2017.04.15 Penang, Malezja i Singapur (dzień 7)

Trzy rzeczy przyciągnęły nas na wyspę Penang.
1. Świątynia Kek Lok Si o której Darek pisał wczoraj.
2. George Town jako miasto, w którym można zobaczyć prawdziwą Malezję (i zasmakować)
3. Graffiti i 3D Art, które można znaleźć na ulicach George Town

George Town jest największym i najpopularniejszym miastem na wyspie Penang. Tak więc oczywiste było, że będzie to nasza baza wypadowa i główna destynacja. Wczoraj odwiedziliśmy największą buddyjską świątynie i poszliśmy na prawdziwą malezyjską kolację. Penang słynie z bardzo dobrej kuchni która jest połączeniem chińskiej kultury z arabską. Naprawdę smakowite połączenie.

Ale nie o jedzeniu będę dziś pisać. Dziś głównym tematem jest graffiti i ulice George Town. Ponieważ temperatury są tu bardzo wysokie i chodzenie po mieście w samo południe nie należy do przyjemniejszych to zaczęliśmy zwiedzanie bardzo wcześnie. Byliśmy jedni z pierwszych na śniadaniu. Nasz hotel pomimo, że nie był drogi przywitał nas bardzo dobrym śniadankiem i dużym wyborem różnego rodzaju przysmaków. Darek postanowił spróbować wszystkiego co słodkie i na śniadanie miał cream brulee, galaretkę truskawkową i pudding z melona. Ja natomiast spróbowałam wszystkiego co azjatyckie i wybrałam różnego rodzaju makarony, ryże itp. Ponieważ dziś są Święta Wielkanocne to wg. tradycji, nic nie zostało zjedzone dopóki nie podzieliliśmy się jajkiem.

No dobra....czas wyruszyć do piekarnika. Pomimo, że była 8 rano to wcale nie było chłodno. W hotelu dostaliśmy mapkę, gdzie jest jakie graffiti i ruszyliśmy w miasto.

Pewnie zastanawiacie się skąd pomysł graffiti i drucianych rzeźb 3D. No więc rząd stanu Penang aby przyciągnąć turystów ogłosiło konkurs na najlepszy pomysł jak promować George Town. Zwycięską ideą okazał się pomysł stworzenia drucianych komiksów.

Wszystko wykonane jest z drutu lub metalu, przedstawia jakąś scenkę i do tego komentarz. Na pewno jest to całkiem fajne urozmaicenie i dekoracja ulic. W nocy "rzeźby" te są podświetlane co nadaje im dodatkowego uroku. Takich rzeźb jest 52 porozrzucanych po całym mieście. Spróbuj znaleźć wszystkie.

Nam udało się zobaczyć tylko kilka bo skupiliśmy się na graffiti. W 2012 roku Litwiński artysta, Ernest Zacharevic został poproszony o stworzenie projektu zwanego "Mirrors of George Town" [Lustrzane odbicie George Town]. Nie był to łatwy projekt ale Ernest poradził sobie z tym wyborowo i stworzył serię graffiti na murach starego miasta. Projekt ten nadał nowy charakter ulicom George Town i stare (często odrapane mury) stały się ciekawsze, ładniejsze no i oczywiście przyciągnęły turystów.

Podoba mi się, że każde graffiti jest połączone z przedmiotem który ładnie komponuje się w całość. I tak może to być rower, huśtawka czy słup który przedstawia kosz do grania w koszykówkę.

Oczywiście turystów było tam dużo ale na szczęście nadal udawało nam się w miarę szybko zrobić zdjęcie. Jednak wyjście rano z hotelu było dobrym pomysłem.

Po graffiti przyszedł czas na UNESCO Heritage Area. Część Gorge Town ma status śwwiatowego dziedzictwa UNESCO. Jest to stara część miasta, stworzona głównie przez kolonizatorów angielskich. Część rzeczy jest odnowiona, ale część nadal potrzebuje inwestcji i pomysłu na zagospodarowanie.

Zdecydowanie polecam wejść do dworu Pinang Peranakan. Znajduje się tam muzeum pokazujący styl życia i historię rodziny Chung Keng Quee. Załapaliśmy się na wycieczkę w języku angielskim i pan przewodnik opowiedział nam kilka ciekawostek. W posiadłości są zdjęcia członków rodziny. Co jednak rzuca się w oczy to fakt, że oni się w ogóle nie uśmiechali. Podobno ten surowy wyraz twarzy wynikał z faktu, że nikt nikomu nie ufał. Nawet sejf mieli na dwa klucze. Jeden klucz miała żona a drugi mąż. Aby otworzyć sejf potrzebne były dwa klucze. System ten był dowodem, że nawet mąż żonie nie ufał i vice-versa.

Z ciekawych anegdotek dowiedzieliśmy się też, że dawniej na pierwsze urodziny dziecka, rodzina wysyłała makaron. Długie wstążki makaronu oznaczały długie życie. Teraz niestety ludzie przedkładają pieniądze nad długie życie i wysyłają gotówkę jako prezent.

Zdecydowanie polecam odwiedzenie tego dworu / muzeum. Można nie tylko pooglądać ręcznie robione dekoracje, arcydzieła ale też zastawę z prawdziwej chińskiej porcelany, meble, ubrania itp. Jest to dość kształcąca wycieczka i można się nauczyć wiele o tradycjach i kulturze ówczesnych ludzi.

Zbliżało się południe więc skwar dawał nam się we znaki. W zasadzie tu jest cały czas gorąco ale w południe jest wyjątkowo ciężko wytrzymać. Tak więc wróciliśmy do hotelu i po krótkim ochłodzeniu się w klimatyzowanym pokoju wyruszyliśmy znów w podróż. Tym razem lecieliśmy do Singapuru. Tam mamy spotkać się z drugą częścią ekipy i spędzić dwie noce. Bardzo jesteśmy ciekawi tego miasta-państwa. No to w drogę.

Tutaj też doszła Ameryka i McDonalds. Pomimo, że McDonalds z założenia w każdym kraju powinien być taki sam to widać niewielkie różnice. Np. w Hiszpanii można kupić piwo w McDonaldzie a w Penang McDonald ma live music. Menu też się różni i tak na przykład w Nowej Zelandii masz opcję lepszej jakości mięska tak tu masz możliwość zjedzenia hamburgera bardziej doprawionego lokalnymi przyprawami. My jednak zdecydowaliśmy się na kawę ale już nie w McDonaldzie.

Pierwsze zaskoczenie przyszło przy wypełnieniu deklaracji. W samolocie Pani dawała papierki, gdzie trzeba zadeklarować co się w wozi. No więc czytamy i zastanawiamy się czy będzie coś fajnego. Poza standardowymi rzeczami jak broń, narkotyki itp pojawił się punk o gumie do żucia. Jak się okazuje Singapur tak dba o czystość, że nie chcą aby ludzie żuli gumy i potem je wypluwali gdzie popadnie. Tak więc jest nie legalne w wożenie do kraju gum do żucia. Jak to się mów - co kraj to obyczaj.

Drugie zaskoczenie przyszło zaraz przy lądowaniu. Byliśmy w szoku jak dużo statków transportowych tu jest. Masakra. Nigdy w życiu nie widziałam tyle statków cargo. Potem widzieliśmy port i...robi wrażenie. Po porcie i ilości statków, które czekały na wjazd wygląda, że statki te nie tylko przepływały obok ale wpływały do portu i rozładowywały towary. Ciekawe co się dalej dzieje z tymi kontenerami.

Udało się, znów spotkaliśmy się wszyscy. Nie jest to łatwe bo lotnisko w Singapurze jest wielkie. O lotnisku słyszałam wiele, że jest niesamowite, że ma najlepsze jedzenie, że ma ogrody i nie wiadomo co jeszcze. Rzeczywiście, jeśli chodzi o zieleń, kwiaty i ogrody to jest ich trochę.

Do tego dekoracje które tylko dodają uroku i są atrakcją samą w sobie. Jedzenia nie próbowaliśmy ale odwiedziliśmy bezcłówkę i chcieliśmy kupić piwo do hotelu. Niestety jak przylatujesz z Malezji to nie możesz wwieść alkoholu. Widać, że pomimo iż Singapur odłączył się od Malezji to nadal traktuje ją jak ten sam kraj.

Ostatnim udogodnieniem są bramki do skanowania przed bramkami do samolotu. Dzięki temu nie musisz mieszać się z pasażerami wszystkich linii lotniczych a kolejki przy wejściu na pokład są dużo mniejsze. Ogólnie lotnisko dostało od nas plusa za szybkość obsługi i szybkość przemieszczana się. Z lotniska do miasta, można się dostać taksówką (ok. S$30) albo pociągiem za S$2.60. My wybraliśmy tańszą wersję i po 1h dojechaliśmy do hotelu - Mercure Hotel Bugis.

Ogólnie hotele Mercure znamy z dość dobrej jakości. Ten jest dodatkowo po remoncie więc może nie spodziewaliśmy się 5 gwiazdkowego hotelu ale w miarę przestronnego pokoju, czystego ładnie wyremontowanego. To co dostaliśmy było na miarę Ibis hotelu. Pokój był bardzo mały i w sumie to zmieściło się tam tylko łóżko. Łazienki oddzielnej nie było. Tylko kabina z mlecznego szkła na prysznic i druga taka sama na toaletę. Umywalka była w przejściu. Ogólnie straszne małe. Chyba ceny ziemi w tym kraju są bardzo duże. Może dlatego zanim przejdziesz z recepcji do windy to przechodzisz koło baru. Chyba chcą przyćmić trochę pierwsze wrażenie.

Skoro pokój jest tak mały to nie bardzo można w nim siedzieć więc od razu wyruszyliśmy na miasto. Było już dość późno więc nie mieliśmy, żadnych konkretnych planów poza poszwendaniem się, zjedzeniem kolacji i pójściem na młyńskie koło.

Koło młyńskie zwane Singapore Flyer, jest bardzo podobne do koła w Londynie. My byliśmy tam przed samym zamknięciem (zamykają o 10 wieczór) i dzięki temu mieliśmy cały wagonik (kapsułę) dla siebie. Fajnie było zobaczyć miasto z góry. Oczywiście widać z niego Marina Bay z hotelem Marina Bay Sands (słynna budowla inspirowana Arką Noego), Super Drzewa i inne ciekawe budowle.

Dziś poruszaliśmy się na nogach więc po drodze do hotelu mogliśmy zaglądnąć do lokalnych barów i dowiedzieć się czegoś o życiu w najdroższym kraju świata. Większość barów jest jednak otwarta na zewnątrz. Podobnie jak w Malezji, klima jest włączona ale wszystkie drzwi i okna są po otwierane. Taki właśnie był pierwszy bar gdzie przyciągnęła nas głośna muzyka na żywo. Zespół bardzo fajnie grał ale chyba najlepszą atrakcją był jednak zajec...czy królik jak kto woli.

No w końcu jak święta to święta. Królik musi być. Nie dało się tu jednak rozmawiać więc szybko przenieśliśmy się do Irish Bar. Tam już było ciszej, przytulniej i zimniej bo wszystkie drzwi były wyzamykane. Jak to bywa, Darek zagadał to kelnera i zaczął go wypytywać co tu robić i w ogóle jak można żyć w tak drogim kraju.

No bo Singapur rzeczywiście jest drogi. My mieszkamy w NY a często rzeczy były droższe niż u nas. Fakt faktem, chodziliśmy po turystycznych dzielnicach gdzie pewnie wszystko z zasady jest droższe ale nadal jest trochę za drogo. Za małe piwo często płaciliśmy 10 USD. Podobno alkohol jest tu wyjątkowo drogi bo są duże podatki na niego nałożone. W restauracjach było tak sobie. Trzeba było liczyć po 30-40 USD na osobę za gorące danie i coś do picia.

Kelner polecił nam iść na Clarke Quay. Podobno tam całe miasto imprezuje. My już nie mieliśmy siły się dziś szlajać więc tą atrakcję turystyczną zostawiliśmy na jutro. Póki co Singapur wywarł na nas mieszane uczucie miasto jak miasto, duże, z ładną architekturą i stosunkowo czyste. Słysząc dużo o tym najdroższym kraju świata, słuchając jak to jest tam czysto, idealnie i nowocześnie, spodziewaliśmy się nie wiadomo czego. Chyba po Tokyo, Dubaju i Nowym Jorku nie wiele może nas zaskoczyć. Fakt faktem, że miasto jest bardzo czyste, bezpieczne i przyjemne. Ma parki, ciekawą architekturę i widać, że jest zadbane. Jednak w metrze wszyscy się pchają, ludzie są bardziej zamknięci w swoim świecie i brakuje tej słynnej japońskiej kultury i grzeczności. Chyba się spodziewałam czegoś więcej niż oferuje Japonia. Jednak Singapur nie prześcignął kraju kwitnącej wiśni. Nie zrozumcie, źle. Nadal mi się miasto bardzo podoba ale chyba ustawiłam mu za wysoko poprzeczkę.

Previous
Previous

2017.04.16 Singapur (dzień 8)

Next
Next

2017.04.14 Penang, Malezja (dzień 6)