2021.09.03 Knik River, AK (dzień 13)
Dzisiaj rano jak tylko otworzyłem oczy to pierwsze co zrobiłem to poszedłem sprawdzić pogodę. Niestety leje.
Hmmm…. nie dobrze, pomyślałem. Na dzisiaj mamy zaplanowane coś specjalnego, wyjątkowego, jak to wczoraj Ilonka napisała, wisienka na torcie! Mamy wsiąść do małej zabawki za pół miliona dolców i udawać, że się nie boimy.
Mamy zaplanowane helikoptery na lodowce. Nie byle jaki helikopter, takie małe 4-osobowe, które mogą lądować prawie wszędzie. Firma AK Helicopter Tours specjalizuje się w lataniu po lokalnych wzgórzach i lodowcach i ponoć jest jedną z lepszych w okolicach Anchorage.
Wczoraj wszystkie loty były odwołane ze względu na silny wiatr, więc jak dzisiaj rano zobaczyłem nieciekawą pogodę to mnie to lekko zmartwiło.
Mieszkamy w małych domkach należących do nich, więc idąc na śniadanie przechodziliśmy koło lądowiska helikopterów i ku naszemu zadowoleniu - latały!
Pogoda się poprawiała, dalej jeszcze czasami przelatywał deszczyk, ale się rozpogadzało. W informacji nam powiedzieli, że pogoda jest OK do latania. Cała operacja maszyn jest wznowiona.
Śniadanie nie było dobre. Nic specjalnego i bez smaku. Mogli się postarać i być bardziej kreatywni. Nudna, niedoprawiona jajecznica i prawie spalony boczek, mrożony toast i termos z ciągle brakującą kawą. Ja wiem, że darowanemu koniu nie patrzy się w zęby, ale za te pieniądze co płacimy za helikoptery można by to lepiej zorganizować.
Nie przyjechaliśmy się tu objadać tylko polatać helikopterami. A może specjalnie robią niedobre śniadania, żeby człowiek mało zjadł, był lżejszy i helikopter mniej spalił paliwa. To w sumie logiczne. Koszt godziny pracy helikoptera to $500-600 z czego paliwo kosztuje najwięcej. Każdy gram się liczy.
Mieliśmy start o 10:15. Kazali nam się zgłosić o 9:45. Podpisaliśmy wiele dokumentów, że gdyby coś się stało to oni nie biorą żadnej odpowiedzialności i nie będziemy ich o nic skarżyć. Jak by coś się stało to my pewnie raczej nie wiele byśmy mogli zrobić, ewentualnie nasza rodzina. Kazali się zważyć i przedstawili nas naszemu pilotowi.
Helikopter jest na 4 osoby, więc dostaliśmy koleżankę, Suzuki (tak się nazywała) do zespołu.
Podeszliśmy pod nasz malutki helikopterek i pilot troszkę opowiedział o maszynie i o bezpieczeństwie.
Wsiedliśmy (było ciasno, zwłaszcza z tyłu), odpalił silnik i wystartowaliśmy.
AK Helicopter Tours organizuje parę różnego rodzaju lotów. Od krótkich 45 minutowych do paro-godzinnych. Myśmy wzięli długi lot, 2 godziny. Mamy mieć 3 międzylądowania. Były większe, prywatne loty, cały dzień możesz latać, ale cena za tą usługę była potężna. W sumie latanie helikopterem jest o wiele droższe niż małymi samolotami. Pewnie to się bierze z tego, że samoloty są tańsze. Zaczynają się od $50,000, a helikoptery od $300,000. Licencja pilota jest o wiele tańsza na samoloty i o wiele krócej musisz się uczyć. Według naszego pilota to o wiele łatwiej się lata samolotami niż helikopterami. Niestety nie mam w tym doświadczenia więc nie wiem, ale jak zdobędę to się z wami podzielę.
Pierwszy przystanek mieliśmy na kamieniach jakie lodowiec po sobie pozostawił. Lot od bazy trwał gdzieś 15-20 minut. Przelatywaliśmy nad potężną doliną, którą tysiące lat temu rzeźbił lodowiec Knik.
Teraz to tu tylko płynie mała, wąska rzeczka, a kiedyś to były tu kilometry idącego w dół doliny lodowca.
Dolecieliśmy do jeziora, które jest końcówką lodowca Knik i skręciliśmy w prawo. Dalej lecieliśmy zboczem gór i wyszukiwaliśmy jakiejś zwierzyny. Zwłaszcza kozic górskich. Niestety nic nie wypatrzyliśmy.
W nagrodę pilot zabrał nas nad wodospad. Ciekawie i zupełnie inaczej wygląda z „lotu ptak” niż z ziemi.
Lądowanie na kamieniach odbyło się bardzo precyzyjnie i praktycznie nie poczuliśmy kiedy byliśmy na ziemi.
Jak się okazało to byliśmy na lodowcu Colony pokrytym grubą warstwą kamieni. Jest to martwy lodowiec, czyli taki który już się nie posuwa i umiera. Za mało go przybywa wyżej w górach i nie ma ciśnienia które powoduje ruch lodowca w dół doliny. Za kilkanaście albo kilkadziesiąt lat będzie tutaj łąka i kwiatki rosły. Po lodowcu nie będzie śladu. Rzeka też przestanie istnieć, a wraz z nią wszystkie ryby, ptaki i cały ekosystem jaki tutaj i wzdłuż koryta rzeki się znajduje. Przykre, ale niestety prawdziwe.
Podeszliśmy pod główne czoło lodowca. Lód był tak niebieski, że aż nienaturalny. Musiał się odłamać niedawno. Pewnie jakieś kilka godzin temu. Staliśmy tak z 15 minut, nasycaliśmy nasze oczy niebieskim kolorem i czekaliśmy na kolejne odłamy. Niestety nie nastąpiły.
A czy zastanawialiście się dlaczego lód lodowca jest niebieski? Czym się różni lód lodowcowy od takiego jaki mamy w domu w zamrażalniku?
A no jest parę powodów. Dwa główne. Czas i ciśnienie. W domu jak mamy dobrą lodówkę to za parę godzin mamy gotowy lód do drinków. Lodowiec ma trochę więcej czasu i robi swój lód znacznie dłużej. Dziesiątkami, a nawet i setkami lat!
Lodowiec robi go znacznie więcej niż nasza lodówka. Setki metrów grubości. Powoduje to niewyobrażalne ciśnienie na spodzie lodowca (tam gdzie lód się tworzy). Nacisk jest tak potężny, że całe powietrze jakie znajduje się w śniegu czy wodzie jest wypychane. Nawet nie ma mikropęknięć jakie mamy w normalnym lodzie.
Światło ma różne kolory (długości fal). Niektóre się bardziej odbijają od gęstego lodu a niektóre penetrują go w głąb. Niebieski „nie lubi” gęstego lodu, więc się szybko odbija i wraca do naszych oczów.
Czy można wziąć kawałek lodu z lodowca i dołożyć do drinka? Pewnie, że można. A nawet trzeba. Trzeba pamiętać o tym, że nasz drink nie stanie się niebieski. Lód z lodowca jest bezbarwny po rozpuszczeniu.
Pospacerowaliśmy z 15-20 minut wsiedliśmy do helikoptera i odlecieliśmy na nasz następny przystanek, który znajduje się ponad kilometr wyżej.
Dolinę nad którą lecieliśmy zamieszkuje wielki łoś. Ponoć jest ogromny, pilot mówił, że największy jaki do tej pory widział. Udało nam się go zobaczyć z powietrza.
Był wielki, ale z odległości to wyglądał jak sarenka a nie potężny, północno-amerykański Łoś. Myślałem, że pilot zawróci obniży lot, wyląduje koło niego…. Niestety nic z tych rzeczy nie zrobił. Dla dobra zwierzyny i dla jak najmniejszej interwencji w jego naturalny tryb życia. To zwierzę pewnie nigdy nie widziało człowieka. Żyje na tych odludnych pustkowiach i cieszy się z wolności. Dzikie zwierzęta powinny być dalej dzikie!
Helikopter to świetna sprawa. W ciągu paru minut byliśmy kilometr wyżej. Wylądowaliśmy na jakieś skarpie z niesamowitymi widokami.
Oczywiście na start zostaliśmy zaatakowani przez największe potwory Alaski. Niezliczoną ilość małych latających, wstrętnych pasożytów. Muszki, komary i inne paskudstwo nie pozwalało nam stać w miejscu. Musieliśmy cały czas się ruszać.
Dobrze, przynajmniej mogliśmy rozprostować nogi po ciasnym helikopterze. Widoki były cudowne. Dobrze, że pogoda dopisała. Nie padało, niebo było zachmurzone, ale chmury były wysoko i nie zasłaniały gór ani lodowców.
Gdzieś po 15 minutach znudziło nam się zabijanie tego latającego gów… i ponownie wsiedliśmy do maszyny.
Następny i już ostatni przystanek będziemy mieć na lodowcu Knik.
Kolejny wspaniały lot nad doliną, zboczami gór i oczywiście nad lodowcem. Teraz siedziałem z przodu, więc widoki miałem niesamowite.
Troszkę polataliśmy nad lodowcem, zaglądaliśmy w parę dziur, jezior i seraków.
Jak zwykle lądowanie było precyzyjne i nawet nie poczuliśmy jak siedliśmy na lodzie.
Siedząc z przodu mogłem się lepiej przyglądać jak on ogarnia te wszystkie przyrządy. Powiem wam, że wcale nie było to skomplikowane. Ma jeden drążek który wywija w każdą stronę i parę przycisków. Reszty nie używał. Ewentualna komunikacja z bazą, która pewnie jest połączona z jakimś centrum lotów wymagała znajomości terenów i ewentualnego podawania danych i kodów. Pilot mówił, że latanie w normalnych warunkach nie jest trudne i można w miarę szybko nabrać pewności siebie. Natomiast przy trudnych warunkach, jak silny wiatr czy słaba widoczność doświadczenie, znajomość maszyny i terenu ma ogromne znaczenie.
Jak we wszystkim, praktyka czyni mistrza.
Ten przystanek był naszym najdłuższym i trwał jakieś 30 minut. Ubraliśmy raki na buty i znowu stanęliśmy na lodowcu. Jak dobrze liczę, jest to nasz szósty i niestety ostatni lodowiec na tym wyjeździe. A szkoda, bo one są porostu piękne.
Pilot zna ten lodowiec bardzo dobrze, więc wiedział gdzie wylądować. Mogliśmy podejść do jego mini-jezior a także to bardzo głębokich szczelin. Jakie to wszystko jest czyste i niebieskie.
Oczywiście wypicie jego krystalicznie czystej wody jest obowiązkowe. Niestety nie była niebieska. Pragnienie zostało zaspokojone, można chodzić dalej.
Idąc na spacer spotkaliśmy inny helikopter, a obok niego parę młodą i trochę fotografów. Ponoć jest to bardzo popularne i modne robienie sobie zdjęć ślubnych na lodowcach.
Za jakiś czas jak wnuczek będzie oglądał te zdjęcia to powie:
- Babciu, babciu, a co to takiego?
- A to jest lodowiec. Kiedyś takie coś pięknego żyło na naszej planecie.
- Babciu, a gdzie teraz one są?
- Pływają w Oceanach - odpowiedziała. Babcia….
Wszystko co piękne szybko się kończy, więc z łezką w oku wsieliśmy do helikoptera i ruszyliśmy w kierunku bazy.
Lot trwał 12-15 minut wzdłuż prawie wyschniętego koryta rzeki Knik. Na Alasce wszystko jest tak ogromne, że ciężko jest określić wielkość albo odległość.
Szerokość tego koryta to aż 7km!
Potężne nie. Teraz na jesień to tu tylko „mała” rzeczka płynie. Na wiosnę jak śniegi i lody wyżej w górach topnieją to ponoć jest zupełnie inaczej. Rzeczka zamienia się w potężną górską rzekę i z wielkim pędem płynie w dół doliny.
Wylądowaliśmy w bazie, pożegnaliśmy się z pilotem i poszliśmy na taras widokowy i zaplanować dalszy dzień.
Za bardzo w tym rejonie nie ma gdzie chodzić na hiki. Wszystko jest za daleko, a brak dróg uniemożliwia docieranie do odległych miejsc. Trzeba iść parę dni żeby gdzieś dojść. Dzisiaj rano spotkaliśmy dziewczynę, która niosła dwa plecaki. Samotnie 3 tygodnie chodziła po tych przepięknych dziewiczych terenach. Trzeba mieć siłę, odwagę i samo-motywację, nie?
Postanowiliśmy popołudnie spędzić w miasteczku Palmer. Za bardzo nie ma co tam zwiedzać, więc Ilonka znalazła rejon w którym jest browar na browarze. Czy ja już wam mówiłem, że na Alasce dużo piją?
W 15-20 minut zjechaliśmy w dół do miasteczka. Rzeczywiście wybór był spory. Odwiedziliśmy dwa, coś przekąsiliśmy, coś wypiliśmy, coś zakupiliśmy na wieczór i postanowiliśmy chwilę pojeździć po okolicy.
Tak jak pisałem, za wiele tu się nie dzieje. Pojechaliśmy na farmę dzikiej zwierzyny, ale okazało się to bardziej atrakcją dla dzieci niż na oglądaniu zwierzaków.
Wróciliśmy do naszych domków i poszliśmy na kolacje. Jedzenie było ok, ale tak jak śniadanie, mogliby się lepiej postarać. Jeśli ktoś chce robić helikoptery to polecam to miejsce. Natomiast na hiki czy inne atrakcje to są lepsze miejsca wzdłuż drogi Glenn.
Jest to nasz ostatni wieczór na Alasce. Usiedliśmy sobie na naszym ganku i patrzyliśmy przed siebie na zapadający zmierzch.
Kolejny dzień minął. Nam to łatwo powiedzieć. Jutro wsiadamy w samolot i odlatujemy do „ciepłych krajów”. Dużo ludzi (zwłaszcza sezonowych pracowników) wkrótce zrobi to samo. Wróci na zimę do kontynentalnej części Stanów. Jak ptaki, na zimę do ciepłych krajów!
Natomiast część ludzi zostanie na Alasce. Zwłaszcza tych co tam mieszkają na stałe. Oni nie mają opcji i luksusu przezimowania gdzie indziej.
Zimy tam są długie, mroźne i ciemne. Od października gdzieś do maja praktycznie jest zerowa ilość turystów, więc i też nie ma pracy. Ze względu na ocieplanie klimatu coraz popularniejsze stają się narciarskie wakacje na Alasce. Heli skiing i w resortach. Największy resort na Alasce to Alyaska Ski Resort. Już jest duży, a są wielkie plany na jego mega-rozbudowę. Najlepsze miesiące to marzec i kwiecień.
Jak na razie to jest za mało żeby Alaska stała się zimowym centrum jak Colorado czy Utah. Ale za kilkanaście albo kilkadziesiąt lat kto wie, może tam się będzie latać na narty jak u nas będzie już za ciepło. Już ceny mieszkań w resortach narciarskich na Alasce idą do góry, a pewnie pójdą jeszcze więcej jak inwestorzy wejdą z dużymi pieniędzmi w resorty. Alaska tego potrzebuje. Potrzebuje ludzi i pieniędzy. Ale nie ludzi tylko na lato, potrzebuje ich przez cały rok.
Niestety nie dało się na ganku za długo posiedzieć. Rdzenni mieszkańcy Alaski nas wygoniły do środka. Komary pasożyty….