2019.06.29 Boston, MA & Białe Góry, NH (dzień 1)
Nadrabiamy zaległości z kempingami. Dwa tygodnie temu byliśmy w Catskills, teraz jedziemy znacznie dalej, w Białe Góry, NH.
Ściągnęliśmy posiłki z Londynu i w trójkę pokonujemy 500 km autostradami, żeby dostać się w północne rejony stanu New Hampshire. Marcin, kolega mieszkający na obrzeżach Londynu powiedział, że w Stanach są duże odległości. 500 km w Anglii może go zaprowadzić już do Szkocji.
W NY już jest lato. Temperatury zaczynają przekraczać 30C w cieniu. Tam, na kempingu Moose Brook Campground w nocy temperatura spada do 10C. Przyjemnie będzie tak usiąść w ciepłej bluzie i ogrzać się wokół ogniska.
Mając turystę w samochodzie nie da się tak prosto jechać w góry. Obowiązkowo musieliśmy zahaczyć o Boston, który jest mniej więcej w połowie drogi. Zanim to jednak nastąpiło musieliśmy zadbać o kierowcę (czyli mnie) i wstąpić do mojej ulubionej francuskiej piekarni.
Po takim śniadaniu mogę prowadzić non-stop nawet poza koło polarne. A z ciekawostek mogę dodać, że już dokończyli słynny Dempsyer Highway. Kiedyś jechałem tą drogą i dojechałem „tylko” do Inuvik. Teraz droga jest zrobiona do samego końca czyli do Tuktoyaktuk, położonego nad Oceanem Arktycznym. Jest to już spory kawałek poza koło podbiegunowe. Oczywiście już planujemy zamoczyć palec w zimnych wodach arktycznych. Ktoś jeszcze się wybiera?
Około 10:30 dojechaliśmy do Bostonu, zaparkowaliśmy Subaru na parkingu w centrum i ruszyliśmy zwiedzać miasto.
Pierwszym punktem wycieczki był oczywiście bar. Nie był to byle jaki bar, tylko Cheers.
Jest to słynny bar, który swoją sławę zyskał po słynnym serialu o tej samej nazwie. Nie wiem czy to Boston, czy lato, czy to sobota, czy słynny bar, ale byliśmy tam parę minut przed otwarciem, a już była spora kolejka na zewnątrz.
W środku bar się jednak różnił od tego z serialu. Był, o wiele mniejszy, miał inny wystrój, ale tak samo miał dobre i zimne piwko. Ochłodziliśmy się paroma i ruszyliśmy zwiedzać zabytkową część Bostonu
Boston wpadł na świetny pomysł i zrobił Freedom Trail . Jest to szlak ułożony z kamieni na chodniku, który prowadzi wokół najważniejszych zabytków miasta.
Koło każdej jest tablica informująca w paru zdaniach co to jest i co tu kiedyś się odbywało. Bardzo dobry pomysł, nie trzeba się za wiele przygotowywać czy kupować przewodników. Wystarczy trafić na początek szlaku i podążać jego śladami.
Nasza podróż szlakiem historii Bostonu trwała około dwie godziny. Niestety zwiedzanie miast w lato nie należy do najlepszych pomysłów. Upał, wilgotność i ilość ludzi zaczęły nas pomału drażnić. Wróciliśmy do samochodu i pojechaliśmy do części portowej na ponoć pysznego Homara.
Niestety nie udało się go zjeść. Była sobota popołudniu i nie tylko my wpadliśmy na ten pomysł. Nawet nie udało nam się nigdzie zaparkować, tyle ludzi było w tej części miasta. Nawet nie próbowaliśmy iść do restauracji, bo pewnie kolejka była na wiele godzin, a oczywiście nie można było zrobić wcześniej rezerwacji. Co prawda znaleźliśmy parking, ale chcieli $40 za godzinę. Powariowali......
Przekonaliśmy kolegę z Londynu, że najlepsze Homary i tak nie są w Bostonie tylko w stanie Maine i jak przyjedzie następnym razem to tam się wybierzemy.
Z Bostonu do naszego kempingu mieliśmy jakieś 3 godziny. Droga minęła bez większych przygód i przy dobrej pogodzie można było podziwiać piękne Białe Góry. Niestety jak to w górach, pogoda zmienia się co chwilę. O 19 zajechaliśmy na nasz kemping, który przywitał nas deszczykiem. Park Ranger powiedział, żebyśmy przeczekali deszcz i nie rozbijali namiotów. Tak też zrobiliśmy i po kilkunastu minutach przestało padać.
Niestety o czym Ranger zapomniał nam powiedzieć, to o zbliżającej się burzy. Wielka, czarna chmura przyszła nagle i nas zaatakowała. Udało nam się rozbić plandekę chroniącą nas przed deszczem. Rozbijałem namiot i już prawie był gotowy. Brakowało tylko śledzi po które poszedłem do auta. W tym momencie zerwał się tak silny wiatr, że musiałem gonić namiot. Dobrze, że zatrzymał się na ławce. Na szczęście nie było jeszcze deszczu. On przyszedł za parę minut jak już większość rzeczy była rozłożona i zabezpieczona.
Bezpieczni, schowani pod plandeką mogliśmy zabrać się za posiłek. Na kolację zrobiliśmy sobie polędwicę wieprzową z komarami. Tak, zgadza się, mięsko z dodatkowym mięskiem. Po burzy było tyle komarów, że nie pamiętam czy kiedykolwiek mieliśmy taką ilość tego paskudztwa na kempingach. Chyba tylko jak byłem na Alasce, ale tam mieliśmy siatki ochronne na twarz. Chcieliśmy łono natury to mamy.
Po kolacji burza przeszła i nawet udało nam się zapalić ognisko (patyki mieliśmy wcześniej zakupione, więc były suche). Komary już się napiły więc nawet dały nam spokój i można było spokojnie usiąść koło ogniska. Nie za długo, bo czasami przelotne deszcze wyganiały nas pod plandekę, ale ognisko cały czas było podtrzymywane. Za długo też nie siedzieliśmy bo jutro czeka nas ciężki dzień. Chcemy się wspiąć na pobliski szczyt, Jefferson.