Traveling - it leaves you speechless, then turns you into a storyteller.
Destynacje
- Anglia 7
- Argentyna 1
- Austria 4
- Belgia 4
- Bermuda 2
- Canada 19
- Chile 9
- Czechy 2
- Ekwador 12
- Francja 28
- Gibraltar 1
- Grecja 4
- Hiszpania 13
- Holandia 5
- Hong Kong 2
- Indonezja 4
- Islandia 14
- Korea Południowa 6
- Macau 2
- Malezja 9
- Maroko 7
- Niemcy 4
- Nowa Zelandia 26
- Polska 17
- Portugalia 9
- Qatar 1
- Singapur 7
- Szwajcaria 17
- Słowenia 6
- UAE 3
- USA - Alaska 19
- USA - Colorado 60
- USA - DC 2
- USA - Nowy Jork 38
- USA - Pennsylvania 2
- USA: New England 50
- USA: Northwest 24
- USA: Southeast 17
- USA: Southwest 66
- Włochy 7
- _NY - Adirondacks 46er 20
- _Parki Narodowe USA 38
2024.05.04-05 Reims, FR & London, GB (dzień 10-11)
Szampan dobra sprawa a szampan w Szampanii to już w ogóle rewelacja. Darek rozpieścił nas pokazując nam świat szampana jaki nie znaliśmy. Do tej pory pijałam szampany które tutaj nawet nie otwierali bo stwierdzili, że są zwykłe. Jak zasmakowałam tych rocznikowych, tych z wyższej półki to aż zachciało mi się ostryg z szampanem. Bo ja szampana ogólnie lubię… a jak jest taki dobry jak te co próbowaliśmy to już w ogóle miód na podniebienie!
Czy mam swojego faworyta? Do tej pory moim ulubionym był Laurent Perrier Rose, ale chyba po tej edukacyjnej wizycie w Szampanii i spróbowaniu czegoś z jeszcze wyższej półki mój faworyt Dom Ruinart. Skłaniam się bardziej na blanc de blancs (białe) ale rose też było całkiem fajne.
Był to drugi raz jak skorzystaliśmy z Darka znajomości w biznesie. Wcześniej byliśmy w Barolo i Barbaresco we Włoszech. Ta wizyta zarówno w Perrier-Jouet i Ruinart była bardziej urozmaicona. Była inna ale zdecydowanie pokazała, że szampan to elokwencja, luksus i piękno. Nie bez przyczyny pije się to na specjalne okazje.
Następnym razem poproszę Pauillac w Bordeaux i Chateauneuf-du-Pape w Rhone. Niestety te rejony muszą poczekać bo nasza przygoda z Francja dobiega końca. Dziś pora wracać. Rodzice szczęściarze mają samolot prosto do domu więc odstawiliśmy ich na lotnisko. My wracamy przez Londyn. Mieliśmy dużo tańsze bilety NYC-Londyn więc teraz czeka nas podróż do Londynu, tym razem samolotem, hotel przy lotnisku i zobaczymy czy wieczorem jeszcze wyskoczymy na miasto na kolację, już bez bagaży.
Odstawiliśmy samochód do wypożyczalni, odstawiliśmy rodziców na samolot do Krakowa i odstawiliśmy siebie do lounge.
A w lounge na lotnisku niespodzianka. Właśnie myślałam o Pauillac (bardzo dobre wino z Bordeaux), a tu mówisz i masz. Chyba pierwszy raz widziałam, żeby tak dobre wino podawali w lounge czy w samolocie. Z szampanem się nie postarali. Szampan to tylko z nazwy był szampanem bo jakość to jak jakieś Sovetskoje Igristoje. Telmont Reserve Brut jest szampanem, ale po tych co piłam to nawet nie dokończyłam pierwszej lampki.
Na lotnisku byliśmy dość wcześnie więc spokojnie mogliśmy nadrobić zaległości z blogiem, z pracą itp. Czas zleciał i przyszedł czas na nasz samolot. Ze względu na krótki lot i zmianę czasu będziemy się cofali w czasie. Wylot z Paryża 18:22, lądowanie w Londynie 18:04. Piękna sprawa.
Sprawa jednak nie była piękna jak wylądowaliśmy. Już na lotnisku w Paryżu próbowałam wymyśleć jak najlepiej się dostać z lotniska do hotelu. Hotel jest na lotnisku więc zakładałam, że transport hotel gwarantuje. Tak przynajmniej jest w Stanach i Amsterdamie (w innych miastach nie korzystałam). Niestety Anglia ma swoje prawa i niestety hotel nie ma autobusiku, żeby woził klientów z lotniska. Na nogach z żadnego lotniska nie da się wyjść (poza Queenstown w NZ). Taksówka… nie powinna być droga, przecież to nie całe 10 minut. Ale niestety lotniska mają dodatkowe opłaty które sprawiają, że cena to jakieś 20 GBP. Hotel polecił autobusy… ale autobus to prawie 7 GBP na osobę… masakra. Wyjścia za bardzo nie mieliśmy. Dobrze, że hotel przynajmniej tani.
Masakra… naciągają tych biednych turystów na maksa. Skoro musimy płacić 14 GBP w każdą stronę, żeby dostać się na lotnisko. A w pobliżu hotelu nie ma żadnego metra to decyzja co robimy z wieczorem była prosta… nic. Odpoczywamy w hotelu, śpimy do południa i relaksujemy się przed ponad 10h podróżą powrotną do NY. Jednak Londyn nie jest tak blisko jakby się wydawało.
Na szczęście w hotelu też był lounge do którego mieliśmy wejście za darmo (dzięki Marriott) i mogliśmy sobie odebrać w piwie to co musieliśmy zapłacić za autobus do hotelu.
O ile Budweiser można nazwać piwem… można jeśli jest Czeski. Ten chyba był Amerykański choć produkowany w Belgii więc już nikt się nie wyzna. Mi smakował bardziej na styl europejski więc źle nie było.
Kolację zjedliśmy w hotelu. Szału nie było. Ogólnie to bardzo dużo w Londynie jest ludzi z Indii. Ich obecność widoczna nie tylko jest jeśli chodzi o pracowników serwisu ale też jeśli chodzi o jedzenie. Widywaliśmy wcześniej w Londynie dużo restauracji Indyjskich, ale szczególnie tu w hotelu zobaczyliśmy ich wpływ na menu. Było dużo potraw które były kombinacją kanapki na styl amerykański z kurczakiem na styl indyjski itp. Dobrze, że hamburger pozostał hamburgerem a omlet na śniadanie omletem.
To było zdecydowanie leniwe zakończenie wakacji. Z hotelowego łóżka przenieśliśmy się do lotniskowego lounge i znów czekaliśmy na samolot który wniesie nas ponad chmury prosto do domku.
Lot minął spokojnie bez większych problemów i opóźnień. Kolejny plus dla Delty. I znów byliśmy w głośnym Nowym Jorku. Chyba coraz gorzej mi się przyzwyczajać bo większej przerwie to tego ciągłego hałasu ulicznego jakim wita cię NY i nigdy nie przestaje. Do następnej wycieczki gdzie znów będzie cisza…
2024.05.03 Reims, FR (dzień 9)
Kolejny dzień w Szampanii i kolejna wizyta w tych jakże unikatowych i prestiżowych winiarniach. Dzisiaj mamy zaproszenie do Ruinart.
Ruinart został założony w 1729 roku przez Nicolas Ruinart i jest najstarszą winiarnią produkującą Szampany. Ponoć mógł zacząć wcześniej produkować szampany, ale prawo nakładało taki sam podatek na jedną beczkę wina co na jedną butelkę bo liczyła się ilość a nie wielkość. Tak więc ze względu na kwestie finansowe wino transportowane było tylko w drewnianych beczkach. Co w przypadku szampana nie miało sensu. Dopiero w 1728 król Francji Louis XV zmienił prawo podatkowe i butelki można było transportować w koszach. Tym oto sposobem produkcja szampana na większą skalę się narodziła. Arystokracja w Paryżu, a później na całym świecie mogła się delektować tym nowym, delikatnym i musującym winem. Myślę, że król też miał w tym interes bo w końcu mógł w swoich zamkach pić pyszny szampan. Miał jednak problem bo szampan musi być zimny, a lodówek wtedy jeszcze nie było. Był to pierwszy produkt na świecie, który trzeba było pić zimny. W zimnych miesiącach lód do schładzania było łatwo dostać. W lato mieli większy problem, ale jak chcesz to potrafisz, więc król kazał swoim podwładnym ściągać lód z lodowców. Chce się - da się!
Na obrazie widać jak szlachta w Paryżu dobrze się bawi popijając schłodzony szampan lodem.
Winiarnia znajduje się w Reims, więc nie musieliśmy za wiele rano jeździć i punktualnie o 10:30 zameldowaliśmy się koło bramy wejściowej. Ochroniarz sprawdził czy znajdujemy się na liście i zaprosił nas do środka gdzie już czekał na nas pracownik winiarni. Tak jak wczoraj w Perrier-Jouët, tak i dzisiaj zwiedzanie zaczęliśmy od zapoznania się z historią tej najstarszej winiarni w Szampanii.
Po opowieściach ruszyliśmy prosto do piwnic. Tutaj pokłady kredy są znacznie głębiej niż w Épernay. Zeszliśmy aż 30 metrów pod ziemię.
Znajduje się tutaj cała linia produkcyjna i oczywiście niezliczona ilość tuneli. Długość tuneli wynosi 12km na 3 poziomach.
Podziemia w Reims różnią się od tych w Épernay. Pierwszy osadnicy którzy osiedlili się w tych rejonach wydobywali kredę głęboko z ziemi. Tworząc pewnego rodzaju podziemny stożek.
Używali skały kredowej do budowy osad. Idealnie się do tego nadawała bo jest miękka. Tak podziurawili ziemię, że teraz w dużo miejsc w Reims nie mogą wjechać ciężkie samochody w obawie, że się grunt zapadnie.
Kiedyś większość tych tuneli była połączona z tunelami z innych winiarni tworząc jeden wielki labirynt. Podczas drugiej wojny światowej tunele służyły za schronienie i za podziemną partyzantkę. Świadczą o tym napisy i ryciny na ścianach.
Ruinart wpuszcza wycieczki do podziemi. Oczywiście musisz wcześniej zrobić rezerwacje i zapłacić dużo Euro za to. Ponoć kilkaset za osobę. Pewnie dlatego nikogo poza pracownikami nie spotkaliśmy na dole. Czasami znajomości opłaca się mieć….
Tak jak i w Perrier Jouet w podziemiach Ruinart znajduje się niezliczona ilość butelek które muszą tutaj parę lat poleżeć żeby były pyszne i klient zapłacił za nie €100+.
W poprzednim odcinku obiecałem, że opiszę produkcję szampana. No dobra, opiszę w skrócie jak to się robi i co się dzieje, że ten napój jest tak pyszny i unikatowy.
Wszystko zaczyna się od winnic. Muszą być odpowiedniego rodzaju, wieku, w odpowiednim terenie, glebie i na odpowiednim stoku żeby później eksperci jak mieszają wino to wyciągnęli z każdego szczepu jak najwięcej.
Jesienią są żniwa. Wtedy winiarnie zatrudniają armie ludzi żeby w odpowiednim czasie, porze dnia i oczywiście ręcznie (zabroniony jest zbiór maszynowy) zebrać dobre winogrona i jak najszybciej je przetransportować do winiarni. Tam są wtórnie segregowane i delikatnie tłoczone. Sok z winogron jest zlewany do wielkich kadzi gdzie podlega pierwszej fermentacji. Każdy szczep jest fermentowany osobno. Następnie młode wino jest wlewane do metalowych zbiorników i musi w nich poleżeć parę miesięcy. Gdzieś na początku roku, czyli parę miesięcy po żniwach, następuje bardzo ważny proces w robieniu szampanów. Młode wina są mieszane razem. W jakich proporcjach z każdego szczepu i jakich winnic jest dokładnie sprawdzane przez ekspertów.
Następnie zmieszane wino jest wlewane do butelek, dodawany jest cukier i drożdże. Ile cukru to zależy od rodzaju wina jakie producent chce osiągnąć. Butelki są zamykane kapslem (tym samym co piwo) i składowane w podziemiach. Rozpoczyna się w nich druga fermentacja, która trwa parę miesięcy. Wtedy właśnie w butelce drożdże zamieniają cukier w alkohol i powstają też bąbelki.
Osad z martwych drożdży pozostaje na dnie butelki. W miarę upływu czasu rozkłada się nadając szampanowi unikatowego smaku. W Szampanii, żeby producent mógł swój produkt nazwać szampanem wino musi tak leżakować minimum 15 miesięcy, a szampany z jednego rocznika minimum 3 lata. Z reguły jest to znacznie dłużej i idzie w lata. Podczas leżakowania butelki są często obracane żeby te martwe drożdże przesuwały się w kierunku szyjki butelki.
Następnie szyjka butelki jest zamrażana w roztworze wody i soli. Tym oto sposobem po otwarciu butelki martwe drożdże wraz z zamrożoną częścią szampana są wypychane na zewnątrz przez ciśnienie jakie jest w butelce. Ubytek wina jest uzupełniany innym winem i butelka jest zamykana korkiem do szampana który już każdy z nas zna. Szampan znowu wraca do ciemnych i chłodnych piwnic na trzecie i już ostatnie leżakowanie, które znowu trwa miesiącami lub latami. Następnie szampan dostaje etykietę na butelkę, trafia do sklepu i już można go zakupić i świętować wszelakie okazje, albo tak po prostu degustować do dobrego, lekkiego posiłku. Jakie to wszystko szybkie i proste, nie?!
Tak jak widzicie, nie jest to łatwy i szybki proces. Dobrze, że ktoś to za nas wykonuje, a my możemy się nacieszyć smakiem.
Wyszliśmy z podziemi i udaliśmy się prosto do salonu gdzie pani przyniosła dwa szampany. Tutaj jednak nie było tak prosto jak w Perrier-Jouët. Butelki były w specjalnych sakwach, więc nie wiedziałeś co pijesz. Nalała nam wszystkim do szklanek i powiedziała żeby zgadnąć co pijemy.
Chyba nam dobrze poszło bo pani w nagrodę przyniosła dwie kolejne butelki. Powiedziała, że to są ciekawsze szampany i znacznie lepsze. Znowu musieliśmy się wziąć do roboty i próbować. Oczywiście każdy szampan musiał być w nowej szklance.
Tym razem mieliśmy zgadnąć co to za szampan, który rocznik i jaka ilość cukru jest dosypywana. Nawet nam nie najgorzej poszło. Ponoć możemy tu jeszcze kiedyś wrócić. Dokończyliśmy nasze szampany, podziękowaliśmy za wspaniałe przyjęcie i obiecaliśmy, że jeszcze kiedyś wrócimy.
Z powrotem do centrum mieliśmy jakieś 30-40 minut na nogach. Była świetna pogoda, więc aż się chciało nam spacerku po zabytkowej części miasta.
Po tych szampanach bardzo nam się chciało coś słodkiego. Wydawałoby się, że to nic trudnego we Francji. Niestety nie. Dużo miejsc była zamknięta, albo nie miała ciekawego asortymentu.
W końcu trafiliśmy na małą cukiernię, gdzie serwowali placki domowej roboty. Wyglądały apetycznie i tak też smakowały. A cappuccino z kwiatkami tylko dodało kolejnych unikatowych smaków.
Ciastkarnia była niedaleko katedry więc, aż grzechem byłoby nie wejść. Tak jak Ilonka pisała we wcześniejszym wpisie katedra w Reims jest bardzo podobna do katedry Notre Dame w Paryżu. Porównywalnie robi wrażenie a może nawet i bardziej bo do tej można wejść.
Po kolejnych 20-30 minutach doszliśmy w rejony centrum. Za bardzo nam się już nie chciało chodzić, a tym bardziej iść do hotelu. Poszliśmy do pubu. Tak, w najważniejszym mieście w Szampanii też mają puby gdzie można usta przepłukać czymś chłodnym.
Znaleźliśmy pub który także robi własne piwko. Dobre i świeże. Fajnie się siedziało, odpoczywało i obserwowało jak francuzi ogarniają bar. Można by tak siedzieć znacznie dłużej, ale mieliśmy rezerwacje zrobioną na kolacje i „niestety” trzeba było opuścić browar.
Dzisiaj już jest niestety nasz ostatni wspólny wieczór we Francji. Jutro każdy udaje się w swoje strony. Na dzisiejszą kolację Ilonka znalazła małą, rodzinną restauracje Anna - S.
Niewielka restauracja z limitowanym menu ale starannie dobranym. Wszystko smakowało wyśmienicie. Sposób podawania i jakoś potraw na wysokim poziomie. Lista win też niewielka, ale wystarczająca żeby coś ciekawego znaleźć. Polecam.
Tym razem do hotelu mieliśmy jakieś 20 minut spacerowym tempem. Dobrze tak się przejść po kolacji przed snem. Tym bardziej, w takim pięknym i zabytkowym mieście. Niestety to już koniec pobytu we Francji. Dużo się działo i dużo widziało. Można było się przyglądnąć z bliska jak jest produkowane najlepsze wino musujące na świecie. Niesamowite przeżycie!
2024.05.02 Reims & Epernay, FR (dzień 8)
Po paru dniach w zatłoczonym Paryżu fajnie jest odetchnąć i spędzić parę dni w znacznie mniejszym miasteczku. Reims może nie jest małym miastem (200,000 ludzi), ale po paro-milionowym Paryżu czuliśmy się jak na wiosce.
A po co tu w ogóle przyjechaliśmy? Przecież tyle jest pięknych rejonów we Francji, a my wybraliśmy miasteczko położone w północno wschodniej części Francji. Przecież tu nic nie ma. Ani fajnych Alp, ani tropikalnego moża śródziemnomorskiego….
Wybraliśmy Reims ze względu na najbardziej słynne wino musujące na świecie. Mowa tu oczywiście o Szampanie. Każdy na pewno pił Szampana wiele razy w życiu i wie jak smakuje. Często jest otwierany na wesela, urodziny, specjalne okazje, sylwestra…. Ale czy warto pokonać aż takie odległości żeby zobaczyć jak to wszystko wygląda na miejscu? Nie wiem, ale myślę, że po tych dwóch dniach będę mógł odpowiedzieć na to pytanie.
Czym w ogóle jest Szampan? Dlaczego jest taki specjalny i drogi? Dlaczego niektóre z nich kosztują „tylko” €30 a niektóre tysiące. Mam nadzieję, że w dwóch kolejnych dniach postaram się na te i inne pytania odpowiedzieć.
Czy Szampan może być produkowany w każdym kraju czy tylko we Francji? Przecież widuje się na półkach butelki „szampanów” z Włoch, Hiszpanii, Stanów…. Niestety nie. Żeby wino musujące można nazwać Szampanem, musi być z Francji. Mało tego, musi być z rejonu Szampanii, który znajduje się w północno-wschodniej części Francji. Z innych części Francji wino z bąbelkami nazywa się Crémant.
Trochę krajów próbuje podrobić albo dorównać Szampanom. Włochy mają swoje Prosecco, Hiszpania produkuje Cave, Stany też mają kalifornijskie wina musujące. Większość tych produktów jest też dobra i o wiele tańsza. Czy warto jest wydawać znacznie więcej pieniędzy na prawdziwy szampan? Na to pytanie niestety każdy już musi sobie indywidualnie odpowiedzieć. Dużo zależy od naszego smaku, gustu, upodobań, pieniędzy, okazji…
Dlaczego Szampan ma tak unikatowy smak i zapach i czy nie można podobnych win musujących produkować gdzie indziej? Niestety nie. Na jakoś szampana wpływa wiele czynników. Mikroklimat, gleba, opady, chłód i wilgoć, paro-wiekowe doświadczenie, metoda produkcji.
Jeszcze przed wyjazdem starałem się załatwić jakieś ciekawe zwiedzanie Szampanii. Chciałem dostać się do ciekawszych producentów, gdzie jakość a nie ilość jest najważniejsza. Masowa produkcja taka jak Veuve Clicquot czy Moet mniej mnie interesowała. Udało się! Ponoć to nie jest łatwe, ale pewnie sprzedaż ich produktów w moim sklepie pomogła mi dostać się za mury i do piwnic gdzie zwykli ludzie nie mogą wchodzić. Dzisiaj zwiedzamy Perrier-Jouët.
Mieszkamy w Reims, a winiarnia oddalona jest jakieś 30km na południe w miasteczku Épernay.
Oczywiście nie wypadało jechać samochodem, bo wiedziałem, że będę brał czynny udział w testowaniu ich wyjątkowych Szampanów. Pociągiem w 40 minut zajechaliśmy na miejsce.
W niecałe 10 minut na nogach dostaliśmy się do głównej drogi w miasteczku, czyli do Alejki Szampanów. Perrier-Jouët ma dwa wejście. Jedno dla wszystkich, a drugie dla specjalnych gości. Na naszym zaproszeniu widniał adres dla specjalnych gości. Brama była otwarta, więc weszliśmy.
Na placu przywitały nas dwie osoby i zaprosiły do środka. Weszliśmy do zabytkowego domu założycieli tego szampana. Perrier poślubił Jouët w 1811, wprowadzili się tutaj i zaczęli robić wino.
Pani, która zajmuje się prywatnymi przyjęciami i obsługą specjalnych gości zaczęła oprowadzać nas po tym zabytkowym muzeum. Opowiadała o historii rodziny i o zabytkowych eksponatach jakie tutaj wszędzie się znajdują.
Bardzo unikatowe doświadczenie. Czujesz się jak w muzeum, ale wszystko możesz oglądać z bliska i bez tłumów. Siedzieć na 100+ letnim fotelu i słuchać opowieści. Mamy porównanie, bo parę dni temu byliśmy w Wersalu z tysiącem ludzi i ciężko było się poruszać.
Zwiedziliśmy kilka komnat z kilkunastu jakie tutaj się znajdują. Pooglądaliśmy butelkę szampana za $20,000 i zostaliśmy zaproszeni do piwnic.
Ten dom i piwnice nie są dostępne dla zwiedzających. Trzeba mieć zaproszenie od Perrier-Jouët. Czy jest łatwo dostać zaproszenie? Z tego co mi powiedzieli moi ludzie w NY to nie jest takie proste. Pani spędziła z nami prawie 3 godziny i nikogo innego nie spotkaliśmy w tym czasie.
Zeszliśmy jakieś 10 metrów pod ziemię. Przywitał nas półmrok, wysoka wilgotność i temperatura około 12C. Ponoć tak tu jest cały czas. Nie ma znaczenia pora dnia ani roku.
Co pierwsze rzuciło nam się w oczy (poza oczywiście tysiącami butelek) to ściany. Białe i mokre, zbudowane z kredy.
Długoś podziemnych korytarzy też jest imponująca i osiąga 10km na dwóch poziomach.
Tutaj dopiero dokładnie widać co powoduje, że szampany są tak wyjątkowe i pyszne. Gleba na jakiej rosną winnice ma ogromne znaczenie. Miliony lat temu cały ten obszar był pokryty przez morze. Przez te lata mikroorganizmy osadzały się na dnie morza tworząc skałę kredową. Po upływie wielu lat na skutek zmian na Ziemi i ruchów tektonicznych morze cofnęło się z tego rejonu tworząc bardzo żyzną i unikatową glebę.
Przewodnik dzielnie chodziła z nami w tych tajemniczych podziemiach otwierając ciągle to nowe drzwiczki. Powiedziała, że ma klucze prawie do wszystkich drzwi poza jednymi. Do tej jedynej komnaty klucz ma tylko główny master co robi i kontroluje tutaj wszystkie wina.
Przechowywane tam są najbardziej drogocenne skarby winiarni. Czyli stare szampany. Najstarszy jest z 1825 roku!
Ten szampan ponoć nie ma ceny bo nie ma nic porównywalnego na świecie. Pewnie można by za niego wziąść miliony dolarów, ale winiarnia nie chce go sprzedać.
Jest to najstarszy szampan na świecie! Zostały tylko dwie butelki i nie wiadomo co z nimi się stanie. W następnym roku minie jego 200-lecie i chodzą pogłoski, że Perrier-Jouët może go otworzyć. Ciekawe czy mnie zaproszą. Można by lampkę się napić!
Większość czasu chodziliśmy korytarzami gdzie są przechowywane magnum (1.5L) ich lepszego szampana Belle Epoque.
Belle Epoque jest to markowa produkcja Perrier-Jouët i na zewnątrz charakteryzuje się kwiatami namalowanymi na butelce.
To wino znacznie dłużej leżakuje i jest tylko z jednego rocznika. Ma bardziej złożony i lepszy smak. Myślę, że czym się różnią szampany i jak się je produkuje napiszę w następnym odcinku żeby za bardzo nie przedłużać.
Podczas drugiej wojny światowej tunele w Szampanii służyły jako schronienia przed nalotami bombowców. Często spotyka się napisy na ścianach ludzi którzy tu przebywali. Mimo, że była wojna to Perrier-Jouët nie przerwał produkcji. Powiedzieli, że winogrona i tak rosną i nie wolno ich zmarnować.
Po około godzinie spędzonej w podziemiach przewodniczka postanowiła nas wypuścić na górę i się nieco ogrzać. Wiadomo, najlepiej się grzeje dobrym szampanem.
Wyszliśmy w zupełnie innym miejscu, w innym budynku. W budynku który jest otwarty dla wszystkich. Znajduje się tam bar gdzie można próbować ich wyrobów.
Na szczęście przewodniczka miała kolejny kluczyk który otworzył kolejne drzwi do ciekawszej i spokojniejszej sali.
Tam już czekała na nas schłodzona butelka Perrier-Jouët Belle Epoque 2015!
Pani trochę opowiedziała o tej butelce, o tym roczniku i napełniła szklaneczki. Wszyscy jednogłośnie stwierdzili, że jest wyśmienite i poprosili o dolewkę.
Butelka szybko się skończyła i nasza 3-godzinna wycieczka po winiarni też. Wyszliśmy na zewnątrz gdzie pogoda nie zachęcała do spacerów, więc poszliśmy do muzeum.
Rodzinna Perrier kiedyś zamieszkiwała ten zamek. Po wyprowadzce przekazali go w ręce lokalnych władz, które przekształciły go w muzeum.
Dostaliśmy kolejną dawkę informacji jak się ten rejon rozwijał od dziesiątek tysięcy lat. Od pierwszych osadników, aż po technologie w produkcji szampanów. Nawet można było sobie własną butelkę szampana złożyć….
Wystarczy tego zwiedzania i informacji. Trzeba coś w końcu przegryźć. Nie było to łatwe zadanie, bo dużo knajp miało przerwy popołudniowe. Tak, niektóre części Europy dalej się w to bawią.
Znaleźliśmy coś czynnego w centrum miasteczka. Lokalna knajpa z OK jedzeniem. Nic specjalnego ale dało się zjeść, zaspokoić głód i pragnienie.
Wróciliśmy na dworzec i wzięliśmy pociąg powrotny do Reims.
Na dzisiejszą kolację chyba mieliśmy zaplanowaną najlepszą restaurację na tym wyjeździe. Poszliśmy do Lexperience.
Restauracja słynie z francuskiej kuchni. Mają bogate menu, ślimaczki, żabie udka i inne lokalne przysmaki. Część załogi poszła w te wynalazki, a ja oczywiście wybrałem steaki.
Kelner zaprowadził do lodówki i poprosił o wybranie kawałka mięsa, które tu już leżało tygodniami. Polał wino i kazał czekać.
Po około 15-20 minutach mięsko wylądowało na naszym stole. Myślę, że ta krówka z Irlandii była porównywalna w jakości i w smaku do dobrych Steków ze Stanów.
Siedzieliśmy prawie 3 godziny. Uczta była na całego. Kelner tylko co jakiś czas donosił nowy zestaw win….
Oczywiście nie wypuścili nas do domu tylko kazali spróbować „deserów” z Szampanii.
Przynieśli Ratafia i Brandy XO.
Były wyśmienite, lekko owocowe i słodsze. Taki pyszny deser bez tysiąca kalorii. Na pewno pomogły trawić tą dużą ilość kalorii jaką właśnie zjedliśmy.
Dobrze, że hotel mieliśmy za rogiem bo w innym wypadku pewnie by było ciężko dotrzeć do niego.
Jutro odwiedzamy kolejny dom Szampana, Ruinart. Trzeba się przygotować i wyspać.
2024.05.01 Paryż & Reims, FR (dzień 7)
Czas opuścić Paryż i zobaczyć coś nowego a co? Szampanię… Na wakacje we Francji przeznaczyliśmy tydzień ale nie chcieliśmy siedzieć tylko w Paryżu. Korzystając z okazji, że mamy więcej dni na zobaczenie Francji postanowiliśmy podzielić wyjazd na dwie miejscowości. Do tego biorąc pod uwagę, że Darek ma niesamowite benefity z pracy, aż grzechem byłoby nie skorzystać i nie odwiedzić jakiegoś Chateau co produkuje szampany.
Zanim jednak na dobre pożegnamy się z Paryżem chcieliśmy zobaczyć postępy prac nad Katedrą Notre Dame.
Katedra Notre Dame budowana była przez 200 lat (1163 - 1345) a spalona została w 15h. Niestety pożar to potężny żywioł który trawi wszystko co napotka na swojej drodze. Na szczęście katedra nie spaliła się doszczętnie. Główne szkody objęły drewniany dach i drewnianą konstrukcję ale wiele kamiennych części się uchowało. Dlatego podjęto decyzję odbudowy katedry i dali sobie na to pięć lat. Pięć lat mija w tym roku.
Kiedy 15 Kwietnia 2019 roku usłyszałam, że pali się katedra Notre Dame w Paryżu stwierdziłam, że Paryż już nigdy nie będzie taki sam. Tak odbudują ją, zrobią idealną kopię ale nie na szukaniu czy tworzeniu kopii polega życie. Zniszczenie katedry Notre Dame było chyba największym zniszczeniem zabytku za moich czasów. Chyba w XXI wieku nie było większego pożaru a przynajmniej mnie może ten najbardziej dotknął bo w 2011 roku byłam tam, robiłam zdjęcia potworków na dachu i uznałam, że jest to jedno z ładniejszych miejsc Paryża.
Idąc pod katedrę nie spodziewałam się dużego placu budowy ale i tak zaskoczyło mnie, że prawie nie widać zniszczenia jak się popatrzy na przednią fasadę. Cieszę się, że uwinęli się z pracami i otwarcie w grudniu tego roku jest realistyczne.
Zaskoczyła mnie zdecydowanie ilość ludzi oglądająca katedrę nawet przy ograniczonej widoczności. Widać nie tylko my jesteśmy ciekawscy i chcieliśmy zobaczyć postępy renowacji. Ludzi się troszkę nagromadziło w koło. Tak się zastanawiam… teraz jest tu multum ludzi a to ani nie sezon ani nie Olimpiada. W Polsce jest weekend (tydzień) majowy więc Polaków można było w Paryżu dużo spotkać. Zwiedzali jak i my. Natomiast dla większości Europejczyków to nie jest to jakiś wielki sezon. Początek maja nadal uważany jest za poza sezonem… Ale cieszę się, że jesteśmy tu z początkiem maja a nie w lato gdzie będzie upał, tłumy, i ograniczony ruch bo pewnie dużo miejsc będzie zamkniętych ze względu na Olimpiadę. Już jak wchodzisz na oficjalną stronę wieże Eiffel to jest komunikat o zmienionym ruchu zwiedzania. Terrorystów pewnie też się boją więc czy na pewno Olimpiada w stolicy to dobry pomysł? Nie lepiej zrobić to gdzieś w mniejszym mieście i wykorzystać okazję na podreperowanie ruchu turystycznego tam gdzie trzeba a nie tam gdzie już jest na dość wysokim poziomie? Pewnie druga strona kija to czy małe miasteczko udźwignie Olimpiadę… pewnie nie.
Paryż w tym roku jest organizatorem Olimpiady Letniej. Przygotowania widać pełną parą i chyba najbardziej widoczne było to jak podeszliśmy pod słynny hotel De Ville. W sumie to nie dziwota bo Hotel De Ville nie jest już hotelem. Aktualnie jest przerobiony na ratusz.
Czas uciekać z tych tłumów… jeśli tylko uda nam się wyjechać z tego wąskiego parkingu podziemnego to będziemy na prawie pustych drogach prowadzących do Reims. Oczywiście wyjechać się udało bo mamy najlepszego kierowcę na świecie.
Wróćmy jednak do Katedry Notre Dame. Jakby na to nie patrzeć to jest to największa atrakcja dzisiejszego dnia (poza napiciem się szampana w Szampanii). Wydawać by się mogło, że Katedra Notre Dame w Paryżu jest najważniejszą katedra we Francji. Widomo, stwierdzenie najważniejsza jest mało obiektywne i ludzie mogą mieć różne opinie w tej kwestii. Patrząc jednak z punktu historycznego to katedra w miasteczku Reims to którego jedziemy miała większe znaczenie symboliczno-historyczne. To w niej bowiem koronowano wszystkich królów Francji od XI do XIX wieku.
Porównuję te dwie katedry bo architektonicznie są bardzo podobne. Początki katedry w Reims sięgają V wieku choć aktualna budowla została ukończona w XIV wieku. Tu też było parę pożarów które sprawiły, że katedra musiała być odbudowywana. Zresztą teraz też trochę ją remontują.
Chyba najsłynniejsza koronacja była króla Charles’a (Karola) VII w 1429 roku. Panował on we Francji od 1422 do 1461 roku. Był to okres dość burzliwy bo trwała wówczas stuletnia wojna między Francją a Anglią. Sam ojciec Karola VII (Charles VI) w 1420 roku zdegradował swojego syna i uznał Henryka V, króla Anglii jako prawowitego władcę i dziedzica korony Francuskiej. To by się porobiło jakby nie było Francji tylko wszystko to jedna Anglia. Nie dziewie się, że Francuzi tak bardzo nie lubią Anglików. Jak widać Francja jednak istnieje. Jest to zasługa Joanny d’Arc. Pewnie nie tylko jej ale ja lubię historię silnych kobiet więc skupię się na niej. Joanna d’Arc, przebrana za mężczyznę prowadziła wojska francuskie do wygranej ofensywy Orleanu i innych strategicznych miast. Przeszła też przez miasto Reims które w tamtych czasach było pod okupacją Anglików. Jej bohaterska postawa doprowadziła do koronacji króla Charles VII w katedrze w Reims w 1429 roku. Ważne było aby koronacja odbyła się w katedrze w Reims w której od wieków koronowano wszystkich królów Francji aby nie została podważona.
W tym samym czasie a dokładnie w 1431 roku Henry VI król Anglii chciał koronować się na króla w katedrze Notre Dame w Paryżu ale nie zostało to uznane i Remis pozostało jedynym oficjalnym miejscem koronacji królów Francji.
No to “Cheers to that!” (Wypijmy za to!). Jadąc do Reims nawet nie zdawaliśmy sobie sprawy jak ważne historycznie jest to miasto. Tak chciałam kiedyś napić się szampana w Szampanii ale nie sądziłam, że aż taka historia rozgrywała się na tych ziemiach.
Jak szampan to tylko z Szampanii. Często alkohole mają swoje nazwy od rejonów w których się znajdują Porto, Koniak, Szampan. Pomimo, że wino musujące jest wyrabiane w innych rejonach na całym świecie to szampan który potocznie używamy na wino musujące jest tylko z Szampanii. W planie mamy zamiar odwiedzić dwa Chateau które produkują szampany więc na pewno dowiemy się więcej o magii tego rejonu.
Szukając noclegu w Szampanii dwa miasta się pojawiły Reims i Epernay. Reims jest większym miastem (jedenastym największym we Francji) więc wybór padł na Reims. I nie żałujemy. Przywitało nas bardzo przytulne małe miasteczko, nasz hotel okazał się zaraz przy ulicy spacerowej z multum restauracji i ogródkami na zewnątrz. Idealne aby odpocząć po ruchliwym i głośnym Paryżu.
Popołudnie minęło nam na rose w ogródku, pizzy w pokoju i szampanie za kupony w barze hotelowym. Były też spacerki po mieście. Katedrę postanowiliśmy odwiedzić jutro albo pojutrze bo nie do południa zwiedzamy winiarnie ale popołudniu nie mamy większych planów. Natomiast dziś skupiliśmy się na włóczeniu się po mieście i korzystaniu z pięknej słonecznej pogody.
Na dziś nie mieliśmy rezerwacji w restauracji. Niestety nie wiedziałam, że jest to również dość duże święto (Święto Pracy) we Francji i dużo miejsc jest zamkniętych. Restauracje były pootwierane ale dużo z nich serwowało tak zwane fix menu (czyli ustalone z góry 5 potraw). My po dość dużym lunchu nie byliśmy nawet głodni więc zadowoliliśmy się pizzą i szampanem za kupony z hotelu. Hotel w ramach powitalnego gestu dał nam kupony na darmowego szampana w hotelowym barze. Szampan był całkiem dobry a kuponów dali dość dużo bo aż 12… idealnie na naszą grupę. Zwłaszcza, że Darek przekabacił kelnera, że piwo też może być na kupony. I tak minął nam wieczór. Nie zawsze trzeba iść do fancy restauracji żeby było miło i smacznie.
2024.04.30 Paryż, FR (dzień 6)
Wersal… mogę się założyć, że każdy zna to miejsce. Przynajmniej kojarzy z nazwy, wie, że miało to coś wspólnego z zamkiem, królem i przepychem. Wszystko się zgadza.
I ten właśnie przepych co rocznie chce zobaczyć 15 mln ludzi… Jak czytaliście dokładnie wcześniejszy wpis to powinno wam się teraz nasunąć pytanie, jak to… więcej ludzi odwiedza Wersal niż wieżę Eiffel? Ciężko w to uwierzyć nie, a jednak. Nie ma to jednak nic wspólnego z popularnością. Obie atrakcje są polecane jako “co zobaczyć w Paryżu”. Jednak do Wersalu zdecydowanie więcej ludzi wpuszczają, zwłaszcza, że część ludzi odwiedza tylko ogrody. Szczerze? Dobrze robią.
O ile jechałam zobaczyć Wersal z całym możliwym entuzjazmem o tyle stanie w kolejce przez 45 minut zdecydowanie mi odebrało cały entuzjazm.
Wersal znajduje się pod Paryżem. Można do niego dojechać kolejką C i wysiada się prawie pod zamkiem. Można też wziąć pociąg L, który dojeżdża do miasteczka Wersal. Stacja jest jakieś 15-20 minut od zamku ale też fajnie się przejść miasteczkiem. My przyjechaliśmy C a wróciliśmy L. L było fajniejsze… nowsze i mniej ludzi.
Pierwszą rezydencją monarchii Francuskiej był The Palais de la Cité. Położony na wyspie Cite na Sekwanie (ta sama wyspa na której jest Notre Dame). Aktualnie miejsce to jest przeznaczone na sąd najwyższy. Potem monarchia przeniosła się do Palais du Louvre. Wersal był kolejnym etapem. W czasach kiedy monarchia urzędowała w Paryżu popularną rezydencją była też Château de Fontainebleau. Piękna posiadłość jakieś 70 km pod Paryżem. Wszystko to jednak było za mało i Ludwik XIV postanowił stworzyć najpiękniejszy pałac.
Powstanie Wersalu podobno było trochę z zazdrości, trochę aby udowodnić potęgę króla. Prawda jest, że jedno nie wyklucza drugiego. Château de Vaux-le-Vicomte wybudowane przez ówczesnego ministra finansów (Nicolas Fouquet) była najpiękniejszą posiadłością we Francji w XVII wieku. Ludwik XIV bywał częstym gościem Nicolas’a i ogarniała go zazdrość, że jego podwładny ma lepsze Chateau niż król. Zazdrość nie prowadzi do niczego dobrego, w tym przypadku nam dała Wersal a Nicolas’a niestety zapędziła do celi bo Ludwik XIV posądził go o machloje. Nie wierzył, że taki majątek można uczciwie zarobić.
Skoro Ludwik dał nam Wersal który przetrwał obie wojny światowe to teraz możemy sobie postać w kolejce aby potem z tłumem ludzi zobaczyć te przepiękne komnaty. Komnaty są przepiękne. Naprawdę robi to wrażenie, zwłaszcza sala lustrzana. Niestety zdecydowanie wpuszczają za dużą ilość ludzi. Jest ciasno, często trzeba się przepychać, żeby zobaczyć jaki numer wcisnąć na audioguide, i nie ma atmosfery do delektowania się i podziwiania sztuki. Obrazów to tam mają niezłą kolekcję.
Sala lustrzana, najbardziej znana sala w całym pałacu robi wrażenie. Kryształy, lustra, potężne okna. Teraz lustra troszkę poczerniały ale można łatwo sobie wyobrazić jak to pięknie wyglądało w XVII wieku. Na mnie wrażenie zrobiła też długość tej sali, szczególnie, że łączyła ona komnatę króla z komnatą królowej. Musieli się nachodzić nie ma co. Podobno są tu tunele, przejścia między komnatami które królowa wykorzystywała jak chciała odwiedzić króla. Ciekawe czy jego kochanki też miały swoje tunele.
Sala przygotowująca do snu, sypialnia, sala zabaw, sala tak i inna… i komnaty się mnożą. Król zajmował między 20 a 30 komnat. Królowej dostało się tylko 11 ale już najpiękniejszej kochance króla 20. Nie dziwne więc, że przy tysiącu mieszkańców plus dziesiątkach tysięcy służby brakowało w Wersalu miejsca.
Wersal też nie słynął z higieny. Brakowało wody, ludzie spali po kątach i na całą posiadłość było tylko kilka łazienek. Perfumy, peruki czy malowanie twarzy białym podkładem to tylko niektóre zabiegi jakie kobiety stosowały aby przykryć dość ubogą higienę.
Jak widać monarchia nie do końca umiała skupić się na właściwych priorytetach. Ważniejsze było aby król imprezował w złotych komnatach niż, żeby ludzie mieli jedzenie, warunki mieszkalne i czystość.
Rewolucja Francuska była przełomowym okresem dla Wersalu. Podupadła finansowo i na władzy rodzina królewska po ponad 100 latach urzędowania w Pałacu w Wersalu w 1789 roku przeniosła się do Pałacu Tuileries w Paryżu. Po uśmierceniu króla Louis XVI w 1793 roku Palac w Wersalu przeszedł w ręce ludu. Usunięto z niego wszelkie insignia królewskie i były nawet dyskusje o zniszczeniu pałacu, co na szczęście nie doszło do skutku. Pałac i ogrody bez opieki ulegał zniszczeniu dzień po dniu. Dopiero Napoleon Bonaparte podjął się renowacji, w 1801 roku uruchomił pokaz fontann co było znakiem przywrócenia Wersalu do życia.
Nie zwiedziliśmy całego Wersalu. Skupiliśmy się na głównej części pewnie jak większość ludzi. Ale po ponad godzinie chodzenia po komnatach mieliśmy ochotę na mniej oblegane a przynajmniej bardziej przestronne ogrody.
Ogrody są piękne i potężne. Część terenu była jeszcze w trakcie sadzenia nowych kwiatów po zimie. Ale to co było dostępne to i tak potężne tereny, labirynty z żywopłotów i piękne fontanny. I co najważniejsze, w ogrodach była też restauracja. W końcu mogliśmy usiąść na piwko i zupę cebulową. Chyba bardziej zmęczyło nas stanie w kolejkach i powolne poruszanie się po komnatach za tłumem niż samo chodzenie. Tak, że przerwa była wskazana. Bo w ogrodach można też zwiedzać Hamlet Królowej (wioskę królowej).
Hamlet Królowej (Hameau de la Reine) to zbiór budynków wybudowanych na zlecenie Marii Antoniny w 1784 roku. Na wzór Normandii powstała wioska gdzie urzędowała królowa. O ile z zewnątrz wyglądało to dość skromnie o tyle wykończenie było na miarę królowej. Znajdował się tu dom królowej, sala bilardowa, boudoir, młyn, wieża i wile innych budynków odzwierciedlających małą wioskę.
Mi to trochę przypominało Hobbiton tylko budynki były większe. Położone nad jeziorem te dobrze zachowane budynki przenosiły nas w magiczny świat bajek. I było tu zdecydowanie mniej ludzi. Jak dla mnie była to wisienka na torcie.
Wersal pomału zamykali. Byliśmy tu jakieś 5h. Czas zleciał z początku wolniej, potem szybciej ale w nogach czuliśmy te wystane minuty czy przechodzone kilometry. Na szczęście po Wersalu jeździ kolejka która odwiozła nas z samego końca ogrodów gdzie znajduje się Hamlet do wejście głównego. A jako ekstra atrakcję mogliśmy zobaczyć z kolejki inną część ogrodów i sławetny pokaz fontan.
Potem kolejnym pociągiem, tym razem większym i szybszym. Podjechaliśmy w rejony naszego hotelu. Dziś jemy nie daleko hotelu w restauracji Perlimpinpin. Restauracja ma ciekawy koncept… tatary. Wybierasz sobie jaką chcesz podstawę, opcja wegetariańska, wołowina czy łosoś. Oczywiście jak na tatar przystało wszystko surowe. I do tego wybierasz sobie styl. Na przykład grecki będzie mieć ser feta, oliwki itp. Wersja podstawowa, jajko, pietruszkę itp. Na koniec wybierasz wielkość michy i gotowe. A jak ktoś nie lubi surowego mięsa czy ryby to albo ma wersję wegetariańską albo może sobie zamówić porcję grillowanego mięsa. Pierwszy raz byliśmy w restauracji co miała taki wybór tatara ale jak przed wyjazdem szukałam restauracji to wygląda, że są one bardzo popularne w Paryżu.
Paryż żegnał nas deszczem… dziś ostania noc w tym mieście miłości (chyba już nie), stolicy świata (też już chyba stracili ten tytuł), miasto świateł (też raczej nie)… nie ważne jak się nazywa najważniejsze, że nadal ma swój urok. Trzeba tylko umieć go znaleźć. Fajnie było tu wrócić i odkryć kolejną warstwę tego pięknego miasta… miasta mostów, sztuki i pięknej architektury.
2024.04.29 Paryż, FR (dzień 5)
Paryż rocznie odwiedza 40 mln ludzi, wieżę Eiffel 7 mln. Średnio co piąta osoba która odwiedza Paryż odwiedza też wieżę Eiffel. My te statystyki zawyżymy bo z naszej ekipy 3 osoby pójdą zwiedzać wieżę a dwie wybiorą mniej oblegane ulice Paryża i eklerki w parku.
Kupienie biletów na wieżę Eiffel nie należy do łatwych. Parę miesięcy przed wyjazdem chciałam kupić bilety na wyjazd na samą górę. Niestety jedyna opcja wtedy była z szampanem i to po 80 EUR na osobę. Troszkę przesada zwłaszcza, że szampana będzie pewnie mało i nic godnego uwagi. Dlatego zdecydowaliśmy się podzielić na dwie grupy. Tą co pojedzie na wieżę i tą co będzie biegać w kółko po Paryżu.
Ostatecznie udało się kupić tydzień przed wyjazdem bilety w normalnej cenie, bez śmiesznego szampana ale planów już nie zmienialiśmy i zostaliśmy przy dwóch grupach, dwóch planach.
Ja z mamą ruszyłam na odznaczanie budynków z książki 1001 budynków, i przypominanie sobie starych ścieżek. Ruszyłyśmy w kierunku rzeki Sekwany i w miarę szybko doszłyśmy do La Madeleine. Jest to kościół i sala koncertowa z XIX wieku. Szkoda, że nie można było akurat wejść do środka. Musiałyśmy się zadowolić podziwianiem tej potężnej budowli z zewnątrz.
Wcześniej to chyba do mnie nie dotarło ale Paryż jest pełen potężnych budowli które pokazują jak potężne było to miasto w XIX wieku. Aktualnie nie buduje się dużo wysokich biurowców w historycznej części miasta. Dlatego nawet mniej znane kościoły czy budowle odznaczają się swoją potęgą i wyniosłością.
La Madeleine jest niedaleko Galerii Lafayette czy Opery. My zakupów w galerii nie planowałyśmy ale się okazało, że w jednym z budynków galerii całe piętro poświęcone jest ciastkom więc nie obyło się bez tradycyjnych francuskich eklerków.
Eklerki zjadłyśmy dopiero w ogrodach Tuileries do których bardzo łatwo jest dojść przez plac Vendome. Jest to kolejny ważny punkt spaceru po Paryżu, przynajmniej dla mnie. Ostatnio słuchałam książki Mistress of the Ritz i zauroczyła mnie historia Blanche Auzello, i hotelu Ritz w którym od wieków zatrzymywały się największe sławy jak Coco Channel czy Princess Diana (niestety dla niej ta wizyta skończyła się tragicznie). Niestety w bluzach dresowych i bez podjechania jakimś Maserati ciężko jest wejść do środka. Ale nawet bycie na zewnątrz i obserwowanie porterów i ludzi wchodzących i wychodzących z Ritza jest magiczne przez umiejscowieniu akcji książki w rzeczywistości.
Ogrody Tuileries są piękne. Ciągną się od placu Concorde do muzeum Louvre. Idealnie przystrzyżona zieleń, rzeźby i fontanny w ogrodach a do tego cudowna wiosenna pogoda. Czego chcieć więcej. Człowiek od razu przenosi się w czasie do XVIII czy XIX wieku gdzie piękne bale, promenady i pikniki były codzienną okazją do świętowania.
Z Louvre przez wyspę Cite poszłyśmy w kierunku Pantheon’u. Do Pantheon’u można wejść tylko z biletem. My byłyśmy w środku parę lat temu i nie miałyśmy w planach odwiedzać go dziś. Jeśli jeszcze nie byliście w środku to polecam odwiedzić wnętrze, szczególnie, że nie ma tam kolejek jak się kupi bilet wcześniej na internecine. No i jak można odmówić odwiedzenia Marie Curie Skłodowskiej która jest tam pochowana. Francja była kiedyś pionierem. Język francuski słychać było na dworach nie tylko we Francji, dużo Polaków emigrowało do Francji w poszukiwaniu lepszego życia a także aby skorzystać z okazji studiowania na sławetnej Sorbonie. Ciekawe co się stało, że Francja z takiej potęgi kulturowej i naukowej stała się krajem który nie wiele ogarnia.
Do Paryża ściągali malarze, pisarze, naukowcy. W czasach gdzie Fitzgeraldowie, Hemingway i inni artyści spotykali się w Paryżu aby naprawiać świat popularną restauracją był Polidor. Założony w 1845 roku. Restauracja Polidor jest nadal otwarta i jest jednym z najstarszych bistro w Paryżu. Akcja filmu “O północy w Paryżu” działa się właśnie w tej restauracji. Weszłyśmy na małą przerwę aby napić się winka i odpocząć. Niestety nie była to północ i nie przeniosłyśmy się w czasie aby spotkać imprezową śmietankę Paryża z początków XX wieku ale i tak było miło. Kiedyś fajnie by było tu przyjść na kolację, zapamiętam na przyszłość.
Jeśli chodzi o sławne albo powinnam napisać unikatowe restauracje w Paryżu to Darek z rodzicami też znaleźli dość ciekawą miejscówkę. Renoma Cafe and Gallery. We wczesnych latach 2000 Maurice Renoma otworzył restaurację która łączy kawiarnię z galerią. Cały wystrój to jedna wielka galeria prac pana Renoma i troszkę Warhola. Jak dotarłyśmy tam, żeby spotkać się z resztą ekipy to było dość pustawo… chyba wczesne popołudnie to nie najbardziej popularna godzina dla Francuzów którzy restauracje otwierają dopiero o 19:00. A te co są otwarte wcześniej to albo mają gorsze recenzje, albo są droższe. Renoma jest ok… ale czy wrócimy tam kiedyś, chyba nie.
No chyba, że po wieży Eiffel jesteś spragniony i chcesz piwko dostać szybko to polecamy Renomę…. na koniec dowiedzieliśmy czemu piwo donosili w pięć minut… jak piwo kosztuje 14 EUR to prędkość dostawy jest wliczona w cenę.
W Renomie spotkaliśmy się całą ekipą. My z mamą byłyśmy zmęczone kilometrami jakie przeszłyśmy, Darek i jego rodzice staniem. Pomimo, że mieli bilety na wieżę Eiffel na konkretną godzinę to i tak ochrona, kolejki i wąskie przejścia sprawiły, że ponad godzinę przestali w kolejkach. Męczenie i bezczynność bardziej męczy niż bycie w ruchu więc nie dziwiłam się jak po nich zmęczenie było bardziej widoczne niż po nas.
Wieża jak zwykle okazała ale robią ją coraz mniej dostępną. I tak na przykład z nowości to cała wieża jest otoczona grubym murem ze szkła. Ma to zapobiegać terrorystom ale myślę też, że ludziom zaślepionym w Instagram. Niestety przez Instagram i inne portale społecznościowe jest łatwo zobaczyć piękne zdjęcie które potem chce się skopiować w rzeczywistości. I tak w 2018 roku widzieliśmy panienki przebierające sukienki, z balonikami i berecikami robiące sobie zdjęcia. Teraz z szybą w tle trochę im to utrudniono i już fani Instagramu muszą przenieść się w inny punk widokowy a nie pod samą wieżę.
Miasto z góry robi zawsze wrażenie. Choć ja osobiście wolę widok z Łuku Triumfalnego. Po pierwsze z łuku widzisz wieżę (duży plus), po drugie możesz popatrzeć na pięcio pasmowe rondo u podnóża łuku i pośmiać się troszkę z niedzielnych kierowców, a po trzecie mogłam zobaczyć tarasy mojego CEO , bo główna siedziba Publicis jest właśnie przy Łuku Triumfalnym. Same plusy nie?
Skoro tak to poszliśmy na łuk po zregenerowaniu sił w Renomie. Jakby mi i mamie było mało to skusiłyśmy się na schody i na samą górę wyszłyśmy na nogach. Tu nie było zwariowanych kolejek i ilość ludzi też wg. mnie była idealna. Tak, że spokojnie można było podziwiać widoki i obejść wszystko ile tylko razy się chciało.
Przy łuku zaczyna się jedna z najsławniejszych ulic w Paryżu, Pola Elizejskie. Z ciekawostek to w NY sławetna 5 AV też zaczyna się łukiem… tylko troszkę mniejszym bo i ulica węższa.
Pola Elizejskie to dość szeroka ulica, w końcu armia Napoleona musiała mieć miejsce do przemarszu. A szli kawałek, trochę ponad 2 km mieli do Placu Concorde choć pewnie szli nawet dalej. My na 2 km zakończyliśmy… przeszliśmy Polami Elizejskimi do placu Concorde i podziwiając ogrody Tuileries podjęliśmy decyzję aby wskoczyć w metro i podjechać do Czarnego Kota na kolację.
Wskoczenie w metro jednak do łatwych nie należy. Niestety Francja jeszcze nie ogarnęła żeby płacić karta kredytową zaraz przy bramkach. Londyn, NY już to wprowadzili, a Paryż na coś czeka. Szkoda, że nie udało im się tego wdrożyć przed Olimpiadą. Na pewno by im to pomogło rozładować tłumy. Niestety bilety trzeba kupować, tylko jedna maszynka działa a do tego ich menu jest tak skomplikowane, że nawet nie wiadomo gdzie klikać. Chyba z 20 minut czekaliśmy, żeby kupić głupi bilet na metro. Już widzę jak te setki tysięcy turystów co ma przylecieć na olimpiadę stoi w kolejkach po bilet do jednej maszyny bo pozostałe 3 są zepsute.
Długi dzień, oj długi… ale zasłużyliśmy na nagrodę. Dziś na kolację wybraliśmy Le Chat Noir. Restauracja szczyci się swoimi powiązaniami z kabaretem Le Chat Noir. Niedaleko placu Pigalle w XIX wieku powstał i działał kabaret Le Chat Noir. Był to okres bohemy i kabarety powstawały jak grzyby po deszczu. Szczególnie upodobali sobie wzgórze Montmartre. Moulin Rouge i Le Chat Noir były chyba najsławniejszymi. Le Chat Noir (czarny kot) już nie działa ale do restauracji mam sentyment. Byłam tu za każdym razem jak jestem w Paryżu i za każdym razem Creme Brule smakuje wyśmienicie. I na tej właśnie słodkiej przyjemności zakończyliśmy cudowny dzień w Paryżu.
2024.04.28 Paryż, FR (dzień 4)
Angielska taksówka… zaliczona…
Londyn podobnie jak Nowy Jork ma specyficzne taksówki które stały się turystycznym symbolem miasta. Teraz przy Uber i innych podobnych firmach taksówki się zacierają ale nadal turyści chętnie dodają na swoją listę rzeczy do zobaczenia, żółte taksówki w NY czy czarne w Londynie. My też jak prawdziwi turyści chcieliśmy się przejechać typową angielską taksówką.
Angielska taksówka jest bardzo ciekawie zrobiona w środku. Ma 6 siedzących miejsc z czego trzy się składają i albo można rozciągnąć nogi, położyć walizki albo to i to. A gdzie taksówka nas zawozi? Na dworzec główny międzynarodowy.
Ogólnie z Darkiem zgadzamy się w 99%… jest jeden procent w którym mamy odrębne poglądy… w tym jednym procencie jest nasze podejście do podróży pociągami i samolotami. Ja zdecydowanie bardziej wolę samoloty, on pociągi. Ja pociągi uwielbiam ale te japońskie. Każde inne są ok ale jak ktoś mi daje wybór polecieć czy pojechać pociągiem z NY do DC, Bostonu czy Londyn-Paryż to zawsze stawiam na samoloty. W życiu kompromisy są jednak ważne więc do Paryża jedziemy pociągiem a wracamy samolotem.
Ja podróż do Paryża przespałam. Jakoś byłam dość zmęczona. Wcale nie poimprezowaliśmy wczoraj ale jednak nie całe 6h spania dały mi się odczuć. Tak, że jak tylko weszliśmy do pociągu to ja się wyłożyłam przy oknie i starałam się nadrobić minuty snu.
Darek za to poświęcił całą uwagę obserwowaniu ile na godzinę ma pociąg. Tak, że on może opisać coś więcej o doświadczeniu ze sławetnym pociągiem pod kanałem La Manche.
“No tak, czymś w końcu w podróżach musimy się różnić. Dobre pociągi nie są złe i potrafią przenieść cię z punktu A do B w miarę szybko i w lepszym komforcie niż samolot.
Oczywiście, że na długie międzykontynentalne podróże samoloty wygrywają (jak narazie), ale na „krótsze” dystanse pociągi stają się wielką konkurencją dla samolotów. Rozpoczynają i kończą bieg w centrum miast, więc odpada czas i koszt podróży na lotniska. Nie ma tak wielkich restrykcji na bagaże i jest znacznie więcej miejsca.
Europa goni Azję jeśli chodzi o szybkość i komfort podróży. 300km/h już pociąg Londyn Paryż osiąga. Prawie jak japońskie bullet trains co jadą 320-350km/h.
Stany „trochę” zostają w tyle za Europą i ogólnie to nie ma pociągów. Ja wiem, że to duży kraj i pociąg z Nowego Yorku do Kalifornii by jechał za długo. Ale taki NY do Miami w 6 godzi to można by jechać. Nawet samolotem ciężko jest zrobić szybciej jak się wliczy podróż z centrum miast.
Jeszcze jak się dorzuci ochronę środowiska to już w ogóle jest interesujące. Pociąg zabiera 1000+ ludzi na pokład, a samolot może z 200 pomieści. Same plusy!
Pociąg Londyn - Paryż jedzie bez przystanków i średnio leci 16 składów dziennie w każdą stronę. Dużo tego, nie? Ludzie chyba coraz bardziej podróżują. Czas przejazdu to jakieś 2:15-2:20 z czego 50 km jest w tunelu pod kanałem La Manche.
Ilonka sobie smacznie spała, a ja albo oglądałem widoki przez okna, albo zwiedzałem pociąg. Znajduje się tu też wagon restauracyjny (nawet dwa). Można się posilić albo ugasić pragnienie obserwując jak wszystko zostaje w tyle!”
Dwie godzinki szybko zleciało i wjechaliśmy w Paryż.
Do Paryża pojechaliśmy, żeby spełnić marzenie Darka rodziców. Bardzo chcieli zobaczyć Paryż więc nie pozostało nic innego jak połączyć siły i zobaczyć trochę Paryża. Oboje z Darkiem znamy Paryż ale w sumie ciekawie jest wrócić do miasta po 6 latach i zobaczyć jak bardzo się zmieniło.
Spotkanie nastąpiło w hotelu Rendez-Vous Batignolles. I bardzo fajnie się rozpoczęło. Oczywiście każdy cieszył się ze spotkania ale najbardziej Darek cieszył się z niespodzianki, Pichingera. Dziękujemy bardzo!!!! Jak zawsze był najlepszy….ciekawe czy kiedyś dorównam ekspertce i zrobię podobny. Andruty już mam. Po powrocie będę się uczyć.
Jeśli chodzi o hotel to jest bardzo fajny zwłaszcza jeśli ktoś szuka podstawowych rzeczy w dogodnej cenie. Hotel jest blisko bazyliki Sacre Coeur a w sumie do Łuku Triumfalnego też nie ma daleko. Do tego blisko metro więc ogólnie to wszystko pod ręką.
Pierwszy dzień w Paryżu mamy spokojny. Skoro jesteśmy nie daleko Montmartre to nie pozostało nic innego jak przejść się dzielnicą artystów która stała się dzielnicą turystów, odwiedzić Sacre Coeur i zobaczyć Moulin Rough bez skrzydeł bo całkiem niedawno spadły.
W XV wieku Montmartre było wioską otoczoną winiarniami…. aż ciężko uwierzyć, że kiedyś Paryż ograniczał się do małego skrawka nad Sekwaną. Wioska Montmartre została przyłączona do Paryża dopiero w 1860 roku. A kilkadziesiąt lat później (1876-1919) wybudowano słynną na cały świat bazylikę Sacre Coeur.
Wzgórze Montmartre miało też duże znaczenie militarne. Teraz podziwiać można stąd piękną panoramę Paryża ale w XV - XVIII wieku był to strategiczny punkt obserwacyjny. W XIX wieku Montmartre zostało przyjęte do Paryża i upodobali sobie je artyści. Urbanizacja trochę trawa dlatego młyny i pola nadal często pojawiają się w sztuce artystów którzy tworzyli na wzgórzu Montmartre.
Wraz z artystami pojawiały się też kabarety które szybko zaadoptowały młyny do spotkań towarzyskich i rozwoju kabaretów. Słynne kabarety to La Chat Noir i oczywiście Moulin Rouge.
Moulin Rouge teoretycznie nie znajduje się w dzielnicy Montmartre ale szybko zdobył sławę. Założony w 1889 roku kabaret zasłynął z “opatentowania” tańca Kan-kan który szybko rozprzestrzenił się po całej Europie.
Dziś Montmartre jest dzielnicą turystyczną i schodzą tam tłumy. Niestety od jakiegoś 2018 roku widzę, że ilość turystów się zwiększyła. Wydaje mi się, że też turystyka stała się bardziej intensywna. Używanie publicznych środków transportu i Google Maps ułatwia poruszanie się po nowych miastach więc zamiast łażenia po miastach i odkrywania zakątków coraz więcej ludzi podróżuje na zasadzie… trzeba zobaczyć Montmartre, podjedźmy metrem, wysiądziemy, zrobimy zdjęcie i dalej do następnego punktu. My na szczęście tacy nie jesteśmy i z hotelu na Montmartre poszliśmy na nogach, wybierając te mniej oblegane uliczki aby dojść pod sławetne Sucre Coeur.
Sucre Coeur od początku robi na mnie niesamowite wrażenie i chętnie tam wracam. Ale jednak ilość ludzi mnie odstraszyła. Dobrze, że można wejść do środka i w miarę w ciszy podziwiać wnętrza ten przepięknej bazyliki.
Kolację postanowiliśmy zjeść na Montmartre skoro już tam byliśmy. Wybór padł na La Vache et le Cuisinier. Pomimo, że to nie był mój pierwszy raz we Francji to w sumie zastanawiałam się z czego słynie ich kuchnia. No bo to, że mają pyszne sery, wina i musztardę to wiem… że jedzą ślimaki i żabie udka też, ale co oni jedzą na co dzień. Szybko przekonaliśmy się, że ich kuchnia jest oparta na mięsie… ryby się pojawiają ale jednak różnego rodzaju steaki, jagnięcina, kaczki czy wieprzowina przejawiają się w każdym menu.
Restauracja bardzo kameralna, jak to we Francji, dość ciasno, mało stolików ale jedzonko przepyszne i obsługa też bardzo miła. Dobrze było usiąść i zapomnieć o tym tłumie co jest za oknem na pobocznych ulicach.
2023.03.10-12 Chamonix, FR & Genewa, CH (dzień 7-9)
Z Chamonix, Francją, pięknymi górami, nartami a przede wszystkim wspaniałym czasem z rodzicami żegnaliśmy się w sumie dwa razy… a może nawet trzy. Tak więc ten wpis będzie cały o pożegnaniach a co się z tym wiąże będzie dużo jedzenia i jeszcze więcej wina!
Alpy żegnały nas śniegiem. W piątek od samego rana równomiernie z nieba spadał świeży puch. Widok był kojący i można było tak patrzyć się godzinami w ten hipnotyzujący śnieg. Świat jednak jest lepszy jak się go podziwia z zewnątrz niż przez okna balkonu więc narciarze ruszyli na stoki a my do miasteczka. Był to ostatni dzień więc bardziej skupiliśmy się na ostatnich zakupach pamiątek niż zwiedzeniu. Największą jednak atrakcją piątku (poza śniegiem) była kolacja. I to od niej dziś zacznę… w chodzeniu po sklepach nie ma przecież nic interesującego.
Dziś się podzieliliśmy. Część ekipy wybrała Aux Dix Vins, restauracja wyglądała super i podobno najlepsza w Argentiere ale niestety nie mieli miejsca na dużą grupę. A szkoda bo specjały kuchni Savoy wyglądały ciekawie. My na spontanie poszliśmy do Le Monchu, przechodziliśmy fajnie wyglądało więc siedliśmy… no i 3 godziny później, i pięć butelek wina później dalej siedzieliśmy. Przekichane z tymi pociągami. Jeżdżą co godzinę i jak nie wycyrkujesz żeby skończyć butelkę wina to czekasz na następny i tak w kółko, aż w końcu nie masz wyjścia i musisz się zebrać bo ostatni pociąg odjeżdża.
Le Monchu ma w swojej karcie raclette. Takie prawdziwe raclette gdzie podają pół sera (albo ćwiartkę) uwielbiam. Tak naprawdę to wolę jak podają pół ale tylko w jednym miejscu tak dostaliśmy. Może jak się jest większą grupą to można dostać pół koła sera ale na dwie osoby to rzeczywiście troszkę szkoda. Tak więc ja od razu wiedziałam co zamawiać. Darek nie miał wyjścia bo raclette jest na dwie osoby. To co nas jednak zaskoczyło to forma w jakiej to podali.
Tym razem nie była to maszynka wkładana do kontaktu ale żeliwny kosz z rozgrzanymi węgielkami. Cudo… pomysł genialny! Po pierwsze oryginalne, po drugie można wziąć na biwak, ognisko itp. Jak gdzieś takie zobaczę to chyba sobie kupię.
Jak widać ser poszedł cały. Ogólnie wszystkim smakowało jedzenie bardzo. Mieli różne przysmaki, zupę cebulową, żeberka, rybki, przeróżne mięsko itp. Każdy znajdzie coś dla siebie. Troszkę żałowałam, że nie znaleźliśmy tego miejsca wcześniej bo naprawdę fajny klimat. Tak więc jak ktoś będzie w okolicy to polecamy. Z ciekawostek spotkaliśmy tam też Polaka z Greenpointu. Chłopaczek w wieku ok. 25 lat przyjechał sobie na narty. On dopiero zaczynał przygodę - szczęściarz. Tyle śniegu mu nasypało, że na pewno będzie mieć nie zapomniane wrażenia.
Wraz z upływającymi godzinami i butelkami wina mieliśmy coraz to lepszego kolegę w naszym kelnerze. Okazało się, że pochodzi z Brazylii i przyjechał tu na sezon dorobić. Tylko raz był na nartach ale ogólnie mu się bardzo tu podoba. I od razu się wyjaśniło, jakim cudem on tak dobrze po angielsku mówi. Kolega taki się z niego zrobił, że deser przyszedł z całą otoczką właściwą dla solenizanta.
Na deser zamówiliśmy gruszkę w winie. Nie był to pierwszy raz jak to jadłam ale totalnie zapomniałam o tej potrawie. Gruszka, troszkę podgotowana bo bardzo mięciutka jest wrzucona do ciepłego wina (grzańca). Jakież to proste… a jakie dobre!
Żeby strawić takie ilości sera i ogólnie jedzenia trzeba było żołądkowi pomóc. Dlatego wino było konieczne. We Francji i ogólnie w Europie mają plus bo w restauracjach wino jest w bardzo przystępnej cenie. Już za 35-40 EUR można wyrwać naprawdę fajną butelkę, gdzie w stanach pewnie trzeba by wydać co najmniej $100. Super siedziało się, gadało, wspominało ale jak trzeba było się zebrać na ostatni pociąg to świat wydawał się troszkę rozmazany.
Na drugi dzień (sobota) wracaliśmy już do Genewy. Żeby nie spieszyć się na samolot bo nigdy nie wiesz jaka będzie droga to ostatnią noc postanowiliśmy spędzić w Genewie. Nigdy tam nie byliśmy więc fajnie było zobaczyć coś nowego.
W górach zima na całego, na granicy Francusko-Szwajcarskiej małe korki więc dobrze, że nigdzie się nie spieszyliśmy. Nie było, źle i droga zajęła nam ok. 1.5h ale sam fakt, że nikt nie musi się stresować pomaga. Granic niby nie ma w Europie (tzn. pomiędzy krajami Schengen) ale jak przejeżdża się granicę między Szwajcarią i Francją to jest zwolnienie i straż graniczna obserwuje. Czasem kogoś może wziąć na bok i go prześwietlić jeśli coś im się nie podoba. Ale ogólnie samochód po samochodzie idzie w miarę szybko.
W Genewie śpimy w Marriocie przy lotnisku. Nowiutki hotel. Aż pachnie nowością. Po naszym apartamencie w Chamonix, gdzie w rogach widać było gdzie nie gdzie pajęczyny to Marriott był miłą odskocznią. Poza małą sytuacją, że z Darkiem zablokowaliśmy drzwi do pokoju (niechcący) i nie mogliśmy wejść to nie traciliśmy wiele czasu w hotelu. Od razu chcieliśmy wszyscy ruszyć na miasto. Niestety zamykając drzwi do pokoju jakoś tak nie fortunnie to zrobiliśmy, że blokada od środka się aktywowała i nie mogliśmy otworzyć drzwi. Nie był to pierwszy incydent bo Pani na recepcji dokładnie wiedziała o co chodzi i po jakiś 30 minutach udało się to naprawić i znów wejść do pokoju. Hmmm… chyba ktoś coś nie do końca przetestował.
Genewa słynie z pięknego położenia (jezioro i góry), z fontanny na jeziorze, zegarków, banków i ogólnie bardzo drogich sklepów. To co mnie najbardziej zaskoczyło to brak sklepów z pamiątkami. Chodziliśmy po starym mieście, po różnych uliczkach, wokół jeziora i spotkaliśmy tylko dwa sklepy z pamiątkami. Jeden to budka koło jeziora a drugi to bardziej sklep spożywczy co sprzedawał też magnesy i inne suweniry.
Strasznie mi się to spodobało. Nawet nie zdawałam sobie sprawy jak bardzo sklepy z pamiątkami zakrywają prawdziwe oblicze miasta. A tutaj było dużo sklepów z bardzo drogimi produktami albo jakimiś małymi sklepikami z wyrobami lokalnych artystów. Do tego miasto miało klimat miasta a nie centrum turystycznego. Naprawdę dobra robota Genewa! Myślę że na takim zegarku Patek zarobią tu więcej niż na jakiś śmiesznych magnesach.
Drugie co mnie zaskoczyło to knajpki. Najpierw poszliśmy do restauracji na lunch. Restauracja jak to restauracja, dobra była, pyszne rybki, ostrygi i inne mięsne potrawy. Ale potem chodząc trochę więcej zachciało nam się kawy. Nie bardzo widzieliśmy gdzie wejść ale na placu na starym mieście była knajpa obok knajpy. Tak więc weszliśmy do pierwszej lepszej. Dużo ludzi siedziało na zewnątrz i pili równego rodzaju napoje. W środku jednak wyglądało to trochę jak bar ze stolikami i taboretami. Sceptycznie do tego podeszłam ale przerwa była wskazana więc zgarnęłam taboret i zamówiłam cappuccino. Cudów nie oczekiwałam a tu… wow… kawa przepyszna, super podana a do tego jeszcze można było zamówić szarlotkę albo ciastko czekoladowe. I to nie byle jakie ciacho. Takie babcinej roboty.
Po takiej kawie i ciachu ruszyliśmy na miasto i kolejna niespodzianka. Genewa ma wzgórza prawie jak San Francisco. Chodziliśmy góra dół, zaglądając przez okna do małych sklepików gdzie można było podglądnąć warsztat pracy zegarmistrza, małą galerię sztuki czy sklepik z lokalnymi wyrobami. Takie spokojne, przyjemne miasteczko.
I tak nam minął ostatni dzień na włóczeniu się po Genewskich ulicach. Nie dziwię się, że miasto to jest lubiane przez sławnych ludzi. Ja wiem o Tina Turner która tam mieszka ale podejrzewam, że jest ich więcej. Szwajcaria ceni sobie prywatność a Genewa wygląda na idealne miejsce aby ukryć się przed wścibskimi ludźmi.
Po obfitym lunch i dużym ciastku nie myśleliśmy nawet o kolacji. Dlatego postanowiliśmy wziąć Ubera i usiąść przy drinku w hotelu. A jak ktoś zgłodnieje to zawsze można coś tam zamówić.
W niedzielę wracaliśmy. Mieliśmy dzienny lot więc większość spędziliśmy na pracy, czytaniu itp. Na szczęście w samolotach jest już wi-fi więc można się troszkę przygotować na nadchodzący tydzień pracy. I wylądowaliśmy w “cudownym” Nowym Jorku. I jednego nie rozumiem… przechodzimy granice w różnych krajach, w Europie jako obywatele, w Azji, Ameryce Południowej jako obcokrajowcy. I nigdzie nie ma takich kolejek jak w NY. A lądujemy na naprawdę dużych lotniskach jak Paryż, Frankfurt, Singapur, Doha, Tokyo itp. Wjeżdżamy do własnego kraju i nadal musimy odstać około 45-1h w kolejce żeby ktoś sprawdził nasz paszport. Masakra… Ciekawe jak wygląda immigration w Denver…
No i kto daje narty na karuzelę z bagażami. JFK jest zdecydowanie jedyne w swoim rodzaju…
2023.03.08-10 Chamonix, FR (narty część 2)
Zostały nam trzy pełne narciarskie dni w tym królestwie narciarstwa.
We wtorek po południu zaczęło ostro sypać. Wielkie płaty śniegu i bez wiatru. Sypało nawet na dole, w wiosce Argentiere.
W środę wróciłem do Grands Montets, ale nie miałem dobrej pogody. Mimo, że w nocy spadło trochę śniegu i w ciągu dnia dalej sypało to warunki były ciężkie.
Silny wiatr i gęste chmury utrudniały dobrą zabawę.
Trzeba było znaleź specjalną wysokość. Taki pas w górach gdzie jeszcze nia ma chmur, ale już nie pada deszcz. Coś pomoędzy 2,000-2,500 metrów.
Nawet się udało. Wprawdzie wyciągi wyjeżdżały trochę wyżej, ale po paru minutach jazdy w dół chmury ustępowały.
W nocy spadło tu trochę śniegu więc zabawa była przednia. Mała ilość ludzi nie rozjeździła puchu
Potem na dole zaczął padać deszcz a w górach gęsty śnieg.
Wiało tak ostro, że prawie nikt nie jeździł na krzesełkach. Większość wybierała gondolę. Mimo potężnego wiatru gondola dalej jeździła. Huśtało ją na boki na maxa ale dalej jej nie wyłączyli. To dobrze, bo na krzesłach ciężko by było wysiedzieć.
Jeździłem prawie do końca. Robiłem sobie przerwy na zagrzanie się i coś ciepłego w środku. W sumie nie było zimno, ale wiatr i opady powodowały, że po pewnym czasie człowiek był przemoczony.
Niestety nie mam takiego płaszcza przeciwdeszczowego jak większość ludzi tu miała. Chyba przy ciągle rosnących temperaturach taka deszczo-odporna zewnętrzna powłoka ubrania będzie musiała być zakupiona.
Następny dzień był dniem, który każdy z nas zapamięta na długie lata. Dzień, dla którego warto by było lecieć do Europy na narty nawet gdyby to było tylko na jeden dzień.
Sypało całą noc. Spadło dużo śniegu i gdzieś tak od 10 rano wyszło słońce.
Dzisiaj postanowiliśmy odwiedzić Le Tour. Jest to najbardziej wsunięty w głąb doliny resort, na granicy ze Szwajcarią. Pociąg z Argentière w 15-20 minut przywiózł nas pod samą gondolę.
Miła pani z ładnym francuskim akcentem w kasie biletowej powiedziała nam, że jak narazie to w górach jest duży wiatr i nie wiedzą kiedy i ile otworzą wyciągów. Nie przyjechaliśmy tutaj siedzieć na dole na parkingu. Gondola z dołu była czynna więc wsiedliśmy do niej.
W ciągu paru minut jazdy gondolą przenieśliśmy się z mokrego i deszczowego krajobrazu w pełnię zimy z dużą ilością świeżego śniegu.
W tym resorcie jest większość wyciągów orczykowych co pewnie przy dużym wietrze dalej im pozwala jechać. Dzisiaj nawet bardzo nie wiało. Dopiero na przełęczy wiatr był mocno odczuwalny. Większość orczyków już jeździła.
Nie tracąc czasu wzięliśmy pierwszy orczyk, potem kolejny i wjechaliśmy w głąb resortu.
Rano było jeszcze mało ludzi co pozwoliło nam robić pierwsze ślady prawie przy każdym zjeździe.
Im póżniej tym niestety było więcej narciarzy i trzeba było być bardziej kreatywnym jak chciałeś się w puchu bawić.
Praktycznie cały resort znajduje się powyżej górnej granicy lasów. W związku z tym widoki znowu są zapierające dech w piersiach.
W górnej części resortu trochę wiało, co z kolei przyciągało amatorów windsurfingu na nartach. Bawiło ich się trochę pod szczytem. Latali z jednej na drugą stronę i z powrotem. Góra i dół. I tak w kółko.
Jazda w puchu ma też i wady. Nogi się szybko męczą. Na szczęście jest na to sposób. Więcej przerw w słoneczku.
Tym o to sposobem wytrwaliśmy do samego końca. Wzięliśmy gondolę w dół do pociągu i za 20 minut byliśmy w domu.
W ostatni narciarski dzień (piątek) mieliśmy chyba najgorszą pogodę. Gęste chmury, wiatr, i czwarty stopień zagrożenia lawinowego.
Za bardzo nie wiedzieliśmy gdzie jechać bo wszystko rano było zamknięte. Wahaliśmy się między Flégère a Le Tour.
Le Tour ma większość orczyków więc wiatr im za bardzo nie przeszkadza, ale znowu mieli problem z gondolą na dole i cały resort był zamknięty.
Wybraliśmy Flégère. Był to nawet ok wybór. Dalej większość wyciągów była zamknięta, ale przynajmniej dwa krzesła chodziły.
Sypało cały czas. Puch był wszędzie.
Niestety większość tras była zamknięta. Przy tak słabej widoczności za bardzo nie można nigdzie się zagłębiać bo można pobłądzić.
Próbowaliśmy parę razy coś wymyśleć, ale nie za wiele, żeby zawsze można było wrócić na trasy. Mimo to przy tak wielkiej ilości śniegu i tak było ciekawie.
Dobrze, że w górach bar był czynny to nie trzeba było na dół zjeżdżać żeby się zagrzać i odpocząć.
Jeździliśmy gdzieś do godziny 14 i zjechaliśmy gondolą na dół gdzie oczywiście padał deszcz.
Miałem jeszcze iść na narty rano w dzień wyjazdu na parę godzin. Niestety spadła taka ilość śniegu, że rano wszystkie resorty były zamknięte. Co chwilę było słychać wybuchy dynamitu zrzucane przez patrol w celu wywołania lawin. Jedno było pewne. Dzisiaj rano żaden resort nie będzie czynny. Niestety nie poszedłem!
Wspaniały tydzień w przepięknych górach.
Czy warto jest jechać do Chamonix na narty? Ja uważam, że tak, ale Chamonix nie jest dla każdego. Nie znajdziesz tutaj wielkich szerokich idealnie ubitych tras. Nie znajdziesz tutaj wiele obszarów dla początkujących czy szkółek narciarskich.
Jeśli jesteś dobrym narciarzem to jak najbardziej będziesz miał przyjemności z jazdy w tych wspaniałych ale stromych górach. Początkowi i średnio zaawansowani narciarze niestety nie wykorzystają w pełni tych cudownych terenów. Proponuję się podszkolić parę sezonów w łatwiejszych resortach. Zwłaszcza technikę jeżdżenia po stromych nieubitych terenach
Dzisiaj jest to nasza ostatnia noc w Chamonix. Oczywiście musieliśmy się godnie i hucznie pożegnać z tym rajem narciarskim.
Ale to już na pewno Ilonka opisze w swoim pożegnalnym wpisie.
2023.03.09 Chamonix, FR (dzień 6)
Słoneczko!!! Od samego rana dziś pojawiło się słoneczko. Straszyli, że popołudniu znów może padać więc trzeba było się szybko rano zebrać i ruszyć gdzieś. Aiguille du Midi było jedną z opcji ale niestety kolejka na sam szczyt była zamknięta ze względu na silne wiatry. Tam się wyjeżdża na 3,842 m (12,605 ft) więc wiatry pewnie są. Zwłaszcza, że Darek też pisał z gór, że trochę wieje.
Drugi pomysł był bardziej przyziemny. Kiedyś spacerując z mamą po miasteczku Argentiere zobaczyłyśmy ścieżkę w las z drogowskazami. Okazało się, że z miasteczka wychodzi całkiem fajna trasa w góry na punk widokowy La Pierre a Bosson.
Wychodzi się z samego dołu więc połowa szlaku była bez śniegu, przez las i w słoneczku. Na początku dość mocno podchodziło się do góry ale serpentyki ułatwiły zadanie. Cała trasa ma ok. 300 m (1tys ft) wzniesienia i 4km (2.5 mili). Taki fajny spacerek akurat przed obiadkiem. My podeszliśmy do tego, że pójdziemy dokąd dojdziemy bo spodziewałyśmy się, że wyżej może być troszkę śniegu.
Już dość szybko wyszłyśmy z lasu i jak tylko weszłyśmy na serpentynki to widoki były powalające. Otaczały nas przepiękne góry, słońce mocno świeciło więc w samych bluzeczkach można było wspinać się do góry.
Gdzieś w połowie trasy doszliśmy do rozgałęzienia szlaków. Jak będziemy chciały to jest możliwość zejścia inna trasą, do tego samego punktu wyjścia. To zawsze jest fajna opcja, żeby zobaczyć coś nowego. Póki co decydować nie trzeba tylko trzeba iść dalej przed siebie.
Niedługo za skrzyżowaniem szlaków zaczęło pojawiać się coraz więcej śniegu. My miałyśmy tylko raczki bo nie planowałyśmy się zapuszczać daleko. Zresztą po wczorajszych opadach śnieg był tak puszysty, że w sumie człowiek nawet się nie ślizgał a bardziej zapadał.
Po śladach widać było, że nie jesteśmy jedynymi którzy wybrali się na ten szlak. Szlak był dość przetarty a do tego 3 dziewczyny szły przed nami. Dość dobrze szły ale w pewnym momencie zawróciły. Wyglądały na lokalne i nawet ładnie mówiły po angielsku. Stwierdziły, że im wyżej tym gorsze warunki, i że one nie doszły do końca.
Hmmm.. dopóki słoneczko świeci i nie zapadamy się w śnieg to można iść. Niestety i my musieliśmy podjąć decyzję jak koleżanki. Mniej więcej zostało nam 1/5 jeszcze do przejścia ale szlak już nie był wytarty i śniegu było więcej tak że człowiek się pomału zapadał. Akurat ten odcinek szlaku nie dość, że był wyżej położony to jeszcze w cieniu więc śnieg tu się dłużej utrzymuje. Podjęłyśmy kolektywną decyzję, że może lepiej będzie zawrócić.
Potem spotkaliśmy jeszcze jedną Panią która najpierw nas minęła jak my schodziliśmy ale szybko nas dogoniła bo też zawróciła. No tak brakowało kogoś kto by przetarł ten szlak.
Na powrót wybrałyśmy inną trasę. Wiedziałyśmy, że obie trasy łączą się na dole a chciałyśmy spróbować coś innego. I rzeczywiście, trasa całkiem inna. Bardziej w lesie ale bez śniegu, szeroka, prawie jak dla koni. Też bardzo fajnie się szło a raczej zlatywało. Bo po tak szerokiej trasie prawie zbiegało się na dół.
Już prawie przy samym dole było rozgałęzienie szlaków. Zdziwiłam się, bo na jednym z drogowskazów pisało Le Tour a tam chłopaki właśnie dziś jeżdżą na nartach. Pisało, że można tam dojść w 40 minut. Większość załogi wybrała jednak domek… chyba ich troszkę zmęczyłam. No więc kontynuowałyśmy zbieganie na dół i już po paru minutach byłyśmy znów w miejscu z którego zaczynałyśmy nie tak dawno temu.
Jak wróciłyśmy do cywilizacji to postanowiliśmy obczaić gdzie by tu można było iść na kolację. Chcieliśmy zjeść kolację wszyscy razem. Ponieważ jesteśmy grupą ośmiu osobową to nie jest to łatwe zadanie. Do tego nikt z nas nie zna francuskiego. Do jednej knajpki zadzwoniliśmy ale niestety już mają full. No tak najlepsza w Argentiere to nie dziwne, że szybko się zapełniła.
Internet przyszedł nam z pomocą i znaleźliśmy coś co wyglądało ciekawie. I miało hamburgery. Jakoś po tym całym serowym tygodniu miałam ochotę na hamburgera… co prawda z serem no bo jak może być inaczej. Menu wyglądało dość apetycznie więc mieliśmy nadzieję, że każdy znajdzie coś dla siebie.
Rzeczywiście. Knajpa okazała się być w hotelu, i musieliśmy troszkę do niej przejść na drugą stronę miasta ale przynajmniej poznaliśmy inna stronę Chamonix. Taką bardziej hotelową. Natomiast sama restauracja całkiem fajna i jedzenie też przepyszne.
Hamburger jak to hamburger ale Paris-Brest było przepyszne. No tak Francja słynie z deserów. Nazwa deseru może się różnie kojarzyć. Ktoś (jak na przykład ja) kto nie do końca jest obeznany z językiem francuskim pomyśli, że deser ten oznacza pierś paryskiej kobiety. Nic bardziej mylnego. Deser ten został nazwany na cześć rajdu kolarskiego z Paryża do Brest. Wyścig kolarski z Paryża do Brest został ustanowiony w 1891 roku ale dopiero 19 lat później doczekał się upamiętnienia w postaci ciastka. Okrągłe ciasto z dziurką jest odpowiednikiem koła rowerowego, a dla lepszego smaku i prezencji wszystko wypełnione jest kremem migdałowym. Pychota!
My rowerów ze sobą nie mieliśmy więc musieliśmy czekać na autobus. Lepiej w restauracji niż na zimnie… tylko z tym czekaniem to jest tak, że autobus jeździ co godzinę więc jak się zagada człowiek to musi czekać znów godzinę. A jak już musi czekać godzinę to i kolejną butelkę wina zamówi. Na szczęście udało nam się jakoś bez większych opóźnień i czekania zdążyć na nocny autobus i nie musieliśmy myśleć o Planie B. Bo droga krzyżowa do Argentiere mogłaby być długa.
2023.03.08 Chamonix, FR (dzień 5)
Kolejny lodowcowy dzień, no ale jak może być inaczej w krainie lodowców. Mer de Glace czyli morze lodowcowe, to najdłuższy i największy lodowiec we Francji. W Alpach prześciga go tylko lodowiec Aletsch położony w Valais, Szwajcaria.
Mer de Glace jest utworzony na północnych stokach Mount Blanc i powstał przez połączenie dwóch lodowców (Leschaux i Tacul). To właśnie tu też schodzi najdłuższa trasa narciarska na świecie Valle de Blanche. Darek zjechał tą trasą jakieś 15 czy 17 lat temu. Teraz też miał ochotę ale niestety pogoda nie sprzyjała.
W XVII wieku lodowiec dochodził do wioski Chamonix. Teraz aby go podziwiać, trzeba wyjechać wysoko w góry kolejką zębatą. Tak też zrobiłyśmy. Pogoda nie była najlepsza ale szkoda tracić dnia jak już połowa naszych wakacji. Mieliśmy nadzieję, że pod lodowiec uda nam się dojść więc pogoda nie będzie miała takiego wpływu na widoczność z bliska.
Kolejka na Mer de Glace wyjeżdża co godzinę z dedykowanej stacji, bardzo blisko dworca głównego Chamonix. Wyjazd na górę trwa około 30 minut i po drodze można podziwiać piękne widoki na miasteczko…albo nic, jak się wjedzie w chmury.
Na szczycie jest taras widokowy z restauracją i nawet hotel. Kiedyś z Darkiem doszliśmy tu na nogach ze środkowej stacji na Aiguille du Midi. Wtedy widziałam lodowiec tylko z góry bo spieszyliśmy się na ostatnią kolejkę na dół. Dziś miałam nadzieję, że uda nam się zjechać gondolą na dół pod lodowiec i zobaczymy go z bliższa.
Niestety za względu na pogodę gondola była zamknięta i nie było opcji, żeby zjechać ani nawet podejść na dół. Szkoda. Mogliby chociaż zrobić jakąś trasę na dół gdzie można zejść na wypadek jak są wiatry i gondola nie może jeździć. Niestety, cała platforma i restauracja jest przebudowywana i nawet wejście na trasę, którą my z Darkiem lata temu zeszliśmy była zamknięta przez budowę.
Nie był to jednak stracony czas. Widok z góry i tak był przepiękny i można było podziwiać lód przebijający się przez pokłady śniegu. Chmury, świeży śnieg dodawały też klimatu całej otoczce. Kamienny budynek hotelu otoczony granitowymi górami, puszystym śniegiem i tajemniczą mgłą był ciekawym obiektem do fotografowania.
Nie pozostało nam nic innego jak pochodzić po okolicy, zaglądnąć do mini muzeum o lodowcach i wracać na dół. To właśnie w tym muzeum dowiedzieliśmy się, że najszybciej posuwające się lodowce są na Grenlandii. Wg. National Geographic lodowiec Jakobshavn na Grenlandii porusza się nawet 40 m na dzień. Grenlandia i Alaska ma też lodowce które najszybciej się topią. Chyba czas poważnie pomyśleć o wycieczce na Grenlandię.
Mer de Glace polecam latem. Jest tu dużo szlaków, które w zimie są mało przetarte. Natomiast w leci musi tu być pięknie a do tego chłód od lodowca i górskie powietrze sprawi, że letnie upały nie będą straszne.
My zjechałyśmy na dół i póki jeszcze nie padało pochodziłyśmy po Chamonix. Darek dziś jeździ sam na nartach, wszystkich innych wystraszyła pogoda. Jeździ jednak u nas w Argentiere więc spotkamy się z nim dopiero po nartach. My z mamą za to powłóczyłyśmy się po Chamonix omijając najbardziej turystyczne uliczki ale bynajmniej nie omijając sklepów z pysznymi serami i wędlinami… tak, takie wystawy przyciągały nas mocno.
Zaczynało niestety padać więc nie pozostało nic innego jak wskoczyć do jakiejś restauracji na coś serowego i winko. W końcu we Francji jesteśmy więc sery i wina to codziennie trzeba jeść. Chamonix jest w rejonie Savoy które słynie z produkcji win ale ma też oczywiście swoje specjały jeśli chodzi o dania. Jedną z takich regionalnych potraw jest Tartiflette Traditionnelle. Jest to nic innego jak zapiekanka z ziemniakami. Ziemniaki, cebula, boczek i lokalny ser reblochon. Proste a jakie dobre… i sycące. Tak właśnie zakończyłyśmy zwiedzanie. Potem było jeszcze więcej sera, jeszcze więcej wina, jeszcze więcej przyjaciół i jeszcze więcej śmiechu.
2023.03.07 Chamonix, FR (dzień 4)
Dzisiejszy dzień to petarda. Najładniejszy dzień na tym wyjeździe. I nie mówię tu o pogodzie, która też była piękna, mam na myśli przede wszystkim widoki.
Czyż nie jest pięknie? Dziś zaplanowaliśmy hike na lodowiec Argentiere. Początkowo mieliśmy w planie iść na Lac Blue, ale stwierdziliśmy, że może tam być ciężko ze śniegiem i będziemy musieli zawrócić. Wybraliśmy coś z większym prawdopodobieństwem zdobycia i nie wiem czy nie ładniejszego.
Darek odkrył lodowiec wczoraj i stwierdził, że ma plan jak tam dojść. Ja tak czasem z rezerwą podchodzę do Darka planów bo obawiam się, że nie podołam ale jednocześnie wiem, że jak on znajdzie szlak to będzie przepięknie. Tak więc założyłam raki i ruszylam do góry.
Najpierw szliśmy bokiem trasy narciarskiej. W Europie nikt się nie pyta czy masz przepustkę na chodzenie. Tutaj wychodzą z założenia, że góry są dla każdego i tylko na wyciągi potrzebujesz bilet. A jak nie używasz wyciągów tylko własne nogi to czemu masz płacić. Mam nadzieję, że tego Europa nie zmieni choć nigdy nie wiadomo bo coraz więcej uczą się od Amerykanów.
Idąc do góry spotkaliśmy trochę ludzi, którzy szli do góry ale na nartach. Ma to sens bo wtedy do góry idziesz ale już na dół masz szybciej bo zjeżdżasz. Problem pojawia się tylko jak chcesz wejść w jakieś nie równe tereny bo wtedy w nartach już ciężej jest iść pod górę.
Trasą narciarską szło się fajnie. Równomiernie do góry. Chociaż widoki były takie sobie. Dopiero jak zeszliśmy z trasy w las (tu już narciarzy prawie wogóle nie było) to zaczęły się widoki. No wiadomo, byliśmy też wyżej. Początkowo szliśmy w kierunku schroniska. Trasa prowadziła zig-zakami, choć przykryta śniegiem nie zawsze była łatwa do znalezienia.
Do góry wspinaliśmy się zboczem które nie jest oficjalną trasą narciarską ale ponieważ ma połączenie z dolną bazą resortu to jest odwiedzane przez narciarzy szukających ciekawych tras off-piste. Darek oczywiście tędy zjechał ale teraz poznawaliśmy trasę z punktu widzenia łazika. I co zdecydowaliśmy… chodzenie po muldach nie jest fajne.
Około 2h zajęło nam dojście do schroniska. Ciekawie położone schronisko na zboczu gór musi tętnić życiem w lecie. Teraz też podobno było otwarte i po ilości nart przed budynkiem można twierdzić, że tak własnie było. Dla nas jednak za ładne było słoneczko, żeby się gdzieś chować po budynku więc siedliśmy na zewnątrz i zjedliśmy drugie śniadanie czyli pain au chocolate, croissant z czekoladą.
Najstromsze podjeście mieliśmy za sobą. Do lodowca pozostało nam może jeszcze jakieś 20 min na nogach. Z początku nie wiedziałam czego się spodziewać ale dość szybko z daleka zobaczyłam lodowiec i wiedziałam, że będzie pięknie. Rzeczywiście było. Podchodziliśmy trasą i widzieliśmy te ogromne ściany lodowe, poprzecinane, troszkę obłupane, ale przede wszystkim niesamowicie niebieskie… piękne.
Do tego miejsca można dojechać na nartach. Ale skoro my nart nie mamy, a raki dają nam większą swobodę poruszania się to ruszyliśmy wyżej. Wyżej było jeszcze piękniej. Nie spodziewałam się, że uda nam się podejść tak blisko lodowca. Wiedziałam, że ten rejon Alp ma dużo lodowców ale spodziewałam się, że będą daleko, zasypane śniegiem albo brudne. A tu czyste piękno.
Brakowało tylko ławeczki, żeby usiąść z piwkiem i podziwiać widok. Nie bardzo też było jak usiąść tam na śniegu więc przerwę zrobiliśmy troszkę dalej z widokiem na piękne góry. Też pięknie.
Niestety pogoda zaczynała się psuć. Coraz częściej chmury zasłaniały słońce i robiło się chłodno. No tak dziś ma się załamać pogoda. Koniec słonecznych dni za to ma spaść świeży śnieg więc i narciarze i lodowce będą się cieszyć.
Dlaczego lodowce? Podobno dla lodowców najgorsze jest brak opadów śniegu. Wiadomo ocieplenie klimatu wpływa na mniej opadów śniegu ale sama temperatura nie niszczy lodowców tak jak brak śniegu. Śnieg bowiem działa jak koc i chroni lodowiec przed bezpośrednim działaniem promieni słonecznych (topieniem). Duże pokłady śniegu tworzą też nowe warstwy lodowca przez co lodowiec się buduje. Skoro jest mało opadów śniegu to lodowce szybciej się topią a co za tym idzie, ziemia się ociepla.
Fajnie tak siedzieć w górach, w ciszy i spokoju i podziwiać widoki. Niestety od siedzenia na śniegu i zachmurzonego nieba robiło się troszkę chłodno. A do tego narciarze z naszej ekipy już kusili piwkiem w restauracji przy stoku. No więc zebraliśmy się i zeszliśmy do połowy trasy spotkać się z nimi.
Zejście a do tego po trasach narciarskich należy do łatwych więc prawie zbiegliśmy pod kolejki gdzie już przyjaciele czekali na nas z mnóstwem opowieści i zimnym piwkiem. Siedziało się fajnie ale wiedząc, że przed nami jeszcze jakieś 500-600 metrów do zejścia postanowiliśmy przenieść imprezę na dół. Zawsze to potem bliżej do domku.
Schodzenie było monotonne, nie da się ukryć. Z jendej strony człowiek się cieszy, że ma z górki na pazurki a z drugiej to schodzenie stromo na dół też potrafi być męczące. Ale zarówno wyjście jak i zejście jest częścią hiku więc nie można narzekać. Za to na dole czekała na nas nagroda w postaci pizzy. Zasłużyliśmy. Wydawało się niby nic ale tak naprawdę odwaliliśmy kawał dobrej roboty. Wyszliśmy (i zeszliśmy) ponad tysiąc metrów (3500 ft). A wszystko przed południem… no dobra amerykańskim południem bo GPS ma NY strefę czasową.
Zaczynało sypać coraz bardziej. Robiło się szarawo, mokrawo i coraz zimniej. Nie pozostało więc nic innego jak ciepły prysznic i wspominanie dnia oglądając zdjęcia. Każdy opowiadał wrażenia ze swojego dnia. My z lodowca, inni z nart a jeszcze inna część ekipy z wycieczki do Aosty. Ten dzień długo pozostanie w mojej pamięci… zresztą lodowców się nie zapomina. Jak można zapomnieć taki widok!
2023.03.05-06 Chamonix, FR (narty część 1)
Czy jest jakaś miejscowość na Ziemi która bardziej kojarzy się z nartami niż Chamonix? Myślę, że prawie każdy narciarz który coś tam o nartach wie i stara się podróżować do resortów narciarskich słyszał o Chamonix. Wielu odwiedziło ten resort albo ma go na liście. No bo jak tu nie przyjechać jak jest tak pięknie!
Sławę zawdzięcza pierwszej zimowej olimpiadzie w 1924, a także ekstremalnie trudnymi trasami narciarskimi. Chyba nie ma miejsca na Ziemi gdzie jest tak bardzo skoncentrowana ilość bardzo trudnych zjazdów. Mowa tu o rejonie Vallée Blanche czy o lodowcach wokół Grands Montets.
Miasto Chamonix samo w sobie też jest atrakcją turystyczną z zabytkami, muzeami, barami i wieloma restauracjami w których czasami ciężko zjeść jak się nie ma rezerwacji. Rezerwacje nie są wymagane, ale polecam być wcześniej to znacznie zwiększa możliwość dostania stolika. Zwłaszcza w zimowym albo letnim sezonie.
Jest to mój piąty pobyt w Chamonix, drugi zimą. Na nartach byłem tutaj kilkanaście lat temu. Zjechałem wtedy słynnymi lodowcami Vallée Blanche i Argientère z Grands Montets z przewodnikiem.
Tym razem nie planuję brać przewodników. Jak pogoda będzie ok, lodowce bezpieczne i niskie zagrożenie lawinowe to może gdzieś wyjdę i ciekawymi trasami zjadę. Ogólnie przez pięć narciarskich dni (tyle mam na moim bilecie, Ikon pass) będę starał się zwiedzić jak najwięcej rejonów.
Rejon Chamonix ma wiele terenów narciarskich. Z czego można wyróżnić pięć. Valée Blanche, Grands Montets, Brévent, Flégère i Le Tour.
Reszta znajduje się na niższych terenach, gdzie może być problem ze śniegiem, albo brak ciekawych zjazdów i ogólnie nudno.
Niestety żadne z tych resortów poza Brévent i Flégère nie są połączone wyciągami. Trzeba zjechać na dół i przenieść się do innego resortu za pomocą samochodu, autobusu lub pociągu.
Ogólnie nie ma z tym większego problemu, bo wszystkie te rejony są na tyle duże, że spokojnie przez cały dzień jest co robić i nie trzeba nigdzie jechać. Następnego dnia można wsiąść do pociągu i podjechać w inny rejon.
Samochód do niczego w rejonie Chamonix nie jest potrzebny. Komunikacja publiczna jest dobrze rozwiązana. Autobusy lub pociągi rozwożą narciarzy po całej dolinie. Myśmy mieszkali w Argentiere. Jest to mała miejscowość położona parę wiosek w górę doliny od Chamonix. Zaraz przy resorcie Grands Montets. 7-8 minut na nogach i już mogłem wsiąść do gondoli i jechać w góry. Jak chciałem pojechać do innego resortu to przystanek autobusowy albo pociąg był 2 minuty na nogach od hotelu.
Duże góry to niestety zmienna pogoda. Ogólnie miałem szczęście do pogody, ale czasami musiałem zmieniać plany. Wiatr, mgła czy zagrożenie lawinowe było na tyle duże, że wyciągi były zamykane i albo trzeba było jeździć na dole, albo siedzieć w barach.
W pierwszy dzień jeździłem w Argèntiere na Grands Montets. Miałem świetną pogodę z niestety nie za dużą ilością śniegu. Alpy już od paru lat borykają się z brakiem śniegu. Nie odbierajcie mnie źle, dalej wszystko było otwarte (nawet zjazd na sam dół), ale było twardo. Na trasach był zmarznięty śnieg albo lód. Poza trasami było lepiej, chociaż duże i twarde muldy czasami utrudniały jazdę.
Dopiero gdzieś dalej od ubitych tras zaczynało się robić ciekawiej. Grands Montets ma północne stoki. W związku z tym słońce tak bardzo nie topi śniegu i można znaleźć puch nawet parę dni po opadach.
Ten rejon jest jednym z trudniejszych terenów w Chamonix (poza Valée Blanche). Nie polecam go początkującym ani średnio jeżdżącym narciarzom. Posiada wąskie, strome trasy i ogromne przestrzenie gdzie jednak żeby w pełni je wykorzystać i zwiedzić trzeba mieć umiejętności narciarskiem na wyższym poziomie.
Pogodę miałem słoneczną, bez wiatru. W pięcio-stopniowej skali zagrożenia lawinowego było jeden, więc nic tylko jeździć non-stop. Tak też było. Używałem pierwszego dnia na maxa. Prawie…
Na sam szczyt Grands Montets jest kolejka linowa. Niestety w 2018 się spaliła i jak dotąd jej nie odbudowali. Ponoć są plany, że na następny sezon ma być nowa, szybka i na dwóch linach (żeby mogła jechać podczas dużego wiatru). Miejmy nadzieję, że ją zbudują bo z samej góry są piękne tereny do zjadu z tyłu po lodowcu.
Jak narazie jedyną możliwością dostania się na szczyt jest hike z górnej stacji krzesełek albo gondoli. Ponoć 45-60 minut do góry. Dużo ludzi to robi, ale trzeba mieć narty do chodzenia po górach albo raki. Raki mam, ale nie przy sobie. Zostawiłem je w hotelu. Nie przypuszczałem, że bedą mi potrzebne w pierwszy dzień. Przyjechałem tu z rakami parę dni później ale znowu pogoda nie była ciekawa. Wiatr, chmury i zagrożenie lawinowe trzeciego stopnia. Nie ma co ryzykować.
Natomiast z górnej stacji krzesełek La’Hersre można skręcić w lewo, minąć ostrzeżenia, że dalej jest trudno i nic nie jest ubijane, dojechać do skał i prosto w dół.
Jedne z lepszych terenów dla zaawansowanych narciarzy. Trzymać się blisko skał a można nawet tydzień po opadach śniegu znaleźć puch, albo lodowiec. Tak, lodowiec!
Trzeba tylko wystarczająco długo jechać koło skał i nie bać się, że się oddala od głównej części resortu.
Piękny jest lodowiec Argentiere, prawda?
Oczywiście z tego miejsca nie da się już wrócić do głównej części resortu. Trzeba zjechać na sam dół. Zjazd jest bardzo stromy i zmuldzony, albo porośnięty krzakami.
Po drodze mija się schronisko Chalet Refuge de Lognan, w którym można odpocząć albo się posilić. Dojazd do schroniska jest w miarę łatwy. Natomiast powrót do resortu wymaga trochę wysiłku. Albo podchodzisz łatwą trasą lekko do góry i znajdujesz się w rejonie górnych wyciągów, albo zjeżdżasz prosto na dół. Ten zjazd wymaga „trochę” umiejętności.
Jeździłem, aż do zamknięcia wyciągów, czyli do godziny 17.
Tego dnia miałem też niezaciekawą przygodę. Prawie zgubiłem kask z goglami na przerwie.
Usiadłem sobie w słoneczku na stoku, podziwiałem widoki i jadłem kanapkę. Przypadkowo robiąc zdjęcie potknąłem się i kopnąłem kask, który poleciał prosto na dół.
Na dół był spory kawałek. Ubrałem narty i ruszyłem na jego poszukiwanie. W miarę szybko znalazłem szkło od gogli ale po kasku ani śladu. Teren stawał się coraz to stromszy i niebezpieczny.
Nie dało się dalej jechać. Musiałem lasem objechać to urwisko i z dołu próbować szukać kasku. Wypatrzyłem go, ale niestety zawisł na jakiś patykach. Podejście z dołu w tym głębokim śniegu urwiskiem do góry nie należało do łatwych.
Trwało to 45-60 minut. Tak spocony i wycieńczony to dawno nie byłem. Oczywiście w tym czasie nikt tędy nie jechał. Na koniec musiałem jeszcze podchodzić do wyciągu, bo już za nisko zjechałem. Przygoda, przygoda… która się dobrze zakończyła. Zaoszczędziłem $400-500 i jutro rano mogę iść prosto na narty a nie do sklepów szukać kasku i gogli.
Dzisiaj wieczorem dołączyła do nas druga część grupy, więc następnego ranka ruszyliśmy wszyscy autobusem w dół doliny do Fleégère.
Brévent i Flégère tworzą główną cześć narciarką w Chamonix i są połączone w górach za pomocą kolejki linowej.
Są to południowe stoki, więc śnieg nie zawsze jest tutaj idealny i często na dół trzeba zjechać gondolami.
Pogoda na dzisiaj też była super. Słonecznie i bez wiatru. Rano stoki były zmrożone i twarde, ale słoneczko z tym lodem szybko sobie poradziło i już gdzieś koło 11 rano było miękko.
Nie ma tutaj może tak ekstremalnych stoków jak w Grands Montets ale też można coś znaleźć.
Wyciąg krzesełkowy Index wyjeżdża wysoko, a jak się chce jeszcze wyżej to jest orczyk. Oczywiście nie brakowało na górze mocnych i odważnych co wpinali się jeszcze wyżej. Dzisiaj zagrożenie lawinowe jest na poziomie 1, więc na pewno jest frajda zlecieć z samego szczytu.
Rano próbowaliśmy parę razy wyjechać z tras, ale było jeszcze za wcześnie i wszystko było zmrożone. Dopiero tak gdzieś od 11-11:30 słońce było na tyle mocne, że roztopiło lód i jazda tam stawała się miękka i przyjemna.
Jeżdżenie w słońcu po stromych i nieubitych stokach jest bardzo męczące. Częstsze przerwy musiały być wprowadzone.
Około południa wzięliśmy kolejkę Liaison i przejechaliśmy do Le Brévent. Jest to resort który znajduje się najbliżej Chamonix z którego można też tu wyjechać gondolą Planpraz.
Tutaj czekała na nas nie-narciarska część grupy i już wszyscy w osiem osób wyjechaliśmy kolejką górską na Le Brévent, 2,525m.
Mimo, że zjazd stąd został zamknięty ze względu na brak śniegu to i tak warto było tu wyjechać. Ze szczytu rozciągają się chyba jedna z najładniejszych widoków na przepiękne pasmo górskie po drugiej stronie doliny Chamonix.
Takie szczyty jak Mount Blanc czy Aiguille Du Midi. są na „wyciągnięcie ręki”.
Zjechaliśmy kolejką do głównej części resortu (Planpraz, 2000m), odpoczęliśmy wszyscy przy piwku i jeździliśmy tutaj prawie do końca dnia. Na nasłonecznionych stokach śnieg stawał się coraz to cięższy i mokry, albo go w ogóle nie było
Dla urozmaicenia na stokach gdzie słońce nie świeciło dalej można było znaleźć zmrożone odcinki.
Ogólnie było ciekawie i różnorodnie. Widoki były tak cudne, że każdy często stawał i je podziwiał.
Na koniec dnia zjechaliśmy gondolą prosto do Chamonix i tam na wysokości 1,035 metrów zakończyliśmy dzień.
W lokalnych knajpeczkach planowaliśmy kolejne dni. Zostało nam jeszcze 3 dni narciarskie, więc trzeba je na maxa wykorzystać.
2023.03.06 Chamonix, FR (dzień 3)
Straszą. Pogoda nas straszy. Straszy, że od środy a właściwie to od wtorku wieczór idzie jakaś śnieżyca i będzie padać do końca tygodnia. Wszyscy mieliśmy nadzieję na słoneczne dni i podziwianie widoków a tu pogoda może nam trochę pokrzyżować plany.
Dlatego korzystamy póki możemy a potem będziemy się zastanawiać co robić z czasem. Dziś ekipa podzieliła się na babską i męską. Mężczyźni poszli na narty a kobiety postanowiły ich odwiedzić na szczycie Brevent. Ze szczytu Breven jest piękny widok na północne stoki i najwyższe szczty górskie takie jak Mt. Blanc czy Aiguille du Midi.
Chłopaki do Breven miały trochę do przejechania dlatego my rano spokojnie pospacerowałyśmy po miasteczku ale zbliżając się w kierunku wyciągu. Co mnie zaskoczyło to to, że kolejka nie do końca wyjeżdża z miasteczka. A jeszcze bardziej, że przy kolejce w sumie nie ma za wiele życia.
W Chamonix w samym centrum (to znaczy paru uliczkach blisko dworca głównego) coś się dzieje. Natomiast przy samych wyciagach to jakoś nie ma restauracji, sklepów itp. Zresztą samo dojście do wyciągu było dość pod górę co dla narciarzy nie jest najlepszym rozwiązaniem.
Przed kolejką na szczyt Breven (2525 m) można spotkać bardzo ciekawych ludzi ponieważ właśnie z tego szczytu bardzo popularne są zloty na paralotniach. Podobno Chamonix ma idealne warunki do uprawiania tego sportu. Paralotniarzy często widywałam również w innych resortach europejskich ale w Chamonix zdecydowanie jest ich najwięcej. Można wykupić sobie lot z instruktorem. Leci się w dwie osoby i można wybrać jeden z trzech poziomów trudności. Łatwy, średni który różni się tylko czasem spędzonym w powietrzu i zaawansowany który dodatkowo zapewnia ci różne fikołki itp. Jak stałam na dole kupując bilety to właśnie jeden chłopaczek opowiadał koledze, że nie wiedział na co się godzi ale jak się instruktor spytał czy chce fikołki i obroty to on odpowiedział „jasne, czemu nie?”. Po paru sekundach już krzyczał „proszę przestań” bo jak tu się człowiek zgodzi na fikołki to nie ma lekko.
Na Breven wyjeżdża się dwoma kolejkami. Najpierw gondolą do połowy a potem kolejką linową nad przepaścią. W połowie spotkaliśmy się z chłopakami i już wszyscy razem ruszyliśmy na sam szczyt. Darek miał nadzieję, że zjedzie na nartach z samej góry ale niestety zamknęli mu trasę i musiał narty zostawić przy drugiej kolejce. Z samego szczytu Breven można zjeźdżać ale tylko przy dobrych warunkach i dużej ilości śniegu. Trasa jest dość stroma ale bardzo dobrzy narciarze dają radę. Na samym Breven nie ma za wiele. Szczyt jest wąski i skalisty więc zrobili tylko platformę widokową z której można oglądać Mt. Blanc i inne szczyty alpejskie. Jest też restauracja ale nie było za bardzo stolików wolnych, zwłaszcza na grupę 8 osobową. Słoneczko jednak ładnie świeciło, widoki zapierały dech w piersiach i prawie wogóle nie wiało. Trochę czasu spędziliśmy na górze podziwiając widoki i pstrykając zdjęcia.
Na lunch jednak zjechaliśmy do połowy góry. Tam już jest większy wybór miejscówek a widoki też piękne.
Przerwa na piwko i kanapki z plecaka musiała być. W Chamonix jest mniej knajp przy stokach niż w Zermat. Myślę, że po części dlatego, że w Zermatt domki i wioski wchodzą wysoko w góry. W Chamonix góry są bardziej strome i pewnie wioski w górach są mniej praktyczne. W Chamonix jest też mniej tras na łazików które przeplatają się ze stokami narciarskimi i w związku z tym jest mniej też restaruacji. Wszyskto co jest w górach to albo schroniska górskie albo restauracje przy głównych stacjach kolejek, głównie górnych stacjach.
Po przerwie na lunch chłopaki ruszyły na stoki, żeby korzystać ze słońca póki jest a my z dziewczynami na dół na jakieś zakupy. Zakupy zakupami ale przerwa na kawkę i ciacho też musiała być.
Francja przecież słynie z wyrobów cukierniczych. Każdy wybrał sobie inne ciasto ale każde było pyszne. Od czekoladowych po malinowe, mango czy deser Mt. Blanc (ciasto migdałowe i bita śmietana). Pychota!
Zbliżała się czwarta po południu i chłopaki zjechali już z gór. Zanim słońce zajdzie chcieliśmy jeszcze wypić piwko na zewnątrz. Udało nam się znaleźć knajpkę i podziwiająć zachód słońca w górach relaksowaliśmy się przy winku/piwku i wspominaliśmy cudowny dzień.
2023.03.05 Chamonix, FR (dzień 2)
Nowy dzień, nowe przygody we Francuskim świecie. Przygody mamy, nie da się ukryć i zdecydowanie nawet po latach Francuzi nadal z angielskim maja na bakier. Ale te widoki ... One wynagradzają wszystko.
Dziś w końcu odespaliśmy dwie poprzednie noce i nawet udało się przespać całą noc bez jet-laga. To już nasz 3 raz pod rząd w Europie bez jet-laga. Jednak drzemki popołudniowe zaraz po wylądowaniu pomagają się przestawić. Dodatkowo energii dodał nam lokalny jogurt (kasztanowy) z granolą. Chyba tylko we Francji są jogurty kasztanowe.
Darek oczywiście ruszył szukać śniegu. Na dole nie wiele go jest. Nawet czasem ciężko zjechać do samego dołu. Miejmy nadzieję, że w górach jest lepiej. Chamonix nie ma za dużo tras ale za to ma potężne tereny off-piste czyli poza trasami. Tam jeździ się lepiej bo trasy nie są ubite i przestrzenie pozwalają się fajnie pobawić.
My z rodzicami uderzyliśmy na "miasto" to znaczy wzięliśmy pociąg z Argentiere gdzie śpimy do Chamonix gdzie podobo jest serce tego resortu.
Dolina Chamonix i jej lodowce zostaly odkryte w 1741 roku przez dwóch Anglików. Pierwszy dom gościnny został otwarty w 1770 roku. Natomiast pierwszy luksusowy hotel został otwarty w 1816 roku. W XVIII wieku głównymi turystami byli wspinacze górscy, których przyciągał Mt. Blanc.
Szczyt Mont Blanc pierwszy raz został zdobyty w 1786 roku przez dwóch lokalnych górołazów, Paccard i Balmat. Ich pomniki stoją w centrum Chamonix i oczywiście zwrócone są w kierunku tej potężnej góry.
Chamonix jednak najbardziej rozbudowało się w XX wieku. W 1901 otwarta została linia kolejowa łącząca Genewę z Chamonix co ułatwiło transport turystów latem i przede wszystkim zimą. Wozami konnymi ciężko by było dojechać tu zimą. Góry, lodowce przyciągały turystów tu od lat. Aż do tego stopnia, że w 1924 odbyły się tu pierwsze zimowe igrzyska olympijskie. Pierwsze w ogóle na całym świecie.
Chamonix dalej ma swoją sławę, historię i zdecydowanie jest taką miejscowością którą prawie każdy chce odwiedzić. A jak tu sprawa wygląda z nartami? Darek mówi, że „Ski if you can” (jeździj jeśli potrafisz). Chamonix jest historycznym miejscem gdzie lokalni w szopach przy domu robili swoje własne narty. Tutaj ludzie jeźdżą na nartach z dziada pradziada a narciarstwo jest wpisane w kulturę i dziedzictwo. Dlatego Chamonix jest takie trochę staromodne. Oczywiście ma sklepy z markowym sprzętem, restauracje gdzie kelnerzy serwują posiłki w muszkch. Ale ma też lokalne sklepy gdzie każdy się zna i przedewszystkim niesamowite tereny i schroniska w górach które dostępne są tylko dla zaawansowanych narciarzy.
My poszwędaliśmy się po miasteczku i wróciliśmy do hotelu. Dziś dojeźdża do nas kolejna część wycieczki więc chcieliśmy ich jakoś przywitać. Mieliśmy ochotę iść do pobliskiej restauracji na apres ski ale okazało się, że zamknięta. Dopiero na kolację udało nam się tam zajść. Dlatego apres ski musiało się ograniczyć do piwka na balkonie. No i dobrze. W słoneczku, z pięknym widokiem na góry. Czego chcieć więcej.
Jak już wszyscy dojechali do hotelu, ogarnęli się itp to poszliśmy szukać miejsca na kolację. Jest nas grupa 8 osób więc obawialiśmy się, że nigdzie nie dostaniemy miejsca. Chciałam zarezerwować telefonicznie ale niestety na moje pytanie czy Pani mówi po Angielsku usłyszałam tylko „non” (nie). No to jak nie to nie, żadnego „przepraszam ale nie”, „chwileczka” i zawołanie kogoś kto mówi. Nic... poprostu tylko „Non”. No więc bez rezerwacji na chybił trafił poszliśmy do restauracji Le Dahu. I nawet udało nam się dostać stolik.
Nie bardzo wiedziałam co dostanę zamawiając palony na ogniu rump-steak. Okazało się, że jest to trochę wersja zrób to sam. Dostaliśmy piecyk z węglem i grilem, surowe mięso i długie widelce do pieczenia mięsa. Ciekawe i smaczne nie można powiedzieć. Ale ciepło od tego było niesamowite. Aż butelki z winem musieliśmy przestawiać bo się gotowało.
Po pysznej kolacji rozeszliśmy się do pokoii. Znajomi byli zmęczeni podróżą a my też mieliśmy parę spraw do ogarnięcia jak na przykład zaplanowanie kolejnego dnia. Przecież nie ma czasu na leniuchowanie.
2023.03.03-04 Chamonix, FR (dzień 1)
1st world problem (problemy pierwszego świata)... Czy jechać wcześniej na wakacje i wylecieć już o 5 w południe, żeby jak najwcześniej wylądować i mieć cały dzień przed sobą w destynacji. Czy jednak wylecieć później, przespać się w samolocie i wylądować później ale bardziej wypoczętym...
Co myśmy wybrali? Oczywiście więcej godzin we Francji, ze zmęczeniem coś wymyślimy. Tak więc, Piątek, godzina druga po południu a my w taksówce na JFK. Tym razem lecimy Air France. Jest on zrzeszony z Deltą więc nadal punkty, statusy itp zaliczone. Jednak ponieważ samolot jest obsługiwany przez Air France to lecimy z innego terminalu i mamy troszkę inne doświadczenie niż to u Delty. Co zrobili źle a co dobrze?
Nadawanie bagaży ogólnie poszło sprawnie, przejście przez bramki? Masakra. No może nie totalna masakra ale nie ogarnęli tego. Nie mieli TSA Pre, dali nas na specjalną linię ale tam znów się co jakiś czas wpychali ludzie z pierwszej klasy którzy byli bez kolejek. Tak więc całe security nie poszło najszybciej ale na szczęście myśmy się z tym liczyli i nie przyjechaliśmy na styk. Tak więc minus za bramki ale plus za lounge.
Pomału obrażamy się na Priority Pass. Coraz częściej jak chcemy wejść słyszymy, że nie wolno, że nie ma już dla nas miejsc itp. Nie dziwię się, że ludzie wyrabiają karty z benefitem lounge ale to nie powinno być tak że każdy może i nagle jest jakaś niesamowita ilość ludzi i jak są popularne dni lotów to nie da się skorzystać z Priority Pass. Olaliśmy więc ich i poszliśmy prosto do lounge Air France. Jako, że mam status platinium to lounge partnerskich lini jak Air France czy KLM mam za darmo. Uratowało już nas to w zeszłym roku w Amsterdamie i uratowało teraz. Obiadek z przepysznym deserem i szampanem był na koszt Air France. A całkiem dobry był trzeba im przyznać.
Ostatni plus Air France dostał za samolot a szczegółnie za klasę premium economy. Muszę przyznać, że było to najlepiej wyprfilowane siedzenie w tego typu klasie jakim kiedy kolwiek leciałam. Dość mocno się rozkładało a do tego było jakoś tak fajnie wyprofilowane. Szkoda tylko, że jak samolot ma wylot o 6 wieczór to wcale się nie chce spać. Jak już nam się zachciało spać to podawali śniadanie i nic ze spania.
Może godzinkę się przespaliśmy. I to właśnie jest problem ludzi którym się w głowie przewraca. Zamiast cieszyć się, że wogółe mogą lecieć, to oni narzekają, że samolot za wcześnie, albo za późno, albo nie z tego lotniska… tak piszę też o sobie. Czasem za duży wybór wcale nie jest zdrowy.
Lot był dość krótki. Około 6.5h. Wczesnym rankiem akurat jak słońce wschodziło wylądowaliśmy w Paryżu. Oczywiście musiał na śniadanie polecieć croissant czekoladowy. Na szczęście przesiadkę mieliśmy dość krótką, 2h. Wystarczającą aby zjeść croissant, przejść przez odprawę paszportową, oczywiście znów musieliśmy dać bagaże na prześwietlenie.
Godzinka już mniej wypasionym samolotem i wylądowaliśmy w Genewie. Takie bogate miasto, Szwajcaria itp... to spodziewałam się czegoś dość wypasionego. Wiedziałam, że jest to małe lotnisko ale spodziewałam się, że wszystko będzie chodzić jak w szwajcarskim zegarku. Pierwsze zdziwienie było ze stroną Francuską vs. Szwajcarską. Na lotnisku w Genwie są dwie strefy. Francuska i Szwajcarska. Wyszliśmy z samolotu, widzimy karuzelę z bagażami, pisze, że z lotu z Paryża więc stoimy. Ale karuzela dość mała więc zaczęliśmy się zastanawiać gdzie narty wyjadą. Darek poszedł do Pana z obsługi a Pan na to... a gdzie Pan jedzie po lotnisku. Darek na maksa zaskoczony, a co go to interesuje? Przecież on się pytał gdzie wyjeżdżają bagaże więc co do tego mają jego plany później.
Rozwiązaliśmy zagadkę. Czytając napisy, kojarząc fakty doszliśmy do wniosku, że rzeczywiście my powinniśmy zjechać poziom niżej i tam będą nasze wszystkie walizki. Ponieważ samolot jest z Paryża to jak się ląduje w Genewie to można użyć wyjśćia Francja. Dzięki temu podróż jest jako krajowy lot a co za tym idzie nie ma żadnych restrykcji dotyczących przewożenia towarów między krajami. Dla nas to bez róźnicy ale jak ktoś chce przewieźć skrzyneczki wina z Paryża to lepiej mu wylądować po stronie Francuskiej.
Podróże kształcą, tak mówią. No więc my też zaczęliśmy rozkminiać te zagadki no i doszliśmy o co tu chodzi. Ogarnęliśmy Francuską i Szwajcarską stronę, zeszliśmy na dół bo my skrzyneczek wina nie mieliśmy i nawet w miarę szybko odebraliśmy bagaże. Dobra to w drogę... ha... nie tak łatwo. Kolejny punkt. Wypożyczalnia samochodów. Jak już ją znaleźliśmy to była taka kolejka, że stwierdziliśmy, że to nie dla nas. My kolejek nie lubimy. Wzieliśmy autobus, pojechaliśmy prosto na parking i stwierdziliśmy, że tam się coś wymyśli. Na szczęście udało się wymyśleć, i dostaliśmy VW Passat. Moja pierwsza reakacja była, jak my się mamy do tego zmieścić, druga, że może i lepiej bo w sumie większym po tych wąskich uliczkach i na małych parkingach nie będzie ciekawie. No a trzecia reakacja była – kto jak kto ale ja muszę zmieścić te wszystkie bagaże i co? Zmieściłam.
Ufff... ok, mamy wszystkich, bagaże zapakowane, czas ruszyć w górki. GPS ustawiony więc widoki można podziwiać. Droga poszła dość sprawnie. Budynek (hotel) też w miarę szybko znaleźliśmy. No idzie jak po maśle. Do czasu... do czasu aż weszłam do budynku a tam niby jest recepcja ale na recepcji nie ma nikogo. I wogóle to pisze, że recepcja to w sumie nie czynna. To znaczy to bardziej wywnisokowałam po wszystkich QR kodach i innych naklejkach bo ja Francuskiego nie znam a tam oczywiście wszystko po Francusku. W końcu znalazłam jakąś panią, pytam się gdzie tu mogę się zameldować a ona, żebym e-maile czytałam. Kto w dzisiejszych czasach maile czyta... tyle się ich dostaje, że czyta się tylko pierwsze zdanie czy rezerwacja jest potwierdzona i czy samolot nie jest odwołany. Resztę się olewa.
W naszym przypadku okazało się, że klucze są do odbioru 2 minuty od hotelu (nie tak źle) ale jak przystało na Europę to przerwa musi być i biuro nie jest czynne od 12 – 14. Ehhh.. kochamy tą Europę. Prawda jest taka, że jak się przyzwyczaich, że w Stanach wszystko jest dostępne 24h na dobę, że ludzie ogólnie sobie ufają a tam gdzie nie ufają to ubezpieczenie pokryje, gdzie każdy każdego rozumie a technologia jest w miarę dostępna to ciężko jest przestawić się na Francuskie warunki gdzie technologia kuleje, język angielski tym bardziej. Nie mówiąc już o gościnności.
No nic... oni przerwa to my też. Poszliśmy na pizze i piwko, żeby przeczekać, aż znów otworzą biuro.
Klucze mamy (oczywiście tylko jedno), parking mamy, lokum na najbliższy tydzień mamy. Kolejny przystanek zakupy. Też w miarę udało nam się załatwić. Po tym wszystkim, po tym całym maratonie padliśmy. Tak nam się na stojąco zamykały oczy, że poleciała drzemka. A po drzemce co... jak to co? Sery.....
Na kolację nie szukaliśmy miejsca daleko. Poszliśmy do pierwszej restauracji którą widzieliśmy z okien. Było pysznie. Sery, polędwice, ryby. Wszystko przepyszne. No i wino super tanie.
Fajnie się siedziało, i siedziałoby się dłużej ale już zamykali. Tak więc wróciliśmy do domku ale i tak każdy szybko padł. Podróż jest zawsze męcząca ale niestety konieczna jak chce się odwiedzać i odkrywać inne miejsca poza własnym ogródkiem.
2018.09.25 Paryż, Francja (dzień 4)
Wszystko co dobre szybko się kończy i pora wracać do domku. Z hotelu musieliśmy wymeldować się wcześnie rano więc ze spania nici – trzeba się zadowolić kawką, śniadankiem i ruszyć w drogę. Bagaże zostawiliśmy w hotelu i wzdłuż rzeki Sekwany poszliśmy w kierunku Katedry Notre Dame.
Katedra położona jest na wyspie ale można spokojnie dojechać tam metrem albo przejść mostem. Jest to chyba mój ulubiony zabytek Paryża, szczególnie potworki na dachu katedry. Do katedry można wejść za darmo ale kolejka jest niesamowita, można też wyjechać na górę ale trzeba się wcześniej zarejestrować na właściwą godzinę. My byliśmy tam w miarę wcześnie (koło 11 am) i najwcześniejsze wejście było dopiero o trzeciej popołudniu.
Zapewne wiele ludzi tłumaczy nazwę katedry na północną katedrę itp. Po Francusku Notre Dame znaczy Nasza Pani, a nazwa tłumaczona jest na Katedra Marii Panny w Paryżu. Budowa katedry rozpoczęła się w 1160 roku i skończyła w 1260. Oczywiście później przechodziła ona parę przebudowań. W latach 1790 katedra została częściowo zniszczona podczas rewolucji Francuskiej. Katedra swoją sławę zawdzięcza książce Dzwonnik z Notre Dame. Książka wydana w 1831 roku przyciągnęła zainteresowanie w kierunku katedry a przede wszystkim jej odbudowy. 1845 rozpoczęto 25 letni plan odbudowy katedry.
W okolicy katedry znajduje się wiele knajpek i restauracji gdzie można usiąść i podziwiać to dzieło gotyckiej architektury. Przy katedrze jest też park gdzie – ku naszemu wielkiemu i miłemu zaskoczeniu stoi pomnik św. Jana Pawła Drugiego.
Na wyspę weszliśmy z jednej strony rzeki a wyszliśmy z drugiej. Chodzenie po Paryżu jest przyjemne. Chodniki są w miarę szerokie. Nie można tego za bardzo powiedzieć o ulicach. Jest dużo placów i na każdym rogu pojawia się jakieś architektoniczne arcydzieło. Knajpek też tu nie brakuje choć są one specyficzne. W Paryżu ciężko znaleźć prawdziwy bar – zdarzają się ale rzadko i to bardziej w bocznych uliczkach więc trzeba wiedzieć gdzie skręcić. Większość knajpek zrobiona jest na styl francuski czyli jest to bardziej restauracja a małymi stolikami. Część stolików jest na zewnątrz i ludzie siedzą na chodniku patrząc na zabieganych ludzi. Pomimo, że miejsca te serwują jedzenie, często ludzie wchodzą tylko na wino czy kawę, wypijają i idą dalej w kierunku swojego zabieganego życia.
Darek spragniony prawdziwego baru zaciągnął mnie do Irish Bar. Weszliśmy i pomimo, że było już wczesne popołudnie to bar był pusty – dziwne uczucie. W Stanach czy innych krajach zazwyczaj zawsze jakiś zabłąkany turysta siedzi w barze, a czasem nawet i lokalni robią sobie przerwę w środku dnia. Bar był ogromny więc widać, że są dni kiedy wypełnia się po brzegi. Skoro byliśmy sami to i kelner z nami zagadał. Potwierdził naszą opinię – Paryż się zmienia, to już nie jest to samo czarujące miasto.
No tak wszystko się zmienia i trzeba się z tym liczyć. Romantyczny Paryż który znamy z filmów istnieje tylko tam. Jest podkoloryzowany przez media. Paryż, który ja i Darek pamiętaliśmy sprzed lat też był inny. Bardziej francuski – po angielsku nikt nie chciał rozmawiać, a croissant i macarons były na każdym kroku. Wtedy narzekaliśmy, że Francuzi nie chcą się uczyć angielskiego – teraz chciałabym usłyszeć więcej tego języka na ulicach. Miasto stało się bardziej kosmopolityczne ale co za tym idzie, pomału zaczyna tracić swój unikatowy urok. Miejmy nadzieję, że jeszcze nie jest za późno aby odbudować to co zostało zatracone i hotelu będzie łatwiej puścić radio z muzyką francuską niż amerykański film porno.
2018.09.24 Paryż, Francja (dzień 3)
Fajnie odkrywa się miasto jak nie trzeba go zwiedzać. No bo ile razy trzeba w życiu wyjechać na wieżę Eiffel. Wg. mnie wystarczy tylko raz. Nadal podjechaliśmy pod wszystkie punkty turystyczne ale bardziej, żeby zobaczyć co się w okół nich zmieniło, porobić nowe zdjęcia i popatrzyć na wszystko nowym spojrzeniem.
Oczywiście nie można nie być w Paryżu i nie zobaczyć wieży. Tam więc też zaczęliśmy. Po Paryżu bardzo fajnie podróżuje się metrem więc wskoczyliśmy w pociąg i dojechaliśmy do przystanku Trocadéro. Stamtąd jest bardzo ładny widok na wieżę. Można też przejść rzekę i podejść pod wieżę, albo na nią wyjechać. Rozśmieszyli nas trochę ludzie, którzy w beretach i z balonikami robili sobie zdjęcia. Wygląda, że już standardowe selfie to przeżytek a zwykłe zdjęcia pozujące też są nie modne. Ja uważam, że jednak dobry fotograf zawsze kryje się za obiektywem więc zostanę przy moich zdjęciach widoków i architektury.
W Paryżu większość zabytków jest pomiędzy rzeką Sekwaną a polami Elizejskimi. Dlatego łatwo można przejść na nogach i nie trzeba za bardzo korzystać z komunikacji miejskiej. Polecam zawsze przejechanie się do najdalszego punktu a potem idąc przybliżać się do hotelu. Dlatego nasza droga zaczyna się od wieży Eiffel a kończy na Bastylii i naszym hotelu, który był przy Gare de Lyon. W Paryżu metro jest dość rozbudowane. Widać, że inwestują w nie bo część stacji jest w remoncie a inne są już piękne i udekorowane pod kątem dzielnicy w której się znajdują. Jako ciekawostka to w niektórych liniach już nie ma konduktora. Dzięki temu pociągi są na czas i mogą częściej jeździć.
Z wieży do Łuku Triumfalnego jest około 20 min na nogach. Pogoda nam dopisała więc spacerek był jak najbardziej wskazany. Łuk Triumfalny został wybudowany na pamiątkę ludzi, którzy zginęli w rewolucji Francuskiej i wojnach Napoleońskich. Jest tam też grób nieznanego żołnierza upamiętniający żołnierzy, którzy zginęli podczas drugiej wojny światowej. Ludzie najbardziej kojarzą łuk jako koniec Pól Elizejskich, oraz z rondem, które otacza łuk. Rondo jest duże i często na filmach amerykańskich się śmieją, że jak na nie wjedziesz to nie wiesz jak wyjechać. Na łuk można wyjść. Podobno jest stamtąd całkiem fajny widok na rondo, Paryż no i oczywiście wieżę. Pomimo, że ja tam nigdy nie byłam nie udało nam się wyjść. Kolejka za biletami była dość długa i stwierdziliśmy, że mamy lepsze rzeczy do robienia niż tracić w niej czas.
Niestety w dobie internetu turystyka zaczyna być przekleństwem miast. Z jeden strony turyści to chodzące portfele i zostawiają dużo pieniędzy w kraju / mieście. Z drugiej jednak strony podróżowanie teraz przypomina bardziej zaliczanie i ludzie chcą zobaczyć jak najwięcej przez co odwiedzają atrakcję za atrakcją. Niestety w dzisiejszych czasach trzeba bardziej planować wakacje. Rezerwować bilety na atrakcje turystyczne wcześniej, robić rezerwacje w restauracjach a hotele rezerwować odpowiednio wcześnie, żeby dostać dobrą cenę.
Zaraz obok łuku triumfalnego jest siedziba główna mojej firmy matki, czyli Publicis Groupe. Nawet nie sądziłam, że są oni tak sławni, że nawet restauracja na dole nazywa się Publicis Cafe, mają też Publicis Drogerię i Publicis Kino. W tym biurze nie znam jeszcze nikogo więc nie wchodziliśmy ale i tak fajnie było zobaczyć budynek z zewnątrz – jest dość ciekawy.
Od tego miejsca można się przejść Polami Elizejskimi, aż do Place de la Concorde. Jest to jednak ulica typowo handlowa ze sklepami z ciuchami i pamiątkami. Tak więc my weszliśmy w boczne uliczki i przespacerowaliśmy się bliżej rzeki. Tutaj znajdują się najbardziej ekskluzywne hotele. Właśnie teraz rozpoczyna się Fashion Week w Paryżu (25.09-03.10), więc widzieliśmy wiele czerwonych dywanów, limuzyn, ludzi pozujących i fotografów na każdym kroku.
My na szczęście na świecie mody się nie znamy więc nie robiło na nas wrażenia kto wychodził z auta. Robi za to na nas wrażenie architektura więc poszliśmy dalej w kierunku Placu Concorde. Jest to największy plac w Paryżu i zajmuje obszar 21.3 akrów. Plac ten jest po części architektonicznym arcydziełem. Patrząc z ogrodów Louvre na plac widać pomnik w formie szpikulca. Następnie w linii prostej jest łuk triumfalny, a za nim dzielnica biznesowa z kolejnym (tym razem nowoczesnym) łukiem. Z tego miejsca można wzrokiem objąć również wieżę Eiffel. Wszystko pięknie wygląda jak się opisuje – ale nie wygląda pięknie jak jest zachód słońca i słońce tak oślepia, że ciężko jest patrzeć a tym bardziej zrobić zdjęcie.
Troszkę już łaziliśmy więc przyszedł czas na przerwę. Nie ma większego znaczenia co piliśmy – jakieś winko i piwko, ale ma znaczenie co jedliśmy. Crème brûlée – jakoś do tej pory ten deser nie należał do moich ulubionych. Tak było dopóki nie spróbowałam wczoraj. Był przepyszny. Taki budyniowaty, lekki i idealnie słodki. Te amerykańskie niestety są za słodkie i jakoś nigdy mi nie podchodził. Chyba, rzeczywiście co kraj to obyczaj i w każdym kraju trzeba mieć ten swój ulubiony deser. W końcu nie ma jak Tiramisu we Włoszech, Sacher tort w Austrii, sernik (cheescake) w Stanach, czy piszinger w Polsce.
Paryż oczywiście słynie nie tylko z mody ale również ze sztuki. Jest tu wiele muzeów i kolekcja dzieł sztuki jest niesamowita. Mi osobiście najbardziej podoba się muzeum Orsay, Louvre oczywiście jest najsłynniejsze i ma dużo większą kolekcję ale jest strasznie z komercjalizowane. Tłumy ludzi chcą tam wejść, żeby sobie tylko zrobić zdjęcie z Mon Lisa. Jak wejdziesz do muzeum to już na dzień dobry masz strzałki, gdzie iść, żeby zobaczyć ten obraz. Ciekawe ile ludzi idzie zobaczyć coś więcej i naprawdę skorzysta z tego co to muzeum ma do zaoferowania.
Kolejnym punktem był Hotel de Ville – kiedyś najdroższy i najbardziej ekskluzywny hotel w Paryżu. To tutaj zatrzymywali się wszyscy ważni ludzie ze sceny politycznej i nie tylko. Aktualnie jest to budynek rządowy gdzie odbywają się gale albo inne spotkania biznesowe. Chyba nikogo ważnego nie ma aktualnie w mieście bo hotel wyglądał dość smutno i ciemno...za dnia wyglądał na bardziej uczęszczany.
Darek chciał mi pokazać Hotel de Ville więc ja mu się odwdzięczyłam Centrum Pompidou. On pokazał mi najładniejszy budynek w mieście a ja jemu najbrzydszy. Budowa Centrum Pompidou została zakończona w 1977 roku. Wiele Paryżanów nie lubi tego budynku i uważa, że jest on dość szkaradny. W nocy jak jest ładnie oświetlony to nawet nie wygląda najgorzej, natomiast w ciągu dnia nie prezentuje się najlepiej. W budynku znajduje się muzeum sztuki nowoczesnej i największa biblioteka w mieście, ale też kino i oczywiście restauracja. Restauracja jest na samej górze i można zjeść kolację z super widokiem.
My jednak widok zamieniliśmy na smaczne jedzenie i poszliśmy do restauracji Pain. Vin. Fromage. Niestety nie mieliśmy rezerwacji więc musieliśmy swoje odstać. Jednak perspektywa dobrego Raclette motywowała mnie do podpierania ściany i czekania na moją kolej. Udało się – dokładnie po 22 minutach doczekaliśmy się na stolik. Restauracja jest dość mała ale chętnie tam pójdę znów.
Załoga super miła – już nie ma tej Francji którą znamy sprzed lat. Teraz każdy mówi po angielsku albo przynajmniej się stara. Angielski jest mile widziany a nie jak dawniej jak nie mówiłeś po Francusku to w ogóle się nie odzywaj. Chętnie mieszaliśmy angielski z grzecznościowymi słówkami po Francusku i nikt się nie oburzał a wręcz przeciwnie wszyscy się uśmiechali.
Jak sama nazwa mówi jest to serownia. Podają sery i wędliny a do tego fondue albo raclette. My osobiście wolimy raclette. Nie było to niestety tak fajne jak 2.5 roku temu w Les Tres Valles. Tym razem dostaliśmy typowe łopatki i palnik ale i tak ser był przepyszny i zajadaliśmy aż się uszy trzęsły. Darek też ocenił, że mają dobre ceny na wina i pomimo, że w restauracji to kosztują one podobnie jak u niego w sklepie. Super – tak więc kolacja z przepysznym winkiem przeleciała, aż nawet nie zorientowaliśmy się kiedy zostaliśmy sami w restauracji. Na koniec Pan (chyba właściciel) namówił nas na sernik i pożegnał symbolicznym Calvados – nie do końca był to soczek jabłkowy ale jak częstują to wypić trzeba.
Takim sposobem przeszliśmy cały brzeg Sekwany. Z restauracji do hotelu mieliśmy już tylko 20 minut więc ruszyliśmy przed siebie. Po drodze jeszcze udało nam się zobaczyć Bastylię – a raczej kolejne rondo z pomnikiem na środku. Zdjęcie musiało być – nie pytajcie się co to leci na zdjęciu. Do dziś nie wiem co za ufo udało mi się uchwycić.
2018.09.23 Paryż, Francja (dzień 2)
Niedziela – normalni ludzie idą na brunch, do kościoła, śpią do południa...my za to znów wskakujemy w pociąg. Każdy robi to co lubi. Za 2.5h z centrum Londynu powinniśmy się znaleźć w centrum Paryża. Muszę przyznać, że ciekawa opcja jak na niedzielne popołudnie.
My w Paryżu mamy zamiar spędzić trzy dni, więc nie do końca jest to tylko niedzielna przejażdżka, jednak widząc ludzi w pociągu doszłam do wniosku, że przy tak szybkim połączeniu można naprawdę wyskoczyć na kolację do znajomego albo na zakupy do Paryża, czy na dobre angielskie piwo.
Szybka kolej to jest przyszłość. Na krótkie odcinki, powiedzmy do 1,000 kilometrów wyprzedza samoloty, pod warunkiem, że jest dobrze zaplanowana i nie ma opóźnień. Podróżując po rozwiniętych krajach często używamy pociągi do przemieszczania się pomiędzy dużymi miastami. Tym razem też tak było. Londyn-Paryż bez przystanku w niecałe 3 godziny. Z centrum Londynu do centrum Paryża w 3 godziny nie ma szans żadnym samolotem. Cena za bilet jest porównywalna do samolotu, ale w pociągach masz większy komfort, więcej miejsca i mniejsze ograniczenia jeśli chodzi o bagaż i towary jakie się przewozi. Pociąg jest dosyć długi i posiada 18 wagonów. Z czego 16 przeznaczonych jest dla pasażerów, a dwa pozostałe to bar i restauracja. W miarę wygodne siedzenia, które niestety się nie rozkładają. Przynajmniej w klasie 2, w której jechaliśmy. Odległość między siedzeniami trochę większa niż w samolotach. Komfort jazdy był ok. Nie mam jakiś dużych zastrzeżeń. Jednak widać, że Europa w szybkiej kolei jest dalej trochę za Azją. Nie wspomnę tutaj o Ameryce, w której szybka kolej jak na razie nie istnieje. Prędkości są porównywalne, ale mimo, że jest to jeden z najszybszych pociągów w Europie to widać różnice jak się porówna do japońskich super-expresów. Podczas podróży 300km/h wyczuwało się nierówną trakcję kolei, a także zakręty nie były idealnie wyprofilowane. Piwo na moim stoliczku niestety się przesuwało i gdybym nie trzymał je ręką to pewnie by spadło wiele razy. Przyjechaliśmy do Paryża 11 minut opóźnieni. Jest to niedopuszczalne w japońskich Shinkansenach, w których wszystko działa co do sekundy. Jeździliśmy tam dwa tygodnie pociągami i ani raz nie zdarzyło się żadne opóźnienie. Pociągi Londyn-Paryż jeżdżą średnio co pół godziny. Dla przykładu Tokyo-Kyoto jeździ co dwie minuty i nie może tam być żadnego opóźnienia. W Japonii jak budowali kolej to od razu tory były planowane do dużych prędkości. Ten pociąg pewnie jedzie po torach na których kiedyś jechały składy 200 a nie jak teraz 300 na godzinę. Zakręty nie są wyprofilowane do takich szybkości i niestety pasażer to odczuwa. Każda nawet najmniejsza nierówność jest wyczuwalna. Coś jak turbulencje w samolotach. Porównuje to tylko do japońskich pociągów, ale są plany, że może za rok sprawdzimy chińskie, koreańskie i tajwańskie super-ekspresy. Wtedy napiszemy szersze sprawozdanie. Jak narzazie dobrze, że Europa coś w tym kierunku robi i turysta więcej czasu spędzi na zwiedzaniu niż na przemieszczaniu się. Jednak Europa, proszę się pospieszyć, bo Azja już testuje pociągi co „lecą” 500+ km/h. Lecą, a nie jeżdżą. Ona już nie mają kół, tylko magnesy.
A Ameryka? Cóż, Ameryka dalej śpi i uważa, że podróż samolotami, albo wielkimi, paliwożernymi samochodami to dalej przyszłość....!!! Szkoda, że tak myślicie. Bo o wiele bardziej bym się przejechał w dwie godziny do resortów narciarskich w Vermont niż stał w korkach 5-6 godzin i pokonał ten sam dystans. Już jeżdżą narciarskie pociągi z Londynu w Alpy od grudnia do kwietnia. Reklamują się, że będziesz w alpejskich kurortach szybciej, taniej i bezpieczniej. Pewnie z innych europejskich miast jest podobnie. Tak trzymać Europa! Dawno temu był projekt, że zbudują kolej w Stanach z lotniska w Denver w resorty narciarskie w Colorado. 10 lat później ten projekt wciąż jest (w fazie projektu), a ludzie dalej czekają, aż odśnieżą autostradę I-70. Albo gorzej, ludzie giną na tej drodze jadąc w śnieżycy na wymarzone zimowe wakacje. Widocznie amerykański rząd woli pieniądze przeznaczać na jakieś inne, na pewno „ważniejsze” projekty...
Widzę, że Darek rozpisał się o pociągach, natomiast ja wspomnę, że dla mnie największe doświadczenie to było być pod wodą przez około 40 km. W sumie to nie zdajesz sobie z tego sprawy bo tunel to tunel. Ale ciekawi mnie trochę jak przebiega akcja ratunkowa w takim tunelu. Jest to też chrapka dla terrorystów. Na szczęście każdy jest skanowany i sprawdzany na 10 stronę. I dobrze bo dzięki temu bezpiecznie dojechaliśmy do Paryża i nie musieliśmy się przekonywać jak wygląda ewakuacja w tunelu pod wodą. Może plan ewakuacyjny nie jest potrzebny bo szanse przeżycia są nikłe. Z lekkim opóźnieniem dotarliśmy do dworca Gare du Nord, czyli dworzec północny. Jak na północny dworzec to było tu bardzo południowo. Przez dobre parę minut zastanawialiśmy się czy myśmy dojechali do Paryża czy do Nairobi. Jednak było dość kolorowo na dworcu. I mam tu na myśli ubrania ludzi, którzy ubrani byli w dość tradycyjne stroje afrykańskie. Przed nami jednak było nie lada zadanie, musieliśmy się dostać na dworzec Gare de Lyon, koło tego dworca bowiem jest nasz hotel. Google przyszło nam z pomocą i podpowiedziało, że powinniśmy wziąć pociąg RER zamiast metra. Nie znając się na sieci komunikacji zaufaliśmy technologii. Na peron trafiliśmy ale jednak łatwo nie było, część pociągów odwołana, monitory pokazują co innego co minutę, informacje wyświetlają się przy złych peronach, czyli ogólnie zamotka na maksa a ludzi na peronie przybywa z każdą minutą. Jakoś udało nam się rozgryźć tą zagadką wzięliśmy pierwszy pociąg co przyjechał, przesiedliśmy się na inny i wreszcie dojechaliśmy do naszego hotelu – Citizen M.
Citizen M to sieć hoteli, w rękach prywatnego biznesmena a Amsterdamu. Są to w miarę nowe hotele i zdecydowanie wyróżniają się wyglądem. Nigdy w nich jeszcze nie spaliśmy więc w ramach badania konkurencji (żartuję – wygrała ciekawość) zdecydowaliśmy się tu zatrzymać.
Hotel jest zautomatyzowany. Check-in robisz sobie sam przy komputerze, w pokoju światła, żaluzje i cała reszta jest sterowana komputerowo. Możesz sobie robić światła jak w dyskotece albo puścić romantyczne czerwone światło. No tak romantycznie musi być bo przecież jesteśmy w Paryżu – choć - “We don't do that shit anymore” - ale o tym później. Pokój jest mały ale bardzo fajnie urządzony – coś na połączenie nowoczesności i kapsułowych hoteli z Japonii. Nie wiele większy, niż hotel w Singapurze ale za to bardzo ustawny. Pokój jednak wygrał ze względu na widok. Jakby na to nie patrzyć to wieżę Eiffla widać z naszego okna a do tego Sekwanę i Katedrę Notre-Dame.
Widok z okna nam nie wystarczył więc ruszyliśmy w miasto. Był już wieczór więc za bardzo nie chcieliśmy chodzić. Nadal chcieliśmy coś zobaczyć ale przede wszystkim zjeść dobrą kolację. Po moim ostatnim pobycie w Paryżu mam sentyment do restauracji Le Chat Noir, koło placu Pigale i Moulin Rouge. Jest to też niedaleko katedry Sacre Coeur więc przeszliśmy koło katedry, a potem na dół do restauracji.
Ładne zdjęcie, nie? No właśnie – mam nową zabawkę, nowy obiektyw. Obiektyw typu Tilt & Shift pomaga nie tylko uchwycić na zdjęciu cały budynek to jeszcze sprawia, że ściany są prostsze niż w przypadku zwykłych aparatów. Cały weekend będę testować ten obiektyw ale pierwsze wrażenie zrobił na mnie duże i już się z nim zaprzyjaźniłam.
Katedra Sacre Coeur położona jest na wzgórzu i trzeba się na nie wspiąć ale za to w nagrodę dostaje się niesamowity widok na miasto, oczywiście ze sterczącą wierzą. W środku katedra jest przepiękna choć tym razem nie wchodziliśmy do środka. Oboje z Darkiem Paryż znamy dość dobrze – przynajmniej jeśli chodzi o atrakcje turystyczne. Tak więc tym razem chcemy pochodzić, porobić zdjęcia popularnych zabytków ale raczej nie tracić czasu, żeby na nie wyjechać czy wejść do środka. Tak więc zamiast wchodzić do środka, małymi uliczkami dzielnicy Montmartre zeszliśmy na dół na bulwar Clichy.
Po drodze chcieliśmy zobaczyć Wall of love – ścianę na której wypisane są wyznania miłosne w każdym języku. Nie jest to jakaś atrakcja turystyczna ale skoro już jesteśmy w mieście miłości i przechodzimy koło niej to chcieliśmy zdjęcie pstryknąć. Jednak jak to się mówi “We don't do this shit anymore.” I jest w tym dużo prawdy. Paryż to już nie jest romantyczne miejsce, które znamy z filmów. Więcej tu Sex-Shopów niż romantycznych kawiarni, a turyści przeplatają się z imigrantami którzy sprzedają migające wierze Eiffla na każdym rogu. Nie jest to Paryż który Darek pamięta sprzed 18 lat czy ja sprzed 7 lat. Jednak dla dużego miasta 10 lat robi straszną różnice. Miasta takie jak Paryż, Londyn czy Nowy Jork, które lata świetności miały w latach 60-80 nie potrafią wytrzymać napływu ludzi i różnych kultur, często budynki czy metro są stare i potrzebują remontu na który przeważnie miasto nie ma pieniędzy. Teraz na topie są miasta jak Amsterdam, Kopenhaga, nie wspominając o krajach Azjatyckich.
Boulevard de Clichy pomiędzy stacją Pigalle i Blanche to przede wszystkim Sex Shops, Moulin Rouge, no i moja ulubiona restauracja Le Chat Noir (czarny kot). Jak w tym otoczeniu znalazła się taka fajna restauracja? W XIX wieku dzielnica Montmart była dzielnicą bohemii Paryża. To tutaj spędzali większą część czasu malarze i artyści. Pierwsza lokalizacja Le Chat Noir była przy Boulevard de Rochechourart i została otwarta w roku 1881. Było to jeden z pierwszych kabaretów i nocnych klubów. Kabaret był przenoszony kilka razy i jego ostatnia lokalizacja jest przy Boulevard de Clichy, gdzie lokal przekształcony jest w restaurację, z muzyką na żywo. To dla tego pianina i tej muzyki wróciłam ponownie w to miejsce.
Również w tym miejscu (na Clichy) w roku 1889 powstał inny słynny kabaret Moulin Rouge. Słynny budynek spłonął w 1915 roku ale już w 6 lat po pożarze został odbudowany i działa do dziś. Kiedyś słynny kabaret teraz jest tylko pułapką dla turystów. Podobno dużo mu brakuje do dawnej świetności i jakości występów. Dziś to tylko droga rozrywka dla nie wtajemniczonych turystów. Wiem – osobiście tam nigdy nie byliśmy więc zdania nie powinnam mieć ale jednak to słyszałam bardzo dużo negatywnych opinii więc postanawiam zastanowić się dwa razy.
Na nas przyszedł czas. Chcieliśmy zdążyć do domu przed zamknięciem metra. Nie jesteśmy pewni o której zamykają metro w Paryżu ale wiedzieliśmy, że po północy może być problem z dostaniem się do hotelu komunikacją publiczną. Tak, że wskoczyliśmy w jedno metro, potem drugie a potem trzecie....tak trzy linie metra musieliśmy wziąć ale wszystko zgrało się w czasie i już po 20 minutkach byliśmy z powrotem w pokoju.
W Paryżu są dwa rodzaje pociągów, którymi można się poruszać po mieście. Jedne to podstawowe metro, drugie to RER. RER to bardziej podmiejskie pociągi, które mają miej przystanków w mieście ale za to jadą dalej poza centrum. Metro jak to metro. Kupując bilet za 1.90 EUR można poruszać się oboma pociągami. Najpierw braliśmy RER bo tak nam podpowiadało Google – no tak mniej przystanków czyli szybciej można się dostać z A do B. Natomiast wracaliśmy już Metrem. Wydaje nam się bardzo na czas, czystsze niż RER i bezpieczniejsze. Tak więc zamiast słuchać Google czasem warto załadować mapę metra na telefon i samemu wymyślić jak wrócić do domu. Google robi z nas głupich ludzi, którzy nie potrafią podjąć decyzji jak jakiś pociąg jest odwołany.
2016.02.26 Les 3 Vallees, Francja (dzień 7)
Ostatni dzień naszej przygody z Alpami. Tydzień temu w Sobotę wieczorem zajechaliśmy do tego nieznanego miejsca. Przez ten tydzień poznaliśmy je dość dobrze a nadal czeka nas dzisiejszy dzień. Jak już wcześniej pisałam na którymś blogu. Resort ten żyje w tygodniowych turnusach. Tu się nie przyjeżdża na weekend tylko na tydzień. Tak więc co piątek jest impreza na ulicy aby pożegnać ludzi wyjeżdżających....ciekawe co to będzie i co nas czeka. Wiedząc, że różnie może się skończyć nasz ostatni dzień, postanowiłam spakować nas rano i wyjechać w górki dopiero później. Tak więc Darek z samego rana korzystając ze słońca poszedł w górki. I tak opisuje swoje ostatnie szusowanie w alpejskim śniegu:
“Ostatni (szósty) dzień na nartach. W końcu się rozpogodziło i wyszło słońce. Przez sześć dni miałem dwa i pół dnia z ładną pogodą. To ponoć nie jest najgorzej jak na te tereny. Przez tydzień potrafi tu sypać cały czas i narciarz ani raz nie zobaczy słońca. W wysokich górach o dobrą pogodę może być ciężko. Częste opady, chmury, mgły, no i oczywiście wiatr.
Dziewiąta rano, a ja już na jednym z pierwszych krzesełek jadących na zachód, do Val Thorens. Krzesełka jadą tak szybko jak gondole, a nie trzeba nart ściągać, a w taką pogodę to przecież chyba nikt nie chce być zamknięty w pomieszczeniu.
Droga do najwyżej położonego resortu w Europie zajęła mi 1,5 h. To nie była byle jaka droga. Parę dni temu jak tu jechałem to prawie nic nie widziałem i byłem zmuszony jechać po trasach. Dzisiaj unikałem tras, bawiłem się w puchu, którego przez ostatnie cztery dni DUŻO tutaj nasypało.
Nogi za bardzo mnie nie lubiły za ten pomysł, ale od jutra im obiecałem, że będzie przerwa od nartek. Cisza, spokój, z dala od ludzi. Czasami jakiś inny zabłąkany narciarz przejeżdżał i jechał gdzie go narty niosły. Snowbordziści by pewnie mieli raj w takich warunkach, ale tutaj, jak i w innych europejskich resortach jest ich bardzo mało. Ponoć parę lat temu było ich więcej, ale widać, że moda na jedną deskę już odchodzi od Europy. W końcu po półtorej godziny jazdy od Meribel ukazał się Val Thorens. Zupełnie inaczej wygląda w słońcu niż jak go widziałem parę dni temu w chmurach.
Moim głównym celem dzisiejszej wyprawy nie był Val Thorens. Chciałem znaleźć czwartą dolinę w trzech dolinach. Gospodarze pensjonatu w którym mieszkamy, mi o niej powiedzieli. Z Val Thorens jeszcze musiałem wsiąść trzy wyciągi dalej na zachód. Im wyżej jechałem tym bardziej wiało. Tu chyba często wieje, bo nawet wyciągi mają przystosowane na duże wiatry.
Sypało przez cztery dni, teraz przyszedł wyż, więc przyciągnął ze sobą duże wiatry. Coś zawsze musi być żeby nie było za pięknie.
Jak zwykle ze szczytów są przepiękne widoki w każdym kierunku. Wielkie pola lodowcowe, a na nich parę śladów odważnych narciarzy, które znikały gdzieś w dolinach. Ja nie zważając na wiatr wjechałem do czwartej doliny. Zdziwiłem się, bo zaledwie po paru minutach jazdy wiatr zupełnie ustał i zrobiło się tak przyjemnie cieplutko.
Po śniegu widać było, że ta dolina jest bardziej nasłoneczniona. Śnieg był cięższy, bardziej podtopiony, co utrudniało zabawę poza trasami. Ludzi tutaj było znacznie mniej, widać, że nie każdy tu trafia. A powinien, bo są tutaj potężne pola do zabawy, a także długie trasy do szybkiego carvingu.
Bawiąc się na niebieskich i czerwonych trasach dostałem smsa od Ilonki, że Meribel szykuje się na imprezę pożegnalną wakacjowiczy. Z reguły ludzie tu przyjeżdżają na tydzień, od soboty do soboty, a dzisiaj jest piątek. Wiedząc, że do mojej wioski mam jeszcze dużo kilometrów zacząłem wracać. Przejeżdżając przez Val Thorens znowu zaczęło wiać na maxa, a jak wjechałem do naszej doliny to wiatr ustał. Wysoko położony resort ma też swoje minusy.”
Pogoda dziś była przepiękna i aż grzechem byłoby siedzieć w domku. Tak więc jak naszybciej po spakowaniu nas ruszyłam na spacerek po mieście a potem na szczyt La Saulire. Tam sobie troszkę połaziłam, posiedziałam i popodziwiałam widoki. Widać, że każdemu pogoda się udzieliła i panował bardziej nastrój spring skiing. Dużo ludzi też się poprzebierało w wygodne i mniej wygodne kostiumy.
Pomimo, że Darek był na drugim końcu resortu i spotkać mieliśmy się dopiero za jakieś 2h to ja nie miałam za dużo czasu. Już o 1:30 w słynnej knajpie na stoku jest „przedstawienie”. La Folie Douce – jest restauracją/barem/klubem położonym przy trasie i środkowej stacji wyciągu Saulire. Około południa miejsce to jest przystanią na lunch. Potem jest „teatrzyk” czyli grupa tancerzy przy pomocy modern dance przedstawia jakąś historię. Trwa to około 30 minut a potem kolejne 30 minut przerwy i drugie przedstawienie.
Wiedząc, że im póżniej tym więcej będzie ludzi chciałam zobaczyć ten show jak najwcześniej. I rzeczywiście się opłacało. Zespół super tańczył, zmieniał choreografię, kostiumy, piosenki non-stop. Ogólnie bardzo mi się podobało i pomału się rozkręcałam do imprezy.
Ludzie nadal głównie jedli więc sala aż tak nie szalała. Sama knajpa wywarła na mnie dwojakie wrażenie. Z jednej strony duży fajny lokal położony w idealnym miejscu. Muzyka może trochę dla młodszych i bardziej techno ale miała też dobre momenty. To co mi się nie spodobało to po pierwsze część i to dość duża jest przeznaczona na jedzenie ale pomimo to ludzie przychodzą tu z dziećmi na lunche i zajmują miejsca przy barze. Po drugie nawet szkółki tu przychodzą. A po trzecie, jest część wydzielona dla VIP. Pewnie stolik tam się dostaje jak się uiści małą opłatę. No może nie taką małą bo widziałam jak nieśli tam wanne szampana. To jeszcze jest OK....ale troszkę śmiesznie się patrzyło na tych bogaczy. Tak więc ta knajpa chce być wszystkim. A jak wiadomo jak coś jest do wszystkiego to jest do niczego.
Tak wiec nie mogąc znaleźć miejsca siedzącego, po przedstawieniu poszłam znów na trasy podziwiać widoki i latających paralotniarzy. Było jakoś tak przyjemniej. Muzyka i tak dolatywała z knajpy a ja mogłam się delektować widokiem.
W końcu Darek też wydostał się z Val Thorens i dołączył do mnie na lunch. Z wczorajszego dnia zostało nam dużo serów więc nie zastanawiając się długo zdecydowaliśmy się na piknik zamiast przepłacać w knajpie za odgrzewaną pizzę. Tak więc Darek dojechał do mnie na stok i oboje podziwialiśmy widoki i paralotniarzy (dziś latali w kółko), zajadaliśmy serki i piliśmy winko. A w tle nadal grała muzyka z La Folie Douce.
Jak to się mówi...nie możesz mieć opinii dopóki czegoś nie spróbujesz / nie zobaczysz. Tak więc wróciliśmy na chwilkę (i to naprawdę była chwilka) do La Folie Douce. Tym razem impreza się rozkręciła na dobre.
Ludzie już tańczyli na stołach, obsługa lała szampana na prawo i lewo a zespół, który wcześniej robił show teraz tańczył na balkonach czy barze. Muzyka super.....tłum ludzi niesamowity ale nadal część restauracyjna pozostała częścią restauracyjną. Żeby kupić piwo to trzeba stać w mega kolejkach. Tak więc trochę się zdziwiłam na czym oni robią kasę? Jak byliśmy rok temu w „kurczaku” w Zermatt to też impreza była super ale kelnerzy się uwijali, żeby sprzedać jak najwięcej i każdy miał drinka w ręce. Tu jednak więcej ludzi się bawiło przy samej muzyce. Może tak dużo płacą im VIP za kanapy, że reszta tłumu to tylko dodatek, żeby coś się działo....hmmm....
Ok. 16 godzinie powiedzieli „do widzenia Courchevele”. O ile ludzie z Meribel mogą spokojnie zjechać na dół nawet jak zamkną wyciągi to ludzie z Courchevele są troszkę uzależnieni od wyciągów i musieli się zmywać. Zdecydowanie ubyło ludzi w barze ale my i tak postanowiliśmy zjechać do miasteczka. Jakoś klub ten nie zachęcał nas do zostania.
Woleliśmy zjechać na dół i sprawdzić co tam się dzieje. Idąc w kierunku miasta słyszeliśmy jakąś muzykę. Darek nawet chciał wejść do dobrze znanego mu baru Barometer ale poszliśmy za dźwiękiem muzyki która skierowała nas na główny plac miasta. To tu jak się okazało był pożegnalny koncert. Zespół To The Sun fajnie grał a przy stoliku polewali grzane wino za darmo.
Byliśmy tam do końca. Nie przez wino ale przez muzykę. Naprawdę fajnie grali i aż się dziwiłam, że tak mało ludzi się bawi. Było dość dużo ludzi ale każdy stał z boku i bał się ruszyć. My za to prawie w pierwszym rzędzie bawiliśmy się wyśmienicie. Potem nawet zagadaliśmy z zespołem, który dziękował nam za przybycie. Zespół to mieszanka – Anglii, Szkocji i Francji. Ciekawe połączenie. Mówili, że dziś już więcej nie grają tylko idą świętować urodziny jednego z członków zespołu. Mówili nawet gdzie idą ale jakoś do nich nie dołączyliśmy.
Dla nas przyszedł czas na kolację. Na pożegnanie chcieliśmy jeszcze raz zjeść Raclette. Tak więc uderzyliśmy do dobrze nam znanej restauracji La Galette. I tu niespodzianka. Wchodzimy, dostajemy fajny stolik podchodzi kelnerka, która parę dni temu nas obsługiwała i mówi „Wy daliście opinię na TripAdvisor?”. Uppsss....no to nieźle pomyśleliśmy i oczywiście potwierdziliśmy. Trochę zdziwieni, że nas skojarzyła. No tak stajemy się sławni. Potem całą kolację się zastanawialiśmy co myśmy właściwie napisali w tej recenzji. Wiedzieliśmy, że dobrze ale ciekawiło nas jak bardzo chwaliliśmy kelnerkę. Chyba jednak im się spodobała recenzja bo nie dość, że dostaliśmy największy kawał sera i dużo więcej dobrych wędlin to jeszcze na koniec pani przyniosła nam po kieliszku jakiegoś lokalnego alkoholu...nie był najlepszy ale liczy się gest.
Ser był jak zwykle przepyszny i już tym razem wiedzieliśmy, że objemy się serem na maksa więc zamiast piwa które tylko nas zapełni wzięliśmy winko, znane nam już Chateauneuf Du Pape. Za wino to w restauracji zapłaciliśmy 60 EUR dla porównania tyle kosztuje w sklepie w NY, a za połowę tego można kupić butelkę w sklepie w Meribel. Wino nam to tak bardzo zasmakowało, że jedna butelka leci z nami do domu.
Wieczór skończyliśmy w Barometrze (Barometer). Parę dni temu Darek chciał wyjść z tamtąd ze szklanką ale przekonałam go żeby się spytał ile kosztuje i w końcu kupił ją za 5 EUR. Dzięki temu mogliśmy spokojnie wrócić tam i jak się okazało tu też nas pamiętali. A im jeszcze nie daliśmy oceny na TripAdvisor. Hmmm....chyba jednak jesteśmy unikatowi. Skoro już nas poznali to nie mogło się obyć bez rozmowy z właścicielem. Jak się okazało jest on Anglikiem, który pół roku jest w Meribel gdzie zarabia pieniądze a potem leci na pół roku do Californi ją wydawać.....to się nazywa życie.
I takim o to sposobem pożegnaliśmy Meribel. Żegnaliśmy cały czas mając buty narciarskie na nogach i raki w plecaku. Resort niesamowity. Ogromne tereny do jeźdżenia na nartach. Nie ma szans, żebyś się nudził i jeździł tymi samymi trasami. Widać miejscami przepych a miejscami ludzi, którzy mają swoje kanapki na lunch bo oszczędzają, żeby tylko móc jeździć po tych wspaniałych terenach. Zdziwiła mnie ilość Anglików i Rosjan. Rosjan się totalnie nie spodziewałam, Anglików nie spodziewałam się tak dużo jako właścicieli i pracowaników barów. Meribel zdecydowanie polecam jako bazę noclegową. Nie mieliśmy ski-in / ski-out ale autobusy jeździły w miarę często a na nogach też nie było daleko. Mieszkaliśmy u Pani na kwaterach prywatnych więc poznaliśmy prawdziwą Francuską gościnność. Może czasami mieliśmy dość croissantów, które codziennie dostawaliśmy na śniadanie albo pytań za każdym razem jak wracaliśmy do domu:
„So how was it? What did you do?” / „To jak było? Co robiliście?”
Ale Pani poprostu starała się być miła a my nie powinniśmy narzekać bo zawsze mówimy, że trzeba być otwartym na kulturę innych i starać się jak najwięcej rzeczy robić jak lokalni. Więc zajadaliśmy codziennie croissanty marząc o prawdziwej jajecznicy.