2024.05.04-05 Reims, FR & London, GB (dzień 10-11)
Szampan dobra sprawa a szampan w Szampanii to już w ogóle rewelacja. Darek rozpieścił nas pokazując nam świat szampana jaki nie znaliśmy. Do tej pory pijałam szampany które tutaj nawet nie otwierali bo stwierdzili, że są zwykłe. Jak zasmakowałam tych rocznikowych, tych z wyższej półki to aż zachciało mi się ostryg z szampanem. Bo ja szampana ogólnie lubię… a jak jest taki dobry jak te co próbowaliśmy to już w ogóle miód na podniebienie!
Czy mam swojego faworyta? Do tej pory moim ulubionym był Laurent Perrier Rose, ale chyba po tej edukacyjnej wizycie w Szampanii i spróbowaniu czegoś z jeszcze wyższej półki mój faworyt Dom Ruinart. Skłaniam się bardziej na blanc de blancs (białe) ale rose też było całkiem fajne.
Był to drugi raz jak skorzystaliśmy z Darka znajomości w biznesie. Wcześniej byliśmy w Barolo i Barbaresco we Włoszech. Ta wizyta zarówno w Perrier-Jouet i Ruinart była bardziej urozmaicona. Była inna ale zdecydowanie pokazała, że szampan to elokwencja, luksus i piękno. Nie bez przyczyny pije się to na specjalne okazje.
Następnym razem poproszę Pauillac w Bordeaux i Chateauneuf-du-Pape w Rhone. Niestety te rejony muszą poczekać bo nasza przygoda z Francja dobiega końca. Dziś pora wracać. Rodzice szczęściarze mają samolot prosto do domu więc odstawiliśmy ich na lotnisko. My wracamy przez Londyn. Mieliśmy dużo tańsze bilety NYC-Londyn więc teraz czeka nas podróż do Londynu, tym razem samolotem, hotel przy lotnisku i zobaczymy czy wieczorem jeszcze wyskoczymy na miasto na kolację, już bez bagaży.
Odstawiliśmy samochód do wypożyczalni, odstawiliśmy rodziców na samolot do Krakowa i odstawiliśmy siebie do lounge.
A w lounge na lotnisku niespodzianka. Właśnie myślałam o Pauillac (bardzo dobre wino z Bordeaux), a tu mówisz i masz. Chyba pierwszy raz widziałam, żeby tak dobre wino podawali w lounge czy w samolocie. Z szampanem się nie postarali. Szampan to tylko z nazwy był szampanem bo jakość to jak jakieś Sovetskoje Igristoje. Telmont Reserve Brut jest szampanem, ale po tych co piłam to nawet nie dokończyłam pierwszej lampki.
Na lotnisku byliśmy dość wcześnie więc spokojnie mogliśmy nadrobić zaległości z blogiem, z pracą itp. Czas zleciał i przyszedł czas na nasz samolot. Ze względu na krótki lot i zmianę czasu będziemy się cofali w czasie. Wylot z Paryża 18:22, lądowanie w Londynie 18:04. Piękna sprawa.
Sprawa jednak nie była piękna jak wylądowaliśmy. Już na lotnisku w Paryżu próbowałam wymyśleć jak najlepiej się dostać z lotniska do hotelu. Hotel jest na lotnisku więc zakładałam, że transport hotel gwarantuje. Tak przynajmniej jest w Stanach i Amsterdamie (w innych miastach nie korzystałam). Niestety Anglia ma swoje prawa i niestety hotel nie ma autobusiku, żeby woził klientów z lotniska. Na nogach z żadnego lotniska nie da się wyjść (poza Queenstown w NZ). Taksówka… nie powinna być droga, przecież to nie całe 10 minut. Ale niestety lotniska mają dodatkowe opłaty które sprawiają, że cena to jakieś 20 GBP. Hotel polecił autobusy… ale autobus to prawie 7 GBP na osobę… masakra. Wyjścia za bardzo nie mieliśmy. Dobrze, że hotel przynajmniej tani.
Masakra… naciągają tych biednych turystów na maksa. Skoro musimy płacić 14 GBP w każdą stronę, żeby dostać się na lotnisko. A w pobliżu hotelu nie ma żadnego metra to decyzja co robimy z wieczorem była prosta… nic. Odpoczywamy w hotelu, śpimy do południa i relaksujemy się przed ponad 10h podróżą powrotną do NY. Jednak Londyn nie jest tak blisko jakby się wydawało.
Na szczęście w hotelu też był lounge do którego mieliśmy wejście za darmo (dzięki Marriott) i mogliśmy sobie odebrać w piwie to co musieliśmy zapłacić za autobus do hotelu.
O ile Budweiser można nazwać piwem… można jeśli jest Czeski. Ten chyba był Amerykański choć produkowany w Belgii więc już nikt się nie wyzna. Mi smakował bardziej na styl europejski więc źle nie było.
Kolację zjedliśmy w hotelu. Szału nie było. Ogólnie to bardzo dużo w Londynie jest ludzi z Indii. Ich obecność widoczna nie tylko jest jeśli chodzi o pracowników serwisu ale też jeśli chodzi o jedzenie. Widywaliśmy wcześniej w Londynie dużo restauracji Indyjskich, ale szczególnie tu w hotelu zobaczyliśmy ich wpływ na menu. Było dużo potraw które były kombinacją kanapki na styl amerykański z kurczakiem na styl indyjski itp. Dobrze, że hamburger pozostał hamburgerem a omlet na śniadanie omletem.
To było zdecydowanie leniwe zakończenie wakacji. Z hotelowego łóżka przenieśliśmy się do lotniskowego lounge i znów czekaliśmy na samolot który wniesie nas ponad chmury prosto do domku.
Lot minął spokojnie bez większych problemów i opóźnień. Kolejny plus dla Delty. I znów byliśmy w głośnym Nowym Jorku. Chyba coraz gorzej mi się przyzwyczajać bo większej przerwie to tego ciągłego hałasu ulicznego jakim wita cię NY i nigdy nie przestaje. Do następnej wycieczki gdzie znów będzie cisza…