Traveling - it leaves you speechless, then turns you into a storyteller.
Destynacje
- Anglia 7
- Argentyna 1
- Austria 4
- Belgia 4
- Bermuda 2
- Canada 19
- Chile 9
- Czechy 2
- Ekwador 12
- Francja 28
- Gibraltar 1
- Grecja 4
- Hiszpania 13
- Holandia 5
- Hong Kong 2
- Indonezja 4
- Islandia 14
- Korea Południowa 6
- Macau 2
- Malezja 9
- Maroko 7
- Niemcy 4
- Nowa Zelandia 26
- Polska 17
- Portugalia 9
- Qatar 1
- Singapur 7
- Szwajcaria 17
- Słowenia 6
- UAE 3
- USA - Alaska 19
- USA - Colorado 61
- USA - DC 2
- USA - Nowy Jork 38
- USA - Pennsylvania 2
- USA: New England 50
- USA: Northwest 24
- USA: Southeast 17
- USA: Southwest 66
- Włochy 7
- _NY - Adirondacks 46er 20
- _Parki Narodowe USA 38
2019.06.30-07.01 Białe Góry, NH (dzień 2-3)
Jefferson (1,741m.) jest to trzeci co do wysokości szczyt Białych Gór w stanie New Hampshire. Znajduje się w najwyższym paśmie Białych Gór, w Presidential Range.
Ta góra jest nam już dobrze znana. Wcześniej, dwa razy próbowaliśmy ją zdobyć. Pierwszy raz, późny start i deszcz uniemożliwił nam stanięcie na szczycie. Drugi raz wyszliśmy, ale był taki wiatr i chmury, że nic nie było widać. Na szczycie może byliśmy parę sekund, bo inaczej by nas zwiało.
Dzisiaj też nie mieliśmy najlepszej pogody. Wprawdzie nie było wiatru i czasami słońce przebijało się przez chmury, ale szczyty były w chmurach a także mogły występować burze. No nic, zobaczymy co nam dzisiaj Jefferson przyniesie. Po dobrym śniadaniu opuściliśmy kemping i około 8 rano byliśmy już na parkingu na początku szlaku.
Na Jeffersona prowadzi wiele szlaków. Dwoma różnymi już szliśmy, na dzisiaj wybraliśmy jeszcze inny, Castle Trail. Jest to jeden z najmniej uczęszczanych szlaków na ten szczyt. Polecany jest bardzo przez górołazów, więc go wybraliśmy.
Widać, że szlak jest mało uczęszczany, bo na parkingu były tylko dwa samochody. Natomiast nie zawiedli nas nasi lokalni „przyjaciele” krwiopijcy i chmarami nas odwiedzali. Do tego stopnia, że nawet ciężko było buty ubrać, bo cały czas komary przypominały o swoim istnieniu.
Dopiero jak ruszyliśmy to nas zostawiły w spokoju, bo nie chciało im się za nami latać.
Do przejścia mamy 16km i musimy się wspiąć około 1400 metrów. Początek szlaku idzie łatwą, prawie płaską ścieżką, przez polany, lasy i strumyki.
Gdzieś po dwóch kilometrach szlak się rozgałęzia i górołaz ma dwie opcje. Na prawo granią, albo na lewo doliną. Skręciliśmy w prawo i się zaczęło. Szlak przestał nas rozpieszczać i systematycznie, bez odpoczynków zaczął się wspinać do góry.
Niestety pogoda się nie poprawiała, a wręcz przeciwnie, zaczęliśmy słyszeć w oddali grzmoty. Jak na razie szliśmy lasem i wokół nas były wysokie góry, więc byliśmy bezpieczni. Czasami nawet słońce wychodziło, czyli burza może przejdzie bokiem.
Gdzieś na wysokości 1200 metrów doszliśmy do szlaku „The Link” Jest to trasa która łączy dużo szlaków i idzie jeszcze lasem. Podczas złej pogody można się nim dalej przemieszczać i nie jest się narażonym na burze, albo silne wiatry.
Do granicy lasu mieliśmy jakieś 100 metrów w pionie. Stromo po skałach, trzymając się korzeni osiągnęliśmy wysokość 1300 metrów. Niestety naszym oczom nie ukazały się piękne szczyty gór tylko chmury.
Usiedliśmy na skałach i zastanawialiśmy się co dalej robić. Jak na razie wiatru nie było, ale czarna, burzowa chmura wisiała w powietrzu. Było słychać wyładowania atmosferyczne, ale były one w oddali i za bardzo nam nie zagrażały. Dopiero po kilkunastu minutach głośność i intensywność wyładowań się wzmogła. Byliśmy na grani i otwartej przestrzeni, więc nie było to za bardzo bezpieczne miejsce. Zeszliśmy trochę w dół. Chcieliśmy chwilę posiedzieć i podjąć decyzję co dalej robić. Myślę, że burza za nas podjęła tą decyzje. Zaczęło ostro walić piorunami i to bardzo blisko nas. Do tego stopnia, że aż się ziemia wokół nas trzęsła. Nie było na co czekać, musieliśmy szybko zejść w dół.
Dobrze, że jak narazie nie padał deszcz, bo pierwszy odcinek nie należał do łatwych. Skały były mokre, ale nie za bardzo śliskie.
To co się za chwilę stało zapadnie nam w pamięci na długie lata. Zaczął padać intensywny deszcz. Lało tak ostro, że w przeciągu paru minut szlakiem płynął strumyk. Znacznie to spowolniło schodzenie w dół.
Niestety to nie był koniec atrakcji. Deszcz zamienił się w grad. Jak do tej pory nigdy nie szedłem w takich warunkach. Niezliczona ilość bryłek lodu ładowała w nas z wielką prędkością. Nie dało się robić żadnych zdjęć, ani filmów nakręcać. Strumienie wody i lodu płynęły z nieba prosto na nas.
Mimo, że mieliśmy ubrania przeciw deszczowe to nic to nie dawało. Każdy z nas był przemoczony do suchej nitki.
Gdzieś po pół godziny grad ustał i w końcu można było odetchnąć. Wprawdzie do samochodu mieliśmy gdzieś z godzinę marszu i byliśmy na maksa przemoczeni, ale teren stawał się łatwiejszy i płaszczy.
Doszliśmy do strumyka. Pamiętam jak szliśmy do góry to woda była po kostki i można było bardzo łatwo po kamieniach przejść. Teraz to nie był strumyczek, to już bardzie przypominało górską rzekę. Zaczęliśmy szukać gdzie tu najłatwiej i najbezpieczniej ją przejść. Niestety wszędzie była duża woda i chodzenie brzegiem rzeki przestawało mieć sens.
Mieliśmy tak przemoczone buty, że w sumie nie było znaczenia czy wpadniemy do wody czy nie. Przeszliśmy prosto przez wodę, która sięgała prawie do kolan. Oczywiście woda wlała się do butów, ale to już nie miało znaczenia.
Wróciliśmy na parking i zastaliśmy kolejną niespodziankę. Pół samochodu było w wodzie. Musiałem trochę pokombinować żeby się przebrać na deszczu (bo oczywiście znowu padało) i już suchym dojść do siedzenia kierowcy. Udało się i wróciliśmy na kemping.
Tutaj zrobiliśmy wielką suszarnię. Mimo, że czasami przechodziły przelotne deszcze to nam to za bardzo nie przeszkadzało. Mieliśmy wiele sznurków i wszystko rozwiesiliśmy.
Rozpaliliśmy wielkie ognisko i w końcu można było się ogrzać i podsuszyć. Dosyć długo nam zeszło „suszenie” wszystkiego, ale tak się nam dobrze siedziało wokół ogniska, że nikomu się nie spieszyło do namiotu spać. Ma szczęście mamy dobre namioty i przetrwały wszystkie burze i grady. Już było dobrze po północy jak weszliśmy w suche i ciepłe śpiwory. Trzeba było się pozapinać, bo temperatura w nocy spadła poniżej 10C.
Rano w końcu długo pospaliśmy i jak wyszliśmy z namiotów to dzień przywitał nas pięknym słońcem i lekkim wiaterkiem. Idealna pogoda na dokończenie suszenia i spakowanie wszystkiego.
Wszystko robiliśmy na spowolnionych obrotach i wyjechaliśmy z kempingu dopiero koło południa.
Oczywiście Marcin dalej chciał zobaczyć Białe Góry, więc postanowiliśmy wyjechać na szczyt Mt. Washington (1,916m.).
Oczywiście wyjazd na górę jest płatny i cena za 3 osoby i samochód wyszła $49!!! „Lekka” przesada! Myślę, że był to ostatni raz jak wyjeżdżałem na tą górę. Na zachodzie Stanów masz wiele przełęczy i szczytów gdzie drogi wychodzą znacznie wyżej i są za darmo, albo płacisz, ale o wiele mniej.
Droga jest w większości asfaltowa i jej długość wynosi 12km. Ma wiele punktów na których można się zatrzymać, podziwiać widoki i porobić zdjęcia. Na dole prowadzi lasem, więc niewiele widać. Dopiero gdzieś na wysokości 1300 metrów las zanika i zaczyna być coś widać.
Niestety jak wyjechaliśmy trochę wyżej to znowu zaczęły się chmury które, już towarzyszyły nam aż na sam szczyt.
Na górze z reguły występują silne wiatry i dzisiaj nie było wyjątku, wiało na maksa. Na górze Washington zarejestrowano najsilniejszy wiatr jaki kiedykolwiek występował na Ziemi i jest to 375 km/h.
Na górze jest restauracja, bar, sklepy z pamiątkami i tłumy ludzi. Troszkę pochodziliśmy po szczycie, Marcin próbował porobić parę zdjęć i zjechaliśmy jakiś kilometr niżej. Tutaj już nie było chmur i znacznie mniej wiało. Wybraliśmy się na godzinny spacer po słynnym szlaku Alpine Garden.
Zmęczeni po wczorajszym ciekawym hiku za bardzo nie chciało nam się daleko chodzić. Przeszliśmy się kawałek, usiedli na kamieniu, pooglądali górki i wrócili do samochodu. Było już dobrze po południu, a przed nami jeszcze daleka droga do NY.
Zaczął się lipiec więc trzeba będzie się jakoś ochładzać. Za 3 dni wyjazd na narty i zimowe hiki. Miejmy nadzieję, że pogoda w lipcu się nie popsuje i będzie wystarczająco śniegu na oba sporty
2019.06.29 Boston, MA & Białe Góry, NH (dzień 1)
Nadrabiamy zaległości z kempingami. Dwa tygodnie temu byliśmy w Catskills, teraz jedziemy znacznie dalej, w Białe Góry, NH.
Ściągnęliśmy posiłki z Londynu i w trójkę pokonujemy 500 km autostradami, żeby dostać się w północne rejony stanu New Hampshire. Marcin, kolega mieszkający na obrzeżach Londynu powiedział, że w Stanach są duże odległości. 500 km w Anglii może go zaprowadzić już do Szkocji.
W NY już jest lato. Temperatury zaczynają przekraczać 30C w cieniu. Tam, na kempingu Moose Brook Campground w nocy temperatura spada do 10C. Przyjemnie będzie tak usiąść w ciepłej bluzie i ogrzać się wokół ogniska.
Mając turystę w samochodzie nie da się tak prosto jechać w góry. Obowiązkowo musieliśmy zahaczyć o Boston, który jest mniej więcej w połowie drogi. Zanim to jednak nastąpiło musieliśmy zadbać o kierowcę (czyli mnie) i wstąpić do mojej ulubionej francuskiej piekarni.
Po takim śniadaniu mogę prowadzić non-stop nawet poza koło polarne. A z ciekawostek mogę dodać, że już dokończyli słynny Dempsyer Highway. Kiedyś jechałem tą drogą i dojechałem „tylko” do Inuvik. Teraz droga jest zrobiona do samego końca czyli do Tuktoyaktuk, położonego nad Oceanem Arktycznym. Jest to już spory kawałek poza koło podbiegunowe. Oczywiście już planujemy zamoczyć palec w zimnych wodach arktycznych. Ktoś jeszcze się wybiera?
Około 10:30 dojechaliśmy do Bostonu, zaparkowaliśmy Subaru na parkingu w centrum i ruszyliśmy zwiedzać miasto.
Pierwszym punktem wycieczki był oczywiście bar. Nie był to byle jaki bar, tylko Cheers.
Jest to słynny bar, który swoją sławę zyskał po słynnym serialu o tej samej nazwie. Nie wiem czy to Boston, czy lato, czy to sobota, czy słynny bar, ale byliśmy tam parę minut przed otwarciem, a już była spora kolejka na zewnątrz.
W środku bar się jednak różnił od tego z serialu. Był, o wiele mniejszy, miał inny wystrój, ale tak samo miał dobre i zimne piwko. Ochłodziliśmy się paroma i ruszyliśmy zwiedzać zabytkową część Bostonu
Boston wpadł na świetny pomysł i zrobił Freedom Trail . Jest to szlak ułożony z kamieni na chodniku, który prowadzi wokół najważniejszych zabytków miasta.
Koło każdej jest tablica informująca w paru zdaniach co to jest i co tu kiedyś się odbywało. Bardzo dobry pomysł, nie trzeba się za wiele przygotowywać czy kupować przewodników. Wystarczy trafić na początek szlaku i podążać jego śladami.
Nasza podróż szlakiem historii Bostonu trwała około dwie godziny. Niestety zwiedzanie miast w lato nie należy do najlepszych pomysłów. Upał, wilgotność i ilość ludzi zaczęły nas pomału drażnić. Wróciliśmy do samochodu i pojechaliśmy do części portowej na ponoć pysznego Homara.
Niestety nie udało się go zjeść. Była sobota popołudniu i nie tylko my wpadliśmy na ten pomysł. Nawet nie udało nam się nigdzie zaparkować, tyle ludzi było w tej części miasta. Nawet nie próbowaliśmy iść do restauracji, bo pewnie kolejka była na wiele godzin, a oczywiście nie można było zrobić wcześniej rezerwacji. Co prawda znaleźliśmy parking, ale chcieli $40 za godzinę. Powariowali......
Przekonaliśmy kolegę z Londynu, że najlepsze Homary i tak nie są w Bostonie tylko w stanie Maine i jak przyjedzie następnym razem to tam się wybierzemy.
Z Bostonu do naszego kempingu mieliśmy jakieś 3 godziny. Droga minęła bez większych przygód i przy dobrej pogodzie można było podziwiać piękne Białe Góry. Niestety jak to w górach, pogoda zmienia się co chwilę. O 19 zajechaliśmy na nasz kemping, który przywitał nas deszczykiem. Park Ranger powiedział, żebyśmy przeczekali deszcz i nie rozbijali namiotów. Tak też zrobiliśmy i po kilkunastu minutach przestało padać.
Niestety o czym Ranger zapomniał nam powiedzieć, to o zbliżającej się burzy. Wielka, czarna chmura przyszła nagle i nas zaatakowała. Udało nam się rozbić plandekę chroniącą nas przed deszczem. Rozbijałem namiot i już prawie był gotowy. Brakowało tylko śledzi po które poszedłem do auta. W tym momencie zerwał się tak silny wiatr, że musiałem gonić namiot. Dobrze, że zatrzymał się na ławce. Na szczęście nie było jeszcze deszczu. On przyszedł za parę minut jak już większość rzeczy była rozłożona i zabezpieczona.
Bezpieczni, schowani pod plandeką mogliśmy zabrać się za posiłek. Na kolację zrobiliśmy sobie polędwicę wieprzową z komarami. Tak, zgadza się, mięsko z dodatkowym mięskiem. Po burzy było tyle komarów, że nie pamiętam czy kiedykolwiek mieliśmy taką ilość tego paskudztwa na kempingach. Chyba tylko jak byłem na Alasce, ale tam mieliśmy siatki ochronne na twarz. Chcieliśmy łono natury to mamy.
Po kolacji burza przeszła i nawet udało nam się zapalić ognisko (patyki mieliśmy wcześniej zakupione, więc były suche). Komary już się napiły więc nawet dały nam spokój i można było spokojnie usiąść koło ogniska. Nie za długo, bo czasami przelotne deszcze wyganiały nas pod plandekę, ale ognisko cały czas było podtrzymywane. Za długo też nie siedzieliśmy bo jutro czeka nas ciężki dzień. Chcemy się wspiąć na pobliski szczyt, Jefferson.
2018.11.11 Białe Góry, NH (dzień 2)
Wczoraj był lekki przedsmak, tego co dzisiaj mamy w planie zrobić. Tak nas ciągnęło w górki na śnieg, że już o 6 rano wstaliśmy, zjedliśmy śniadanie i wskoczyliśmy do samochodu. Śpimy w Lincoln, jest to małe miasteczko położone w sercu Białych Gór. W Lincoln jest jeszcze jesień. Dużo liści na ziemi, w miarę ciepło i brak śniegu. Po 20 minutach jazdy samochodem w górę dojechaliśmy na parking gdzie było -6C i panowały zimowe warunki. Parking był cały pokryty lodem i nawet dosyć pełny. Odpowiednio się ubraliśmy, założyliśmy raczki na zimowe buty i ruszyliśmy szlakiem zdobywać szczyty.
W planie mamy zdobyć dwa szczyty. Górę Hancock i jej południowy szczyt. Dystans do pokonania, około 16 km. Nawet dzisiaj szło trochę ludzi na te szczyty. Spotkaliśmy jakieś 12-15 grup. Niektórzy szli tak jak my, czyli na jeden dzień. Ale widzieliśmy też ludzi którzy nie zamierzają dzisiaj wracać do cywilizacji. Ich plecaki i sprzęt mówiły nam, że nockę (albo i więcej) będą spędzać w górach. Szacun na maksa, ale trzeba się na to dobrze przygotować i wiedzieć co się robi. Za błędy można zapłacić najwyższą cenę. W nocy temperatury mogą spaść do -20C lub niżej, zamarznie woda i jedzenie. Jak się spocisz to się już nie wysuszysz, a spanie w mokrym ubraniu nie jest opcją. Śpiwór też trzeba mieć odpowiedni do warunków i temperatur. Jak będzie ci zimno to już za późno. Nie ma serwisu na komórki, ciemno wszędzie, a baterie w lampkach na długo nie wystarczą.
My lubimy zimowe hiki, ale potem też lubimy ciepłe łóżeczko w hotelu.
Pierwsze parę kilometrów szlak szedł wzdłuż strumyków, delikatnie podnosząc się do góry. Śnieg był zmarznięty, więc dobrze się szło. Oczywiście nie ma mostków i strumyki trzeba przeskakiwać po kamieniach. W lato jak się wpadnie do wody to nie ma z tym większego problemu. W zimie jest „troszkę” inaczej. Jak wpadniesz do wody to raczej twój hike się skończył i masz nadzieję, że masz blisko do ciepłego samochodu albo schroniska.
Czasami było stromiej, a co za tym idzie, ciekawiej. Strome strumyki w zimie to bajka, nie?
Zdziwiło nas ilość wydeptanych szlaków. Co chwile było jakieś rozgałęzienie i boczne szlaki też były wydeptane. Widać, że zimowe spacery w wyższe partie gór robią się coraz to popularniejsze.
Doszliśmy do ostatniego rozgałęzienia szlaków. W lewo na Północny Hancock, a w prawo na południowy. Można też zrobić oba szczyty za jednym razem i przejść między nimi granią. Tak też zrobiliśmy. Ruszyliśmy na północny, a następnie w planie było zdobycie południowego.
Od tego miejsca spacer zamienił się wspinaczkę. Najpierw zeszliśmy ostro do strumyka, żeby następnie wspinać się na północny szczyt.
Do przejścia może mieliśmy 800 metrów, ale musieliśmy się wspiąć jakieś 300-350 metrów. Było stromo, a czasami bardzo stromo. Żałowaliśmy, że nie ma więcej śniegu i lodu wtedy raczki zamienilibyśmy na raki i łatwiej by było się wspinać. Przy małej ilości śniegu czy lodu raki wbijają się w skały, a to niestety nie pomaga. Ślizgają się po nich, a w dodatku się tępią.
Im wyżej tym było zimniej. Jak się szło to było ok, ale trzeba było uważać żeby się nie spocić. Na każdej przerwie ciepła kurtka była wymagana. Do tego na otwartych przestrzeniach czasami zawiewał mroźny wiatr i wind-chill dawał się we znaki.
Pod koniec zrobiło się znacznie płaściej i w końcu dotarliśmy na szczyt. Widoków ze szczytu nie było, bo cały jest porośnięty lasem. Tabliczka wbita w ziemię oznajmiała, że cel został zdobyty.
Przywitały nas ptaki, które siedząc na pobliskich drzewach bacznie nas obserwowały. Czekały, aż wyciągniemy jakieś jedzenie z plecaków i może je poczęstujemy. Niestety miały pecha, bo trochę wiało i lunch jedliśmy niżej.
Między Hancock a południowym jego szczytem jest dolinka (na szczęście nie za głęboka). Tam też zrobiliśmy sobie przerwę i w ciszy posililiśmy się energetycznym batonem. Szczyty są oddalone od siebie o 2.3 km. Szlak nie był trudny, z góry się prawie zbiegło, a podejście nie było za strome. Szybki marszcz trochę utrudniał głęboki śnieg, tutaj już go było trochę. Zajęło nam może z godzinkę przejście między szczytami i o godzinie 13 stanęliśmy na południowym Hancock.
Tutaj wiało na maksa. Szybkie zdjęcie i w dół. Za zimno na odpoczynek. Mieliśmy 800 metrów do połączenia szlaków i 300-350 w pionie. Znowu było stromo.
Z góry znacznie szybciej to pokonaliśmy i w dobrym czasie zeszliśmy ten odcinek. Od tego miejsca do samochodu było już w miarę płasko i łatwo. Trochę strumyków i parę przeszkód, ale nic trudnego i w 1,5 h pokonaliśmy 4 kilometry.
Robiło się już zimno jak dotarliśmy do samochodu. Pod koniec widzieliśmy ludzi którzy dopiero szli na szczyt. Trochę to brawurowo robili. Oni na pewno będą musieli iść po ciemku. Zimno, ciemno, duży wiatr, stromo.... nie ciekawe perspektywy. My wolimy zimowe hiki w ciągu dnia, a wieczorami w ciepełku odpoczywać, najlepiej przy cieplutkiej i rozgrzewającej Irish Cofee.
W ciągu 15 minut zjechaliśmy samochodem do miasteczka Lincoln i oczywiście Ilonka znalazła browar One Love, w którym postanowiliśmy troszkę odpocząć.
Jak to zwykle bywa w takich miejscach, trzeba sprawdzić ich produkcję. Poleciało ich 6 najlepszych piwek. Piwa były dobre, świeże, ale trochę za lekkie jak dla nas. My wolimy pełniejsze i o głębszym smaku.
Głód nam doskwierał coraz to bardziej. Miejscowość Lincoln jest dosyć mała i nie ma tam fajnych, dobrych restauracji. Na szczęście wiedzieliśmy już o tym wcześniej i się odpowiednio do tego przygotowaliśmy. Pojechał z nami grill.
Pod hotelem na stoliku zrobiliśmy sobie pyszną kolację. Ziemniaczki, warzywa, proteinki.... wypas na maksa. Do tego oczywiście obowiązkowe winko i do niczego nie potrzebujemy dobrych restauracji.
Zima w górach dobrze się zaczęła. Już jest trochę śniegu, a więcej ma sypać. Miejmy nadzieję, że w tym roku będzie długa i śnieżna. Mam nowe narty i już nie mogę się doczekać kiedy je przetestuje. Za niecałe dwa tygodnie jedziemy do Stowe w VT, a później do Quebec City w Kanadzie.
Jak narazie sprawdziłem pogodę i prognozy są obiecujące. Oby tak było....!!!
2018.11.10 Białe Góry, NH (dzień 1)
11 listopada - wielkie święto w Polsce, 100 lat odzyskania niepodległości. Jest to święto nie tylko w Polsce. Na całym świecie ludzie świętują w różny sposób. Dzień ten bowiem przypada na zakończenie I Wojny Światowej. W Stanach święto to przyjęło nazwę Święta Weteranów (Veteran’s day) i dzięki temu my też mieliśmy długi weekend i mogliśmy świętować.
Nie ma lepszego sposobu na świętowanie niż pojechać w góry i pójść na hike, który nie do końca będzie spacerkiem w parku. Żeby znaleźć fajne górki na wschodnim wybrzeżu to trzeba pojechać do Adirondacks albo w Białe Góry (White Mountains). W tym roku jeszcze nie odwiedziliśmy chipmonków w Białych Górach więc najwyższa pora się tam wybrać. Wyjechaliśmy w sobotę z samego rana i ruszyliśmy na północ. Czekało nas około 6h w podróży.
Pierwszy przystanek musiał być w naszej ulubionej piekarni. Bagietka z oliwkami to konieczność, do tego jakieś croissanty a na deser tiramisu i creme brulee. Darek tak się rzucił na słodkości, że prawie zawału serca dostał jak przy kasie usłyszał $50. No tak najdroższe śniadanie świata, ale z drugiej strony to były dwa śniadania, lunch i jeszcze deser do kolacji.
Im dalej na północ tym bardziej zmieniały się pory roku. Wyjechaliśmy z ciepłego NY (prawie jak wiosna) wjechaliśmy w jesień, aż na koniec Daruś krzyknął "śnieg". Potem to już było tyle śniegu, że nie krzyczeliśmy bo byliśmy w takim szoku, że aż zaniemówiliśmy.
Tego się nie spodziewaliśmy. W górach była zima na całego. Duży hike mieliśmy zaplanowany na jutro ale dziś chcieliśmy się i tak przejść. Zobaczyć ile śniegu jest w górach, poczuć na własnej skórze temperaturę i ogólnie zaczerpnąć świeżego powietrza.
Wzięliśmy szlak na górę Tecumseh. Szlak wychodzi prosto z resortu Waterville Valley. Jest to dość fajny hike i w lecie można go zrobić na rozgrzewkę nawet jak się później zacznie. W zimie niestety dzień jest krótszy więc powspinaliśmy się przez ok. 2h i zawróciliśmy. Nie chcieliśmy wracać po nocy i woleliśmy dziś nabrać energii na jutro. Jutro idziemy w góry bez względu na wszystko.
Często jak jesteśmy w górach to sobie myślimy… o jakbyśmy tak się przeprowadzili bliżej gór, mieli takie fajne spacerki prawie w ogródku to byśmy na pewno co weekend chodzili. Chyba jednak nie do końca. Jak się jest w domu to zawsze jest coś do roboty. A to trzeba posprzątać, a to trzeba zakupy zrobić albo pranie...a w ogóle to się pośpi do południa a potem jeszcze popracuje i weekend znika.
Za to jak się człowiek zmobilizuje, wyjedzie poza miasto to już nie pozostaje mu nic innego jak ruszyć tyłek i wspinać się na jakąś górkę. No bo grzechem by było jechać 6h tylko po to żeby walnąć się na kanapę i oglądać TV. Tak wiec, ucieszni ze powdychaliśmy trochę świeżego powietrza, po spaleniu nie wielu ale zawsze coś kalorii, ruszyliśmy w kierunku hotelu.
Tym razem zdradziliśmy Marriotta. Niestety nie mieli hotelu w miasteczku Lincoln wiec musieliśmy zatrzymać się w Holiday Inn. Można powiedzieć ze hotele IHG to moja stara miłość wiec nie było źle.
Ogólnie miasteczko Lincoln jest położone zaraz przy resorcie narciarskim Loon. Kiedyś przejeżdżaliśmy przez to miasteczko ale nigdy za bardzo się nie zatrzymywaliśmy. A szkoda bo miasteczko jest full wypas. Z hotelu na stok jak się uprze człowiek to i na nogach dojdzie, ale nie potrzeba bo są busiki które krążą po miasteczku. Do tego pełna infrastruktura. Restauracje, bary i nawet sklepy dla tych co nie jeżdżą. A do górek 15 minut samochodem….albo 30 jak się wybierze drogę bez asfaltu.
Z resortu Waterville Valley do Lincoln jest droga na skróty. Pisało, że droga ta jest zamknięta zima ale Subaru podobno lubi zaspy, blotko i śniegi wiec my się nie wystraszyliśmy. Ruszyliśmy przed siebie i przynajmniej się przekonaliśmy ze im wyżej w górach tym więcej śniegu. Samochód tak się dobrze trzymał drogi, ze nawet kierowca był w szoku. Pod gore po śniegu się wspinał idealnie. Darek nawet nie musiał włączać dodatkowych systemów, które blokuje przedni i tylny mechanizm różnicowy. Stały napęd na cztery kola, plus wysokie zawieszenie wystarczyło.
Przygoda, przygodą ale najważniejsze, że dotarliśmy bezpiecznie do hotelu. Hotel jak to hotel….ale miejscówkę na grilla była pierwsza klasa. Czyż nie? Stoliczek na grilla, niedaleko autko gdzie można się zagrzać grillując, a do pokoju tez całkiem blisko. Miejscówka jak się patrzy. Holiday Inn dostało dużego plusa.
Tyle świeżego powietrza to dawno nie dostaliśmy wiec po przepysznej kolacji padliśmy do łóżek aby jutro obudzić się o 6 rano….
2017.05.28 Franconia Notch, White Mountains, NH
W górach najbardziej nie lubię/boję się trzech rzeczy: misiów (i innych dużych zwierząt), wiszących mostków i dużych strumyków. Z tych trzech rzeczy, strumyki i mostki są nadal niczym w porównaniu do misiów. I tak na przykład jak rok temu uciekaliśmy przed misiem to nawet strumykiem biegłam i butów nie zamoczyłam. Tak to już jest, że jak instynkt przetrwania bierze górę to nie zwraca się uwagi na pierdoły.
Drugi dzień w Białych Górach. Na szczęście miś nas nie odwiedził, mostków wiszących tu nie ma z zasady....ale strumyk musiał być. Na dzisiejszy dzień zaplanowaliśmy hike na Twin Mountains (bliźniacze góry). Fajny szlak, 11 mil, 3.5tys ft. wysokości...przynajmniej tak nam się wydawało. Co może pójść źle...
Do szlaku mieliśmy 30 min samochodem więc nie tracąc czasu, po śniadaniu ruszyliśmy w drogę. Parking Twin Mointains znajduje się na końcu drogi Turtle Trail do której dojechać można drogą numer 3. Parking o dziwo był pełny na maksa. Spodziewałam się trochę ludzi ale i tak ilość samochodów mnie pozytywnie zaskoczyła. Nie tracąc czasu pozbieraliśmy się i pełni energii ruszyliśmy zdobywać szczyty - North & South Twin Mountains.
Droga zaczynała się spokojnie. Fajnie szlo się szeroka ścieżka, w lesie i ciszy. Az tu nagle po około 20 minutach przed nami pojawił się strumyk. I nie ma wyjścia. Trasa wyraźnie prowadzi na druga stronę...zapomnieli tylko zbudować mostek.
No wiec nie pozostało nic innego jak ściągnąć buty i wejść do tej lodowatej wody. Podobno zimna woda poprawia krążenie ale pomimo ze jest koniec maja to woda była za zimna....prędzej bym dostała odmarznięcia niż poprawy krążenia. Szybko iść za bardzo tez się nie da. Za nami szla kolejna para i gościu chyba chciał jak najszybciej wyjść z wody i skończyło się na tym że cały wpadł.....wszystko miał przemoczone.
My przeszliśmy, osuszyliśmy trochę nogi w słoneczku i ruszyliśmy dalej zdobywać szczyt. Troszkę ten strumyk popsuł nam humor i nasz czas przejścia już nie wyglądał fajnie. Ale nic...nie ma co się poddawać... przynajmniej przez następne 20 min.
Szlak znów był przyjemny...szeroki, nie za stromy ale...znów nas zaskoczył. Pierwotnie myśleliśmy ze szlak idzie skalistym wybrzeżem ale się okazało że patrzyliśmy na złe oznaczenia. Brzegiem nie dało się za wiele przejść. Kawałek był jeszcze wydeptany pewnie przez ludzi szukających szlaku, ale potem robił się gęsty las i zero nadziei na znalezienie szlaku. Zerknęliśmy na mapę i uświadomiliśmy sobie ze szlak idzie brzegiem rzeki....ale nie tym brzegiem na którym my jesteśmy. Cofnęliśmy się do miejsca gdzie po raz ostatni widzieliśmy oznaczenie szlaku, popatrzyliśmy na druga stronę i się załamaliśmy.....znów trzeba przejść rzekę...
Tym razem już sobie odpuściliśmy. Wiem nie wolno się poddawać – ale z drugiej strony też mądry jest ten kto wie kiedy należy sobie odpuścić. Po pierwsze zobaczyliśmy na mapie, że rzekę trzeba będzie przechodzić jeszcze parę razy. Po drugie zdenerwowaliśmy się, że szlak jest słabo oznaczony a po trzecie to nie chcieliśmy wracać po nocy w obawie, że pogubimy szlak. A jeśli chcieliśmy zdobyć to co pierwotnie zaplanowaliśmy to byśmy skończyli hike koło 9 – 10 w nocy. Przestało więc to być zabawne...
W zamian, cofnęliśmy się na strumyk, przeszliśmy go po raz kolejny (tym razem ostatni), siedliśmy w słoneczku z piwkiem i pozwoliliśmy, aby muchy i komary nas pogryzły...no dobra ta ostatnia część była nie zamierzona ale niestety nieunikniona.
No tak ale co ze spalaniem kalorii??? Przecież nie możemy tak leniuchować przez cały dzień. Tak więc na dokładkę poskakaliśmy na skakance. Taka drobnostka a cieszy. Ostatnio kupiłam skakankę i dostałam zajawki na skakanie...już zapomniałam jakie to może być fajne ćwiczenie.
Tak minął nam dzień. I może bez dużego hiku ale nadal przyjemnie, na świeżym powietrzu i z odrobiną sportu. W drodze powrotnej odwiedziliśmy inne pole namiotowe “Sugarloaf”. Całkiem fajna miejscówka. Jest tam trochę prywatności, nie widać było żadnego szeryfa. Może kiedyś zdradzimy nasze Chipmonki z Lafayette Place i wypróbujemy to nowe pole namiotowe. Póki co wróciliśmy na lunch na nasze standardowe pole na Lafayette Place. A lunch był bardzo międzynarodowy. Nie ma to jak Polska konserwa z PRLs, pasta paprykowa z Grecji i piwo z Meksyku. A wszystko zjedzone na Amerykańskim łonie przyrody.
Ta noc była cieplejsza. Tak więc po kolacji posiedzieliśmy przy ognisku, wpatrywaliśmy się jak zahipnotyzowani w ogień i po prostu cieszyliśmy się życiem....no bo jak tu się nie cieszyć, że misie trzymały się z daleka od nas.
Niestety wszystko co dobre szybko się kończy i w Poniedziałek trzeba było już wracać. Deszcz nas wygonił i ruszyliśmy w drogę już koło południa. Nie był to najlepszy pomysł, bo wszyscy wtedy wracali – korki były niemożliwe. Na szczęście technologia się spisała i skutecznie omijaliśmy korki przejeżdżając przez małe miasteczka. Muszę przyznać, że zaskoczyło nas, że takie duże, bogate i zadbane domki są w New Hempshire. Zazwyczaj jeździmy autostradą i nie zdajemy sobie sprawy co tak naprawdę jest za krzakami które odgradzają rzeczywistość od autostrady. Z drugiej strony to nie dziwne – podobno wiele pisarzy wybiera mieszkanie w New Hempshire, Main czy Vermont. Może my też kiedyś nie będziemy musieli być w biurze codziennie i kupimy sobie domek w górach...może...póki co czas wrócić do zatłoczonego i głośnego Nowego Jorku.
2017.05.27 Franconia Notch, White Mountains, NH
Lato. Z czym wam się kojarzy lato? Nam z górami i kempingami.
W tym roku późno rozpoczęliśmy biwakowanie, dopiero pod koniec Maja. Niestety praca i inne obowiązki trochę nas opóźniły w tym, ale w pierwszy długi, letni weekend musieliśmy gdzieś wyjechać. Pojechaliśmy do dobrze nam już znanego kempingu w stanie New Hampshire, do Lafayette Place.
Już w Marcu jak robiliśmy rezerwacje, to ilość miejsc była ograniczona. Ostatnio jak sprawdzaliśmy to oczywiście już nic wolnego nie było. Kemping jest położony w samym środku Franconia Notch, z którego rozpoczyna się wiele hików w przepiękne Białe Góry.
Z Nowego Yorku wyjechaliśmy niestety późno, około 9 wieczór. Po 6 godzinach, czyli o 3 rano wjechaliśmy na kemping.
Było bardzo ciemno i super cicho. Szybko i w ciszy rozbiliśmy namiot, wypiliśmy parę piwek i poszliśmy spać. Jutro (w sumie już dzisiaj) czeka na nas ciekawy hike.
Dobrze że noc była zimna (jakieś 6-7C) to mogliśmy pospać do 10 rano. Czasami w upalne lato słońce już o 8 rano tak nagrzewa namiot, że dalsze spanie staje się niemożliwe.
Croissant'y z grilla naładowały nasze wewnętrzne baterie i ruszyliśmy w góry.
Na dzień dzisiejszy, wiedząc że rozpoczniemy hike późno, zaplanowaliśmy średniej długości spacer.
Plan polegał na dojściu do schroniska Greenleaf, trasą Old Bridge i powrót inną, dłuższą, mniej uczęszczaną trasą z powrotem na kemping.
Jednym z plusów tego pola namiotowego jest to, że wiele tras właśnie na nim się rozpoczyna. Nigdzie nie trzeba podjeżdżać samochodem. Prosto z namiotu atakujesz górki.
Trasa do schroniska była nam już dobrze znana. Schodziliśmy już tędy parę razy, natomiast nigdy nie szliśmy do góry.
Widać, że jest długi weekend i szlak jest bardzo popularny. Mijaliśmy wiele ludzi, i tych którzy szli tylko na parę godzin, i tych których brody i wielkość plecaków mówiły nam, że są niezłymi górołazami.
Jak zwykle w górach, im wyżej tym widoki ciekawsze. Tutaj też było podobnie.
Ostatnia godzina hiku była dosyć intensywna. Stromo po skałach do góry. W sumie nie było ciężko, ale ilość ludzi jaka schodziła tym szlakiem była tak duża, że często musieliśmy czekać na swoją kolejkę, żeby przejść wąskie odcinki.
Po około 3 godzinach doszliśmy do schroniska Greenleaf. Fajnie położone, nad jeziorek w cieniu góry Lafayette. Część ludzi tu dochodziła i meldowała się na noc, część tylko odpoczywała przed dalszą wędrówką. My też usiedliśmy w słońcu przed schroniskiem na lunch i odpoczynek.
Siedzieliśmy chyba z godzinę. Odpoczywając, podziwiając widoki i przyglądając się ciągle to nowym przychodzącym albo odchodzącym turystom. Było już popołudniu, więc całe schronisko, a zwłaszcza kuchnia szykowała się do robienia kolacji. Fajny klimat tutaj panował. Aż chciało by się zostać, ale niestety nasz "dom" był parę tysięcy stóp niżej, więc musieliśmy się zbierać.
Żeby urozmaicić sobie trochę życie, na powrót na dół wybraliśmy znacznie mniej uczęszczaną trasę, Greenleaf Trail
Na całym 3 milowym odcinku spotkaliśmy tylko dwie osoby. Zupełnie inny klimat niż na tym ciężko uczęszczanym szlaku jakim wychodziliśmy do góry. Skala trudności była mniej więcej porównywalna do tej drugiej trasy. Górna część stroma, a później się już spłaszczało. Widoki były ok, ale chyba z pierwszego szlaku były ciekawsze.
Widać, że mimo końca maja, śnieg dalej leżał w paru miejscach. Nie dziwię się, w sumie mieliśmy jeden z najlepszych sezonów narciarskich od wielu lat.
Po około dwóch godzinach zeszliśmy na dół. "Niestety" do naszego pola namiotowego mieliśmy jeszcze dwie mile.
Fajny, łatwy, płaski szlak w ciągu godziny zaprowadził nas na nasz nasz kemping. Znów poczuliśmy zapach ognisk i grillowanych potraw. My też szybko zabraliśmy się do roboty i kolacja wraz z ogniskiem natychmiast powstała.
Oczywiście nie mogło zabraknąć długich, polaków dyskusji przy ognisku do późnych godzin. Nie za późnych, bo jutro rano wczesna pobudka i duży hike nas czeka.
Lafayette Place kemping znajduje się w samym sercu Franconia Notch. W miejscu gdzie jest dużo niedźwiedzi. Rok temu misie nas tutaj odwiedziły, więc żeby nie powtórzyła się sytuacja wszystko musieliśmy posprzątać. Potem przebrać się w czyste, nie pachnące żadnymi potrawami ubranka, wejść w ciepłe śpiwory, bo zapowiadała się zimna noc i smacznie zasnąć.
2016.09.04 Eisenhower, White Mountains, NH
Jednak i tej nocy misiu chciał trochę na rozrabiać. Krzyków ludzkich już więcej nie słyszeliśmy, ale za to donośnie słyszeliśmy jak ktoś wali w jakiś metalowy kontener. Nie sądzę, że był to ktoś inny niż niedźwiedź próbujący się dostać do kontenera na śmieci. Większość kontenerów na śmieci czy do przechowywania jedzenia, które to potocznie nazywają się „odporne na misie”, nadal przepuszcza zapach. Ich odporność polega na nie możliwości dostania się do środka.
Tak więc po troszkę lepiej przespanej nocy, ale tylko troszkę, uderzyliśmy do lasu. Plan mieliśmy dość ambitny. Na pewno chcieliśmy zdobyć szczyt Eisenhower, a potem zobaczyć co dalej. Może dojść do chatki Lake of Clouds, może zdobyć jakiś inny szczyt. To można zawsze zdecydować na górze. W Białych Górach siatka szlaków jest bardzo dobrze rozwinięta tak, że zawsze się coś wymyśli, żeby nie było nudno.
Ponieważ, planowaliśmy spędzić w górach ok. 8-10h, to ranny start był wymagany. Tak, że nie tracąc czasu, nie oglądając się na misie ani chipmunki, wyruszyliśmy w kierunku szlaku. Szczyt Eisenhower leży w części gór nazwanych Presidential Range. Jak już mogliście się domyśleć, każdy szczyt jest nazwany na cześć prezydenta, a najwyższy szczyt oczywiście nosi nazwę Washington.
Dziś szlak zaczął się dość lekko i płasko. Nie koniecznie nas to ucieszyło, bo wiedzieliśmy, że wcześniej czy później będziemy musieli gdzieś nadrobić tą wysokość.
I w miarę szybko przekonaliśmy się gdzie. Po ok. mili trasa zaczęła się podnosić, a ostatnie tysiąc stóp było już bardzo pod górę. My się nie poddawaliśmy i spokojnie, równomiernie, byle do góry wspinaliśmy się coraz wyżej.
Na wysokości ok. 4500 ft. jest rozgałęzienie szlaków. Od tego momentu byliśmy już cały czas nad lasami, więc widoki były przepiękne. Nic tylko pstrykać zdjęcia na około.
Od rozgałęzienia do szczytu jest już nie wiele. Ludzie, którzy mało chodzą po górach często są przerażeni jak wysoka wydaje się góra. Nie ma co panikować. Szczyt jest zawsze bliżej niż nam się wydaje. I tak też było w tym przypadku. Szlak na szczyt to zig-zag, więc się idzie bardzo łatwo, a wysokości przybywa z każdym krokiem.
Jednak w Presidential Range jest dużo więcej ludzi niż w Craford Notch w którym byliśmy wczoraj. Wczoraj na trasie spotkaliśmy więcej ludzi, którzy robią Appalachian Trail, niż zwykłych jednodniowych turystów. Dziś natomiast na trasie przeważali jednodniowi, weekendowi turyści i było ich zdecydowanie więcej.
Po zdobyciu szczytu Eisenhower, ma się dwa wyjścia. A właściwie to trzy...trzecie jest nie aktywne. Po pierwsze można iść dalej i zdobyć kolejny szczyt Pierce. Opcja druga: wrócić się do rozgałęzienia i trasą Crawford Path przejść do schroniska Lake of Clouds, po drodze mijając szczyt Franklin. Opcja trzecia – jak już wspomniałam nie aktywna – wrócić na dół do samochodu. My wybraliśmy opcję nr. 2.
Podobno Crawford Path, pomiędzy schroniskiem Lake of Clouds a szczytem Eisenhower jest jedną z najładniejszych tras w Białych Górach. Dlatego nie zastanawiając się podążyliśmy dalej.
Rzeczywiście widoki były przepiękne na wszystkie strony świata. Idzie się cały czas otwartym terenem, więc gdzie sięgnąć wzrokiem rozciągają się przepiękne góry.
Bycie cały czas na otwartym terenie ma swoje plusy i minusy. Zdecydowanie piękne widoki wynagradzają wszystko, ale w tak słoneczny dzień, w samo południe, czuliśmy się tam jak na patelni. Dobrze, że mieliśmy zapas wody, bo piliśmy jak wielbłądy. Nie przeszkodziło nam to jednak w robieniu sobie przerw na zdjęcia, czy podziwianie widoków.
W Białych Górach zawsze są jakieś opcje aby zboczyć. I tak na trasie którą wybraliśmy pojawiły się dwa szczyty przez które mogliśmy przejść i je zaliczyć. Jeden to Franklin, a drugi to Monroe. Na szczycie Monroe byliśmy już dwa razy, więc sobie go odpuściliśmy tym razem, ale Franklin był dla nas dziewiczy, więc nie mogliśmy go ominąć.
Szczyt Franklin jest dość niski i bardzo łatwo jest na niego zboczyć. Nie jest on popularny i jest dość płaski, ale zawsze to jeden szczyt do zaliczenia mniej.
Ok. trzeciej popołudniu dotarliśmy do schroniska Lake of Clouds. Dobrze nam znane schronisko, w którym to nocowaliśmy 2 lata temu. Każde schronisko w Białych Górach jak i Adirondack ma lemoniadę i domowej roboty ciasto. Tego własnie najbardziej pragnęłam. W Polsce idzie się do schroniska na naleśniki i piwko, a tutaj na lemoniadę i ciacho. Chyba nadal wolę opcję naleśników, ale po spędzeniu ponad godziny w samym słońcu dziś nie myślałam o niczym innym jak o zimnej, pysznej lemoniadzie.
Po krótkiej przerwie przyszedł czas na koleją decyzję. Mogliśmy albo wracać trasą którą wszyliśmy, albo dla urozmaicenia wrócić trasą Ammonoosuc Ravine. W opcji drugiej niestety wychodzimy na inny parking, więc trzeba przejść jeszcze 3 mile drogą. My wybraliśmy trasę Ammonoosuc. Po pierwsze perspektywa wracania nadal w dużym słońcu nie przekonywała nas, a po drugie chciałam się sprawdzić. Co mam na myśli?
Ponad 4 lata temu, jak jeszcze byłam początkującym górołazem Darek mnie wziął na tą trasę. Stwierdził wtedy, że jest to krótki (tylko 3 mile) hike na zakwasy. Początkowo mu uwierzyłam, bo wtedy się nie spytałam ile wysokości jest do zrobienia. Okazało się, że do zrobienia było ponad 3 tys stóp, co oznacza, że trasa była stroma....miejscami bardzo stroma.
Trasa ta zapadła mi w pamięci....musiała być ciekawa. Zazwyczaj słabo pamiętam trasy, którymi chodzę, ale ta pamiętałam nawet po 4 latach. Tak więc, nie zastanawiając się ruszyliśmy w dół. Zaczęło się dość stromo, jak również podłoże nie było najlepsze. Duże płaty skał, które dodatkowo pokryte były spływającą wodą. Trasa definitywnie nie należy do najłatwiejszych, ale wodospady jakie mija się po drodze są przepiękne.
Tak więc zeszliśmy na dół, pod stację kolejki. Kolejka ta wyjeżdża na samą górę Washington. Nigdy nią nie jechałam i pewnie nie pojadę, bo atrakcja ta do tanich nie należy, a jaka to jest przyjemność jechać jak można wyjść.
Stąd zostało nam już tylko 3 mile droga do samochodu. Tu szliśmy jak na auto-pilocie. Hike był super. Wspaniałe widoki, trochę techniczny na rozciąganie i wystarczająco długi, żeby spalić wczorajsze hamburgery i zgłodnieć.
Tak, dobrze widzicie....my się misia nie boimy...i postanowiliśmy przyrządzić sobie krwistą jagnięcinę. Jeśli misiu ludzi czerwone mięso, to na pewno wyczuł dobre jedzonko. Dobrze, że nie postanowił nas odwiedzić. Nawet później siedząc przy ognisku było już spokojnie. Nikt nie krzyczał, nie robił hałasu, ani nie walił w kontenery ze śmieciami. A może my po prostu byliśmy tak padnięci i śpiący, że nawet nie słyszeliśmy, że coś się działo wokół naszego namiotu?
Ostatni dzień postanowiliśmy się wyspać. Poza pakowaniem mieliśmy jeden jedyny plan....zrobić ładne zdjęcie chipmunka. Sami zobaczcie i oceńcie jak nam to wyszło....
2016.09.03 Webster, White Mountains, NH
W ten długi weekend minęła druga rocznica naszego wspaniałego bloga. Wszystko rozpoczęło się siedząc dwa lata temu przy ognisku na jednym z najlepszych kempingów na wschodnim wybrzeżu, Lafayette Campground w NH. W tym roku jeszcze nie byliśmy w New Hampshire, więc wybór na długi weekend był oczywisty.
W piątek szybko po pracy i ociekając od upałów Nowojorskich podążyliśmy na północ. Siedem godzin "szybko" zleciało i zostaliśmy przywitani przez chipmunki na naszym ulubionym polu 46, na kempingu Lafayette. Ogniska nie chciało nam się już rozpalać tylko przyrządziliśmy sobie przepysznego dzikiego łososia i około drugiej nad ranem poszliśmy spać.
Niestety nie pospaliśmy długo, bo godzinę później, czyli ok. trzeciej nad ranem, kemping odwiedził niedźwiedź. Wygląda, że w tym roku misiu często pojawia się w naszych opowiadaniach. Naszego pola na szczęście nie odwiedził, bo wiemy jak się zachować z jedzeniem. Natomiast inne pola nie miały tyle szczęścia. Z tego co się dowiedzieliśmy na drugi dzień, parę ludzi mocno wystraszył i to ich krzyki nas obudziły. Podobno tez rozbił szybę w jednym z samochodów, bo kierowca nie do końca domknął okno i zapach jedzenia wydostał się na zewnątrz. Misiu po rozbiciu szyby splądrował samochód w poszukiwaniu jedzenia. My się obróciliśmy na drugi bok i poszliśmy spać. Niestety ok. piątej rano temperatura spadła do 5C co nas znów wyrwało ze snu. Musieliśmy opatulić się naszymi śpiworami jak mumie. O siódmej rano budzik powiedział, ile można spać, wstawać w góry! Na dzisiejszy dzień zaplanowaliśmy średniej długości hike w Crawford Notch.
Crawford Notch jest to przepiękna dolina położona w centralnej części Białych Gór. Żadne z nas jeszcze tam nie było. Wybraliśmy jedną z najbardziej popularnych tras, na szczyt Webster, 3,910 stóp. Trasa ta pokrywa się ze szlakiem Appalachian Trail (AT). Szlak ten ciągnie się ponad 2tys mil, od Georgi do Maine. Średnio potrzebujesz 6 miesięcy, aby to przejść.
Z naszych wcześniejszych obliczeń wychodziło, że wędrowcy, którzy idą z południa na północ, powinni się znajdować dokładnie w tym rejonie. Miałem nadzieję spotkać paru, pogratulować im wytrwałości, a także chwile z nimi pogadać. W końcu planujemy to kiedyś zrobić z Ilonką! Nie wiem tylko dlaczego ona się uparła i chce rozpocząć ten szlak w żaden inny dzień tylko 31 luty. Nie rozumiem?
Jak większość szlaków w Białych Górach, rozpoczyna się ostro i pomału wzdłuż strumyków idzie się w górę. Ten szlak był wyjątkowo równomierny, cały czas równomiernie ostro pod górę. Od samego początku przecinał ostro poziomice i nawet nie dał nam czasu na rozgrzewkę.
Na wysokości około 3000 stóp osiągnęliśmy grań. Mały odpoczynek, podziwianie pięknych widoków, i dalej w górę. Od tego momentu napęd na cztery łapki był wymagany.
Trasa szla samą granią, więc piękne widoki nas nie opuszczały, wiaterek nas schładzał, a ręce kurczowo trzymały się skał.
Po jakiejś godzinie wspinania się po grani osiągnęliśmy szczyt Webster.
Była tak piękna pogoda i przepiękne widoki ze siedzieliśmy tam chyba z trzy kwadranse. Zajadając kabanosy i popijając zimnym piwkiem.
Nie zawiodłem się i na całej trasie spotkałem ponad 20 thru-hikers (ludzi którzy idą cały AT). Większość samotnych, albo już ze swoimi nowymi znajomymi z trasy. Przeróżni ludzie pod względem wieku (20-60+ lat), jak i ubioru, jedni w zimowych czapkach, inni bez koszulek. Każdy nastawiony na idę, idę i muszę przejść, nie ma innej opcji, ja na pewno dojdę do końca. Lubiłem z nimi rozmawiać, każdy z nich miał wiele pozytywnej energii, optymistycznego nastawienia na wszystko, byli oni również bardzo przyjaźni i gadatliwi. Jakby nasz zepsuty świat składał się tylko z takich ludzi, to żyłoby się jak w raju. Część z nich nie szła sama, szła ze swoim przyjacielem, psem. Psy niosły swoje jedzenia, a także wodę do picia. Jeden z thru hikerów na zadane pytanie, czy długo idzie ze swoim psem, odpowiedział:
Nie, pies towarzyszy mi tylko przez ostatnie dwa miesiące.
W sumie nie wiele zostało im do końca. Lekko ponad 300 mil czyli około miesiąca, a dojdą do mety. Co mnie najbardziej zaskoczyło to fakt, że dużo z nich nie ma ze sobą namiotów. Uważają, że są to zbędne kilogramy. Śpią w hamakach a nad sobą maja tylko płachtę przeciwdeszczowa. Może i racja, lżejsze, szybciej się rozkłada i składa, a komary i tak uciekają od tych spoconych i brudnych ciał.
Zejście z grani nie było łatwe. Chyba łatwiej się wychodzi po stromym, niż schodzi na dół. Pomalutku, kroczek po kroczku obniżaliśmy się. Było już pod wieczór a dalej spotykaliśmy ludzi z dużymi plecakami i dużą brodą. Niektórzy, jeszcze szli, ale większość szukała już miejsca na swoje "łóżeczko" na kolejna noc.
Nasze łóżeczko czekało na nas na dole. A obok niego ognisko i oczywiście przepyszna kolacja. Dzisiaj jedliśmy wypasione na maxa hamburgery!!!
A teraz siedzimy przy ognisku, piszę bloga i zastanawiamy się co nasz kolega misiu wymyśli dzisiejszej nocy...
No i wymyślił, bo zanim usnęliśmy znów słyszeliśmy ludzkie krzyki gdzieś w oddali. Ach ten misiu, nawet nie pozwoli się wyspać. Chyba powinienem mu zostawić jednego hamburgera żeby się najadł i wrócił do lasu.
2015.07.04 Białe Góry, NH (dzień 3)
Kolejna zimna noc, więc bardzo nie chciało się wychodzić z ciepłych śpiworów, no ale góry wzywały, bardzo krzyczały. Po wyjściu z namiotu przywitali nas gospodarze pola czyli Chipmunki. Widać było, że są wygłodniałe, a z doświadczenia z poprzedniego roku wiemy, że uwielbiają croissanty. No więc je nakarmiliśmy, a one w zamian ładnie pozowały do zdjęć i filmów.
Na dzisiejszy dzień mamy zaplanowane łażenie po zachodniej części Franconia State Park. Mieliśmy to zrobić rok temu ale ulewne deszcze wygoniły nas ze szczytów.
Hike rozpoczęliśmy szlakiem Lonesome Lake, który dochodzi do Lonesome Lake, nad którym znajduje się schronisko. Chatka ta czynna jest cały rok, ale w porze zimowej nie ma tam załogi więc każdy sobie gotuje posiłki i sprząta po sobie. Szlak do chatki był bardzo uczęszczany prawie jak szlak do Morskiego Oka. Zaskoczyła nas duża ilość ludzi z bardzo małymi dziećmi, które były noszone w nosidełkach na plecach. Jedna Pani pobiła już rekord bo niosła dziecko w nosidełku na plecach a drugie przywiązane w nosidełku na brzuchu, a oprócz tego trójka dzieci szla za nią, gdzie najstarsze miało może 8 lat. To już chyba lekka przesada, bo szlak wcale nie należał do łatwych. Może nie był techniczny, ale było dużo skal i o potknięcie się było łatwo.
Dzisiejszy hike utrudniało bezwietrzne, ciężkie, przedburzowe powietrze. Po paru krokach człowiek już był mokry, a Ilonka była dodatkowo mokra, bo miała awarię camel-backa. Jak się okazało zbiornik na wodę był źle dokręcony i pól wody wylało się do plecaka, który oczywiście przeciekł i wszystko wylądowało na jej spodniach. Ja też z moim mam problemy, więc chyba trzeba je zmienić. Firma Osprey podpadłaś.
Do schroniska dochodzi też szlak Appalachian, którym będziemy kontynuować naszą dalszą wędrówkę. Po krótkiej przerwie i wysuszeniu plecaka ruszyliśmy zdobywać szczyty, północny i południowy Kinsman. 4293 i 4358 stóp wysokości.
Niepokojąco szlak zaczynał się zejściem w dól. Dopiero po przekroczeniu strumyka zaczęliśmy się wspinać w góre. Robiło się troszkę chłodniej, więc przynajmniej mniej się pociliśmy. Szlak pomimo że stromy był dobrze przygotowany i oznakowany. Na trudniejszych odcinkach były szczeble, drabinki i wykute w skałach stopnie. Wiadomo, szlak Appalachian jest jednym z najsłynniejszych szlaków w Stanach. Jego długość to 2000 mil i ciągnie się od Georgia aż po Maine.
Zdecydowanie ilość ludzi na tym odcinku była znacznie mniejsza niż na pierwszym odcinku do jeziora.
Naszym celem było zdobycie góry Kinsman, która posiada dwa szczyty północny i południowy rozdzielone dolinką o głębokości kilkuset stóp. Na pierwszym, północnym szczycie nie robiliśmy żadnej przerwy bo naszym celem był wyższy o 65 stóp szczyt południowy.
Ok. 15:30 zdobyliśmy szczyt i oczywiście byliśmy już sami. Siedząc i odpoczywając na szczycie spotkaliśmy tylko dwóch chłopaków, których plecaki mówiły ze łażą po tych górach dniami.
Po takim "spacerku" nawet Heineken na szczycie smakuje jak dobre piwo. Siedząc na szczycie przy temperaturze ok. 5-7C obserwowaliśmy ciekawe zjawisko jak zostaliśmy zaatakowani przez chmury przykrywające nas. Ciekawe zjawisko, często idąc w góry wchodzimy w chmury. Tym razem siedząc na górze chmury wchodziły w nas.
Ze szczytów schodziliśmy inną trasą. Zaraz na początku przywitał nas pan siedzący przed namiotem. Okazało się, że trasa przechodzi przez miejsce zwane Lean-to czyli schron przeznaczony dla ludzi chcących spędzić noc w górach w namiocie. Nadal wymagana jest rejestracja, stąd namiot gospodarza. Trochę dalej przy szlaku widzieliśmy całą infrastrukturę dla hikerów, był schron przed deszczem, platformy na rozbicie namiotów i toalety.
Wszystko ładnie położone nad jeziorem Kinsman.
Miejsc takich w Białych Górach jest wiele i są dość popularne. Świadczy o tym ilość ludzi chodzących z bardzo dużymi plecakami. Nawet jak schodziliśmy ze szczytu to widzieliśmy ludzi którzy szli w przeciwnym kierunku, a była to już dosyć późna pora. Ich duże plecaki mówiły nam wszystko. Najbardziej zaskoczyła mnie Pani w wieku ok. 70 lat, która mieszkała w jednym z tych namiotów. To tylko nam pokazuje ze po górach można chodzić cale życie.
Trasa powrotna, którą Ilonka wybrała była prze....wspaniała.
Widać, że rzadko uczęszczana, nikogo nie spotkaliśmy. Szlak był słabo oznaczony, a farba na drzewach często była wyblakła. Na dodatek tego szlak schodził bardzo stromo w dół strumykiem.
Na nasze szczęście wody nie było dużo więc można było poskakać po kamieniach, a Ilonka jak sarenka skakała z brzegu na brzeg. Czasami się wpadło do wody ale do kempingu było już niedaleko.
Na szczęście dolna cześć szlaku była łatwiejsza i można było nadrobić czas łatwą ścieżką przez las. Tym szlakiem doszliśmy do jeziora gdzie przez aż 5 minut podziwialiśmy zachód słońca i obserwowaliśmy chipmunka, którego nakarmiliśmy Cliff barem i zaczął latać w kolko jak głupi.
Szlak z jeziora na kemping był nam dobrze znany bo rano nim wychodziliśmy. Tym razem na tym odcinku nie spotkaliśmy nikogo więc mogliśmy zlatywać w dół uważając tylko na skały. Spieszyliśmy się bo do 21 otwarty jest sklep gdzie chcieliśmy kupić drzewo na nasz ostatni wieczór.
Po dotarciu na kemping zauważyliśmy ludzi w kurtkach zimowych a my nadal spoceni byliśmy w t-shirt. Zdążyliśmy, drzewo zostało zakupione, więc ostatnią noc możemy dłużej posiedzieć i ogrzewać się przy ognisku. Zazwyczaj na kempingach staramy się chodzić do lasu po drzewo, a nie płacić, ale z dwóch powodów tego tu nie robiliśmy. Po pierwsze, przed naszym przyjazdem były duże opady deszczu i drzewo w lesie było mokre, a po drugie park ranger zabronił zbierania drzew z lasu. A w sumie to po trzecie..... nikt nie miał siły.
Ostatnia kolacja na tym wyjeździe była bardzo uroczysta. Serwowaliśmy sobie filet mignon choice, z zieloną sałatką, szpinakiem no i oczywiście winkiem....ale to nie było byle jakie wino.
Matthiasson Quake Cuvee, jest to wino zrobione przez Steve Matthiason po trzęsieniu ziemi w Napa. Cały dochód że sprzedaży tego wina idzie na pomoc poszkodowanym. Wino to jest Cabernet Sauvignon i jak przystało na Steve jest perfekcyjnie wybalansowane i idealnie pasowało do naszej Świątecznej Niepodległościowej kolacji.
Po kolacji dorzuciliśmy więcej drzewa do ognia żeby się ogrzać i tak grzejąc się troszkę przysypiając w wygodnych stołkach odpoczywaliśmy po hiku.
To już jest koniec naszej przygody 4-to lipcowej z Białymi Górami. Jutro mamy plan zagrać w tenisa na pobliskich kortach i troszkę przeczekać korki na drogach i później wrócić do NY, jak już największa fala wracających z długiego weekendu minie.
2015.07.03 Białe Góry, NH (dzień 2)
Nie udało nam się zrobić wczesnej pobudki, ale i tak są to najdłuższe dni w roku wiec mamy długi dzień przed sobą. Kemping Lafayette jest dokładnie położony na szlakach górskich, więc po szybkim śniadaniu z plecakami ruszyliśmy w drogę.
Wybraliśmy jeden z najbardziej malowniczych i przepięknych szlaków w Białych Górach (Franconia Ridge). Na granie można dostać się paroma szlakami. Rok temu wychodziliśmy trasą Liberty Spring Trail. Tym razem poszliśmy szlakiem Falling Water Trail. Na dole było przyjemnie, cieplutko, słonecznie i bezwietrznie. Przy wejściu na szlak stał ranger, który ostrzegał, że wyżej w górach wieje, jest chłodniej i polecał zabranie cieplejszych obrań. My wyznając zasadę że nie ma zlej pogody tylko człowiek jest źle przygotowany zawsze w plecakach mamy dodatkowe ubrania, nóż, zapałki, czołówki.....
Na początku szlak delikatnie wznosił się do góry przecinając wielokrotnie strumyk Dry Brook. Po drodze mijaliśmy też kilka wodospadów.
Zadziwiła nas duża ilość ludzi spacerującymi z psami. Większość to duże, piękne psy a nie małe miejskie psinki. Psy nosiły swoje własne plecaczki z wodą i jedzeniem i skakały po skałach lepiej niż ludzie.
Ostatnie kilkaset metrów przed wyjściem na grań było już bez lasu więc widoki były przepiękne, ale co za tym idzie wiatr był odczuwalny. Nie było zimno więc lekki windproofer radził sobie z tym spokojnie. Nasz szlak wychodził na szczyt Little Haystack przez który przechodzi Franconia Ridge. Do najwyższego szczytu mieliśmy jeszcze kawałek granią, więc postanowiliśmy sobie tutaj odpocząć i uzupełnić kalorie.
Spacer granią to najlepsza część naszego dzisiejszego hiku. Z Little Haystack do szczytu Lafayette jest 1.7 mili. Po obu stronach widać szczyty Białych Gór. Odcinek ten można pokonać w godzinę, ale podziwianie widoków, zdjęcia i nagrywanie trochę nas spowolniły. Z ciekawostek mogę dodać, że bardzo dużo słyszeliśmy języka francuskiego, co świadczy ze Quebec jest za rogiem.
Pomimo ze różnica wzniesień między Little Haystack a szczytem Lafayette nie jest duża, to po drodze znajduje się parę szczytów oddzielonych dolinkami, które skutecznie dodają kolejne kilkaset stóp. Nasze nogi to odczuły.
Szlak jest stosunkowo łatwy, chociaż są odcinki które wymagają użycia rąk.
W okolicach 4 po południu zdobyliśmy szczyt.
Jak to w Białych Górach bywa wiatr jest dość często odczuwalny, co w pewnym sensie przeszkadza górołazom, ale właściciele szybowców maja raj na ziemi, albo raczej w powietrzu. Widzieliśmy parę szybowców, a niektóre przelatywały tuż nad naszymi głowami. Widać, że piloci znają się na rzeczy bo umiejętnie wykorzystywali unoszące się masy ciepłego powietrza i cały czas latali w ogóle się nie obniżając.
Przerwę postanowiliśmy zrobić pól godziny później w pobliskim schronisku Greenleaf. Białe Góry mają osiem chatek (schronisk) z czego odwiedziliśmy już pięć a spaliśmy w trzech. Ilonka miała ochotę na zupę więc szybko pokonaliśmy trasę w dól. Niestety zupy już nie serwowali, bo kucharze przygotowywali kolację dla mieszkańców chatki.
Tak więc po krótkiej przerwie i zregenerowaniu sił zaczęliśmy schodzić dalej w kierunku kempingu. Do zejścia mieliśmy około 2400 stóp.
Mieszkając na kempingu nie ma czasu na odpoczynek. Musieliśmy wymienić namioty, rozłożyć plandekę przeciw deszczową, kupić lód i drzewo i zabrać się do robienia kolacji. Dzisiaj szef kuchni serwuje łososia w sosie koperkowym, sałatkę z pomidorów, ryż i unoaked Chardonnay z rejonu Finger Lakes.
Po kolacji szybko poszliśmy spać, bo byliśmy zmęczeni intensywnym dniem. Pokonaliśmy dystans 8.5 mili i zrobiliśmy 4 tysiące stop wysokości.
2015.07.02 Białe Góry, NH (dzień 1)
4th of July (4-ty lipca), Święto Niepodległości. Jedno z większych świat w Stanach, a tym samym długi weekend więc szkoda go marnować w gorącym, wilgotnym Nowym Jorku.
Rok temu w tym okresie zrobiliśmy wspaniały czterodniowy hike od schroniska do schroniska w Białych Górach, NH. Tak nam się to spodobało, że w tym roku postanowiliśmy tu wrócić. Tym razem wybraliśmy kemping od którego rok temu we wrześniu zaczęliśmy pisać naszego bloga. Kemping Lafayette jest położony w zachodniej części Białych Gór, w słynnym Parku Stanowym Franconia Notch. Kemping ten jest tak popularny, że rezerwacje musieliśmy zrobić już w marcu. Udało nam się nawet zdobyć nasze ulubione pole 46, na którym zawsze jest dużo chipmunkow (Polska nazwa: Tamias).
Jak to bywa w długie, letnie weekendy wyjazd z NY samochodem to masakra. Mimo ze udało nam się wyjechać koło drugiej po południu, to na miejscu byliśmy dopiero o 21:30. Bez korków jedzie się 5,5h (350 mil) ale nam zajęło 7,5h. Białe Góry są tak popularnym miejsce wypoczynku dla Amerykanów i Kanadyjczyków, że autostrada 93 w odludnym New Hampshire nadal była pełna.
Drogę za to urozmaicały nam piękne zachody słońca.
Na porządnych kempingach (z dala od NY) nie ma obowiązku rejestrowania się przed 9 wieczór, wiec nasze pole cierpliwie na nas czekało. Zaczęliśmy od rozstawienia namiotu. Zadanie to było troszkę utrudnione bo było ciemno, a namiot jest nowy. Kupiliśmy namiot firmy Marmot Tungsten 2P. Jak się po nocy okazało, namiot prawdopodobnie oddamy i będziemy dalej szukać idealnego domku na nasze eskapady. Jak dla nas ten namiot jest troszkę za mały, i przez swoją konstrukcję i materiały z których jest zrobiony jest dość zimny (przewiewny). Ma to swoje plusy w letnim okresie ale my przecież testowaliśmy go w lipcu. Fakt faktem że temperatura w nocy spadła do ok. 5-7C.
Naukowcy odkryli, że nasze słońce ma fazy. Raz na kilkanaście tysięcy lat wchodzi w fazę chłodniejszą (dlatego były epoki lodowcowe). Aktualnie ponoć słońce weszło w tą fazę. Człowiekowi jak zawsze wyszło coś przez przypadek i ochronił Ziemię przed kolejna epoką lodowcową. Szkoda, bo w Miami bym na nartach pojeździł. Dzięki "umyślnemu" zanieczyszczaniu naszej planety i wpływaniu na globalne ocieplenie epoka lodowcowa być może nie przyjdzie. Oczywiście są to teorie naukowe, a jak jest naprawdę tego pewnie szybko się nie dowiemy.
Problem ocieplania i ochładzania rozwiązywaliśmy przy pysznej kolacji z winem. A jako rezultat dyskusji wskoczyliśmy w środku lata w cieple śpiwory i zapadliśmy w zimową hibernacje.
2014.08.29-09.01 Franconia Notch, White Mountains, NH
Podróżujemy, tego nie da się ukryć od wielu lat. Czasem samotnie, czasem w grupie... najważniejsze, żeby odkrywać nowe miejsca. Byliśmy już na 5 kontynentach, dwa jeszcze czekają na odkrycie. Bloga pisać planowaliśmy od dawna ale, teraz siedząc przy ognisku w hotelu "milion gwiazdkowym" postanowiliśmy go wreszcie zacząć...
Nasz "hotel" znajduje się blisko naszego domu ale jest też blisko naszych serc. Białe Góry w New Hampshire oczarowały nas tak bardzo, że większość długich weekendów spędzamy tutaj.
W Białych Górach byliśmy wiele razy, ale zawsze wybieraliśmy słynny "Presidential Range". Tym razem pod wpływem zdjęcia jakie zobaczyliśmy w sklepie "REI" na dole Manhattanu wybraliśmy nieznany nam zakątek tych pięknych gór, Franconia Notch.
Jak to bywa w długie weekendy, wyjazd z Nowego Jorku trwał godzinami, zwłaszcza, że aktualnie jest US Open. Zajęło nam to dokładnie 4 godziny, pomimo że, wyjechaliśmy w południe. Po dziewięciu godzinach (563 km/350 mile) dotarliśmy na Lafayette kemping.
Jest to kemping położony w samym sercu Franconia Notch. Mieliśmy wielkie szczęście że parę tygodni wcześniej udało nam się zrobić rezerwacje. Nie zdążyliśmy wjechać przed zamknięciem, ale miejsce na nas czekało i udało nam się zakończyć dzień przepyszną jagnięciną z grilla której towarzyszyła butelka przepysznego czerwonego wina "2012 Cane & Fable, Cabernet Sauvignon".
Dopiero następnego dnia (sobota) wcześnie rano zobaczyliśmy piękno otaczających nas gór. Widok z kempingu był oczarowujący. Po obfitym śniadaniu wyruszyliśmy na 13 milowy "spacer". Trasa rozpoczynała się prawie z naszego namiotu i przez dwie mile łagodnie wlokła się w dół rzeki. Potem zaczęła się zabawa, czyli prościutko do góry bez rozpieszczania, ponad 2500 feet wspinaliśmy się bez przerwy aby osiągnąć Franconia Ridge (4240 ft.)
W życiu górołazów nie ma łatwo. Nasza trasa szła w lewo, wiec my poszliśmy w prawo.
Dlaczego? Szczyt Libery (4459 ft.) wyglądał bardzo zachęcająco. Po krótkim odcinku stanęliśmy na szczycie. Widoki z niego zapierał dech w piersiach.
Ze szczytu było widać jak na dłoni trasę którą chcieliśmy pokonać. Wyglądała zachęcająco dlatego, że nie była łatwa. Czekały nas jeszcze trzy szyty i parę dolinek pomiędzy nimi. Tak więc po wypiciu na szczycie piwka szybko wzięliśmy się do roboty i wróciliśmy na szlak aby zaatakować kolejny szczyt, Little Haystack (4760 ft). Little Haystack w tłumaczeniu oznacza "małą kupę siana". Pogoda była fantastyczna, tak jak i energia w naszych nogach, więc szybko uporaliśmy się z tą kupą siana.
Na Haystack spotkaliśmy rangera który dowiedziawszy się o naszych dalszych planach wspinaczki odradzał nam kontynuacje, argumentując, że nie zdążymy przed zachodem słońca wrócić na kemping. My się jednak łatwo nie poddajemy i nie straszne nam wracanie z hików po nocy. Droga z little Haystack na górę Lafayette ciągnęła się w nieskończoność.
Trasa bowiem przechodzi przez szczyt Lincoln (5089 ft) jak i szczyt bez nazwy (5020 ft) i inne wzniesienia. Ciągłe wzniesienia i doliny jak i otwarta przestrzeń sprawiały, że trasa była przepiękna. Szła granią, ponad lasami, a widoki sprawiały, że nie zwracaliśmy uwagi na dodatkowe utrudnienia. Szczyt Lafayette (5260 ft) zdobyliśmy wcześniej niż ranger nam mówił, wiec udało nam się zrobić małą przerwę na piwo, zanim ruszyliśmy w drogę powrotną na dól.
Godzinę od szczytu znajduje się schronisko Greenleaf Hut (4200 ft) w której każdy turysta jest witany jak u siebie w domu. W chatce ucięliśmy sobie krótką przerwę. Było przyjemni i już bez mocnego wiatru który był na szczycie.
W drodze na dól Ilonka dostała z niewiadomego źródła przypływ energii i wyprzedzając wszystkich zbiegliśmy prosto na nasz kemping. Dwie godziny wczesnej niż ranger mówił.
A potem było jak zawsze..... ognisko, kolacja, drinek, drinek, drinek i do spania...
Podsumowanie dnia: 13 mil, różnica wzniesień 5000 ft.
Kolejnego dnia (niedziela) troszkę dłużej pospaliśmy, do 7:45. Po wyjściu z namiotu, sprawdzeniu pogody (pochmurno z możliwymi burzami) i śniadaniu z grilla wyruszyliśmy na kolejny szlak. Też zaczynał się na naszym podwórku (czytaj. przy namiocie) ale był troszkę krótszy od poprzedniego, bo dalej czuliśmy kolana po wcześniejszym zbieganiu ze szczytu Lafayette. W drogę wyruszyliśmy późno bo dopiero o 10 rano.
Po pól godzinnym marszu w górę rzeki, oczywiście pogoda się sprawdziła i deszczyk zaczął mżyć a potem po prostu padać, Po kolejnej pól godzinie dotarliśmy do stóp góry Cannon (4100 ft). Na górę można wyjechać kolejką linową albo iść 2.3 mile szlakiem i wspiąć się 2100 ft. Na szczyt szliśmy dwie godziny. Trasa oczywiście była stroma i śliska od deszczu.
Powyżej 3400 ft zaczęły się chmury, które nam już towarzyszyły do szczytu.
Tak jak wspomniałem na góre można wyjechać kolejką wiec jest tam małe schronisko gdzie na szczęście mają parę lanych piwek. Sierra Nevada nas ochłodziła. Potem mieliśmy plan zatrzymać się 1400 ft niżej w schronisku (Lonsome Lake Hut, 2760 ft) i zjeść ciepłą zupę. Jednak plany się zmieniły po drodze.
Zejście było okropnie ciężkie, BARDZO strome. Dobrze, że było dużo drzew to można się było trzymać korzeni. Czasami było prawie pionowo, i to oczywiście w deszczu = ślisko.....!!!
Po około dwóch godzinach dotarliśmy nad jezioro gdzie jest schronisko, ale trzeba było przejść jeszcze 0.3 mili w jedną stronę. Była już taka ulewa że postanowiliśmy zrezygnować z zupy i "lecieć" w dół na camping (kolejne 1000 ft w dół) gdzie już mieliśmy rozłożoną plandekę przeciwdeszczową i gdzie Ilonka obiecała robić pyszną gorącą herbatę z prądem o smaku wiśniowym (Captain Morgan).
I tak też się stało. Siedzieliśmy sobie na naszym polu (#46), popijaliśmy herbatkę, Ilonka karmiła chipmunki (już jej nawet na stół wychodziły)
a ja odpalałem grilla na hamburgery
a potem mieliśmy wielki plan...... rozpalić ognisko.... dobrze ze trochę drzewa mieliśmy suchego.
Plan wypalił, ognisko też. Posiedzieliśmy przy ognisko dobrych parę godzin....
Podsumowanie dnia: 8 mil, różnica wzniesień 2500 ft.
Poniedziałek, ostatni dzień - niestety już powrót i do pokonania kolejne 350 mil. Pogoda zrobiła się piękna, cieplutko, słonecznie, bez wiatru. Szkoda było marnować tak pięknego dnia więc postanowiliśmy jeszcze coś pozwiedzać. Pojechaliśmy do "The Flume". Bardzo ładny, dwu milowy spacer przez kanion wśród szumiącego górskiego potoku.
Potem jeszcze odwiedziliśmy naturalny monument "Old man of the Mountain", który niestety w 2003 spadł, ale dalej jego duch jest w NH.
Wracając dostaliśmy serwisy na telefony i tu fantastyczna wiadomość!!!!!!! Wygraliśmy wejście na "the Wave". Tak więc w grudniu uderzamy do Arizony i Utah aby poskakać po lokalnych kanionach.