2016.02.26 Les 3 Vallees, Francja (dzień 7)

Ostatni dzień naszej przygody z Alpami. Tydzień temu w Sobotę wieczorem zajechaliśmy do tego nieznanego miejsca. Przez ten tydzień poznaliśmy je dość dobrze a nadal czeka nas dzisiejszy dzień. Jak już wcześniej pisałam na którymś blogu. Resort ten żyje w tygodniowych turnusach. Tu się nie przyjeżdża na weekend tylko na tydzień. Tak więc co piątek jest impreza na ulicy aby pożegnać ludzi wyjeżdżających....ciekawe co to będzie i co nas czeka. Wiedząc, że różnie może się skończyć nasz ostatni dzień, postanowiłam spakować nas rano i wyjechać w górki dopiero później. Tak więc Darek z samego rana korzystając ze słońca poszedł w górki. I tak opisuje swoje ostatnie szusowanie w alpejskim śniegu:

“Ostatni (szósty) dzień na nartach. W końcu się rozpogodziło i wyszło słońce. Przez sześć dni miałem dwa i pół dnia z ładną pogodą. To ponoć nie jest najgorzej jak na te tereny. Przez tydzień potrafi tu sypać cały czas i narciarz ani raz nie zobaczy słońca. W wysokich górach o dobrą pogodę może być ciężko. Częste opady, chmury, mgły, no i oczywiście wiatr.

Dziewiąta rano, a ja już na jednym z pierwszych krzesełek jadących na zachód, do Val Thorens. Krzesełka jadą tak szybko jak gondole, a nie trzeba nart ściągać, a w taką pogodę to przecież chyba nikt nie chce być zamknięty w pomieszczeniu.

Droga do najwyżej położonego resortu w Europie zajęła mi 1,5 h. To nie była byle jaka droga. Parę dni temu jak tu jechałem to prawie nic nie widziałem i byłem zmuszony jechać po trasach. Dzisiaj unikałem tras, bawiłem się w puchu, którego przez ostatnie cztery dni DUŻO tutaj nasypało.

Nogi za bardzo mnie nie lubiły za ten pomysł, ale od jutra im obiecałem, że będzie przerwa od nartek. Cisza, spokój, z dala od ludzi. Czasami jakiś inny zabłąkany narciarz przejeżdżał i jechał gdzie go narty niosły. Snowbordziści by pewnie mieli raj w takich warunkach, ale tutaj, jak i w innych europejskich resortach jest ich bardzo mało. Ponoć parę lat temu było ich więcej, ale widać, że moda na jedną deskę już odchodzi od Europy. W końcu po półtorej godziny jazdy od Meribel ukazał się Val Thorens. Zupełnie inaczej wygląda w słońcu niż jak go widziałem parę dni temu w chmurach.

Moim głównym celem dzisiejszej wyprawy nie był Val Thorens. Chciałem znaleźć czwartą dolinę w trzech dolinach. Gospodarze pensjonatu w którym mieszkamy, mi o niej powiedzieli. Z Val Thorens jeszcze musiałem wsiąść trzy wyciągi dalej na zachód. Im wyżej jechałem tym bardziej wiało. Tu chyba często wieje, bo nawet wyciągi mają przystosowane na duże wiatry.

Sypało przez cztery dni, teraz przyszedł wyż, więc przyciągnął ze sobą duże wiatry. Coś zawsze musi być żeby nie było za pięknie.

Jak zwykle ze szczytów są przepiękne widoki w każdym kierunku. Wielkie pola lodowcowe, a na nich parę śladów odważnych narciarzy, które znikały gdzieś w dolinach. Ja nie zważając na wiatr wjechałem do czwartej doliny. Zdziwiłem się, bo zaledwie po paru minutach jazdy wiatr zupełnie ustał i zrobiło się tak przyjemnie cieplutko.

Po śniegu widać było, że ta dolina jest bardziej nasłoneczniona. Śnieg był cięższy, bardziej podtopiony, co utrudniało zabawę poza trasami. Ludzi tutaj było znacznie mniej, widać, że nie każdy tu trafia. A powinien, bo są tutaj potężne pola do zabawy, a także długie trasy do szybkiego carvingu.

Bawiąc się na niebieskich i czerwonych trasach dostałem smsa od Ilonki, że Meribel szykuje się na imprezę pożegnalną wakacjowiczy. Z reguły ludzie tu przyjeżdżają na tydzień, od soboty do soboty, a dzisiaj jest piątek. Wiedząc, że do mojej wioski mam jeszcze dużo kilometrów zacząłem wracać. Przejeżdżając przez Val Thorens znowu zaczęło wiać na maxa, a jak wjechałem do naszej doliny to wiatr ustał. Wysoko położony resort ma też swoje minusy.”

Pogoda dziś była przepiękna i aż grzechem byłoby siedzieć w domku. Tak więc jak naszybciej po spakowaniu nas ruszyłam na spacerek po mieście a potem na szczyt La Saulire. Tam sobie troszkę połaziłam, posiedziałam i popodziwiałam widoki. Widać, że każdemu pogoda się udzieliła i panował bardziej nastrój spring skiing. Dużo ludzi też się poprzebierało w wygodne i mniej wygodne kostiumy.

Pomimo, że Darek był na drugim końcu resortu i spotkać mieliśmy się dopiero za jakieś 2h to ja nie miałam za dużo czasu. Już o 1:30 w słynnej knajpie na stoku jest „przedstawienie”. La Folie Douce – jest restauracją/barem/klubem położonym przy trasie i środkowej stacji wyciągu Saulire. Około południa miejsce to jest przystanią na lunch. Potem jest „teatrzyk” czyli grupa tancerzy przy pomocy modern dance przedstawia jakąś historię. Trwa to około 30 minut a potem kolejne 30 minut przerwy i drugie przedstawienie.

Wiedząc, że im póżniej tym więcej będzie ludzi chciałam zobaczyć ten show jak najwcześniej. I rzeczywiście się opłacało. Zespół super tańczył, zmieniał choreografię, kostiumy, piosenki non-stop. Ogólnie bardzo mi się podobało i pomału się rozkręcałam do imprezy.

Ludzie nadal głównie jedli więc sala aż tak nie szalała. Sama knajpa wywarła na mnie dwojakie wrażenie. Z jednej strony duży fajny lokal położony w idealnym miejscu. Muzyka może trochę dla młodszych i bardziej techno ale miała też dobre momenty. To co mi się nie spodobało to po pierwsze część i to dość duża jest przeznaczona na jedzenie ale pomimo to ludzie przychodzą tu z dziećmi na lunche i zajmują miejsca przy barze. Po drugie nawet szkółki tu przychodzą. A po trzecie, jest część wydzielona dla VIP. Pewnie stolik tam się dostaje jak się uiści małą opłatę. No może nie taką małą bo widziałam jak nieśli tam wanne szampana. To jeszcze jest OK....ale troszkę śmiesznie się patrzyło na tych bogaczy. Tak więc ta knajpa chce być wszystkim. A jak wiadomo jak coś jest do wszystkiego to jest do niczego.

Tak wiec nie mogąc znaleźć miejsca siedzącego, po przedstawieniu poszłam znów na trasy podziwiać widoki i latających paralotniarzy. Było jakoś tak przyjemniej. Muzyka i tak dolatywała z knajpy a ja mogłam się delektować widokiem.

W końcu Darek też wydostał się z Val Thorens i dołączył do mnie na lunch. Z wczorajszego dnia zostało nam dużo serów więc nie zastanawiając się długo zdecydowaliśmy się na piknik zamiast przepłacać w knajpie za odgrzewaną pizzę. Tak więc Darek dojechał do mnie na stok i oboje podziwialiśmy widoki i paralotniarzy (dziś latali w kółko), zajadaliśmy serki i piliśmy winko. A w tle nadal grała muzyka z La Folie Douce.

Jak to się mówi...nie możesz mieć opinii dopóki czegoś nie spróbujesz / nie zobaczysz. Tak więc wróciliśmy na chwilkę (i to naprawdę była chwilka) do La Folie Douce. Tym razem impreza się rozkręciła na dobre.

Ludzie już tańczyli na stołach, obsługa lała szampana na prawo i lewo a zespół, który wcześniej robił show teraz tańczył na balkonach czy barze. Muzyka super.....tłum ludzi niesamowity ale nadal część restauracyjna pozostała częścią restauracyjną. Żeby kupić piwo to trzeba stać w mega kolejkach. Tak więc trochę się zdziwiłam na czym oni robią kasę? Jak byliśmy rok temu w „kurczaku” w Zermatt to też impreza była super ale kelnerzy się uwijali, żeby sprzedać jak najwięcej i każdy miał drinka w ręce. Tu jednak więcej ludzi się bawiło przy samej muzyce. Może tak dużo płacą im VIP za kanapy, że reszta tłumu to tylko dodatek, żeby coś się działo....hmmm....

Ok. 16 godzinie powiedzieli „do widzenia Courchevele”. O ile ludzie z Meribel mogą spokojnie zjechać na dół nawet jak zamkną wyciągi to ludzie z Courchevele są troszkę uzależnieni od wyciągów i musieli się zmywać. Zdecydowanie ubyło ludzi w barze ale my i tak postanowiliśmy zjechać do miasteczka. Jakoś klub ten nie zachęcał nas do zostania.

Woleliśmy zjechać na dół i sprawdzić co tam się dzieje. Idąc w kierunku miasta słyszeliśmy jakąś muzykę. Darek nawet chciał wejść do dobrze znanego mu baru Barometer ale poszliśmy za dźwiękiem muzyki która skierowała nas na główny plac miasta. To tu jak się okazało był pożegnalny koncert. Zespół To The Sun fajnie grał a przy stoliku polewali grzane wino za darmo.

Byliśmy tam do końca. Nie przez wino ale przez muzykę. Naprawdę fajnie grali i aż się dziwiłam, że tak mało ludzi się bawi. Było dość dużo ludzi ale każdy stał z boku i bał się ruszyć. My za to prawie w pierwszym rzędzie bawiliśmy się wyśmienicie. Potem nawet zagadaliśmy z zespołem, który dziękował nam za przybycie. Zespół to mieszanka – Anglii, Szkocji i Francji. Ciekawe połączenie. Mówili, że dziś już więcej nie grają tylko idą świętować urodziny jednego z członków zespołu. Mówili nawet gdzie idą ale jakoś do nich nie dołączyliśmy.

Dla nas przyszedł czas na kolację. Na pożegnanie chcieliśmy jeszcze raz zjeść Raclette. Tak więc uderzyliśmy do dobrze nam znanej restauracji La Galette. I tu niespodzianka. Wchodzimy, dostajemy fajny stolik podchodzi kelnerka, która parę dni temu nas obsługiwała i mówi „Wy daliście opinię na TripAdvisor?”. Uppsss....no to nieźle pomyśleliśmy i oczywiście potwierdziliśmy. Trochę zdziwieni, że nas skojarzyła. No tak stajemy się sławni. Potem całą kolację się zastanawialiśmy co myśmy właściwie napisali w tej recenzji. Wiedzieliśmy, że dobrze ale ciekawiło nas jak bardzo chwaliliśmy kelnerkę. Chyba jednak im się spodobała recenzja bo nie dość, że dostaliśmy największy kawał sera i dużo więcej dobrych wędlin to jeszcze na koniec pani przyniosła nam po kieliszku jakiegoś lokalnego alkoholu...nie był najlepszy ale liczy się gest.

Ser był jak zwykle przepyszny i już tym razem wiedzieliśmy, że objemy się serem na maksa więc zamiast piwa które tylko nas zapełni wzięliśmy winko, znane nam już Chateauneuf Du Pape. Za wino to w restauracji zapłaciliśmy 60 EUR dla porównania tyle kosztuje w sklepie w NY, a za połowę tego można kupić butelkę w sklepie w Meribel. Wino nam to tak bardzo zasmakowało, że jedna butelka leci z nami do domu.

Wieczór skończyliśmy w Barometrze (Barometer). Parę dni temu Darek chciał wyjść z tamtąd ze szklanką ale przekonałam go żeby się spytał ile kosztuje i w końcu kupił ją za 5 EUR. Dzięki temu mogliśmy spokojnie wrócić tam i jak się okazało tu też nas pamiętali. A im jeszcze nie daliśmy oceny na TripAdvisor. Hmmm....chyba jednak jesteśmy unikatowi. Skoro już nas poznali to nie mogło się obyć bez rozmowy z właścicielem. Jak się okazało jest on Anglikiem, który pół roku jest w Meribel gdzie zarabia pieniądze a potem leci na pół roku do Californi ją wydawać.....to się nazywa życie.

I takim o to sposobem pożegnaliśmy Meribel. Żegnaliśmy cały czas mając buty narciarskie na nogach i raki w plecaku. Resort niesamowity. Ogromne tereny do jeźdżenia na nartach. Nie ma szans, żebyś się nudził i jeździł tymi samymi trasami. Widać miejscami przepych a miejscami ludzi, którzy mają swoje kanapki na lunch bo oszczędzają, żeby tylko móc jeździć po tych wspaniałych terenach. Zdziwiła mnie ilość Anglików i Rosjan. Rosjan się totalnie nie spodziewałam, Anglików nie spodziewałam się tak dużo jako właścicieli i pracowaników barów. Meribel zdecydowanie polecam jako bazę noclegową. Nie mieliśmy ski-in / ski-out ale autobusy jeździły w miarę często a na nogach też nie było daleko. Mieszkaliśmy u Pani na kwaterach prywatnych więc poznaliśmy prawdziwą Francuską gościnność. Może czasami mieliśmy dość croissantów, które codziennie dostawaliśmy na śniadanie albo pytań za każdym razem jak wracaliśmy do domu:

„So how was it? What did you do?” / „To jak było? Co robiliście?”

Ale Pani poprostu starała się być miła a my nie powinniśmy narzekać bo zawsze mówimy, że trzeba być otwartym na kulturę innych i starać się jak najwięcej rzeczy robić jak lokalni. Więc zajadaliśmy codziennie croissanty marząc o prawdziwej jajecznicy.

Previous
Previous

2016.02.27 Barolo i Barbaresco, Włochy

Next
Next

2016.02.25 Les 3 Vallees, Francja (dzień 6)