2018.11.03 New Orleans, LA (dzień 1)
Nowy Orlean, miasto z ciekawą historią, dobrą muzyką i niestety z ciężkimi przeżyciami. Dla nas jest to też miasto w którym rozpoczynała się nasza przygoda życia, gdzie spędziliśmy nasz miesiąc (weekend) miodowy.
Siedem lat temu spędziliśmy dłuższy weekend w Nowym Orleanie. Był to ciężki, ciekawy i intensywny pobyt. Wracając z powrotem do Nowego Yorku oboje zdecydowaliśmy, że następny wyjazd do tego miasta odbędzie się dopiero za wiele lat. Musimy trochę odpocząć i naładować baterie po tym co przeżyliśmy tam siedem lat temu.
A było po czym odpoczywać.
Nie, nie goniły nas aligatory (a powinny, bo pojechaliśmy w moczary je szukać), upały nas też nie dobiły, bo byliśmy w listopadzie. Huragany były wcześniej, więc to też nam nie groziło. Co nas zaatakowało, to imprezy w centrum miasta. Mieliśmy pecha i byliśmy tam w okresie w którym jakiś ich lokalny zespół sportowy wygrał coś. Nie pamiętamy kto i w co, ale prawie każdy na ulicy i w barach świętował.
Do tego stopnia, że prawie w każdym barze mieli 3 za 1. Czyli bierzesz 1 piwo i jedną banię a dostajesz 3 tego i tego. Na początku wydawało się to fajne, ale potem jak doszły imprezy na ulicach, picie z próbówek, mandaty za trzeźwość, policja na koniach w barach i ogólne non-stop imprezy to było tego za dużo.
Nie wiem jak będzie tym razem, ale rozpoczęło się dobrze. Moja mądra żona zarezerwowała samolot dopiero na sobotnie popołudnie, czyli można było się wyspać (czytaj, energia na długą noc). Nasz gate był zaraz koło baru, czyli zrobiliśmy odpowiedni „start” na weekend. Przez 3 noce będziemy mieszkać w centrum miasta w Marriott Moxy. Jest to nowa sieć Marriotta i jest przeznaczona dla ludzi, którzy chcą się bawić, a nie spać. Nie ma ciszy nocnej, meldujesz się w hotelowym barze którego nigdy nie zamykają. Obawiam się, że nigdy do pokoju nie dojdę.
Nie było tak źle. Po wylądowaniu, mile nas zaskoczyło rozwiązanie uberów i innych taxi na aplikacje telefoniczne. Mają oddzielny parking gdzie spokojnie samochody czekają, a nie musisz szukać ich po ruchliwych ulicach. Człowiek, żyje w tak niezorganizowanym świecie, że jak tylko coś jest zorganizowane to połapać się nie idzie. Na szczęście po małym zdziwku udało nam się znaleźć naszego kierowcę.
Wzięliśmy taxi do hotelu i oczywiście wylądowaliśmy w recepcji (czytaj: bar). Na szczęście po jednym piwku „musieliśmy” niestety opuścić recepcję i udać się do steak house gdzie Ilonka już zrobiła rezerwacje.
Spacerkiem przez cichszą część miasta udaliśmy się w kierunku rzeki Mississippi gdzie owa restauracja się znajduje. Nie była to byle jaka restauracja, mowa tu o Steakhouse. Tak, nazwa knajpy to po prostu Steakhouse.
Restauracja oczywiście mieści się w środku kasyna Harrah’s. Granie w kasynach nie jest nasza mocną stroną (chociaż jak parę lat temu graliśmy w Chamonix w Black Jacka to wygraliśmy kilkadziesiąt €), więc udaliśmy się prosto na kolacje.
Jak to zwykle bywa w takich restauracjach, jedzenie jest przepyszne. Wzięliśmy 40oz (ponad kilo) Portehouse które leżakowało w chłodni przez 30 dni. Palce (kości) można lizać, tak nam smakowało.
Do tego parę przystawek, dobre winko i uczta aż się patrzy.
Po takiej wyżerce trzeba to wszystko spalić. Najedzeni, znieczuleni mieliśmy odwagę zaatakować Bourbon St.
Ulica Bourbon jest to najsłynniejsza ulica w Nowym Orleanie. Słynie z niezliczonej ilości barów z muzyką na żywo, balkonami gdzie z góry można oglądać to całe pobojowisko.
A jest co oglądać. Tysiące pijanych ludzi idących lub usiłujących się poruszać z baru do baru. Każdy oczywiście ma drinka w ręce, bo w tym mieście wolno pić na ulicach. Wszystkie drzwi i okna barów są otwarte, więc głośna muzyka wydobywa się z nich i miesza się ze śpiewającym tłumem ulicznym.
Popularny jest tutaj drink w 64oz fish bowl (małe akwarium). 64oz to jest prawie 2 litry. Ludzie idą ulicami, niosą to akwarium ze słomką w środku i piją na zawody kto szybciej. Nie dziwię się, że ulice są zarzygane i śmierdzi na maksa.
My już chyba za starzy jesteśmy na takie widowiska, więc weszliśmy do baru na dobre piwko. W prawie każdym barze jest muzyka na żywo, co znacznie umila pobyt.
Po piwku była zmiana baru. Wyszliśmy na ulicę i znowu komedia. Szybko stamtąd uciekliśmy do kolejnego baru (Fritzel's European Jazz Pub), który nas przyciągnął fajną muzyką na trąbach. Udało nam się załapać na miejsce przy barze, więc już stamtąd się nie ruszaliśmy. Fajna muzyka, dobre piwo, czego więcej oczekiwać. Siedzieliśmy i odpoczywaliśmy.
Chłopaki przestali grać, więc i my postanowiliśmy udać się do hotelu. Wyszliśmy na ulicę i znowu ta sama komedia. Do hotelu wróciliśmy inną drogą, nie mieliśmy już siły Bourbon street. Mamy jeszcze dwie noce. Na pewno jeszcze się napatrzymy.