiający i szybki start.
Po drodze wstąpiliśmy do browaru Subversive w Catskill. Małe miasteczko gdzieś tak w połowie drogi. Przerwa od korków i kolacja wskazana.
Browary powstają jak grzyby po deszczu. Każde miasteczko ma już chyba swój. No i dobrze. Przemysłowe piwa nie smakują tak jak świeże „domowej roboty”. Można tu i zjeść i świeżego piwka się napić.
Około godziny 22 dotarliśmy na miejsce. Na tym wyjeździe śpimy w Schroon Lake w The Lodge at Schroon Lake. Małe miasteczko położone koło autostrady 87 nad samym jeziorem o tej samej nazwie.
Dzisiaj nie ma czasu na żadne zwiedzanie resortu ani tym bardziej rozrabianie w miasteczku. Jutro wstajemy o jakieś nieludzkiej godzinie i mamy zamiar chodzić cały dzień po górzystym lesie. Pamiętajcie, my to ponoć robimy dla przyjemności.
O 5 rano oba nasze budziki próbowały nas ściągnąć z łóżka. Nawet im się to udało. O tej porze wszystko jest zamknięte, więc śniadanie musieliśmy zjeść w pokoju i około 6 rano wyjechaliśmy w góry.
Nasz szlak jest w bardzo odludnej części gór, więc z jakąś godzinę musieliśmy jechać samochodem. Tam za bardzo nie ma gdzie mieszkać, więc to jest konieczność. Można oczywiście spać w namiocie w lesie, ale my chyba już na to jesteśmy za starzy.
Około 7:30 opuściliśmy dosyć pełny parking (jakieś 25 samochodów) i ruszyliśmy przed siebie. Piękna, słoneczna pogoda, bezwietrznie i 6C. Idealna na spacerek.
Ilonka oczywiście nas wpisała na trasę i ruszyliśmy przed siebie jak narazie bardzo łatwą i szeroką drogą.
Jakieś 200 lat temu było tutaj ciekawie. Odkryli tutaj żelazo, więc szybko powstała kopalnia i małe miasteczko. Żelazo się skończyło więc i miasteczko upadło. Kilkadziesiąt lat później powstał tu klub myśliwski. Nawet przyszły prezydent Stanów, Theodore Roosevelt tu przebywał. Niestety gdzieś w połowie poprzedniego wieku wszystko upadło i tylko kominy zostały.
Nie planujemy tu zamieszkać, więc poszliśmy dalej. Droga zamieniła się w ścieżkę, ale dalej nic trudnego i wciąż w miarę płasko.
Ścieżka wiedzie wzdłuż rzeki Hudson. Tutaj jeszcze jest oznaczony szlak, więc wszystko w miarę wygląda ok.
Tak, to jest ta sama rzeka, która 500 km na południe (w Nowym Yorku) ma ponad kilometr szerokości i wpływa z niej 620 m3/s do Oceanu Atlantyckiego.
Są mostki, przez błota często są rzucone rożnego rodzaju bale co znacznie ułatwia przechodzenie.
Dalej było chłodno, brak robactwa, nie stromo, więc szło się idealnie.
Oczywiście nie myślcie sobie, że był to spacerek w parku. Nawet łatwy Adirondack ma ukryte „zalety”.
Około 10:15 doszliśmy do jeziora Colden. Jest to miejsce gdzie schodzi się wiele szlaków. Tutaj też dużo ludzi robi sobie bazę. Rozbija namiot i mieszka parę dni. Znacznie to ułatwia i przyspiesza zdobywanie okolicznych szczytów.
Myśmy także zrobili tutaj małą przerwę. Wiedzieliśmy, że łatwa część trasy właśnie się skończyła.
Tak też się stało. Oznakowany szlak szedł dalej, niestety w innym kierunku. Myśmy koło kopczyka z kamieni skręciliśmy w nieoznaczoną ścieżkę i zaczęliśmy wspinaczkę na Marshall.
Przez pierwsze 20 minut nawet jeszcze było ok. Nie było za stromo i ścieżkę można było łatwo znaleźć. Później się wszystko zaczęło.
Zrobiło się znacznie stromiej, o wiele więcej skał i korzeni. Często trzeba było iść nieoznakowanymi skałami, albo w lesie szukać ścieżki.
Na szczycie stanęliśmy około godziny 13. Szczyt niestety jest zalesiony i bez żadnych widoków.
Trzeba było troszkę dalej przejść żeby ładną panoramę zobaczyć. Tu niestety nie można było nigdzie usiąść, więc wróciliśmy na szczyt na odpoczynek i przerwę.
Można by tak pewnie siedzieć z 30-45 minut i odpoczywać. Niestety całe latające paskudztwo już się obudziło i nie pozwalało spokojnie siedzieć. Krwiopijcy byli tak upierdliwi, że po 15 minutach musieliśmy opuścić szczyt i rozpocząć długie schodzenie.
Po mokrym i stromym znacznie łatwiej się wychodzi niż schodzi. Trzeba było uważać żeby się nie poślizgnąć na skałach, albo nie zaplątać w korzenie. Mogło by to znacznie utrudnić dalsze schodzenie.
Początek był trudny. Motywację dodawała nam zasada, że każdy krok jest bliżej samochodu i zimnych napojów w lodówce turystycznej.
Od skrzyżowania szlaków u podnóża Marshall było już znacznie łatwiej. Może nie był to spacer w parku, ale napęd na 4 w większości przypadków nie był już potrzebny.
Za bardzo nie dało się robić przerw. Jak się szło to nawet jeszcze było znośnie, ale podczas przystanków krwiopijcy atakowali na maxa. Ponoć ten okres jest najgorszy. Wszystkie latające paskudztwa budzą się do życia po zimie i pić im się chce.
Około 17:30 dotarliśmy do samochodu. Ilość komarów tutaj była przerażająca. Nawet nie dało się spokojnie piwka wypić na zewnątrz i odpocząć. Odpoczynek musiał być w zamkniętym samochodzie. Najważniejsze że 40 szczytów w Adirondack mamy już zdobyte. Zostało “tylko” 6!
Około 19:00 byliśmy już w naszym resorcie. Pragnęliśmy dwóch rzeczy: szybki prysznic i dobra kolacja. Pierwsza rzecz poszła szybko z drugą niestety było gorzej. Resort ma ponoć dobrą restaurację. Ilonce udało się zrobić rezerwację, więc tam poszliśmy. Niestety nie był to dobry pomysł.
Jedzenie nie było dobre. Takie średniej jakości i małe porcje. Człowiek głodny to wszystko zje. Najgorzej to z winem zrobili.
Na początku zamówiłem butelkę bo pić się chciało. Obiad przynieśli, a wina dalej nie ma. Zwróciłem uwagę i obiecali, że zaraz przyniosą. Pół posiłku później dalej nie ma. Po kolejnej rozmowie z obsługą odmówiłem wina. Nie było sensu, my już prawie po kolacji. Musieliśmy się zadowolić „pyszną” wodą. Zasłużyli na jedną gwiazdkę i ją dostali!
Tutaj niestety nie koniec przygód spragnionych Polaków. Poszliśmy do baru obok, ale niestety też się nie udało. Czekaliśmy na barmana, a ten się jakoś nie pojawił.
Resort ma jeszcze jeden bar. Może tam się uda coś zdziałać. Niestety też się nie udało. Bar już zamykali i już nic nie serwowali. Była 20:45! Masakra z tymi leniami. Nie chciało nam się iść już do miasteczka, bo już dzisiaj się troszkę nachodziliśmy.
Na szczęście nasza lodówka w pokoju nie była pusta, więc można było się zaopatrzyć w prowiant i jeszcze się przejść nad jezioro.
Ten resort posiada też prywatną plażę z małym molem. W ciszy i spokoju można było posiedzieć i obserwować taflę jeziora Schroon.
Podjęliśmy decyzję, że jutro nie idziemy na hike. Jesteśmy za bardzo zmęczeni po dzisiejszym. A jutro ma być jeszcze większy. Ciężko jest robić dzień po dniu tak duże hiki. Trzeba by jeszcze o godzinę wcześniej wstać, a to raczej jest niemożliwe.
Z drugiej strony jutro mamy zamiar poznać okolicę i miasteczko. Zapowiada się ciekawy dzień….
2024.05.04-05 Reims, FR & London, GB (dzień 10-11)
Szampan dobra sprawa a szampan w Szampanii to już w ogóle rewelacja. Darek rozpieścił nas pokazując nam świat szampana jaki nie znaliśmy. Do tej pory pijałam szampany które tutaj nawet nie otwierali bo stwierdzili, że są zwykłe. Jak zasmakowałam tych rocznikowych, tych z wyższej półki to aż zachciało mi się ostryg z szampanem. Bo ja szampana ogólnie lubię… a jak jest taki dobry jak te co próbowaliśmy to już w ogóle miód na podniebienie!
Czy mam swojego faworyta? Do tej pory moim ulubionym był Laurent Perrier Rose, ale chyba po tej edukacyjnej wizycie w Szampanii i spróbowaniu czegoś z jeszcze wyższej półki mój faworyt Dom Ruinart. Skłaniam się bardziej na blanc de blancs (białe) ale rose też było całkiem fajne.
Był to drugi raz jak skorzystaliśmy z Darka znajomości w biznesie. Wcześniej byliśmy w Barolo i Barbaresco we Włoszech. Ta wizyta zarówno w Perrier-Jouet i Ruinart była bardziej urozmaicona. Była inna ale zdecydowanie pokazała, że szampan to elokwencja, luksus i piękno. Nie bez przyczyny pije się to na specjalne okazje.
Następnym razem poproszę Pauillac w Bordeaux i Chateauneuf-du-Pape w Rhone. Niestety te rejony muszą poczekać bo nasza przygoda z Francja dobiega końca. Dziś pora wracać. Rodzice szczęściarze mają samolot prosto do domu więc odstawiliśmy ich na lotnisko. My wracamy przez Londyn. Mieliśmy dużo tańsze bilety NYC-Londyn więc teraz czeka nas podróż do Londynu, tym razem samolotem, hotel przy lotnisku i zobaczymy czy wieczorem jeszcze wyskoczymy na miasto na kolację, już bez bagaży.
Odstawiliśmy samochód do wypożyczalni, odstawiliśmy rodziców na samolot do Krakowa i odstawiliśmy siebie do lounge.
A w lounge na lotnisku niespodzianka. Właśnie myślałam o Pauillac (bardzo dobre wino z Bordeaux), a tu mówisz i masz. Chyba pierwszy raz widziałam, żeby tak dobre wino podawali w lounge czy w samolocie. Z szampanem się nie postarali. Szampan to tylko z nazwy był szampanem bo jakość to jak jakieś Sovetskoje Igristoje. Telmont Reserve Brut jest szampanem, ale po tych co piłam to nawet nie dokończyłam pierwszej lampki.
Na lotnisku byliśmy dość wcześnie więc spokojnie mogliśmy nadrobić zaległości z blogiem, z pracą itp. Czas zleciał i przyszedł czas na nasz samolot. Ze względu na krótki lot i zmianę czasu będziemy się cofali w czasie. Wylot z Paryża 18:22, lądowanie w Londynie 18:04. Piękna sprawa.
Sprawa jednak nie była piękna jak wylądowaliśmy. Już na lotnisku w Paryżu próbowałam wymyśleć jak najlepiej się dostać z lotniska do hotelu. Hotel jest na lotnisku więc zakładałam, że transport hotel gwarantuje. Tak przynajmniej jest w Stanach i Amsterdamie (w innych miastach nie korzystałam). Niestety Anglia ma swoje prawa i niestety hotel nie ma autobusiku, żeby woził klientów z lotniska. Na nogach z żadnego lotniska nie da się wyjść (poza Queenstown w NZ). Taksówka… nie powinna być droga, przecież to nie całe 10 minut. Ale niestety lotniska mają dodatkowe opłaty które sprawiają, że cena to jakieś 20 GBP. Hotel polecił autobusy… ale autobus to prawie 7 GBP na osobę… masakra. Wyjścia za bardzo nie mieliśmy. Dobrze, że hotel przynajmniej tani.
Masakra… naciągają tych biednych turystów na maksa. Skoro musimy płacić 14 GBP w każdą stronę, żeby dostać się na lotnisko. A w pobliżu hotelu nie ma żadnego metra to decyzja co robimy z wieczorem była prosta… nic. Odpoczywamy w hotelu, śpimy do południa i relaksujemy się przed ponad 10h podróżą powrotną do NY. Jednak Londyn nie jest tak blisko jakby się wydawało.
Na szczęście w hotelu też był lounge do którego mieliśmy wejście za darmo (dzięki Marriott) i mogliśmy sobie odebrać w piwie to co musieliśmy zapłacić za autobus do hotelu.
O ile Budweiser można nazwać piwem… można jeśli jest Czeski. Ten chyba był Amerykański choć produkowany w Belgii więc już nikt się nie wyzna. Mi smakował bardziej na styl europejski więc źle nie było.
Kolację zjedliśmy w hotelu. Szału nie było. Ogólnie to bardzo dużo w Londynie jest ludzi z Indii. Ich obecność widoczna nie tylko jest jeśli chodzi o pracowników serwisu ale też jeśli chodzi o jedzenie. Widywaliśmy wcześniej w Londynie dużo restauracji Indyjskich, ale szczególnie tu w hotelu zobaczyliśmy ich wpływ na menu. Było dużo potraw które były kombinacją kanapki na styl amerykański z kurczakiem na styl indyjski itp. Dobrze, że hamburger pozostał hamburgerem a omlet na śniadanie omletem.
To było zdecydowanie leniwe zakończenie wakacji. Z hotelowego łóżka przenieśliśmy się do lotniskowego lounge i znów czekaliśmy na samolot który wniesie nas ponad chmury prosto do domku.
Lot minął spokojnie bez większych problemów i opóźnień. Kolejny plus dla Delty. I znów byliśmy w głośnym Nowym Jorku. Chyba coraz gorzej mi się przyzwyczajać bo większej przerwie to tego ciągłego hałasu ulicznego jakim wita cię NY i nigdy nie przestaje. Do następnej wycieczki gdzie znów będzie cisza…