Traveling - it leaves you speechless, then turns you into a storyteller.

2018.07.22 Basin & Saddleback, Adirondacks, NY (dzień 2)

W schronisku Johns Brook śniadanie jest podawane o 7:30 rano. Większość ludzi już o 6:30-45 nie śpi tylko przygotowuje się do aktywnego dnia w górach. Myśmy już też nie spali. Niestety nie obudził nas dźwięk gitary jak to często bywa w schroniskach w NH. Obudził nas inny, mniej przyjemny dźwięk. Były to odgłosy padającego deszczu na zewnątrz. Wyjrzeliśmy przez okno. Pogoda nie zapowiadała się najlepsza.

Nisko zawieszone chmury, wiatr i deszcz. Wiedząc, że pogoda jest częścią zabawy na którą nie mamy wpływu wzięliśmy po kubku kawy/herbaty i wyszliśmy na taras. Było tam już trochę ludzi, dołączyliśmy do nich i wdaliśmy się w dyskusje. Była niedziela, więc większość ludzi już wracała do domów. Szczęściarze tacy jak my, co nie muszą w poniedziałek iść do pracy miała zamiar atakować parę szczytów.
Plan na dzisiaj mamy ostry. Powtórzyć to, co nie udało nam się dwa lata temu i zdobyć Basin i Saddleback. Te dwa szczyty, a zwłaszcza odcinek między nimi uważany jest przez wielu, jako najtrudniejszy w Adirondack. Ze względu na nie najlepszą pogodę gospodarz schroniska odradzał nam tą wspinaczkę i rekomendował inne, łatwiejsze szczyty. Problem w tym, że wszystkie góry w tej okolicy mamy już zaliczone. Zostały tylko te dwa. Postanowiliśmy je zdobyć, ale zawrócić jak warunki będą niebezpieczne.

Po śniadaniu spakowaliśmy wszystko co potrzebujemy na cały dzień w górach i ruszyliśmy na 16-to kilometrową wspinaczkę. Nie musieliśmy brać okularów przeciwsłonecznych ani kremu na słońce, pogoda nad z tego wyręczyła.

Deszcz padał falami. Czasami był intensywny, a czasami tylko z drzew coś tam kropiło. Wiatru ani chmur na dole nie było, ale widzieliśmy, że w wyższych partiach nie jest ciekaie.

Pierwsze parę kilometrów szlak prowadził wzdłuż strumyka i lekko podnosił się do góry. Nie był trudny, ale trzeba było uważać na śliskie, mokre kamienie.

Po jakiejś godzinie zaczęliśmy wchodzić w las i bardziej podnosić się do góry. Kamienie zamieniły się w drewniane bale i korzenie. Na maksa przybyło też błota, chyba tutaj deszcz padał już przez długi czas. Ogólnie jak to Ilonka powiedziała jest to klasyczny adirondackowy bałagan.

Nasze tempo spadło, ale dalej nie rezygnowaliśmy z planu. Gdzieś po kolejnej godzinie doszliśmy do Slant Rock. Jest to miejsce gdzie dwa lata temu zostaliśmy zaatakowani przez niedźwiedzia. Wiedząc, że w okolicy jest prymitywny camping i pewnie misie tu się plątają w poszukiwaniu jedzenia nie robiliśmy żadnej przerwy. W miarę jak najszybciej chcieliśmy przejść to miejsce i zapuścić się dalej w lasy.
Pół godziny później chwilę odpoczęliśmy, bo od tego momentu rozpoczynała się prawdziwa zabawa.

Rozpoczęliśmy wspinanie się na pierwszy szczyt, na Basin. W pionie mieliśmy jakieś 800 metrów do pokonania. Wliczając parę dolinek po drodze to w sumie do góry mieliśmy jakiś kilometr.

Ze względu na bardzo śliskie kamienie i wzmagający się wiatr nasze tempo dalej spadało. Szliśmy powoli i ostrożnie. Uważnie stawiając każdy krok i pomagając sobie nawzajem.
Po jakimś czasie doszliśmy do rozgałęzienia.

Tutaj dopiero spotkaliśmy pierwszych ludzi. Oni szli w prawo na Haystack, my w lewo na Basin. Wszyscy lekko ponarzekaliśmy na pogodę, ale też doszliśmy do wniosku, że mogło być gorzej.
Do szczytu mieliśmy 1.3km. Pomału wychodziliśmy z lasu, wiatr coraz mocniej dawał nam się we znaki, ale na szczęście nie padało.

Końcówka wspinaczki przebiegała po samych skałach. Szkoda, że były chmury i mgła, bo ponoć widoki są wspaniałe. Na szczęście skały tutaj nie były za strome i w krótkim czasie osiągnęliśmy nasz pierwszy szczyt.

O przerwie i odpoczynku nawet nie było mowy. Zimno i duży wiatr. Szybkie pamiątkowe zdjęcie i dalej do roboty. Przed nami najtrudniejszy odcinek. Zejście z Basin i wspinaczka po skałach na Saddleback.

Wiatr wiał na maksa. Każdy z nas ostrożnie stawiał kroki żeby się nie poślizgnąć. O wiele trudniej się schodzi po mokrych skałach niż wychodzi. Dlatego też wybraliśmy trasę w tym kierunku, a nie odwrotnie. Czekała na nas ściana skał. Łatwiej jest ją pokonać do góry niż na dół.

W dolinie, w zaciszu drzew zrobiliśmy sobie mała przerwę na uzupełnienie kalorii. Wiedzieliśmy, że przed nami najtrudniejszy odcinek, wspinaczka na Saddleback od południowej strony. Po około 15 minutach łatwego spaceru przez las doszliśmy do skał przez które musieliśmy przejść.

W Adirondack mało jest robionych rzeczy żeby ułatwić chodzenie po tych górach. Czasami spotka się jakąś drabinkę, mostek, czy linę, ale w większości nie ma nic. Goła skała i trzeba wyszukiwać jakiś uchwytów. W niższych partiach, gdzie występuje roślinność często używamy korzeni drzew do spuszczania się albo podciągania w górę. Tutaj nic nie było. Piękna, wypolerowana skała.

Wiadomo, nie jest to jakieś super trudne, ale trzeba uważać jak i gdzie stawia się nogi. Źle postawiony but może się ześlizgnąć i o wypadek nie trudno. Na szczęście przestało lać i wiatr zaczął nam pomagać. Wysuszył skały i dzięki temu przyczepność się znacznie poprawiła.

Pomału, używając wszystkich kończyn wyspindraliśmy się na szczyt. Jak zwykle ze szczytów na których nie ma drzew są ładne widoki, o które dzisiaj niestety było trudno. Jest to nasz 28 szczyt w tych górach. Jeszcze nam brakuje 18 do korony Adirondack.

Z Saddleback do schroniska jest 4 kilometry i jakieś 700 metrów w dół. Na początek jak zwykle było stromo i ślisko. O wiele trudniej schodzi się po mokrych skałach niż wychodzi do góry. Zwłaszcza jak deszcz wypłukiwał ziemię i wlewał ją na skały.

Jak to Ilonka mówiła, pomału ale do przodu. Z każdym krokiem bliżej schroniska. Im niżej tym pogoda stawała się lepsza. Pod koniec to już nawet czasami słońce widzieliśmy.

Na szczęście na stromych odcinkach zaczęły pojawiać się udogodnienia w postaci schodów, co znacznie przyspieszyło nam schodzenie w dół. Potem już była, idealnie prosta ścieżka aż do schroniska.

Na samym końcu, tuż przed schroniskiem wybudowali nam nowy mostek i nawet przez rzekę nie musieliśmy przechodzić. Co za udogodnienia. Aż trudno pomyśleć, że to dalej Adirondack.
Zeszliśmy na styk na kolacje, czyli o 18:30. Dzisiaj jest niedziela i o dziwo schronisko było puste. Oprócz nas były tylko dwie inne osoby. Dziwne to było, bo już od jutra jest pełne w 100 procentach.
Kolację mieliśmy w kameralnym towarzystwie, a potem był już relaks na tarasie.

Po zmierzchu wróciliśmy do świetlicy i wspominaliśmy nasz ciężki, ale cudowny dzionek. O 22 gaszą światła. Nie trzeba iść spać tylko trzeba mieć swoje oświetlenie. Całe schronisko należało do nas, jutro nie mieliśmy ciężkiego dnia, więc do łóżek nam się nie spieszyło.
Wyszliśmy na zewnątrz i przy jasnym księżycu i zimnym piwku planowaliśmy kolejne hiki w tych górach. Niestety większość zostało już dalekich szczytów. Szczyty, na które w jeden dzień ciężko dojść. Musi się spać w lasach w namiotach. Tam już nie ma schronisk. Trzeba się do tego dobrze przygotować, bo niedźwiedzi pełno. Misie raczej cię nie zjedzą, tylko twoje jedzenie. A to powoduje, że trzeba będzie wracać, bo chodzenie po górach na głodniaka nie należy do ciekawych.
Około północy wróciliśmy do schroniska i położyliśmy się spać po długim, pełnym wrażeń dniu.
Jutro mamy łatwy dzień. Zejście w dół do samochodu i powrót do domu.

Read More

2018.07.21 Adirondack State Park, NY (dzień 1)

Plan zdobycia dwóch trudnych szczytów w Adirondack, Saddleback i Basin Mountains mamy już od dłuższego czasu. Niestety, albo pogoda, albo zbyt duża ilość śniegu, albo późny start skutecznie przekreślają nam realizacje planu.
Dwa lata temu byliśmy już u podnóża tych gór. Niestety gospodarz tego rejonu, pan Misiu miał względem nas inne plany. Zjadł nam jedzenie, wypił wodę i wygonił z lasu. My się misia nie boimy i odwiedzamy go ponownie.

Saddleback i Basin Mountains znajdują się wysoko na liście 46-ciu najwyższych szczytów w Adirondack. My już od paru lat w miarę możliwości staramy się je wszystkie zaliczać i wpisać się do klubu 46-er. Ostatnio troszkę latamy po świecie i tempo zdobywania tych górek nam spadło. Ale i tak jak na nie teraz wyjdziemy to lista zwiększy się do 28 zaliczonych górek.

Wyjazd z NYC zaplanowaliśmy na sobotę rano. W pięć godzin powinniśmy dojechać do Parku Adirondack, potem w dwie godziny dojść do schroniska, Johns Brook i tam założyć obóz na dwa dni. Następnego dnia już ze znacznie lżejszymi plecakami zaatakować szczyty i zejść do tego samego schroniska. Kolejnego dnia wrócić do samochodu i pojechać do gorącego Nowego Jorku.

Wszystko przebiegło zgodnie z planem i około pierwszej po południu dotarliśmy na parking. Z tym parkingiem to są jaja w Adirondack. Za bardzo nie ma gdzie zaparkować. Miejsca jest może na 25-30 samochodów i w weekendy szanse na znalezienie parkingu są minimalne.

Dla tych co miejsca na górze nie znajdą (pilnowane jest to przez strażnika) muszą zaparkować parę mil niżej na parkingu i zabrać się do autobusu co jeździ co godzinę w weekendy. Z tym nie ma problemu. Problem pojawia się w tygodniu jak autobus nie jeździ i po hiku trzeba jeszcze wiele kilometrów iść w dół na parking, a my przecież wracamy w poniedziałek.
Nie wiem jak to się stało, ale akurat ktoś zszedł z gór i zwolnił miejsce. Szczęśliwi na maksa zaparkowaliśmy, ubraliśmy ciężkie plecaki, wpisaliśmy się i ruszyliśmy w kierunku schroniska.

Żeby tam dotrzeć trzeba łatwą, lekko pod górę trasą iść około 5km. Szliśmy spacerkiem. Ciężkie plecaki skutecznie zwalniały nasze tempo. W końcu ktoś musi wynieść te piwo na dwa wieczory.

Do wagi plecaka dołożyła się także woda. Parę litrów tego cudownego płynu każdy z nas niósł. W schronisku jest woda zdatna do picia, ale dodają do niej wiele chemikaliów żeby zabić wszystkie bakterie, więc smak nie jest za ciekawy. Lepiej wytachać swoją, czystą, świeżą i bez żadnych dodatków.

Po około dwóch godzinach doszliśmy do Johns Brook Lodge, nasza miejscówka na dwie noce. Nazwa pochodzi od faceta o tym samym imieniu co wiele lat temu przecierał tutaj szlak na najwyższą górę w Adirondack, na szczyt Marcy.
Załoga schroniska przywitała nas i pokazała gdzie możemy się rozłożyć i które łóżka zająć.

Oczywiście jak się dowiedzieli, że my jesteśmy tymi słynnymi ludźmi co dwa lata temu misiu pogonił, to nie mieli dla nas dobrych wiadomości.
Nie zabili tego misia. Strzelali do niego gumowymi kulami i niedźwiedź zaczął bać się ludzi i wyniósł się do innej doliny. Ponoć miesiąc temu był widziany nad jeziorem Colden, które znajduję się w sąsiadującej dolinie. Miejmy nadzieję, że tam jest mu dobrze i nie ma zamiaru nas jutro odwiedzić.

Usiedliśmy na tarasie, otworzyli piwko, gaworzyliśmy z innym górołazami i czekaliśmy na kolacje. Schronisko ma cudowny taras z przepięknym widokiem na otaczające go góry. W promieniach zachodzącego słońca widzieliśmy nasze szczyty które jutro mamy zamiar zdobyć.

W pobliżu przepływa strumyk, w którym, w lodowatej wodzie zmęczeni turyści zażywają kąpieli i schładzają piwa.
O 6:30 zawołali nas na kolację. Podali kurczaka z grilla. Nic specjalnego, ale jak na górskie warunki to jedzenie było ok.
Podczas kolacji dowiedzieliśmy się, że pogoda na jutro nie zapowiada się ciekawa. Dużo deszczu, nisko zawieszone chmury i mocny wiatr. Pogoda w górach szybko się zmienia, więc miejmy nadzieję, że się nie sprawdzi i rano obudzi nas cudowne słoneczko.
Jedna z osób pracująca w schronisku jest ornitologiem i po kolacji zaprezentowała nam godzinny program poświęcony lokalnym ptakom.
Ciekawie to prowadziła i z zainteresowaniem wschłuchiwaliśmy się w odgłosy ptaków.
Światła gaszą o 10 wieczorem, więc z głową pełną ptasiego śpiewu udaliśmy się do łóżek. Jutro duży i długi dzień nas czeka.

Read More

2018.07.08 Olympic National Park, WA (dzień 5)

Wszystko co dobre i piękne szybko się kończy. Park na szczęście przetrwa jeszcze lata i miejmy nadzieję, że następne pokolenia jeszcze długo się nim nacieszą. Nasza przygoda z tym cudownym parkiem dobiega jednak końca (przynajmniej na jakiś czas). W ostatnich dwóch latach odwiedziliśmy w stanie Washington dwa parki: Północne Góry Kaskadowe (North Cascades) i Olympic. 

Oba parki zrobiły na nas niesamowite wrażenie. Sami zadawaliśmy sobie pytania dlaczego tak późno je odkryliśmy. Nie są to parki najbardziej popularne i pewnie w tym też po części jest ich urok. Ale też są to Parki, które na mojej liście są bardzo wysoko.

Wszyscy znają parki takie jak Yosemite, Yellowstone, Grand Canyon. To też są piękne parki ale ja lubię jak jest zielono, jak miesza się soczysta zieleń, z białymi szczytami i szarymi skałami. Tak było w North Cascades, i to samo na nowo odkryliśmy w Olympic.

W stanie Washington jest jeszcze tylko jeden park - Mt. Rainer National Park. Park ten dedykowany jest, jak sama nazwa mówi, szczytowi Mt. Rainer. Szczyt ten jest drugim co do wysokości szczytem w "lower 48" (czyli poza Alaską). Jest też on bardzo trudny. Są tam lodowce, szlaki są bardzo techniczne a góra należy do jednych z trudniejszych. Ludzie ćwiczą na niej przed wyprawami w Himalaje. Nadal można spędzić tam miło czas chodząc po dolinkach, wyjeżdżając na punkty widokowe itp. Pomimo, że Mt. Rainer “wołał” nas po drodze i kusił żebyśmy skręcili i go odwiedzili to wiedzieliśmy, że nie możemy sobie na to pozwolić.

Górę Mt. Rainer można zobaczyć prawie z każdego miejsca w Seattle i okolicy. Oczywiście jest to tylko możliwe przy ładnej pogodzie. Jednak pomimo, że górę widać jak na wyciągnięcie ręki to aby dojechać do parku trzeba poświęcić co najmniej 2h w każdą stronę. Tak więc mieliśmy do wyboru samolot albo Mt. Rainer.

Wahaliśmy się...oj wahaliśmy….Darka oczywiście przyciągała góra jak magnes więc skręcił….tylko, że skręcił na stację benzynową. W stanie Washington jest dużo Indian. Tych samych Indian co osiedlali się w Whistler i British Columbia. Stacja na jaką zajechaliśmy należała do Indian co można było poznać od razu po dekoracjach i cenach. Chyba dalej Indianie nie płacą podatków, bo ceny paliw były niższe niż na innych, nie indianskich stacjach. Co jednak szczególnie zwróciło naszą uwagę był znak parkingowy. Zaraz przed wejściem do sklepu. Tam gdzie normalnie są miejsca dla inwalidów był znak upoważniający tylko Indian z plemienia Elder do parkowania tam. Dla inwalidów też były miejsca ale troszkę dalej. Ciekawe czy to jest tak tylko dla turystów czy naprawdę, aż tak wyróżniają swoich. Myślę, że jednak to drugie.

Po zatankowaniu ruszyliśmy jednak w kierunku lotniska. Jakoś w tym roku nie chcieliśmy mieć problemów z samolotami a poza tym czekała na nas klasa biznes więc Mt. Rainer musi sobie poczekać na następną okazję. Odwiedziliśmy za to grób Jimi Hendrix. Zupełnie przez przypadek odkryliśmy, że w Renton, miasteczku niedaleko lotniska jest cmentarz na którym pochowany jest ten słynny muzyk.

Niestety jak wiele ludzi z jego pokolenia, narkotyki go szybko wykończyły i przeżył on tylko 27 lat. Szkoda, że ludzie z takim talentem tak szybko się wykańczają...niestety dzieje się tak od lat. Nie tak dawno pisaliśmy o Van Gogh. Totalnie inna dziedzina a jednak taka sama historia. Pamięć o Jimim jednak trwa i wiele ludzi odwiedza jego grób i zostawia buziaki na tablicy upamiętniającej tego artystę.

Na nas przyszedł czas. Musieliśmy wylecieć z Seattle wcześniej bo lecieliśmy z przesiadką w Portland. Zdecydowaliśmy się na przesiadkę dlatego, że udało nam się wyrwać super cenę na bilety w biznes klasie i samolot był na JFK a nie do Newark, którego bardzo nie lubimy. Z Newarku dostać się do domu to masakra a taxi kosztuje za dużo. To już niby drugi raz kiedy lecieliśmy biznes klasą - wspinamy się po szczebelkach tej drabiny…

Tym razem mieliśmy dłuższy lot i troszkę fajniejszy lounge. Jak to Darek stwierdził, nas nie stać, żeby nie mieć biznes klasy - troszkę z tym przesadził ale fakt faktem można trochę kasy zaoszczędzić jak się ma wejście do lounge. W lounge można zjeść i napić się za darmo. Serwują różne alkohole - podstawowe jak Blue Moon czy Heineken za darmo i lepsze za dopłatą. Nam tam Blue Moon w zupełności wystarczy więc sobie wygodnie siedzieliśmy, piliśmy piwko i nadrabialiśmy zaległości z blogiem. Nawet nam nie przeszkadzało, że samolot mieliśmy opóźniony o 45 minut.

Biznes klasa czy pierwsza klasa są rzeczywiście warte dopłaty. Niestety nadal jest średnio dla nas osiągalne. Zawsze pojawia się pytanie. Czy chcemy podróżować więcej czy wygodniej. Zawsze wtedy pada odpowiedź więcej - i kończymy w klasie ekonomicznej. Jednak coraz częściej jak tylko mamy okazję dopłacamy do ekstra miejsca, klasy premium czy w tym przypadku klasy biznes. Miejmy nadzieję, że wygodniejszych lotów będzie coraz więcej. Póki co po nocy spędzonej w samolocie trzeba iść do pracy - dobrze, że trochę się wyspaliśmy w tych wygodnych fotelach.

Read More

2018.07.07 Olympic National Park, WA (dzień 4)

Kolejny dzień w parku Olympic. Były już spacery po dolinach, lasach, plażach. W końcu przyszedł czas zdobyć jakiś szczyt. Na dzisiaj zaplanowałem wyjście na górę Ellinor, 1811 metrów. Może to nie jest wysoka góra, ale warto pamiętać, że dalej jesteśmy na półwyspie i start jest niewiele wyżej niż poziom oceanu. Żeby tam się dostać musieliśmy dwie godziny podjechać samochodem z Port Angels na początek wspinaczki. Ale ten park jest wielki...!!!

Oczywiście ostatnie 30 minut znowu nie miało asfaltu, ale na szczęście nasz samochód do tego już przywykł i pokonał ten odcinek bez problemu.
W Olympic park jest wiele szczytów, ale na bardzo mało z nich prowadzą szlaki. Za wiele nie musisz robić, po prostu iść do góry i znajdywać bezpieczną ścieżkę. Nie wiem dlaczego tak jest, że nie ma szlaków. Powodów pewnie jest wiele. Jeden z nich to zapewne śnieg leżący do lipca, albo i dłużej. Idziesz do góry tam gdzie łatwiej, bezpiczniej, albo ciekawiej. Drugim powodem jest mała ilość ludzi chodząca po górach więc pewnie nie ma sensu robić szlaków. A że jest wolność to i tak każdy pójdzie jak będzie chciał.

Ze względu na dużą popularność szlaku na górę Ellinor trasa na szczyt została wytyczona. Oczywiście można iść dalej, zdobywać kolejne szczyty, ale już bez szlaku i z odpowiednim przygotowaniem. Dojechaliśmy na parking. Jest on malutki, może na 12-15 samochodów, ale na szczęście mieliśmy farta i akurat ktoś wyjeżdżał. Ten ktoś to nie był byle ktoś. Jakaś panienka zbiegła z góry, wsiadła do Forda pick-up F150 i pewnie pojechała do baru. Kawalerowie z NYC, jak szukacie drugiej połowy to proponuję odwiedzić stan Washington.
Zaparkowaliśmy na jej miejscu i ruszyliśmy pod górę.

Od samego początku trasa szła ostro zygzakami pod górę przez las potężnych, wysokich drzew. Stroma, ale nie trudna, bez większych kamieni, czy korzeni drzew. Po około pół godziny doszliśmy do rozgałęzienia na letnią i zimową drogę. Od trzeciego lipca park zalecał wspinanie się letnią, ponieważ pokrywa śnieżna już nie jest taka wielka i nie zagraża lawinami.

Kolejne 30-45 minut też przebiegało łatwymi zygzakami przez las. Potem w końcu zaczęliśmy wychodzić z lasu i naszym oczom ukazał się cudowny widok.

Wiedzieliśmy, że im wyżej wyjdziemy tym widoki będą ładniejsze. Po krótkim odpoczynku wróciliśmy na szlak i kontynuowaliśmy podchodzenie. Mieliśmy późny start, więc zaczęliśmy mijać ludzi, którzy już wracali ze szczytu. Mówili nam, że na górze jest mgła i nic nie widać.

Mówili także, żeby uważać bo pod szczytem jest wielkie stado kozic górskich, około 30 sztuk. One nie są groźne na odległość, ale jak się podejdzie za blisko to mogą czuć się zagrożone i ubodzić rogiem. Miejmy nadzieję, że jeszcze tam będą jak wyjdziemy, pomyśleliśmy.

Doszliśmy do dużych płatów śniegu. Nie mieliśmy raków i nie chcieliśmy się ślizgać, więc bokiem po skałach, na krawędzi śniegu udało nam się to obejść i doszliśmy do piargów. 

Szlak prowadzi na przełęcz z której granią wychodzi się na szczyt. Piargi były strome, chyba nawet za strome żeby tak prosto do góry iść.

Pewnie dlatego trasa tutaj została poprowadzona trawersem do góry, w celu uniknięcia obsuwania się kamieni. Na dodatek zostały porobione drewniane stopnie co dodatkowo temu zapobiegało.
Wyszliśmy na przełęcz.

Weszliśmy w mgłę. Ludzie którzy schodzili ze szczytu mówili, że na górze jest jeszcze bardziej gęsta mgła, ale czasami wiatr to wszystko rozwiewa i widoki są super. Niestety po kozicach ani śladu.

Do szczytu mieliśmy jakieś 30 minut. Pomału podnosząc się do góry nasłuchiwaliśmy odgłosu kopyt kozic. Cisza..... Wchodziliśmy w zarośla, ale niestety nic. Widać było ich ślady. Kupy na skałach czy sierść na gałęziach, ale niestety po kozach ani śladu.

Zdobyliśmy Ellinor. Na szczycie było parę osób (niestety nie kozic). Usiedliśmy, posililiśmy się, nawiązaliśmy kontakt z Chimpunkami. Wiatr przeganiał czasami mgłę i naszym oczom ukazywał się przepiękny Olympic Park.

Była taka cisza, tak pięknie, czas szybko leciał, że na szczycie spędziliśmy chyba z 45 minut. Widzieliśmy kozice, ale daleko, zeszły już w dół. Natomiast kolejne zwierzątko nas zabawiało, pan chipmunk.

Biegały po skałach, korzeniach, butach. Widać, że ludzie je karmią, bo podchodzą za blisko do człowieka. Nie wolno tego robić!!! To je zabija!!!

Wystarczy tego leniuchowania, ubraliśmy plecaki i rozpoczęliśmy schodzenie w dół. Na górze po skałach nie było wytyczonego szlaku, więc udało nam się oczywiście pobłądzić we mgle.

Dobrze, że mamy GPS to nas wyprowadził na trasę jaką wychodziliśmy do góry. Pod szczytem jest wiele ścieżek wydeptanych przez zwierzęta, więc o pomyłkę łatwo, zwłaszcza, że nie ma namalowanego szlaku. Wróciliśmy na trasę i prawie zbiegając w dół wyszliśmy z mgły.

Dotarliśmy do śniegu, tym razem nie szliśmy skałami, tylko kontrolowanym ześlizgiem w błyskawicznym tempie pokonaliśmy ten odcinek.

Potem szybciutko, w pół godziny przez las doszliśmy do parkingu. W kolejne pół godziny samochodem dojechaliśmy do normalnej drogi i cywilizacji. Zmęczeni, ale zadowoleni, zdobyliśmy Ellinor. Dobry szczyt wybrałem, nie za trudny i nie za długi. Szybko się wychodzi z lasu i potem cały czas są piękne widoki. 
Do hotelu w rejonach Seattle dotarliśmy w 2 godziny. Mieszkaliśmy w dup.... Dokładnie, pełna nazwa miasta to Dupont.

Zaraz kolo hotelu jest irlandzki Pub. „Lekko” spragnieni po całym dniu podróży i wspinaczki udaliśmy się tam odpocząć i pożegnać z wakacjami. Jutro już niestety wracamy do za gorącego Nowego Jorku. Zastanawiacie się co to za papki są na tym zdjęciu? Ilonka nie mogła się zdecydować na którą irlandzką potrawę ma ochotę więc wzięła wszystkiego po trochu - ona to lubi papki.

Read More
USA: Northwest Ilona USA: Northwest Ilona

2018.07.06 Olympic National Park, WA (dzień 3)

Park Narodowy Olympic, nigdy jakoś nie kojarzył nam się z wysokimi górkami. Bardziej myśleliśmy o nim jako o parku pełnym lasów. Dlatego nie był on wysoko na naszej liście. Wszystko się zmieniło po naszej ostatniej wizycie w Seattle, gdzie to z tarasu widokowego na Needle Tower zobaczyliśmy przepiękne pasmo górskie i zapytaliśmy się sami siebie co to za górki. Okazało się, że to przepiękny park Olympic.

Przepiękne góry i doliny mieliśmy możliwość podziwiać wczoraj. Dziś jednak przyszedł czas na przekonanie się jak to jest z tymi lasami. No więc lasy są i to przepiękne i deszczowe. Dolina rzeki Hoh jest podobno jednym z piękniejszych wilgotnych lasów strefy umiarkowanej.

Dolina Hoh powstała wieki temu przez lodowce. Nadal dolina należy do najwyższej góry w tym rejonie - Góry Olympus. Do dziś na Olympus znajdują się lodowce. Tłumaczy to dlaczego rzeka Hoh jest bardzo czysta i ma specyficzny kolor niebieski, płyną w niej wody polodowcowe.

My jednak przyjechaliśmy tu podziwiać deszczowe lasy. Jest to jeden z największych lasów tego typu w Stanach. Lasy deszczowe powstają tylko w rejonach gdzie klimat jest bardzo wilgotny, gdzie zimy są dość słabe i mało mroźne, jest duża ilość opadów a co z tym idzie jest dużo mgieł. Taki klimat można właśnie znaleźć w dolinie Hoh.

Droga do Hoh z Port Angels zajmuje 2h ale przy ładnych widokach, nawet nie zorientowaliśmy się kiedy ten czas minął. Dojeżdżając do Parku przeraziła nas ilość samochodów, a co za tym idzie ludzi. Jak się potem okazało, bardzo dużo tych ludzi spała w górach.

W dolinie Hoh można zrobić trzy szlaki. Pierwszy Hall of Mosses Trail jest bardzo prosty i zajmuje ok. 1h. Nam chyba nawet tyle nie zajął pomimo, że co pięć minut stawaliśmy pstryknąć jakieś zdjęcie czy nagrać film.

Dobrze, że zrobiliśmy ten szlak rano bo nie chcę wiedzieć ile potem jest ludzi. Nie przeraźcie się jednak ilością ludzi. Ten szlak jest zbyt piękny, żeby go nie zrobić. Po szybkim rozruszaniu mięśni na szlaku Hall of Mosses Trail, przeszliśmy dalej na szlak Hoh Valley Trail.

Szlak ten idzie do kempingu a potem jeszcze dalej aż pod lodowiec Olympusa. Potem możesz iść dalej ale tam już nie ma szlaków więc wszystko w twoich rękach. My plan mieliśmy dojść do wodospadu, zrobić sobie przerwę i wrócić. Plan super i nawet udało nam się go wykonać.

Pełni energii z samego poranka ruszyliśmy w górę. Szlak nadal łatwy ale już lekko wspinał się do góry. Nadal lataliśmy z aparatami, kamerami i nagrywaliśmy przepiękne drzewa i mchy. Zwróćcie uwagę na mech jaki “kapie” z gałęzi drzew. Całe drzewa są tym pokryte. Jest on inny niż mech, który znamy z Polski ale nadal historia jego powstania jest taka sama - dużo wilgoci i ciepła.
I tak sobie podziwiamy ten piękny las aż tu nagle mam “facetime” z kolejnym zwierzakiem.

Dokładnie, tak dobrze widzicie. Nie kto inny jak sam niedźwiadek. Stał sobie przy szlaku i zajadał się jakimiś owocami leśnymi. Oczywiście jak go zobaczyłam to krzyknęłam i wycofałam się ale misiek miał mnie totalnie w nosie. Odskoczył tylko pięć centymetrów i dalej wcinał owoce. No wyglądało to słodko ale jednak dystans mój do misia nie był wystarczająco duży, żebym zapomniała o strachu i zaczęła pstrykać zdjęcia. Darek za to jako najlepszy strażnik parku wyciągnął kamerę i nagrywał. Ci co mnie znają to wiedzą, że miś nie należy do moich ulubionych zwierzątek. Dlatego myślę, że limit misiów na ten rok się wyczerpał. Dobrze, że ten był bardziej zainteresowany krzakami niż nami. Ze zwierzętami nigdy nie wiadomo co im strzeli do głowy i kiedy postanowią zainteresować się twoim plecakiem. Mam nadzieję, że za dwa tygodnie w Adirondack, żadnego misia już nie zobaczymy.

My po krótkim dylemacie, co robimy z misiem, ruszyliśmy dalej. Około 0.9 mili od parkingu jest odgałęzienie i można się przejść nad rzekę. My to zrobiliśmy w drodze powrotnej. Tak naprawdę w tym miejscu można zakończyć spacerek. My jednak skuszeni wizją wodospadu podreptaliśmy dalej do przodu. Mijaliśmy kolejne grupy ludzi, którzy właśnie wracali do samochodów po paru nocach spędzonych w tym lesie...

Na trasie spotkać można wszystkich. I przygotowanych górołazów z dużymi plecakami, i rodziców z małymi dziećmi które dzielnie maszerują do przodu. No i oczywiście turystów w klapkach. Ale takie już jest życie - na każdym szlaku znajdą się Ci najmniej doświadczeni. Ilość ludzi zwiększała się z każdą minutą więc przyspieszyliśmy i dotarliśmy do wodospadu.

Wodospad troszkę nas rozczarował. Po wielkości rzeki spodziewaliśmy się, że wodospad będzie duży i piękny...był tylko ładny. Niestety wodospad nie był na głównej rzece tylko na jakimś dopływie. Tradycyjne zdjęcie jednak musi być i można zawracać. Tak też zrobiliśmy. Z powrotem to już prawie biegliśmy, rozglądając się tylko za misiem. Misia nie widzieliśmy i zwątpiliśmy, że nadal tam jest - przecież w tym czasie już pewnie zjadł wszystkie owoce z krzewów i poszedł dalej. My też chcieliśmy coś zjeść więc zrobiliśmy sobie przerwę na orzeszki i piwko nad rzeką.

Po lasach tropikalnych przyszedł czas na plaże. Tak dobrze czytacie - znów na plaże. Jak z zasady nie jesteśmy szaleni na punkcie plaż tak w tym roku spędzamy na nich trochę czasu. Fakt faktem, plaż piaszczystych w upalne dni nadal nie lubimy ale już takie dzikie, skaliste gdzie trzeba ubrać kurtkę bo wieje to już inna bajka. Park Olympic znajduje się w lądzie ale ma też część ziemi nad oceanem. Pomimo, że nadal jest to część parku to nikt tam nie sprawdza biletów i można wjechać za darmo. Większej różnicy nam to nie robi bo bilet wstępu do parku i tak kupuje się na 7 dni.

Ruby beach - była naszym pierwszym punktem widokowym. Niestety leży ona blisko lasów deszczowych, więc deszcz jest tam prawie zawsze. No w końcu sama nazwa tak mówi. Na szczęście deszcze są tu przelotne i nawet udało nam się największą ulewę przeczekać w aucie. Nadal ubrani w kurtki przeciwdeszczowe ruszyliśmy na dół. Plaża ma dwie unikatowe rzeczy. Kłody drewna wyrzucone na plaże i niezwykłe formacje skalne wystające z wody.

Naprawdę skały robią za atrakcję i każdy chce między nimi pochodzić. Na pewno jest to ciekawe urozmaicenie zwykłej piaskowej plaży. Skały są ogromne większe od mnie czy Darka..

Drugą rzeczą, często spotykaną na plażach są kłody drzew. Ocean wyrzuca uschnięte drzewa które wcześniej do oceanu zniosła rwąca rzeka z gór. Niesamowite jak dużo a przede wszystkim jak duże te drzewa są.

Plaża Rialto - nasz kolejny przystanek - jest kolejnym dowodem jaką siłę ma ocean. Tam drzew było jeszcze więcej. Niestety myśmy tylko widzieli duże fale ale niestety żadne drzewo przy nas nie zostało wyrzucone na brzeg. Ale efekt pracy który już widzieliśmy robił niesamowite wrażenie - tak, tak….znów byliśmy w szoku!

Niedaleko Rialto Beach są Plaża 1, Plaża 2, Plaża 3 - tych już nie nazywają tylko po prostu numerują. Może mają nadzieję, że dzięki temu turyści tam nie pojadą bo nawa ich nie przyciągnie….nazwa może nie ale ilość samochodów na parkingu daje do myślenia.

Zaparkowaliśmy przy plaży numer dwa i podążyliśmy za innymi. Było już dość późno - po 7 wieczorem ale my odważnie poszliśmy przed siebie. Tablica mówiła, że do plaży mamy 0.7 mili czyli 15 minut i powinniśmy dojść do plaży. Trasa na plażę wiedzie przez las. Troszkę do góry, żeby potem zejść stromo w dół. Wyszliśmy na plaże i zgadniejcie co…..zobaczyliśmy kłody drewna. Kłody blokowały wejście na plażę, ale to tylko takie pozory….warto przejść przez kłody żeby zobaczyć to co się dzieje na tej plaży…

A co się dzieje? Kemping - tam aż roiło się od namiotów. Sami widzieliśmy ludzi którzy dochodzili z plecakami i namiotami. Widać, że na tej plaży można normalnie biwakować a obudzić się w takim miejscu jest bezcenne…. Dziś co prawda troszkę padało więc może nie była to najlepsza noc na spędzenie pod gołym niebem ale widać, że ludziom to nie przeszkadzało i nadal postanowili posiedzieć do wschodu słońca, oczywiście przy ogniskach, w końcu drzewa trochę tam mają....to nic, że mokrego....oni dadzą radę.

My jednak doszliśmy do wniosku, że wolimy nasz ciepły domek Babi Jagi (jak to Darek nazywał) i zakończyliśmy dzień przy pizzy z piwkiem w domku. Jutro kolejny spacerek...ciekawe co tym razem Darek dla nas zaplanował.

Read More

2018.07.05 Olympic National Park, WA (dzień 2)

Park Narodowy Olympic jest dużym parkiem. Ciężko jest go w 4 dni fajnie i dokładnie zwiedzić. Myślę, że potrzebujesz około dwa tygodnie żeby tak w miarę zachłysnąć się jego pięknem. Oczywiście są ludzie co w ciągu jednego dnia „zwiedzą” park. Wysiądą z samochodu, pstrykną zdjęcie, wystawią na FB czy Instagram i jadą dalej. 

Osobiście widzieliśmy wielu takich. Ci sami ludzie w ciągu dnia potrafią „zwiedzić” takie parki jak Grand Canyon, Dead Valley czy Zion. Czy aby na pewno zwiedzisz? Czy poczujesz park we własnych nogach czy zmysłach?

Kiedyś też taki byłem. Potrafiłem w ciągu tygodnia odwiedzić (nie mylić ze słowem „zwiedzić”) 7 parków. Myślałem, że jak się zatrzymam na parkingu, wysiądę z samochodu, przejdę się kawałek, zrobię zdjęcie, kupię pamiątkę to park mam zaliczony. Ale byłem w błędzie...!!!
Parki są tak stworzone, żeby jak najmniej cywilizacja je zniszczyła. Chcą zachować swój pierwotny stan dla wielu pokoleń. Nie ma w nich wielu dróg, kolejek czy innych cywilizacyjnych udogodnień do przemieszczania ludności. Trzeba dobrze zasznurować buty, ubrać plecak i ruszyć przed siebie.

Dzisiejszy dzień właśnie taki był. Wstaliśmy wcześnie rano, zjedliśmy śniadanie, wsiedliśmy w samochód i ruszyliśmy w stronę parku Olympic. Na ten wyjazd zaplanowałem cztery wędrówki. Dzisiejsza była długa i miała 16 kilometrów.

Niestety nie mamy ze sobą namiotu, ani sprzętu na biwakowanie pod gołym niebem, więc nasz samochód musiał dojechać jak najdalej da się żeby zapuścić się w ciekawe rejony parku. Na szczęście znaleźliśmy drogę co nam na to pozwoliła. Nie była to łatwa droga, trochę stromych odcinków, czasami trochę błota z topniejących śniegów, trochę przepaści, ale samochód się dzielnie spisał i dojechaliśmy do końca.

Zostawiliśmy samochód, zapakowaliśmy plecaki, odpowiednio się ubraliśmy i ruszyliśmy przed siebie w kierunku Grand Valley. O dziwo przed wejściem na trasę nie było strażnika parku tylko chipmunk siedział sobie na skale i nas bacznie obserwował. Ja myślę, że nas sprawdzał czy jesteśmy odpowiednio przygotowani, czyli czy mamy odpowiednią ilość orzeszków.

Nie powiedziałem najważniejszego. Dzisiaj chodzimy po górach jak po kanionach. Czyli startujemy wysoko, schodzimy w doliny i potem ponownie wychodzimy na górę do samochodu. Drogą wyjechaliśmy na przełęcz Obstruction Point z której ruszyliśmy w dół do jeziora Moose.

Większość ludzi schodzi i wychodzi głównym szlakiem Lillian. Nam to się oczywiście nie podobało, bo nie chcieliśmy iść tym samym szlakiem dwa razy. Znaleźliśmy inną trasę do schodzenia, Badger Valley Way trail. Mało uczęszczana ścieżka, która schodziła w dół inną doliną.

Szybko przekonaliśmy się dlaczego prawie nikt tędy nie szedł. Nie dość, że szlak był o wiele dłuższy to i znacznie stromszy. Na górze musieliśmy przechodzić strome płaty śniegu, a niżej piargowe ściany usuwały nam się spod butów.

Pomalutku, ostrożnie pokonaliśmy górne odcinki i weszliśmy w przepiękną dolinę borsuczą. Dolina wzięła nazwę od dużej ilości tej zwierzyny zamieszkującej ją. Myśmy żadnego nie widzieli, pewnie o tej porze są mało aktywne. Tylko świstaki ciągle biegały i chowały się do dziur w ziemi.

Oczywiście już z godzinę nie widzieliśmy żadnego człowieka, a taką dolinkę uwielbiają misie. Ciepło, bez wiatru, dużo trawy, krzewów.... Posuwaliśmy się dalej w głąb doliny często pogwizdując albo klaszcząc w celu wypłoszenia dużej zwierzyny.

Po jakimś czasie weszliśmy w głęboki las, który nam towarzyszył do samego dołu. Po drodze oczywiście było parę strumyków nad którymi wisiały prymitywne mostki (czytaj: długa bala drzewa).

Przejście niektórymi nie należało do łatwych, zwłaszcza, że to się wszystko ruszało. Po zaliczeniu ostatniego myśleliśmy, że najgorsze mamy za sobą. Ale byliśmy w błędzie. Żeby dojść do głównego szlaku i później do jeziora musieliśmy stromo podejść do góry. Szlak był stromy, ale łatwy, często miał zrobione stopnie z korzeni, albo kamieni.

Najgorsze co było to upał. Było same południe, a myśmy wspinali się nasłonecznionym zboczem. Oczywiście komary jak nas tylko zobaczyły, to atakowały nas z każdej strony. Co dopiero ukłucia z Nowej Szkocji zniknęły, a zaczęły pojawiać się nowe znad drugiego oceanu. Nie dało się ubrać żadnej bluzy, bo było za gorąco in zero wiatru. Czasami jak walnąłem ręką w nogę, do dwa albo trzy naraz zabijałem.

Po około godzinie doszliśmy do połączenia szlaków. Tutaj już było więcej ludzi, chłodniej i znacznie mniej komarów.

Po kolejnych 15 minutach znaleźliśmy się nad jeziorem Moose. Cudownie położone jezioro otoczone ośnieżonymi górami.

Było tam tak pięknie, że siedzieliśmy sobie chyba ze dwie godziny. Chłodno, lekki wiaterek, a przede wszystkim brak komarów. Wyłożyliśmy się na brzegu, wsadziliśmy nogi do lodowatej wody, otworzyli piweczko i byliśmy w raju.

Nie chciało nam się wracać na górę. Wymyślaliśmy wiele powodów żeby jak najdłużej tu zostać. Jednym z nich była budowa nowego koryta strumyka. Nawet nam to wyszło i strumyk zmienił swój bieg i zaczął wpływać do jeziora w innym miejscu.

 Dobra, koniec tych zabaw, trzeba wziąć się do roboty. Przed nami jeszcze wiele kilometrów wspinaczki. Wiedzieliśmy, że teren będzie łatwiejszy, więc spokojnie bez zbędnego przyspieszenia powoli rozpoczęliśmy podchodzenie do góry.

Tak jak myśleliśmy, trasa była łatwa i dobrze przygotowana. Po około 45 minutach wyszliśmy z lasu i znowu widoki zaczęły zapierać dech w piersiach.

Po kolejnej pół godzinie wyszliśmy na grań i mogliśmy oglądać drugą część parku z jej najwyższym szczytem Mt. Olympus. Góra ta ma wysokość 2429m i należy do trudnych i technicznych.

Może nie jest wysoka, ale ogromna ilość śniegu, wielkie szczeliny w lodowcach i strome skalne odcinki z klasą 5+ powodują, że procent ludzi który zdobywa szczyt nie jest wysoki.

Idąc tak granią, widząc już nas samochód myśleliśmy, że już się nam nic ciekawego nie przydarzy. Góry nas znowu zaskoczyły i wysłały łosia. Zwierze szło sobie szlakiem i nas bacznie obserwowało.

Podeszło na bliską odległość, popatrzyło i zeszło na bok. Ilonka miała aparat pod ręką więc udało jej się uchwycić ten moment.

Wróciliśmy do samochodu, przebraliśmy się i ruszyliśmy w powrotną drogę. Droga off-road nie była łatwa, ale głód nas gonił, więc w miarę szybko zjechaliśmy do Port Angels i poszliśmy na zasłużoną kolację.

 Ilonka znalazła dobrą restaurację Michaels Seafood and Steakhouse, gdzie pyszne jedzenie z odpowiednio dobranym winkiem zaspokoiło nasze pragnienia. Hamburger z Kobe beef i wino z Chateauneuf-du-Pape trafiło w dziesiątkę.

Read More

2018.07.04 Olympic National Park, WA (dzień 1)

Jest 6 rano, my już po odprawie na JFK. Za chwilę mamy się pakować do samolotu. Tak sobie siedzę na lotnisku, czekam aż nas zawołają i tak sobie myślę, że im częściej latasz tym prawdopodobieństwo, że coś nie pójdzie z planem automatycznie też wzrasta. Do tego jak się dołoży loty w jedne z największych amerykańskich świąt, takie jak Dzień Niepodległości, Dziękczynienia czy Boże Narodzenie raczej masz gwarantowane, że coś nie pójdzie z planem.

Dwa lata temu wykorzystując dni wolne w okolicach 4 lipca postanowiliśmy polecieć do Seattle. Lot w tamtą stronę był opóźniony o 6 godzin, a powrotny był odwołany.
Rok później było znacznie ciekawiej. Ze względu na potężne burze jakie panowały nad środkowymi stanami żadne samoloty nie mogły lecieć na zachód. Nasz lot został odwołany, a my po spędzeniu 5 godzin w samolocie na pasie startowym wróciliśmy do domu. Nie ma tego złego co by na dobre nie wyszło i spędziliśmy Dzień Niepodległości w gronie rodzinnym oglądając słynne nowojorskie sztuczne ognie zamiast zwiedzać stan Oregon.

Ile razy można dawać szanse linią lotniczym? Do trzech razy sztuka, nie? Wyznając tą zasadę znowu 4 lipca jesteśmy na lotnisku. Zgadnijcie gdzie lecimy? Na pewno nie zgadniecie..!!! 
Lecimy do Seattle. Znowu? Tak, znowu. Dlaczego? Bo tam po prostu jest pięknie. Miasto jak miasto ma swój urok, ale stan Washington jest cudowny. Moim zdaniem jest to chyba jeden z piękniejszych stanów jakie widziałem, a byłem już w „paru”. Mam nadzieję, że kiedyś nastaną piękne dni i sobie zamieszkamy w tym raju na stałe. 
A co z Alaską? Przecież też jest piękna. Zgadza się, Alaska też jest cudownym stanem, ale jakoś wszędzie z niego jest daleko, a my lubimy zwiedzać świat. 

Co takiego jest pięknego w tym stanie, że tam ciągle latamy? Dla ludzi, którzy kochają góry, lubią spędzać czas na łonie natury jest to raj. Wiele parków narodowych, łańcuchów górskich, wulkanów pokrytych lodowcami, resortów narciarskich, skaliste wybrzeże oceaniczne..... chyba nie muszę dalej wymieniać.
Jak by tego było mało, to stan Washington graniczy z British Columbią, a tam to już wszystkiego jest bez limitu!
W sumie Washington jest wielkości 2/3 Polski, więc się nie nudzimy i ciągle coś nowego zwiedzamy.
Warto dodać, że ilość śniegu jaka tu spada też jest rekordowa. W marcu przekonaliśmy się o tym na własnej skórze. Hej narciarze, pakować nartki i w drogę....

Tym razem nie lecimy tutaj na narty. Będziemy zwiedzać Park Narodowy Olympic. Park ten znajduje się na półwyspie w północno-zachodniej części stanu. Słynie z dzikiego, skalistego wybrzeża, gór pokrytych lodowcami, dzikiej zwierzyny, wielkich drzew w lesie tropikalnym, a także z niezliczonej ilości szlaków górskich.

Do trzech razy sztuka i się udało. Alaska Airlines tym razem nas nie zawiodła i o czasie wylądowaliśmy w Seattle. Odebraliśmy samochód, podjechaliśmy do dobrze nam już znanej restauracji na śniadanie. Niestety tym razem się nam nie udało. Jest 4 lipca i oni są zamknięci. Szkoda, bo naprawdę mają pyszne jedzenie. Ilonka wyszukała inną lokalną knajpkę, ale też niestety była zamknięta. Oni tu chyba wszyscy świętują Dzień Niepodległości.

Przypuszczając, że wszystkie lokalne knajpki będą zamknięte pojechaliśmy do sieciówki. I tak wylądowaliśmy w Applebee's. Nie byliśmy w tej knajpie chyba lata. Jedzenie było nawet dobre, a piwo uzupełniło brak napojów w organizmie po locie samolotem.
W drodze do parku jeszcze zatrzymaliśmy się w sklepie sportowym REI, aby kupić coś na ewentualne spotkanie z dużymi mieszkańcami parku. Misie i Pumy też lubią ten park. Gaz pieprzowy mamy w NY, ale nie można gą wziąć do samolotu, więc musieliśmy nabyć nowy.

Zaopatrzeni we wszystko pojechaliśmy do parku. Niestety nie śpimy w środku parku, bo już miejsc na kempingach nie ma, a innych opcji noclegów tam nie ma. Żeby dostać wolne pole namiotowe w sezonie, to tak z pół roku wcześniej trzeba rezerwować. Na szczęście obok parku jest miasteczko Port Angels i tam wynajęliśmy mały domek. ​

Mimo, że byliśmy zmęczeni i niewyspani to i tak jeszcze dzisiaj podjechaliśmy na chwilę do parku. W lecie ciemno robi się tutaj dopiero o 22, więc trzeba było to jakoś wykorzystać. W 45 minut wyjechaliśmy samochodem na Huricane Ridge i poszliśmy na spacer. 

Niestety ten park ma też i wady. Ciągle tutaj pada. W zimie fajnie, bo jest dużo śniegu dla narciarzy, natomiast w lato chmury i mgła często zasłaniają widoki. 

Wiedząc o tym wyposażyliśmy się w odpowiednie ubranka i pochodziliśmy sobie po Gubałówce. Po czym? Zapyta czytelnik. Ano po Gubałówce odpowie wam Ilonka. 

Idąc tak ścieżką, Ilonka nagle mówi: „Ale tu piknie, jok na Gubałówce. Ino tyn Baca Darek no nic nie pozwolo. Nawet łobrozków pstrykać zabronio....”
Rzeczywiście widok ze szlaku był podobny jak by się patrzyło z Gubałówki na Tatry. 

Parę miesięcy temu byliśmy w Kanadzie w BC na nartach i przybysze z Polski znaleźli tam Kasprowy, więc Ilonka tutaj znalazła Gubałówkę. Ale ten świat mały.

Po około dwóch godzinach wróciliśmy do samochodu i zjechaliśmy na dół, do Port Angels. Po drodze pożegnały nas sarenki i obiecały, że jutro większym stadem będą na nas czekać. Wróciliśmy do domu i padliśmy do łóżek. Jednak nie można było szybko usnąć bo był 4 lipca i wszędzie strzelali sztucznymi ogniami. Przynajmniej miałem czas napisać bloga. 
W Stanie Washington sztuczne ognie są legalne, więc na 4 lipca każdy je ma i sobie po prostu strzela. W ogóle ten stan jest jakiś liberalny na maksa. Jako jeden z pierwszych wprowadził legalną Marihuanę, małżeństwa tej samej płci, aborcje. Na dodatek jako jeden z niewielu stanów nie zabiera podatków stanowych z wypłat. 
Jest północ, przestali strzelać, idę spać. Jutro nas czeka duży i długi dzień. 
Dobranoc. 

Read More
Canada Ilona Canada Ilona

2018.06.22-24 Nova Scotia, Canada (dzień 7-9)

Ostatnie trzy dni naszych wakacji w Nova Scotia to podróż i powrót do Nowego Jorku. Dlaczego aż trzy dni - no tak, odległości tu są masakryczne, a my zajechaliśmy na drugi koniec wyspy. Noc z czwartku na piątek spędziliśmy na kempingu w Parku Narodowym Cape Breton. Park ciężko jest przejechać w jeden dzień dlatego myśmy najpierw spali na jednym końcu parku a potem na drugim. 

Tym razem noc była zimna więc komarów za dużo nie było, misie ani łosie też nas nie odwiedziły więc można było się wyspać. Wiatry ani garnki sąsiadów też nas nie budziły więc można powiedzieć, że raj...ale...zawsze jest jakieś ale…

Tak się składa, że rezerwując pole namiotowe, przez przypadek (bo nie sądzę, że Darek zrobił to specjalnie) udało nam się wybrać miejsce zaraz koło placu zabaw. Jak wszyscy wiemy - dzieci spać nie lubią, no więc już o 7 rano dzieciaki goniły, bawiły się no i robiły raban. No nic, przynajmniej nauczyliśmy się nowych zabaw od rodziców, którzy tam się bawili ze swoimi pociechami. Może kiedyś się przydadzą…

Ja się chciałam pohuśtać ale niestety huśtawka była zajęta - i to wcale nie przez dziecko. To znaczy jedna była przez dziecko a druga przez jego rodzica. Zawiedziona odeszłam od huśtawki ale za to na pocieszenie Darek zabrał mnie nad rzekę. Prawie jak w Phoenicia, nie? Tylko, rzeka trochę większa, kemping ładniejszy i tutaj w rzece pływają łososie a nie ludzkie śmieci.

Po śniadaniu ruszyliśmy w drogę. Dziś mieliśmy do zrobienia kawał drogi. Z kempingu Cheticamp do Fredericton mieliśmy do pokonania około 645 km (400 mil), jak nic to jest 6.5h jazdy a do tego jeszcze przystanki na zdjęcia itp. Nadal jak coś było ładnego to się zatrzymywaliśmy. Jednym z takich fajnych miejsc była plaża Petit Etang Beach. Nawet udało nam się tam zobaczyć kojota po drodze. Niestety uciekł zanim wygrzebałam aparat. Nadal był on fajnym dopełnieniem listy zwierząt jakie widzieliśmy - tak więc był łoś (najważniejsze), kojot, zając, dużo ptaków, trochę wiewiórek i chipmunks, masa skrzeczących mew (pocisków jak je Darek nazywa), no i oczywiście tona komarów.

Plaża dość opuszczona ale nasze Subaru znów zaparkowało na samej plaży. Lokalny wyjechał co prawda jeszcze wyżej ale też oczywiście miał Subaru. Jak już pisałam we wcześniejszym blogu Subaru często się tu widuje - no może jest to efekt “niebieskiego samochodu” czyli znany wszystkim efekt, że jak coś masz to potem wszędzie widzisz głównie to. Jak masz albo chcesz mieć niebieski samochód to tak zwracasz uwagę na ten samochód, że wydaje Ci się, że jest wszędzie. Ale wracając do rzeczy - jak już jestem przy samochodach to podsumuję też drogi. W Nova Scotia są autostrady ale często jest to tylko 1 max 2 pasy. Odległości są masakryczne i to pewnie zniechęca wiele ludzi do podróżowania w ten zakątek świata. Nawet jak spędzasz dziennie 3-5h w samochodzie to i tak jest warto. Widoki, a przede wszystkim ta uspokajająca zieleń jest niesamowita. Od razu lepiej się prowadzi.

Bliżej lądu czyli w New Brunswick widzieliśmy też dużo wiatraków. No i dobrze - kraje powinny stawiać na odnawialne źródła energii. Nie widać co prawda tego ekologicznego podejścia do życia w jedzeniu. Jedzenie jest smaczne ale nic nie pobije Nowej Zelandii - po prostu się nie da. Przyprawami za to nas nie powalają. Do wszystkiego dodają syrop klonowy i jest tego trochę za dużo. Jakoś ryba na słodko to nie nasz przysmak.

Do Fredericton dojechaliśmy późnym wieczorem. Po raz kolejny spaliśmy w hotelu z sieci Marriott (ciekawe czemu, nie?), i po raz kolejny dostaliśmy upgrade. Hotel nas zaskoczył - ja wybrałam Fredericton z dwóch powodów. Po pierwsze jest dość blisko granicy a po drugie w miasteczku są korty tenisowe (już wiecie co będziemy robić jutro, nie?). Zaskoczyło nas jednak jak dużo ludzi tu jest, hotel jest trochę w stylu resortu. To znaczy ma baseny, dojście do rzeki, 3 restauracje, bar przy basenie itp. Zdziwiliśmy się, czy naprawdę Kanadyjczycy przyjeżdżają tu na wakacje? Hmmm….może. Na pewno jest to lepsze niż leniuchować w domu ale ja jakoś wolałabym bliżej lasu / gór albo oceanu - zwłaszcza, że za rogiem mają taką piękną Nova Scotia.

Po kolacji szybko padliśmy. Jutro mamy dzień lenia. Odpoczywamy, nie ruszamy samochodu i nabieramy energii na kolejne 10h jazdy do domu.

SOBOTA
Wreszcie mogliśmy się wyspać. Nic nas nie budziło, nic nas nie poganiało. Na śniadanie zaspaliśmy ale na mecz zdążyliśmy. Tak więc zeszliśmy na dół do baru, zamówiliśmy Bloody Mary i Aperol Spritz, i mieliśmy brunch jak się patrzy. W pierwszym rzędzie, zaraz przed telewizorem. Grała Korea z Meksykiem. 

Po meczu zrobiliśmy sobie spacerek nad wodą, pracowaliśmy nad blogiem i nawet się nie zorientowaliśmy kiedy był drugi mecz, tym razem Niemcy ze Szwecja. Wróciliśmy do naszego ulubionego stolika i zaczęliśmy kibicować na nowo. Tym razem Niemcy pokazali co to znaczy być mistrzami. Ostatni gol jaki trafili z samego rogu, tak idealny, tak perfekcyjny….no szacun na maksa.

No nic, nie można tak cały dzień leniuchować. Trzeba się troszkę poruszać i zagrać w tenisa. To już drugi raz w tym roku...nieźle nam idzie. W NY raczej nie gramy bo w dzień jest bardzo gorąco a rano nikomu nie chce się wstawać. Za to jak podróżujemy to staramy się wyszukać jakieś korty w miarę możliwości. I znów udało mi się wygrać - tak muszę się pochwalić. Co prawda do prawdziwie dobrej gry nam nadal wiele brakuje ale już mamy takie podań między sobą, że mówimy “no, no...good job!”. Po meczu to już tylko kolacja, odpoczynek, blog i spanie… jutro czeka nas długa droga więc pasowałoby wyjechać w miarę wcześnie.

NIEDZIELA

Zaraz po śniadaniu spakowaliśmy się i ruszyliśmy w kierunku domu. Przed nami dokładnie tysiąc kilometrów (621 mil) czyli około 9.5h jazdy. Do granicy mieliśmy w miarę blisko. Po około godzinie jazdy przywitała nas służbistka która zadawała pytania czy w wozimy jedzenie. Nawet się nie uśmiechnęła, żadnego witamy w domu czy jak minęły twoje wakacje….niestety tacy pewnie muszą być ale szkoda, że nie ma już tego miłego “witamy w domu”. Dziś też był mecz - mecz o którym niestety lepiej zapomnieć, ale jednak mecz który chcieliśmy oglądać. Polska grała z Kolumbią. Niestety nas zespół w ogóle się nie popisał. Zostawili Lewandowskiego samego na środku boiska i myśleli, że on sam wygra mecz - to jest gra zespołowa, chyba nasz trener zapomniał o tym małym drobiazgu.

No trudno przegraliśmy z kretesem na własne życzenie naszego trenera. My mecz oglądaliśmy na jakiejś wiosce w New Hempshire. Mało kto się tutaj interesował piłką nożna więc znów mieliśmy stolik przed samym ekranem. Bar wcale taki mały nie był i ludzi też trochę przyszło, jednak amerykanie woleli siedzieć przy telewizorach z innymi meczami.

Zawiedzeni porażką szybko wyszliśmy z baru i ruszyliśmy w kierunku domku...wszystko by było dobrze gdyby nie dopadły nas burze i ulewne deszcze ale mój najlepszy kierowca bezpiecznie nas doprowadził do domku i to się najbardziej liczy.

Read More
Canada Ilona Canada Ilona

2018.06.21 Nova Scotia, Canada (dzień 6)

Podobno jesteśmy tu przed sezonem. I chyba by się zgadzało bo miejscami jest tak zimno, że żałuje, że nie mam kurtki zimowej. Z drugiej jednak strony jak jest zimno to nie ma komarów i innego robactwa. Wczoraj spaliśmy na kempingu w Parku Narodowym Cape Breton. Strażnik parku za bardzo się tu nie czepiał ale i tak nie imprezowaliśmy bo byliśmy zmęczeni. 

Tak więc jak Darek pisał we wczorajszym wpisie wskoczyliśmy do namiotów. Nie do końca w śpiworki bo noc zapowiadała się ciepła.

Nova Scotia ma piękne wybrzeża i każdy chce spać nad oceanem (tak jak my wczoraj) ale jak to bywa nad oceanem jest zimno. Jak tylko wjedzie się w ląd to jest cieplej. Spodziewaliśmy się też, że w lądzie, będąc otoczeni drzewami raczej nie będzie wietrznie. Ooo jak bardzo się pomyliliśmy. Jak tylko weszliśmy do namiotu to zaczął padać deszcz. A potem to już tylko była wichura i to taka że buty chowałam do namiotu, żeby nie odfrunęły w siną dal. Niestety nasi sąsiedzi nie byli tacy pomysłowi i zostawili na zewnątrz kuchenkę z garnkami. Około 2 w nocy obudziło mnie walenie garnków, skrzypiące drzewo i namiot który podnosił się za każdym podmuchem wiatru. Nasz kemping otoczony był drzewami ale niektóre z nich były już stare i skrzypiały, jak źle naoliwione drzwi. Ja na kempingach twardego snu nie mam więc jak do tego wszystkiego doszło Darka chrapanie, to już miałam spanie z głowy i tylko czekałam, aż jakaś patelnia sąsiadów walnie w nasz namiot albo w końcu złamie się to skrzypiące drzewo. Na szczęście nic z tego się nie stało i około 7 rano wiatr ucichł a my wyszliśmy z namiotu.

Przez 5 sekund było przyjemnie.... zawsze rano na kempingu jest przyjemnie. Niestety jak tylko zaczęliśmy się krzątać to przyleciały komary – masakra. Nie dość, że wczoraj nas pogryzły na maksa, właziły nam do buzi i nawet w brodę mnie ukąsiły, to dziś rano powtórka z rozrywki. I tak, masz wybór, albo zimno i bez komarów, albo wietrznie i też bez komarów, albo „przyjemnie” i z komarami...to ja już wybieram tą zimę. Jak kiedyś pojedziemy do Newfoundland albo na jakąś Alaskę to siatka na twarz, ubrania anty-komarowe i tona After Bite jest wskazana. 

My jak typowe mieszczuchy wybraliśmy zamknięty samochód z AC i ruszyliśmy w drogę. Przyjemnie tak podziwiać widoki z zamkniętego pojazdu w którym w dodatku jest chłodno. Teraz pomyślicie pewnie, o czym ona bredzi. I racja....tak naprawdę, przyjemne jest to tylko na chwilkę, dlatego wyszliśmy się przejść na parę punktów widokowych. Punktów widokowych jest tam wiele, warto się zatrzymywać i wyskoczyć choćby pstryknąć zdjęcie albo przeczytać interesujące fakty o faunie i florze.

Na jednym z takich punktów widokowych miały być żółwie, orki i delfiny ale niestety jeszcze nie jest na nich pora. Z żółwiami to w ogóle jest smutna historia. W rejonie Nova Scotia można spotkać bardzo dużo Czarno Skórych Żółwi (Black Leather Turtles) ale niestety z każdym rokiem jest ich mniej. Żółwie składają jaja w ciepłych rejonach jak Ameryka Środkowa czy Afryka Zachodnia ale wracają na północ się pożywić. Tutaj jest bardzo dużo meduz, i one właśnie tym się żywią. Meduzy widzieliśmy parę lat temu będąc w Parku Narodowym Acadia.

Niestety żółwie są na wyginięciu, i kto jest temu winny – człowiek! Niestety bardzo łatwo jest pomylić plastikową siatkę z meduzą. Jak żółwik zje taką siatkę zamiast meduzy to od razu umiera. Przykre – ja żółwiki bardzo lubię więc mi jest ich mega szkoda. Czy wiesz, że czarnoskóre żółwie przetrwały dinozaury a zostaną zabite przez ludzką głupotę? Jednak człowiek to jest najgorsza z żyjących bestii. Jak chcesz pomóc oceanom to po pierwsze ich nie zaśmiecaj, a po drugie możesz wspomóc organizację 4ocean.com

Po plaży skalistej przyszedł czas na plażę piaszczystą. Ludzi opalających się było tu mało ale za to przyjechał autobus więc tłum ludzi był. Po raz kolejny przekonaliśmy się jacy ludzie są leniwi. To żadna nowość dla nas ale przykre, że ludzie lubią wysiąść z autobusu, zrobić zdjęcie i dalej w drogę. My podeszliśmy trochę dalej, weszliśmy w las, przeszliśmy się fajną trasą w lesie i wylądowaliśmy znów na plaży skalistej – ale z widokiem na piaskową.

 W Parku Cape Breton jak w każdym parku narodowym masz mnóstwo szlaków. Od łatwych 5 minut po trudniejsze. Tutaj najtrudniejsze są nadal dość łatwe. Natomiast jeśli chodzi o inne parki to zazwyczaj nie wiele jest jak się już je opuści. Sprawa wygląda inaczej w Cape Breton. Tutaj jak zjedziesz do miasteczka a potem przejedziesz się drogą nad wybrzeżem to odkryjesz piękne miejsca, totalnie nie odwiedzane. I takim oto sposobem wylądowaliśmy na (zgadnij gdzie?) skalisto-piaskowej plaży.

A z plaży co widzieliśmy – widzieliśmy górki! Tak Nova Scotia ma piękne góry North Mountain i to nie w parku Cape Breton. Niestety szlaki są ale bardzo dziewicze. Może następnym razem poszwendamy się po tych górkach. Póki co pojechaliśmy drogą nad wybrzeżem dalej w kierunku Meat Cove.

Meat Cove jest wioską najbardziej wysunięta na północ w Nova Scotia. Może nie ma tutaj wiele do robienia, poza podziwianiem krajobrazów ale to właśnie tutaj na samym cypelku jest kemping. A do tego mają nawet bar. 

I zgadnijcie co? Właśnie z tego miejsca piszę bloga. Pięknie tu, nie? Tak można siedzieć godzinami na tarasie. Podziwiać widoki i starać się je opisać – choć żadne słowa nie opiszą tego.

Zdecydowanie kemping ten wygrywa konkurs. Trochę tu wieje ale jak masz RV to sama przyjemność – no i ten widok. Oni jeszcze są zamknięci. To znaczy na kampingu można być ale restauracja jest jeszcze zamknięta na sezon. Za to właściciele już się krzątają i remontują, dobudowują kolejne domki, udoskonalają i tak bardzo przyjemny kemping.  

Ogólnie w Nova Scotia widzimy dużo remontów, napraw drogowych i kempingi na których się zatrzymujemy wyglądają na w miarę nowe lub nowo wyremontowane. I dobrze. Nova Scotia jest jednym z biedniejszych rejonów Kanady i niestety 20% dzieci żyje nadal poniżej ubóstwa. Mam nadzieję, że turystyka szybko się tu podniesie i biedne dzieci będą mieć lepsze życie.

 Póki co czas ruszać w drogę – dalej drogą Cabot Trail w kierunku następnego kempingu. A pod drodze pewnie jeszcze wiele ładnych rzeczy zobaczymy. Z Cobot Trail czyli drogi samochodowej można zobaczyć już wiele ładnych widoków. Polecamy zrobić ją przeciwnie do wskazówek zegara. Wtedy jedziesz zawsze po zewnętrznej i masz (zwłaszcza pasażer) ładne widoki na wyciągnięcie ręki (a raczej głowy przez okno).

Gór za dużych tam nie ma więc my skupiliśmy się na wybrzeżach. Czasem nawet woleliśmy nadrobić kilometry, żeby tylko pojechać nad oceanem. Podobno najładniejszy jest szlak Skyline. Byliśmy, zobaczyliśmy i polecamy. Szlak ten jest super przygotowany i nie jest trudny. Natomiast jak się wyjdzie na klif to widoki zapierają dech w piersiach.

Niestety aktualnie część trasy była zamknięta (z nieznanych nam powodów) i zrobiliśmy tylko połowę. Nawet przy krótszym spacerze doszliśmy do najlepszego punktu widokowego. Fajne zrobili tam platformy widokowe. Ludzie siedzieli na ławeczkach i starali się wypatrzyć łosie. Podobno w tym rejonie parku jest ich bardzo dużo i jeśli chcesz zobaczyć łosia to tylko tu. No więc ja założyłam największą lunetę (obiektyw), zajęliśmy ławeczkę, otworzyliśmy piwko i czekaliśmy...no i przyszedł – francuz który powiedział „La vie est belle”. Potem dodał jeszcze (już po angielsku), że czego chcieć więcej, mamy piękny widok, dobre piwko...dokładnie czego chcieć więcej.

My dalej wypatrywaliśmy łosia. Piwo się skończyło a łosia jak nie było tak nie było. Udało nam się tylko dostrzec ptaka ale to żaden wyczyn bo trochę ich lata po tych łąkach. Zdesperowani, trochę smutni postanowiliśmy wrócić. Wracaliśmy tą samą trasą co przyszliśmy a tu nagle zauważamy grupę ludzi i...łosia!

Jest! Stał i wcinał trawę. Miał w nosie wszystkich ludzi. Stał przy drodze i zajadał się trawą. Czemu akurat tu stał to nigdy się nie dowiemy ale narzekać nie będziemy bo fajnie pozował do zdjęć.

Dobrze, że miałam założony dobry obiektyw. Niby z iPhona też można zrobić zdjęcie ale nie ma to jak fajny aparacik z tele obiektywem. Tak więc jak robiłam zdjęcia łosiowi a Darek robił zdjęcia jelonkowi (czyli mi) i łosiowi.  

Po sesji zdjęciowej poszliśmy dalej. Już niestety łosia nie spotkaliśmy tylko jakiegoś śmiesznego królika no i oczywiście naszego ulubionego Francuza, który powiedział „magnifique”! Dokłanie, nie ma lepszego określenia na ten park.

Zamieniliśmy jeszcze z nimi parę zdań. Oboje mieli tak koło 60-70 lat i przylecieli z Francji zwiedzać Kanadę. Pani mówiła tylko po Francusku a pan starał się tłumaczyć na angielski. No i fajnie, że tak sobie podróżują.

Po spacerku pojechaliśmy na kemping. Nowy kemping – nowe miejsce, i znów trzeba się rozkładać. Dobrze, że mamy już wprawę i idzie nam to dość szybko. Tak przy okazji – słyszeliśmy plotki, że podobno na kempingach w Kanadzie sprawdzają samochody czy nie wwozisz alkoholu – nie wiem jak jest w innych prowincjach ale w Nova Scotia nikt nam nic nie sprawdzał, nawet w parkach narodowych.

Zaczęliśmy się rozkładać, Darek poszedł po drzewo nad wodę a mnie odwiedził lokalny Pan z Connecticut. Jak może być lokalny z Connecticut jak jestem w Nova Scotia – no więc Pan sobie przyjeżdża, co najmniej raz do roku tutaj łowić łososia. Jak to powiedział – jeść go nie mogę więc go tylko łowię, pogłaskam po brzuszku i znów wypuszczam do wody.

W tym roku jednak jest mało ryb w rzekach. Podobno rybacy na forach zastanawiają się co jest przyczyną i dalej nie mogą znaleźć rozsądnego wytłumaczenia. Po paru minutach rozmowy przyszedł Darek i już temat zszedł na samochody. Pan też ma Subaru więc oficjalnie został kolegą. Powiedział tylko, że on swoim Subaru zrobił 400 tys mil. On ogólnie rocznie robi tak 25tys z plusem... Wow – my robimy ok. 10 tys rocznie ale gość nas szybko podsumował – no wiecie jak się jeździ do takich pięknych miejsc jak Nova Scotia to od razu licznik podskakuje. No tak, my głupi mamy takie ładne rejony za rogiem a dopiero pierwszy raz tu jesteśmy.

Fakt, faktem Subaru często się widuje tu na drogach. Widać, że jest to samochód wytrzymały i na lata. Widywaliśmy też często Volvo, BMW, Toyota, Jeep, RAM 1500 no i oczywiście RV. Widywaliśmy też dużo Kia ale to pewnie lokalni albo wypożyczalnie samochodów, którzy wybierają tańsze samochody. Z rejestracji natomiast konkurs wygrało Tennessee – jakim cudem to się tu doczołgało. Było też parę NY, NJ, MO, MT, ME, ale ogólnie to 90% rejestracji to Nova Scotia – pewnie wynajęte samochody ale jednak.

Pogadaliśmy troszkę z „lokalnym” i wróciliśmy do naszych zajęć. Robienie kolacji, przygotowywanie ogniska. I znów nas odwiedził lokalny...tym razem strażnik parku. Podobno na tym kempingu nie można palić drzewa znalezionego. My zawsze jak zbieramy to tylko gałęzie które już uschły i leżą na ziemi. Nigdy nie zrywamy czy niszczymy drzew które ładnie rosną. Mimo to nie mogliśmy spalić drzewa suchego. Podobno jest tam dużo robaków i jak się spala drzewo to one uciekają i przenoszą się na inne zdrowe drzewa. Pewnie jest w tym trochę prawdy. Tak więc nici z dużego ogniska. Spaliliśmy co mieliśmy i po kolacji grzecznie poszliśmy spać.

Tak przy okazji to całkiem fajny patent na ognisko mają. Takie duże kotły z których drzewo nie wypada a i przykryć można jak się idzie spać, żeby było ciepło ale żeby nie pryskało i nie było zagrożenia pożarem. Patent został zaakceptowany przez głównego leśniczego Darusia! A grzać się trzeba było bo jak powiedział kolega - przymrozki idą w nocy. I prawda. Jak szliśmy spać było tylko 6C a myślę, że do 4 rano już na maksa było zimno.

Read More
Canada Darek Canada Darek

2018.06.20 Nova Scotia, Canada (dzień 5)

Większość wpisów z tego wyjazdu jest od Ilonki. Nie dlatego, że mi się nie chce, albo nie mam co pisać, albo tego nie lubię, ale głównym powodem są odległości jakie musimy pokonywać codziennie. Codziennie za kółkiem siedzę kilkaset kilometrów i po prostu nie mam kiedy pisać, albo jestem na maksa zmęczony. Ale o odległościach to za chwilę, przecież są ważniejsze rzeczy do opisania.

Każdy biwakowicz ma swoje ulubione kempingi do których lubi wracać. Są one świetnie położone, albo ma się do nich sentyment. Moim takim ulubionym kempingiem na wschodnim wybrzeżu jest Lafayette Campground w stanie NH. Świetnie położony w samym sercu Białych Gór. Idealny na wędrówki górskie. 
Dzisiaj rano jak się obudziłem i wyszedłem z namiotu to aż powiedziałem WOW...!!!
To miejsce na pewno będzie moim kolejnym ulubionym kempingiem. Sami popatrzcie...

Nie wiem czy kiedykolwiek w ten rejon wrócę, ale jeśli tak, to na pewno tu przyjadę. Położony nad samym oceanem z cudownym widokiem. Brak ludzi, cisza, lekki chłodny wiaterek...... raj.... Nazwa tego miejsca to Seabreeze Campground. Polecam pola nad samym oceanem. Jest zimno, wiecznie i nie ma komarów (są tylko czarne muszki). 
Oczywiście za chwilę, na śniadanie pojawił się pies właścicieli i nie odstępował nas na krok. Nawet „pomagał” nam w pakowaniu i sprawdzał czy mamy świeże jedzenie w lodówkach turystycznych.

Dzisiaj jak i w każdy dzień mamy wiele kilometrów do przejechania. Nawet nie przypuszczałem, że Nowa Szkocja jest tak duża. Nasza wycieczka zajmie 10 dni i obliczyliśmy, że zrobimy około 5,000 km, czyli średnio 500 dziennie. Zważywszy, że jest tu brak dobrych autostrad i duże ograniczenia prędkości to dużo czasu spędzamy w samochodzie.

Testujemy nasze nowe Subaru. Jak na razie spisuje się na medal. Duże, wygodne, mało pali i dobrze sprawuje się w trudnym terenie. Wyszukujemy drogi off-road i staramy się dojechać do końca.

Dzisiaj wyjeżdżamy z kontynentalnej części Nowej Szkocji i jedziemy na Cape Breton. Cape Breton jest to wielka wyspa należąca do Nowej Szkocji i jest to najbardziej wysunięty na północ ląd tej kanadyjskiej prowincji.

Dla wielu jest to najpiękniejsza część Nowej Szkocji i obowiązkowo trzeba ją odwiedzić. Zawdzięcza to na pewno Cape Breton Highlands, który jest parkiem narodowym w północnej części wyspy. Kanadyjczycy zbudowali tam drogę, Cabot Trail. Droga ma długość 300km i wiedzie przez najpiękniejsze tereny tego parku. Nazwali ją na cześć podróżnika, odkrywcy John Cabot, który badał te tereny ponad 500 lat temu.

Żeby tam się dostać to znowu oczywiście musieliśmy setki kilometrów spędzić w samochodzie. Zanim pojechaliśmy do parku to odwiedziliśmy Sydney (niestety nie to w Australii). Sydney jest to jedno z większych miasteczek na Cape Breton. Zrobiliśmy zakupy, zatankowaliśmy samochód i ruszyliśmy na północ. Subaru ma duży bak i można nim przejechać nawet ponad 1000km, co jest szczególnie przydatne w takich terenach.

Można by tu szybciej dojechać, ale niestety jeszcze nie ma sezonu i dużo promów jest zamknięta. Więc trzeba duże kółka zataczać okrężnymi drogami. Otwarte były tylko promy do Newfoundland. Niestety to nie jest na naszej aktualnej drodze, ale chodzi już za nami. Do Newfoundland i Labrador na pewno w najbliższej przyszłości się wybierzemy. To jednak wymaga większego przygotowania i więcej czasu. Samochód na tą wyprawę mamy już odpowiedni.

Do parku zajechaliśmy późnym popołudniem. Planując pobyt w Cape Breton popełniłem błąd i źle zarezerwowałem kempingi. Nie wiedziałem, że przemieszczanie się zajmie nam aż tak dużo czasu. Na szczęście mieli jeszcze wolne miejsca na innym kempingu i zmieniliśmy rezerwacje.

Po szybkim posiłku wybraliśmy się na hike. W tym parku nie ma trudnych szlaków. Jest ich trochę, ale większość jest tak 7-10km. Czyli takie 2-3 godzinki spacerkiem. Niedaleko jest piękny cypel o nazwie Middle Head. Postanowiliśmy przejść się nim na sam koniec i tam przy zachodzie słońca oglądać ocean i grzać się zimnym piwkiem.

Szlak był dobrze oznaczony, wiódł do góry i na dół sosnowym lasem. Fajnie się szło, co chwile wyłaniał się ocean z jego skalistym wybrzeżem. Chcieliśmy robić częste przystanki na zdjęcia i widoki, ale niestety się nie dało.

Komary mam to skutecznie utrudniały. Była ich niesamowita ilość i cięły na maksa. Spray OFF na nie nie działał. Następnym razem bierzemy ze sobą siatki na twarz i może nawet na całe ciało. Widzieliśmy ludzi w nich i im zazdrościliśmy.

Dopiero na końcu trasy jak wyszliśmy z lasu i doszliśmy do stromego urwiska komary się skończyły. Powód był jeden, wiało, a one chyba tego nie lubią. Tutaj dopiero można było usiąść, otworzyć piweczko i obserwować niesamowite widowisko.

A było co oglądać. Nie dość, że siedzieliśmy na kilkudziesięciu metrowej skale i obserwowaliśmy fale jak się o nią rozbijają, to nasze oczy podążały za czymś znacznie ciekawszym. Za „bombowcami”. Mewy z wielką prędkością pionowo wpadały w wodę i za kilka sekund wypływały z rybką w dziobie. 

Wyglądało to tak spektakularnie, że siedzieliśmy sobie tam chyba z godzinę obserwując kolejne wloty. Następnie mewa odlatywała na wyspę gdzie głodne i głośne pisklę czekało zniecierpliwione na pokarm. Dlaczego na wyspę? Wyspa jest bezpieczna. Ani człowiek, ani inny drapieżnik jak kojot czy niedźwiedź tam nie przyjdzie. 

Wróciliśmy do samochodu z tysiącami komarów i pojechaliśmy na nasz kemping. Kolację zrobiliśmy sobie lokalną. Dwa różnego rodzaju lokalne łososie w różnych marynatach poleciały na grill. Było dobre, chociaż jak na Kanadę przystało, marynata w sosie klonowym była trochę dla nas za słodka. 

Około 10:30-11 wieczorem komary już się tyle krwi napiły, że w końcu dały nam spokój i poszły spać. Ilonka naliczyła ponad 25 ugryzień. 
Ognisko zapaliliśmy, drinka zrobiliśmy dzieci (komary) poszły spać, więc w końcu można było usiąść, odpocząć i powspominać kolejny dzień w wspaniałej Nowej Szkocji. 
Jutro cały dzień spędzamy w parku narodowym. Będzie dużo wrażeń. 

Read More
Canada Ilona Canada Ilona

2018.06.19 Nova Scotia, Canada (dzień 4)

Dzisiejszy dzień był totalnie plażowy. Od rana do wieczora nic tylko plaże – nie podobne do nas, nie? Nova Scotia jest pięknym rejonem Kanady. Niestety podobnie jak w przypadku Stanów wschodnie wybrzeże jest dość płaskie więc Nova Scotia swój urok zawdzięcza wybrzeżom. 

Kanada zachodnia ma przepiękne góry – cała British Columbia i Alberta, potem środkowa część to płaszczyzny i mało interesujące krajobrazy, aż znów na wschodnim wybrzeżu to skaliste wybrzeża, lasy i niesamowicie zielony krajobraz.

Dziś opuściliśmy wspaniały hotel w Halifax i ruszaliśmy na kemping. Od tej pory będziemy spać 3 noce na kempingach. Po pierwsze lubimy kempingi, po drugie z hotelami jest gorzej im bliżej Cape Breton National Park a po trzecie w Nova Scotia chodzi głównie o obcowanie z naturą więc kempingi są wskazane. Nasz pierwszy przystanek to Clam Harbour Beach Provincial Park.

Piękna plaża, tym razem piaskowa. Pomimo, że plaż mają tu dużo, i czasem widzi się samochody na parkingach tak na samej plaży ludzi jest dość mało. Ludzie, którzy przyjeżdżają tu na plażę głównie biegają, chodzą z psami na spacery, puszczają latawce. Nie spotkaliśmy nikogo kto się tu opalał. Fakt faktem, że jeszcze jest trochę chłodno jak na opalanie więc ciekawe jak sprawa wygląda w cieplejszych miesiącach.

My jak lokalni pospacerowaliśmy, pogapiliśmy się na fale pijąc piwko i ruszyliśmy dalej w kierunku Taylor Head – kolejnej plaży. Uprzedzałam, że dzisiejszy dzień jest na maksa plażowy. 

 W Taylor Head jest większa plaża i troszkę więcej ludzi ale też spędzają czas bardziej aktywnie niż smażąc się na plaży. Taylor Head Provincial Park jest stosunkowo duży. Cały półwysep to park gdzie można pochodzić po plaży lub wejść w głąb lądu i przespacerować się deptakami wśród drzew.

Kanada ma dużo ziemi a mało mieszkańców – to widać na każdym kroku. Wiele miejsc jest wciąż zielona a drzewa nie są wycinane na potęgę. Podobno kolor zielony uspokaja więc nie dziwię się, że Kanada jest jednym z czołówki krajów z największą ilością szczęśliwych ludzi.

Takie przerwy są wskazane w naszym zwiedzaniu. Między Halifax a kempingiem na który jedziemy jest ponad 300 km (4h jazdy) tak więc aby nie zmęczyć się za bardzo drogą przerwy są wskazane i miło tak rozprostować kości, powdychać trochę świeżego powietrza i ruszyć w drogę dalej. Niestety duże odległości sprawiają, że stosunkowo mało rzeczy odwiedzamy dziennie – za to wybieramy te najładniejsze i staramy się nimi cieszyć długo.

W końcu przyszedł czas na ostaniom plaże – tym razem plaża była naszym kempingiem. Nieźle nie?
No tak jak Darek znajdzie kemping to aż nawet ja powiem WOW! Kemping Seabreeze leży nad samym oceanem. Przyszliśmy się zarejestrować a Pani mówi – tak wybierzcie sobie pole, nie ma nikogo z namiotem – są tylko moi sezonowi klienci. Trochę się zdziwiliśmy, po pierwsze, że nie ma nikogo w tak pięknym miejscu a po drugie, że ludzie przyjeżdżają na kemping na cały sezon. Pierwsze łatwo nam Pani wytłumaczyła – ten czerwiec jest dość zimny. Na Newfoundland spadł śnieg a to przecież rzut beretem od Nova Scotia. 

My też poczuliśmy dlaczego inni tu nie śpią. Było przyjemnie chłodno ale plusem był brak komarów. Przynajmniej zimno wytępiło je wszystkie. Wjechaliśmy w głąb kempingu i zaczęliśmy szukać miejsca. Rzeczywiście przy wodzie, tam gdzie jest miejsce na namioty było pustawo. Natomiast wyżej gdzie miejsca są przystosowane na RV były tłumy. Ludzi tak się nie widywało – może ze dwie – trzy rodziny ale kamperów było dużo więcej.

Ogólnie w Nova Scotia widuje się masę kamperów. Rozumiem turystów, którzy chcą zwiedzać Kanadę i wypożyczają domy na kółkach. Tutaj jednak chodzi chyba o coś innego. Po pierwsze dużo RV widuje się na ogródkach przy domach. Po drugie na drogach jest ich dużo mniej ale jest ich masa zaparkowana na polach namiotowych. Tak sobie myślę, że ludzie wynajmują swoje prawdziwe mieszkania, kupują kampera i tak sobie żyją, pół roku w Nova Scotia, pół roku Floryda. Łatwo się przemieszczać, nowe kampery mają wszystko w środku i są czasem lepsze od zwykłego mieszkania. Może my też na emeryturze kupimy sobie jednego i będziemy się tak przemieszczać....czas pokaże.

Spanie nad samym oceanem ma kolejny plus – można podziwiać zachód słońca z „ogródka”. Tak więc przeszliśmy się (parę kroków) na plażę, pstryknąć sobie obowiązkowe zdjęcie przy zachodzie słońca. Na plaży nie było nikogo – pusto.....tylko ja i Darek. Niesamowite, że takie miejsca jeszcze istnieją, że są miejsca na tym świecie tak piękne a tak mało uczęszczane – i to miejsca które są dość łatwo dostępne.

Po zachodzie wzięliśmy się za kolację i odwiedził nas „czarny miś”. Tym razem nie prawdziwy – czarny miś to pies właścicieli, widać, że jest tu lokalny i zna każdy kąt. Próbował wyłudzić coś do jedzenia ale my nauczeni, żeby zwierząt nie karmić bo potem cię nie zostawią w spokoju nic mu nie daliśmy. Za to wyłudził od nas pieszczoty. Siedział z nami przy ognisku, wkładał Darkowi łeb na kolana i kazał się głaskać. Pieszczoch z niego. Podobno ma tylko 3 latka więc jest jeszcze młody ale był niesamowicie słodki, wychowany i gonił cały czas koło nas sprawdzając czy wszystko jest ok.

Muszę przyznać, że w takim miejscu jeszcze nie spałam i nawet zimno nam nie przesadzało. Zmęczeni jednak koło północy wskoczyliśmy w ciepłe śpiwory i fale oceanu ukołysały nas do snu. Dobranoc!

Read More
Canada Ilona Canada Ilona

2018.06.18 Nova Scotia, Canada (dzień 3)

To, że w Nowej Szkocji będzie padać to wiedzieliśmy na 100%. Pytanie było tylko kiedy i jak długo. Mieliśmy nadzieję, że nie będzie to na kempingu i mieliśmy nadzieję, że deszcz bardzo nam planów nie pokrzyżuje. Ten dzień przyszedł szybciej niż oczekiwaliśmy, ale planów za bardzo nie pokrzyżował. Dziś pogoda nie dopisała i było dość deszczowo, wiecznie i szarawo.

 Nam to jednak nie przeszkadzało – w końcu mamy kurtki i spodnie przeciwdeszczowe więc wskoczyliśmy w nasze Subaru i ruszyliśmy na południowy-zachód. Dziś w planie mieliśmy odwiedzić parę punktów. Jako pierwszy przystanek był Kejimkujik National Park. Park ten składa się z dwóch części. Jedna to centralna część w głębi lądu a druga to wybrzeże. My zdecydowaliśmy się odwiedzić wybrzeże. Jakby się można było spodziewać jest tam plaża, skałki itp. Jednym słowem kolejne piękne miejsce na relaks. Miejsce to też uwielbiane jest przez zwierzątka takie jak misie i kojoty – no cóż, zaopatrzyliśmy się w spray na misie i ruszyliśmy na spacer.

My na szczęście żadnego misia nie spotkaliśmy natomiast zrobiliśmy sobie przerwę i pogapiliśmy się na fale. Woda zdecydowanie potrafi hipnotyzować. Można tak siedzieć i gapić się na nią godzinami. Korzystając, że akurat przestało padać zrobiliśmy sobie dłuższą przerwę.

Drugim punktem na naszej mapie było Sandy Cove – i tutaj mała rada. To fajniejsze Sandy Cove jest na północy. Widząc zdjęcia Sandy Cove na portalach społecznościowych chcieliśmy tam pojechać. Ale albo ludzie źle zaznaczają albo to lepsze Sandy Cove jest na północy. My byliśmy tylko na południowym i jak widać na obrazku po niżej - szału nie ma. Jakaś mini latarnia, trochę skałek na wybrzeżu i mini park. Zdecydowanie ładniejsze jest Peggy Cove - nasz następny przystanek.

Jak już wspominałam pogoda dziś była taka sobie – szaro, wietrznie, deszczowo i zimno. Pogoda ta jednak ma swoje plusy – wygoniła wszystkich turystów i na Peggy Cove prawie nikogo nie było. Nasze kórtki goretex spisały się na maksa i nic nam nie przeszkadzało.

Goniliśmy po skałkach jak głupi i robiliśmy zdjęcia. Deszczowa pogoda ma kolejny plus, fale były większe niż normalnie a ludzi było znacznie mniej. Na fale i śliskie skały trzeba uważać ale my w japonkach tam nie poszliśmy - a byli tacy byli....
Jak zwykle w miejscach gdzie łatwo można dojechać samochodem widuje się ludzi totalnie nie przygotowanych do aktualnych warunków pogodowych. Zawsze lepiej mieć w aucie ubrania na każdą pogodę. Jadąc na północ do Nova Scotia czy Newfoundland trzeba być przygotowanym na wszystko. Więc lepiej zapakować cieplejszą kurtkę, przeciwdeszczowe spodnie, czy górskie buty co by się nie ślizgać. 

Naszym ostatnim przystankiem był Halifax. Pomyślicie, tylko tyle, żadnego zwiedzania? Nova Scotia jest duża. Na mapach tego, aż tak nie widać ale często musimy pokonać setki kilometrów żeby dostać się z punkty do punktu. Tak więc większość czasu spędzamy w aucie, ale też dużo się zatrzymujemy jak tylko widzimy coś ładnego. A ładnych widoków tu jest cała masa.

Halifax jest największym miastem w Nova Scotia ale dopiero trzynastym największym w Kanadzie. Musi tu być fajnie jak jest ładna letnia pogoda. Dziś nie dość, że pogoda nie dopisała to jeszcze był poniedziałek. Tak więc ludzi nie wiele widzieliśmy na ulicach. Nad wodą jest dużo stolików, kafejek i pewnie w weekend jest tu masa ludzi. Dziś niestety wszystkie stoliki były pochowane. Na szczęście są też miejsca pochowane w podziemiach i tak wylądowaliśmy w Lower Deck. Jak sama nazwa mówi - tam już nie pada... Mimo złej pogody miaasteczko nadal ma swój urok i mogliśmy się pobawić w sesję zdjęciową z kotwicami.

W "Lower Deck" zjedliśmy kolację, wypiliśmy po piwku i się dowiedzieliśmy, że o 21:30 ma być zespół na żywo. Nie pozostało nam nic innego jak grzecznie zamówić jeszcze jedno piwko i poczekać, aż chłopaki zaczną śpiewać. Muszę przyznać, że nie żałowaliśmy.

Po koncercie ruszyliśmy do Dartmouth, to tam mamy hotel. Oba miasta (Halifax & Dartmouth) leżą blisko siebie i tak naprawdę to trzeba tylko most przejechać. Za to hotel Delta w Dartmouth jest tańszy, lepszy, nowszy ogólnie wszystko w nim jest naj. ​I tak zakończyliśmy kolejny piękny dzień w tym rejonie świata. Nawet deszcz nam tak bardzo nie utrudnił zwiedzania.

Read More
Canada Ilona Canada Ilona

2018.06.17 Nova Scotia, Canada (dzień 2)

Czytaliście wcześniejszego bloga – mam nadzieję, że tak! No więc pewnie pamiętacie, że obiecaliśmy, że tym razem będą ciekawsze zdjęcia. No więc będą...
Ale do rzeczy...
Noc przespaliśmy kamiennym snem – rzadko to się zdarza w hotelach ale Marriott w Kanadzie nas pozytywnie zaskoczył. 

Dali nam lepszy pokój, klima była cicha, i materac wygodny – nie spotykane, nie? Tak więc po super przespanej nocy ruszyliśmy w drogę. Tą wycieczkę bardziej Darek planował niż ja, więc nie wiedząc do końca gdzie jedziemy wpisałam docelowy adres i pognaliśmy przed siebie. Moim zadaniem jest pisanie bloga, bo Darek musi pokonać tysiące kilometrów i nie ma za wiele czasu na pisanie.

Jedziemy sobie autostradą, wszystko ładnie, podziwiamy zieleń, aż tu nagle na naszej drodze wyrasta napis – Last Exit Before Tolls (ostatni zjazd przed oplątami). Włączył nam się przycisk panika i zjechaliśmy. No więc tak...pięknie ładnie, jedziemy sobie i nagle sobie uświadamiamy, że nie mamy lokalnej gotówki. Pisało coś o EzPassie ale nasz nie działa, bo po tym jak Darek zgubił portfel to nikt nie zmienił karty w EzPassie...czyli na maksa nie doświadczeni turyści. Zjechaliśmy z autostrady i na stacji benzynowej znaleźliśmy bankomat, uzupełniliśmy gotówkę i pogadaliśmy z Panią kasjerką. Ciężko uwierzyć ale tutaj ludzie są szczęśliwi. Pani sobie pracuje na stacji ale się uśmiecha, pogada miło i w ogóle widać, że jest zadowolona z życia. Nie dziwię się skoro w okół tyle zielonego koloru – i to naturalnego.

Zaopatrzeni w gotówkę, z naprawionym EzPassem ruszyliśmy zaatakować autostradę. Dla bezpieczeństwa wzięliśmy linię EzPass + Cash. No i dobrze...bo oczywiście w Kanadzie nie działa Amerykański EzPass. Oni mają E-Pass co na pierwszy rzut oka wygląda tak samo. Kolejna miła Pani wytłumaczyła nam, że mamy jedną literkę za dużo, pożyczyła nam szczęśliwego dnia taty i otworzyła bramkę. Kolejna szczęśliwa osoba.. 

Po przygodach z bramkami mogliśmy wreszcie wyruszyć w kierunku Scots Point. I tu znów niespodzianka – ale tak właśnie jest za road trips. I to właśnie lubię – z jednej strony masz coś zaplanowane ale z drugiej masz swobodę i możesz tu i tam skręcić i nagle lądujesz w unikatowym miejscu. Właśnie tak było z nami. Jadąc dziwiliśmy się dlaczego jest tak dużo wyschniętych koryt rzecznych a do tego z gliniastym dnem. Potem zobaczyliśmy znak „The Highest Tights in the World” (najwyższe przypływy na świecie). I tak od decyzji do decyzji pojechaliśmy do Anthony Provincial Park.

W Nova Scotia odnotowuje się najwyższe przypływy. Dochodzą one do 13 metrów wysokości (miejscami nawet 16 metrów). My szarzy ludzie nie zdajemy sobie tak naprawdę sprawy co to oznacza. Ale właśnie wtedy zastanawiając się jak to działa, przypomnieliśmy sobie lekcje geografii.

Tak więc, przypływy są dwa razy dziennie. Około 3 rano i 3 po południu. W czasie przypływu na własne oczy możesz obserwować jak ocean wchodzi w ląd. Później koło 7 wieczór obserwowaliśmy jak ocean „odchodzi” od lądu. Dla nas w NYC przypływy i odpływy to metr lub dwa. Tutaj skala jest dużo większa a koryta w które wchodzi ocean pokazują skalę tego. Tylko spójrzcie na poniższy filmik. To jest kwestia sekund, żeby woda przykryła kamień.

Darek był w szoku – ja zresztą też. Ale to on latał z telefonem i nagrywał. Wskakiwał na kamień i zastanawiał się kiedy go woda otoczy i będzie musiał skakać. Zabawy, zabawami ale tak serio to, każdy z nas w jakimś tam stopniu czytał o przypływach i odpływach. Widuje się je w jakiś małych zatokach itp. Ale nigdy nie widziałam tego na taką skalę. Ludzie nawet jadą na punkty widokowe i obserwują jak woda wchodzi w ląd albo z niego odchodzi – masakra!

Po przypływach pojechaliśmy wreszcie na Scots Point. Może się wydawać, że Nova Scotia za duża nie jest ale to nie prawda. Między punktami często masz 50-100 km. Dróg ekspresowych tu za dużo nie mają więc nagle robi się z tego 1h albo i więcej. Tak więc na Scots Point dojechaliśmy dopiero koło trzeciej popołudniu. Darek obiecał, że tu będzie hike (bardziej spacerek) max 1 h w każdą stronę. No to spoko – zapakowaliśmy do plecaka tylko piwo (może 2), zabraliśmy aparat i w drogę....i upsss....znów coś wyszło nie tak jak powinno. Podchodzimy na początek szlaku a tu informacja....ble ble ble...musisz być przygotowany, hike to nie przelewki...ble, ble, ble...i na koniec zdanie: normalnie trasa zajmuje 4 – 5h. Co??? Miało być 1h w jedną stronę a nie ponad 2h...no nic...szybko tu nie wrócimy. Darek wrócił się do samochodu po jakieś jedzenie (czytaj energetyczne batony), ja zawiązałam podwójnie sznurówki i ruszyliśmy.  

Szlak był dość łatwy, czasem piął się do góry ale ogólnie wydeptany, nie za dużo kamieni i delikatnie do góry. My nie oszczędzając sił, ruszyliśmy z kopyta i zrobiliśmy trasę w 1h 15 min. Dobry czas – i bardzo fajny trening. Trasa była idealna na bieganie, widzieliśmy nawet gostka co zrobił to na rowerze. Dobry pomysł. 

Trasa kończy się na klifie. A na klifie przywitało nas skrzeczenie mew. Było tego dużo. No tak mają fajną skałę, wychodzącą wysoko, tak jak ląd. Na tej skalnej wysepce mogą spokojnie składać jajka i nie bać się, że jakiś chodzący gryzoń im je zje. Muszą się tylko obawiać większych ptaków ale byliśmy świadkami jak jakiś czarny ptak podleciał a wszystkie mewy tak zaczęły skrzeczeć, że ptak się poddał i odleciał. Widzieliśmy też małe mewy (te szare kudłate na zdjęciu). Oceniając po ich upierzeniu, to one jeszcze nie potrafią latać. Dlatego większe mewy przynosiły im jakieś smakołyki.

Dzięki tak dużym przypływom i odpływom ocean w tych rejonach ma dużo ryb więc jest rajem dla ptaków. Nawet byliśmy świadkami jak mewa upolowała rybkę i potem dała mniejszym ptakom. Moglibyśmy tak siedzieć godzinami na klifie i obserwować jak się rusza ocean, jak mewy karmią swoje dzieci, albo jak polują i od czasu do czasu słuchać ich skrzekania. Niestety piwko się skończyło, późno się robiło a w brzuchach nam burczało. Dlatego zebraliśmy się i ruszyliśmy na dół w kierunku parkingu.

Po drodze spotkaliśmy jeszcze lokalne chipmonki i porobiliśmy im zdjęcia. Chipmonki tu niestety są bardziej płochliwe. Jest ich dużo bo słychać ich w krzakach non-stop. ale bardzo szybko uciekają i nie są skłonne przybliżyć się do człowieka. Pewnie tu ich ludzie nie karmią – i dobrze. Niech dzikie zwierzęta pozostaną dzikie.

Głód nam doskwierał więc zejście na dół też nam nie zajęło dużo. Szybko zlecieliśmy na dół. Zajęliśy stolik na polance i wyciągneliśmy naszego grilla. Po raz tysięczny grill się przydał. Nie ma to jak ugotować sobie samemu jedzonko – użyję tego samego komentarza co wczoraj – oszczędność kasy i żołądka (bo przynajmniej wiesz co jesz).

O tej porze (ok. 7 wieczór) nie było już dużo samochodów i ludzi, więc tym bardziej cieszyliśmy się swobodą i spokojem. Tylko komary dawały nam w kość. Ale tak to już bywa z tymi potworami. Tak więc komary skutecznie nas wygoniły i ruszyliśmy w kierunku Darmouth gdzie śpimy dwie noce. Pani na recepcji nas miło zaskoczyła bo znów dostaliśmy upgrate. Po raz kolejny polecam Marriott a zwłaszcza jego kartę kredytową – czysty zysk.

Nie tylko dostaliśmy suite czyli sypialnię z salonem ale też dostęp do „Pantry”. Jest to sala gdzie 24/7 możesz sobie wziąć coś do picia lub jedzenia. Są to bardziej przekąski, batoniki, owoce itp. Ale super miło, że mamy dostęp do czegoś takiego. Teraz to Darek musi latać nie tylko po lód ale też po colę. Ale kto by narzekał, jak zawsze można wrócić z colą i czymś słodkim.

Mundial – myśleliście, że już zapomnieliśmy? Nigdy! W ciągu dnia nie bardzo mieliśmy czas oglądać mecze więc tylko śledziliśmy wyniki. Natomiast w hotelu oglądnęliśmy sobie mecz Niemcy – Maksyk. Masakra jak Meksyk pokonał Niemcy. Szkoda tylko, że tak mało pokazywali twarz niemieckiego trenera po zakończonym meczu.

Read More
Canada Ilona Canada Ilona

2018.06.16 Nova Scotia, Canada (dzień 1)

Plan wyjazdu do Nowej Szkocji siedział w naszych głowach już od wielu lat. Zawsze albo nie było czasu, albo były „ciekawsze” miejsca na Ziemi do odwiedzenia. Jakoś nie chcieliśmy „marnować” tygodnia na ten rejon Kanady. Woleliśmy gdzieś dalej polecieć samolotem.
Dwa lata temu odwiedziliśmy stan Maine, a dokładnie jego wybrzeże, które rozciąga się od Portland aż po Kanadę. 

Pojechaliśmy wtedy do Parku Narodowego Acadia. Ten park już był daleko a Nova Scotia jest jeszcze dalej. Dlatego tydzień wydaje się optymalnym okresem.

My za plażami nie przepadamy, ale skaliste, oceaniczne wybrzeża lubimy zwiedzać i słuchać jak fale z potężną siłą rozbijają się o nie. Maine nam się strasznie spodobał, a wiedząc, że nowa Szkocja jest podobna albo i nawet ładniejsza wyjazd tam był już nieunikniony.
I tak jest piątek, godzina 9 wieczorem, a my właśnie wyjeżdżamy z NY i mkniemy na północny wschód. Przed nami 10 dni, 5,000 km i na pewno wiele niezapomnianych wrażeń. Część noclegów planujemy w hotelach, a część na campingach. Wzięliśmy ciepłe śpiwory bo w nocy temperatury w czerwcu w północnej Nowej Szkocji spadają do +2C i nie zawsze będzie czas albo siła na rozpalanie ogniska. Podjechaliśmy 3h w kierunku Bostonu. Niby nie wiele ale zawsze coś. Do hotelu zajechaliśmy koło pierwszej w nocy więc szybko padliśmy do spania. Czekał nas w końcu cały dzień jazdy.

SOBOTA

Droga przed nami była długa – 8h ciągłej jazdy czyli około 11 godzin jak się doliczy wszystkie przerwy i lunch gdzieś po drodze. Na szczęście tą noc też spaliśmy w hotelu więc nie stresowaliśmy się, że za późno dojedziemy. Z kempingiem to by była całkiem inna bajka. Tak więc korzystając z sytuacji, że możemy sobie troszkę więcej pospać z hotelu wyszliśmy dopiero o 9 rano. Śniadanie, śniadaniem....ale jaki zestaw mieliśmy. Wszyscy wiedzą, że aktualnie są mistrzostwa świata więc nie mogło się obyć bez oglądania meczu przy śniadaniu.

Grała Islandia z Argentyną – i ku wszystkim zaskoczeniu Islandia zremisowała. Mogę się założyć, że 80% ludzi obstawiało wygraną Argentyny. A tu...upsss....zaskoczenie....no i dobrze! Fajnie jak czasem mniejszy zespół pokaże pazurki! Jak tylko przestaliśmy oglądać to przestali strzelać bramki. Niestety nie mamy na tyle czasu aby oglądać każdy mecz ale urywki staramy się oglądnąć jak tylko się da...no tak tak... miałam pisać o Nowej Szkocji a nie o mistrzostwach....no dobra.

Tak więc ruszyliśmy w drogę. Jak wspominaliśmy, na tym wyjeździe będziemy spać trochę na kempingach a trochę w hotelach. Ale jak tu pojechać na kemping bez siekiery... no właśnie. My popełniliśmy błąd i zapomnieliśmy naszej starej siekierki. Nie zmartwiło nas to wcale. Jak Darek sobie uzmysłowił, że przecież jest w Maine to od razu miał tylko jeden cel w życiu. Odwiedzić Home Depot i kupić siekierkę. Rzeczywiście asortyment w Maine jest inny niż w Nowym Jorku. Tu wybitnie królują grille, duże siekiery i piły i wszystko inne co potrzebujesz, żeby zbudować dom.

Szczęśliwi z zakupu pognaliśmy w kierunku granicy. Po drodze zatrzymaliśmy się na lunch. Nie bardzo przepadamy za McDonaldem więc często wolimy sobie zrobić coś na grillu niż wybrać „szczura” z McDonalda. Udało nam się znaleźć bardzo fajny zajazd. Niby przy autostradzie ale wśród drzewek, klimatycznie i całkiem miło. Dobrze jest mieć grilla – ja wiem nosić to, miejsce tylko zajmuje ale tak na prawdę 30 minut i ma się super jedzonko. Oszczędność kasy i żołądków.

Teraz już nam pozostało tylko 3h do kolejnego hotelu. Na tym wyjeździe testujemy hotele Marriotta'a. Będziemy spać w czterech różnych. Mam nadzieję, że dobrze się spiszą. Powiedzmy, że moja kariera zawodowa zależy od ich sukcesu więc miejmy nadzieję, że obronią renomę. Niestety ten koło Bostonu już podpadł ale miejmy nadzieję, że pozostałe trzy obronią honor.

Granicę przekroczyliśmy bardzo szybko. Pamiętając długie kolejki w Vancouver trochę się obawialiśmy ale na szczęście nie potrzebnie. Kolejki w ogóle nie było a Pani służbistka zadała szybko 4 pytania czy wwozimy broń, alkohol i papierosy. Tak więc na szczęście nie chcieli, żebyśmy rozpakowywali samochód – a to by było śmieszne bo jakoś tak mamy zapakowany samochód po sam dach. ​Ok, 11 w nocy zajechaliśmy do Mochton. Nie do końca nas zaskoczyło, ale nadal zdenerwowało, że nam zabrali godzinę. W Novej Scotia jest inna strefa czasowa. Niestety nie jest to nowa strefa czasowa dla nas. Z tą godziną to jest śmiesznie – a kiedy nie jest, nie? Po pierwsze to Nowa Szkocja jest bardzo na północ, ponieważ do tego ma inna strefę to o 10 w nocy jest dopiero zmierzch. Nie wiele dalej (w stanie Maine), jest podobne położenie słońca ale tam jest 9 wieczór. Takim sposobem można zwiedzać do wieczora w dosłownym tego słowa znaczeniu.

Po drugie jak przekraczasz strefę czasową samochodem to od razu ci się zmienia zegarek. My to traktujemy neutralnie bo wiemy, że nam oddadzą tą godzinę jak będziemy wracać. Czasem tylko jest problem jak człowiek podróżuje samochodem, ale zapomni o zmianie strefy. Wtedy mu się zmienia zegarek o godzinę i jest wielkie upss....a upss jest jeszcze większe jak musisz zdążyć na samolot czy masz coś innego w planie. Tak, my się nauczyliśmy na własnych błędach.

Droga mijała nam fajnie. Niby z autostrady nie wiele jest do oglądania ale zawsze coś fajnego się wypatrzy. Wiedzieliśmy biegnące sarenki, piękne kwiatki, no ale atrakcją wieczoru został Bociek! Niestety za szybko przejechaliśmy, żeby zrobić zdjęcie ale bociek był i siedział w swoim gnieździe i podziwiał okolicę. Tylko łosia żadnego nie spotkaliśmy – ale może i lepiej bo jakby tak Subaru spotkało się z łosiem to nie wielkie szanse by miało.

Wreszcie po długiej nocy dotarliśmy do hotelu. Na dzień dobry Pan powiedział, że daje nam upgrade do suite czyli mamy mały pokój z łóżkiem powiększony o mini salon. Nadal jest to wielkość pokoju hotelowego ale fajnie mieć miejsce gdzie można posiedzieć na kanapie i przy piwku dokończyć bloga. Teraz zmykamy do spania bo jutro kolejna podróż. Tym razem już będziemy się zatrzymywać i pstrykać zdjęcia – obiecujemy!

Read More
Holandia Ilona Holandia Ilona

2018.05.30 Amsterdam, Holandia (dzień 6)

Być w Holandii i nie zobaczyć wiatraków to tak jak być w Belgii i nie napić się piwa. Tak więc nie pozostało nam nic innego tylko wypożyczyć BMW i wyruszyć na poszukiwanie tulipanów i wiatraków. Z Amsterdamu można zrobić parę jedno-dniowych wycieczek. Można pojechać tam rowerem, pociągiem albo najszybciej samochodem. Ponieważ chcieliśmy odwiedzić każde z tych miejsc to wybraliśmy samochód ale pociąg też jest opcją.

Keukenhof – plantacja tulipanów. Każdemu Holandia kojarzy się z tymi kolorowymi kwiatami. Niestety najlepiej tulipany oglądać od połowy kwietnia do połowy maja. Tak więc my się spóźniliśmy i wszystkie tulipany zostały już zerwane. Nawet jeden się nie uchował. Tak, nadal pojechaliśmy pod park Keukenhof, żeby przekonać się czy naprawdę wszystko zebrali. Darek też się cieszył, że może zrobić troszkę kilometrów nowym samochodzikiem i wypróbować go na autostradach.  

Zanim jednak przejdziemy do następnych wycieczek to pozwolę Darkowi dorzucić parę słów odnośnie tego wypasionego samochodziku.
"Jeśli chodzi o wypożyczalnie samochodów to mamy wiele możliwości. Mamy Hertz, Budget, Avis..... i wiele innych lokalnych. Ja wybrałem Sixt. Dlaczego? Do końca nie wiem. Zacząłem od nich wypożyczać i tak jakoś zostało. Mam u nich złoty status i zaczęli mi dawać fajne fury w dobrej cenie. Sixt ma to do siebie, że z reguły ma nowe samochody i raczej dostajesz co chcesz. W Kanadzie chciałem „autobus” i dostałem. Chevrolet Suburban pomieścił nas wszystkich.

Jak w Amsterdamie przyszedłem do wypożyczalni i pan mi powiedział, że moja Kia na mnie czeka, ale...... no właśnie było ale.......Jestem złotym chłopakiem, więc mogę mieć za €20 więcej znacznie lepszy samochód. Wyjechaliśmy BMW 530e. Wow..... to jest naprawdę fajny samochód. Hybryd. Elektryczny + paliwo. Na autostradach jak poszedł pedał gazu do podłogi to wgniatało do siedzenia na maksa. W mieście się trochę bałem w tych ciasnych uliczkach, ale poza miastem byłem królem dróg. Nie wiem gdzie ja miałem oczy jak 6 miesięcy temu kupowałem Subaru. Ale z drugiej strony ta zabawka jest dwa razy droższa. Natomiast jest warta każdego dukata jakiego się na nią wyda.”

Haarlem – wszystkim Harlem kojarzy się z dzielnicą na Manhattanie. Prawda jest taka, że Manhattańska nazwa Harlem wzieła się właśnie od Holenderskiego miasteczka Haarlem. Jednymi z pierwszych osadników na Manhattanie byli właśnie Holendrzy i to oni na pamiątkę Haarlemu nazwali tak górny obszar wyspy Manhattan. Pomimo, iż Nowojorski Harlem przeżywa teraz odrodzenie to jednak dużo mu brakuje do klimatycznego miasteczka jakim jest holenderski Haarlem.

My pojechaliśmy tam głównie, żeby zobaczyć młyn w środku miasta – no i fajny nie? Zdziwiła nas jednak ilość restauracji i stolików na chodniku...widać, że spodziewają się na duży napływ turystów w ciągu dnia. Po raz kolejny byliśmy wdzięczni, że mamy własne autko i nie musimy zwiedzać z całą wycieczką. No i przede wszystkim, że udało nam się tam wcześnie zajechać – przed wszystkimi autokarami z turystami.

Zaanse Schans – koniecznie trzeba to zobaczyć. Jeśli musisz wybrać tylko jedną wycieczkę to wybierz właśnie rejon Zaan. Jest to dość specyficzna część Holandii. Przez lata obszar ten był nie do końca miejski ani też nie rolny. Dzięki wprowadzeniu udoskonaleń do rolnictwa rejon ten przekształcił się w coś pomiędzy rolnictwem a przemysłem.

W XVII i XVIII wieku dzięki potężnej ilości młynów, rejon ten cieszył się międzynarodową sławą. W XIX wieku rejon się drastycznie przekształcił i zbudowane zostały fabryki zasilane głównie parą wodną. Bliskość wody, wybudowany w XX wieku kanał z Morzem Północnym, oraz sieć linii kolejowych sprawiły, że rejon ten rozrósł się jeszcze bardziej i powstawało coraz więcej fabryk, zwłaszcza produkujących jedzenie.

My zwiedzanie rejonu rozpoczęliśmy od muzeum. W sumie to można pomyśleć, że wszystko tu jest muzeum – po części tak jest. Zaanse Schans jest bardziej skansenem ale też działającą osadą. Na stosunkowo nie wielkim terenie znajduje się muzeum gdzie można poznać historię tego rejonu, muzeum fabryki czekolady, gdzie przez gry interaktywne możesz się poczuć jak na linii produkcyjnej, małe domki w których nadal mieszkają ludzie, no i oczywiście wiatraki. Tak więc do zwiedzania jest wiele, chodzi się przyjemnie a dla fotografów jest tam raj na ziemi.

Po odwiedzeniu muzeum rejonu i muzeum czekolady ruszyliśmy prosto do młynów. Wiedzieliśmy już, że do młynów można wchodzić ale nie sądziliśmy, że te młyny dalej funkcjonują. Szok był na maks jak weszliśmy do młyna a tam akurat wyrabiali musztardę. Zresztą sami zobaczcie.

Młyn musztardowy był już przerobiony na sklep i zamiast zwiedzać młyn zwiedziliśmy sklep i wyszliśmy z zaopatrzeniem musztard. Po młynie musztardowym poszliśmy do wiatraka De Zoeker. Tu to była inna bajka. Ten młyn można było zwiedzać na całego. I tak wyszliśmy po drabinach i mogliśmy z zobaczyć cały mechanizm który wprowadza wiatrak w ruch.

Mogliśmy też wyjść na taras...i tu kolejna niespodzianka. Byliśmy tak blisko śmigieł, że jak wyszliśmy to myśleliśmy, że nas coś w głowę uderzy. Oczywiście tam gdzie śmigają łopaty wiatraka to ludziom nie można wchodzić ale i tak byliśmy wystarczająco blisko, żeby zrobiło to na nas wrażenie.

Młyn De Zoeker wybudowano w 1672 roku. Produkuje on olej z orzechów. Prawda jest taka, że wiatrak ten powstał pierwotnie w Zaandijk. Dopiero w 1968 przeniesiono go z Zaandijk do Zaanse Schans i podarowano lokalnej społeczności. Dziś jest atrakcją turystyczną ale nadal wedle tradycji produkuje olej z orzechów. Nie jest to łatwy proces i byliśmy pod wielkim wrażeniem jak te wszystkie przekładnie, zapadki i inne dźwignie, sterowane wiatrem potrafią sprawić, że z orzechów wyciska się olej.

W Zaanse Schans można spędzić godziny. Co jakiś czas w domkach można podziwiać pracę lokalnych rzemieślników. My postanowiliśmy odwiedzić zegarmistrza. A właściwie to tylko jego pracownię. Pracownia, pracownią ale kolekcja zegarów, to dopiero było coś. W domu jakbym takie miała to bym dostała bzika bo non-stop coś tyka albo kukułkuje (wg. Darka kukułkuje....), no tak nie zawsze są to kukułki, czasem była to melodia, specyficzne bicie czy inne odgłosy. Jednym słowem te zegary żyły i chciały z nami porozmawiać.

Po zegarmistrzu poszliśmy do szewca ale on miały tylko buty dla Troli więc poszliśmy dalej. Zaanse Schans nas zauroczyło. Byliśmy pod wrażeniem wiatraków, ale też mini miasteczka jakie tu powstało.

Będąc w Zaanse Schans byliśmy bardzo blisko Zaandam. Samo miasteczko jak to miasteczko. Dużo sklepów, kawiarni i ludzi. Ale jedną rzecz ma unikatową, architekturę. Szczególnie znany jest hotel Inntel Hotels. Budynek hotelu wygląda jakby ktoś poukładał masę małych domków jeden na drugim. Fajne, nie?

I tak zszedł nam cały dzień na zwiedzaniu okolicy Amsterdamu. Ciężko powiedzieć, że zwiedziliśmy Holandię ale przekonaliśmy się, że istnieje dużo więcej poza Amsterdamem. My jednak wróciliśmy do miasta i zaczęliśmy się z nim żegnać... Zaczęliśmy od pożegnalnej kolacji... Ja to tam skromnie tylko jakiś makaron zjadłam...natomiast Darek....

To, że lubię steaki to chyba powszechnie wiadomo. Gdyby było mnie na nie stać i częste jedzenie czerwonego mięsa nie wpływało negatywnie na zdrowie to pewnie bym jadł je codziennie. Jedna porcja dobrego steaku kosztuje minimum $50-60 i to nie ma znaczenia w jakim kraju przebywamy. Mowa tu oczywiście o japońskim Kobe beef, amerykańskich dry-aged beef, kanadyjskich Bizonach czy argentyńskich krowach co bezstresowo „zwiedzają” Patagonię.

Spacerując ulicami Amsterdamu „przypadkowo” natknęliśmy się na Toro Dorado. Restauracja specjalizuje się w najlepszych mięsach z całego świata. Nie było innego wyjścia jak wstąpić na chwilkę i wrzucić coś na ruszt. Wszystkie z wyżej wymienionych mięs już jadłem, więc byłem zaskoczony, że mieli coś innego, czego jeszcze nie jadłem. W menu znalazłem krówkę ze Szkocji. Pełna nazwa tej wołowiny to Mather’s Black Gold. Krówki te pasą się beztrosko na obszernych pastwiskach w północno-wschodniej Szkocji. Nie każda krowa się załapie do tej elity. Musi mieć papiery, rodowód i udowodnić, że całe życie pasła się na najlepszych pastwiskach. Krówki z emigracji niestety się nie załapią. Coś jak świnki z Hiszpanii. Po uboju mięso jest przetrzymywane w specjalnych suchych chłodniach (z bryłami soli) przez minimum 28 dni w temperaturze w okolicy 0C. Powoduje to, że woda pomału wyparuje pozostawiając bardziej intensywny i delikatniejszy smak.

Podano steak na stół. Oczywiście do mięsa nie masz nic podane. Dobrze, że zamówiłem sobie dodatkowo szpinak. Pierwszy kąsek był z brzegu steaka, więc był za bardzo wypieczony. Dopiero następne były bardziej soczyste i czerwone. Pierwsze parę kawałków prawie połknąłem, tak były pyszne i rozpływały się w ustach. Niestety nie miałem wina do przepicia tylko piwo. Czerwone, wytrawne wino uzupełnia smak i czyści jamę ustną przed następnym kęsem. Ale byłem w Amsterdamie, więc tu się pije piwo.
Ilonka zadała mi pytanie, który steak jest najlepszy. Ciężko było odpowiedzieć. Wszystkie z wyżej wymienionych są pyszne, każdy ma troszkę inny smak i każdy szef kuchni inaczej je piecze. Jedno jest pewne, jak gdziekolwiek spotkam Mather’s Black Gold w menu to wyląduje na moim talerzu. Polecam!!!

No pyszne było, nie da się ukryć. Tak się najedliśmy, że spacerek był wymagany. Włóczyliśmy się po Amsterdamie, mieście które wraz ze zmierzchem budziło się do życia. A przecież to był środek tygodnia – im to jednak nie przeszkadza. Każdy wyszedł na zewnątrz i pił piwko nad kanałem. My też chcieliśmy się poczuć jak lokalni więc znaleźliśmy ławeczkę na moście Papiermolensluis wypiliśmy piwko patrząc się jak w kanałach toczy się życie.

Jutro już niestety czas wracać do domku. Wszystko co dobre szybko się kończy. I takim oto sposobem nasz długi weekend przemienił się w super wakacje. Wyjazd ten nas wiele nauczył - szczególnie jeśli chodzi o piwo. Już się nie mogę doczekać, kiedy w domu otworzę sobie belgijskie piwko i dzięki zdjęciom przeniosę się ponownie na most Papiermolensluis.

Read More
Belgia, Holandia Ilona Belgia, Holandia Ilona

2018.05.29 Amsterdam, Holandia (dzień 5)

Dzisiaj dla odmiany będzie mniej o piwie a więcej o kulturze i sztuce... dziwne, nie?
Nasze wakacje dobiegają końca. Pora zakończyć naszą przygodę z Belgią i wrócić do Amsterdamu. Belgia nas wiele nauczyła jeśli chodzi o picie piwa. Odkryliśmy nowy świat, o którym wiedzieliśmy, że istnieje ale tak naprawdę nigdy nie doświadczyliśmy. Pomyślicie pewnie, eee tam... piwo to piwo. 

Nie do końca. Mocne, dobrze wywarzane piwa belgijskie to całkiem inna bajka. Ale przecież obiecałam, że o piwie będzie mało.

Belgię, pożegnaliśmy śniadaniem nad kanałem i porannym spacerkiem. Około 9 rano, miasto dopiero budziło się do życia a studenci na rowerkach jechali na zajęcia. Ghent posiada największą sieć ścieżek rowerowych w całej Europie, ponad 400 km. Posiada też ponad 700 jedno-kierunkowych ulic po których rowerzyści mogą jechać pod prąd. W tym mieście znajduje się również pierwsza ulica, na której samochody są gośćmi i nie mogą wyprzedzać rowerzystów. Nie dziwne więc, że w mieście tak przyjaznym rowerzystom parking na rowery przy dworcu jest większy niż na samochody. Widuje się też ludzi, którzy mają składane rowery i zabierają je ze sobą do pociągów.

My też wsiedliśmy w pociąg. Co prawda bez roweru ale za to z plecakami. Niestety wszystkie szybkie pociągi Thalys, jadą do Amsterdamu tylko przez Brukselę lub Antwerp więc musieliśmy najpierw potłuc się w lokalnym pociągu zanim wsiedliśmy do expresu. Żeby było śmiesznie to myśmy po małych miasteczkach jeździli IC (inter-city) nie chcę wiedzieć jaki standard mają lokalne pociągi. IC mało przypominają pociągi relacji Kraków – Warszawa. One przypominają bardziej polskie poczciwe lokalne pociągi. Zero klimatyzacji, okna pootwierane, żeby było chłodniej ale za to głośno. ​Thalys to szybsze pociągi łączące duże miasta Europejskie. Nadal dużo im brakuje do Japońskiego standardu. Klima jest ale słaba. 300 km/h osiągają ale tylko na 10 minut bo potem muszą zwolnić, żeby przejechać przez stację itp. Ogólnie szału nie ma. Jedynym plusem jest rozkład jazdy. Jeżdżą one dość często i nawet w miarę punktualnie.

Podróż zajęła nam prawie 3h – troszkę długo ale jak się doliczy wszystkie tramwaje, przesiadki to jednak zejdzie. Ale warto było – naprawdę Gent (Ghent) i Bruges polecamy każdemu. W końcu dotarliśmy do Amsterdamu, zostały nam tu tylko jeszcze dwie noce a my jeszcze nie odwiedziliśmy żadnego muzeum. Amsterdam większości ludzi kojarzy się z muzeum Anne Frank albo Van Gogh'a. Anne Frank sobie odpuściliśmy. Muzeum jest sławne głownie wśród Amerykanów. W Stanach pamiętniki Anny Frank są lekturą obowiązkową. Oczywiście inne kraje Europy też znają te książki ale historie o drugiej wojnie światowej, ukrywaniu żydów itp. są tematem przewodnim wielu innych dzieł. Ja jakoś nie miałam ochoty na przeżywanie tragedii Drugiej Wojny Światowej po raz kolejny więc wybrałam muzeum Van Gogh'a.

Niestety w muzeum nie można robić zdjęć. Tylko miejscami udało nam się przemycić telefon i coś pstryknąć. Może i dobrze, że nie wolno bo by było jak z Louvre i Mona Lisą. W Paryżu każdy chce sobie zrobić selfie ze słynnym obrazem. Do tego stopnia, że jak wejdziesz do Louvre to masz strzałki kierujące cię prosto do obrazu. Tak jakby cała reszta była nie istotna. W muzeum Van Gogh'a na szczęście respektują artystę i jego dzieła i nie widziałam tłumów robiących sobie selfie.

Spodobała mi się idea muzeum dedykowanemu artyście. W muzeach jakich byłam wcześniej, zawsze były dzieła różnych artystów. W takich muzeach skupiasz się na rezultacie ale nie koniecznie poznajesz historię za każdym obrazem. W muzeum Van Gogh'a podobało mi się, że chodząc po piętrach i kolejnych salach uczyliśmy się o samym mistrzu. Mogliśmy wtedy lepiej zrozumieć jego obrazy, jego historię, jego życie.

Van Gogh był zdecydowaniem mistrzem. Tworzył w Holandii, Francji i Anglii. Był on bardzo zżyty ze swoim bratem, który był handlarzem obrazów. To właśnie syn brata stworzył muzeum dedykowane wujkowi i przekazał wiele dzieł sztuki jak i listów. Dzięki tym listom możliwe było odtworzenie, życia artysty ale przede wszystkim emocji jakie nimi targały. Był on bowiem utalentowanym artystom, który wierzył, że sztuka potrafi odmienić świat. Vincent dążył cały czas do perfekcji i w pewnym momencie produkował co najmniej jeden obraz dziennie. Niestety ten szał twórczy doprowadził go do śmierci. Był on parę razy w szpitalu psychiatrycznym a w wieku 37 lat popełnił samobójstwo. Znany jest też fakt, że odciął on sobie ucho. Kolejny etap szaleństwa.

Muzeum ma dość dużą kolekcję dzieł Vincenta Van Gogh'a. Nadal wiele sławnych dzieł jest w Muzeum Sztuki w Nowym Jorku czy Londynie. Mi szczególnie podobało się połączenie historii życia artysty z obrazami. Dodatkowo mogliśmy zobaczyć wystawę Van Gogh i Japonia. Jest to wystawa łącząca obrazy słynnych Japońskich artystów i obrazów Van Gogh'a inspirowane Japońską kulturą.

Pogoda dziś z nami nie współpracowała. W muzeum deszcz nam nie przeszkadzał natomiast plany chodzenia między kanałami musieliśmy przełożyć na jutro. Tak więc biegiem przez deszcz pobiegliśmy do restauracji na kolację. My siedzieliśmy w ciepełku, zajadając się pysznościami i pijąc piwko – a za oknem, rowerzyści mknęli co sił w pedałach. Rowerki są fajne ale nie w deszczu. Tak czasem widzieliśmy kogoś z parasolem czy peleryną ale większość była w samych letnich ubraniach. Nie jest łatwo być zaskoczonym przez deszcz jak się ma ze sobą rower. My na szczęście roweru nie mieliśmy i mogliśmy wsiąść ubera do hotelu. 

A w hotelu....nie, nie poszliśmy do hotelowego baru...my w lodówce mieliśmy coś specjalnego. Heritage 2015, Armagnac Oak Aged Ale. Piwo, które leżakowało w beczkach po armaniaku...pozwolę Darkowi, jako ekspertowi, wypowiedzieć się coś więcej na ten temat:

Tak jak Ilonka wcześniej pisała, browar Halve Maan produkuje też piwa które leżakują w beczkach. My kupiliśmy piwo, które leżakował w beczkach po Armaniaku. Butelka 0.7L, Alkohol 11%. 
Ale było pyszne. Już zaraz po otwarciu i wlaniu do szklanki w powietrzu zaczął unosić się aromat dębu, brandy, wanilii....
Po pierwszym łyku miałem niebo w gębie! Co za cudowny, smak. Takie pełne, mocne, ciemne, trochę słodkie, czekoladowe. 
Takie piwa pije się małymi łyczkami i długo. Butelka spokojnie wystarczy na 1-1.5 godziny i raczej drugiej w ten sam dzień nie powinno się otwierać. Po takim piwie inne piwa jak Heineken smakują jak woda. Idealne na zakończenie dnia!

Read More
Belgia Ilona Belgia Ilona

2018.05.28 Bruges & Ghent, Belgia (dzień 4)

Dalej i dalej na zachód. Większość ludzi podróżujących po Europie skupia się tylko na stolicach. Często ich plan sprowadza się do Amsterdam, Bruksela, Paryż, może jeszcze Londyn czy Rzym. Wiadomo w stolicach trzeba być i na pewno mają one wiele do atrakcji. Ale europejskie kraje to nie tylko stolice – ciekawsza przygoda zaczyna się po wyjechaniu poza wielkie metropolie.  

Tak więc my zwiedzając Belgię chcieliśmy zobaczyć jak najwięcej i w Brukseli znów wsiedliśmy w pociąg i pojechaliśmy do Ghent (pol. Gandawa) a potem jeszcze dalej do Bruges (pol. Brugia).

W Ghent spaliśmy, więc najpierw zajechaliśmy tam, zostawiliśmy plecaki w hotelu i pojechaliśmy do Bruges. Bruges jest mniejszym miasteczkiem i z początku obawiałam się czy w ogóle warto tam jechać. Jeśli się zastanawiasz to przestań Bruges zdecydowanie powinna się znaleźć w planie każdego włóczykija.

Brugia (miasto w północno-zachodniej Belgii), z powodu obfitości kanałów w historycznej części miasta nazywane jest flamandzką Wenecją. Pierwsze fortyfikacje powstały tutaj ponad 2 tysiące lat temu. Tysiąc lat później Brugia otrzymała prawa miejskie jako najważniejszy punkt handlowy między Anglią, Skandynawią, a południową Europą. 
W starym mieście dominują zabudowania ze średniowiecza, które dalej się świetnie trzymają. Od 2000 roku historyczne centrum Brugii znajduje się na liście światowego dziedzictwa UNESCO. A w 2002 roku Brugia została wybrana europejską stolicą kultury.

Z dworca warto przejść się Mineral Wasser park. Jak tylko zbliżyliśmy się do parku to zaskoczyła nas ilość autokarów i wycieczek. Były tego tłumy. Wycieczka numer 19, za chwilę numer 24...po prostu szok. Ja rozumiem, że Brugia ze względu na swoje dziedzictwo kulturowe jest na liście każdego turysty ale nie sądziłam, że tak dużo ludzi podróżuje jeszcze autokarami i zwiedza miasta całymi wycieczkami.

Z parku wchodzi się prosto na stare miasto. Tutaj turyści mieszają się z lokalnymi rowerzystami więc znów ciężko się chodzi. My jednak skręciliśmy w boczne uliczki i szybko wyszliśmy na browar De Halve Maan. Jest to jeden z najdłużej działających rodzinnych browarów w Belgii. Do dziś szóste pokolenie zarządza biznesem i tworzy coraz to nowsze piwka. O każdej pełnej godzinie można mieć wycieczkę po browarze. Pomimo, że już w paru browarach w życiu byliśmy to nadal chętnie poszliśmy, żeby nauczyć się czegoś o belgijskim browarnictwie. 

Jak to Pani przewodnik powiedziała – o piciu piwa już wiele wiecie, ale o piciu Belgijskich piw to wy zapewne mało wiecie, a o robieniu jeszcze mniej. No i miała rację. De Halve Maan waży 4 rodzaje piwa. Jako efekt końcowy mają 6 w swojej ofercie. Cztery podstawowe plus dwa leżakowane w beczkach po rumie albo armaniaku. W restauracji przy browarze można spróbować tylko cztery podstawowe natomiast w sklepie kupiliśmy jedno leżakowane w beczkach po armaniaku – ciekawe jak będzie smakować. To leżakowane ma 11%, jest butelkowane w 750 ml flaszkę i kosztowało 14 EUR. Niby nie dużo biorąc pod uwagę ceny wina które mają podobne procenty i pojemność.

W browarze Halve Maan produkuje rocznie około pięć miliona litrów rocznie. Tylko 1.5 miliona jest importowana na cały świat, reszta zostaje w kraju. Belgia słynie z piwa i ma około 150 browarów. Pomimo, że browarnictwo jak i wyrób czekolady jest regulowane przez rząd to mają oni dużo swobody w kwestii warzenia piwa. Mogą eksperymentować i dokładać do piwa różne inne smakowe regulatory. Takim sposobem powstaje dużo piw owocowych (np. Wiśniowe). Słynne też na cały świat było piwo czekoladowe czy bananowe. Pani przewodnik troszkę się z tego śmiała i stwierdziła, że jest to pułapka turystyczna bo przecież banany nie rosną w Belgii a czekoladę może i lubią ale na pewno nie lubią jej łączyć z piwem. Piwo wiśniowe natomiast traktowane jest jak oranżadka – tylko o troszkę mocnych procentach. 

Kolejną ciekawostką jest chmiel. Każdy z nas wie, że chmiel jest niezbędny do produkcji piwa. Mało kto jednak wie, że jest on uważany za takie samo zioło jak cannabis. Oba zioła mają właściwości relaksujące i poprawiają ci humor. Po cannabis jesteś happy, natomiast po chmielu, hoppy. I tak to Beldzy się podzielili ziołami z Holendrami. Jedni preferują chmiel, drudzy cannabis.

Oczywiście Pani nie omieszkała zrobić nam wykładu na temat picia belgijskich piw. Większość z nich jest dużo mocniejsza niż piwa w innych krajach więc trzeba przestrzegać paru zasad. Jak wypijesz jedno mocne piwo to drugie wypij dopiero na drugi dzień. Piwo, też nie lubi słońca ani ruchu więc picie na słońcu czy tańczenie zaraz po wypiciu piwa nie jest najlepszym pomysłem. Pewnie jest w tym trochę racji. Piwko jest fajne, żeby się zrelaksować i odpocząć w fotelu bo długim dniu pracy.

Jako ostatnia ciekawostka dowiedzieliśmy się, że browar De Halve Maan wybudował rurociąg pod starym miastem i transportuje piwo do niedalekiej wioski oddalonej do Bruges 3 km. Piwo nie lubi wstrząsów i dużych zmian dlatego bardzo delikatnie jest „pchane” przez rury do innego miasta. Tam jest butelkowane i znowu wraca do Bruges. Dlatego na wielu kuflach Brugse Zot jest narysowany rurociąg.

Wycieczka po browarze trwała 45 min i łaziliśmy po różnych drabinach, mostkach, strychach i dachach. Na końcu jako nagroda czekał nas kufel zimnego piwka. My do tego wzięliśmy sobie jeszcze lunch. Poszliśmy w kierunku lokalnej kuchni więc niestety nie pamiętamy nazw ale ogólnie to oboje mieliśmy kurczaki, każdy inna część i w innym sosie a do tego wszystkiego frytki. Z tymi frytkami to naprawdę jest wesoło. Gdzie sosy tam i frytki – zresztą frytki podają do wszystkiego. 

Pojedzeni i popici wyszliśmy na słoneczko. Ale dziś grzało. Ogólnie Belgia przywitała nas dość wysokimi temperaturami. Jednak zwiedzanie miast Europejskich później niż kwiecień jest ciężkie. Chcesz pozwiedzać, pochodzić a tu słońce tak smaży, że jedyne co chcesz robić to siedzieć w klimatyzowanym hotelu – o ile taki masz bo z tym różnie bywa. O czym przekonaliśmy się wieczorem bo niestety nasz hotel nie miał AC tylko Climate Control. Niestety hotels.com nie rozróżniają tego i w opisie pokoju było napisane AC – a to wielka różnica

Chcieliśmy się przejść dalej w miasto a szczególnie dojść do wiatraków i po drodze zobaczyć małe domki różnych robotników. Podobnie jak w Brukseli, im bardziej się oddalaliśmy od starego miasta tym mniej turystów było. No i dobrze – fajnie tak szło się tymi małymi uliczkami, wśród starych ale bardzo dobrze odrestaurowanych domeczków i małych kamienic.

Tak spacerując doszliśmy do młynów. Był to pierwszy raz jak widziałam młyny na żywo. Te są bardziej dekoracją bo nie można ani wejść do nich, ani pozwiedzać. Ale i tak selfie z młynem musi być. W Holandii mamy zamiar zobaczyć ich więcej. Ten był tylko na zaostrzenie apetytu.

Po paru godzinach w Bruges wróciliśmy do Ghent. Już obeznani w pociągach i komunikacji miejskiej szybko zajechaliśmy pociągiem i tramwajem pod hotel. Tu nas troszkę zdziwiło bo pomimo, że na dole, na recepcji hotelu prawie zamarzałeś tak w pokoju było dość ciepło. Wtedy zrozumieliśmy, że nawet duże sieciowe hotele (na szczęście nie Marriott) nadal nie wszędzie mają klimatyzację. Dziwne – czyżby prąd w Europie był aż tak drogi? Czy naprawdę tylko te hotele po $300 za noc mają klimę a te tańsze, za $150 już nie...hmmm...pewnie nigdy się nie dowiemy.

Upał nas trochę zmęczył więc na miasto wyszliśmy dopiero koło 20 godziny. Oczywiście jeszcze było jasno i wcale nie wydawało się, że dzień dobiega końca. Może żeberka nie są najbardziej tradycyjną potrawą ale serwują ich dużo w Belgii. Okazało się, że zaraz koło naszego hotelu jest restauracja Amadeus (ta sama co w Antwerpen) i można zjeść tyle żeberek ile tylko się zmieści w brzuchu głodomora.

My jednak postanowiliśmy spróbować coś innego i wybraliśmy szaszłyk i zupę pomidorową. Bez żeberek jednak się nie obyło i na koniec Darek dostał pół porcji (za darmo) – znów zadziałał jego urok osobisty.

Po kolacji poszliśmy się powłóczyć po mieście. Był poniedziałek więc nie było dużo ludzi na ulicach ale też wiele miejsc było zamkniętych. Ja tam się cieszyłam bo lubie gonić z aparatem w nocy i robić nocne zdjęcia. Oświetlone miasto jest ładniejsze od miasta w ciągu dnia. Światło wydobywa piękno budynków a ciemność zakrywa bałagan wokół tych budynków. Tak więc pospacerowaliśmy po kanałach, popstrykaliśmy zdjęcia i wróciliśmy do hotelu. A efekty możecie zobaczyć poniżej.

Ghent jest trzecim co do wielkości miastem w Belgii. Jest też trzecim co do wielkości portem. Miasto przypominało mi Kraków i jak się okazało później, Ghent podobnie jak Kraków jest największym miastem uniwersyteckim w Belgii. Nie dziwne więc, że ulice są pełne młodych ludzi a wieczorami wszyscy odpoczywają w przydrożnych kawiarenkach.

Dobranoc – jutro wracamy do Amsterdamu. Jakoś smutno mi będzie zostawić te małe Belgijskie miasteczka. Które mi się najbardziej podobało? Powiedziałabym, że Brugia bardzo pozytywnie mnie zaskoczyła. Ghent to trochę taki mały Kraków więc też mi przypadł do gustu. W Ghent jednak może być ciężej z pracą. Natomiast Antwerpen wydaje się chyba najlepszą opcją do mieszkania.

Read More
Belgia Ilona Belgia Ilona

2018.05.27 Bruksela, Belgia (dzień 3)

W końcu przyszedł czas na Brukselę. Każdemu Europejczykowi Bruksela kojarzy się z Parlamentem a każdemu Amerykaninowi z waflami. Nam kojarzyła się też z posągiem sikającego chłopka. Jakiekolwiek masz skojarzenia na pewno nie będzie to pierwsze co zobaczyliśmy w Brukseli – pamiętacie Smerfy?

Po imprezie z kuzynostwem za wcześnie nie udało nam się wstać. Pospaliśmy dłużej, załadowaliśmy plecaki na barki i ruszyliśmy w kierunku kolejnego miasta. Pociągi w Belgii, jeżdżą dość często i w miarę szybko więc nie musisz za bardzo planować i kupować biletów z wyprzedzeniem. Na długo dystansowe pociągi jak Amsterdam – Antwerpia kupienie biletu jest zalecana. Masz wtedy rezerwację miejsca i wygodnie sobie jedziesz. Na krótkie odcinki, bilet można kupić na stacji zaraz przed odjazdem.

Z Antwerpii do Brukseli jest jakieś 30 minut pociągiem więc w miarę szybko nam podróż minęła. Był to jednak kolejny ciepły dzień, więc niestety podróż w upalnym pociągu nie była do końca przyjemnością. Dziwi nas dlaczego w Europie tak mało używa się klimatyzacji. Wiem jesteśmy troszkę rozpieszczeni ale wydawałoby się, że klimatyzacja w pociągach czy hotelach to standard. Teoretycznie jest ale zazwyczaj bardzo słaba i nadal jest dość gorąco.

W Brukseli hotele są dużo tańsze niż w Amsterdamie, dało mi to nadzieję, że jednak dużo turystów nie będzie w mieście. Tutaj znów się pomyliłam. Ludzi na ulicach było multum zwłaszcza koło posągu sikającego chłopczyka.

Szczerze to trochę się rozczarowałam, zwłaszcza wielkością posągu. Plus dostali, ze go zawsze ubierają pod kątem aktualnych wydarzeń. Tym razem ubrany jest w strój piłkarski – no tak mistrzostwa świata już za parę dni. Podeszliśmy, zdjęcie zrobiliśmy i tyle – jakoś nie da się tam za bardzo wytrzymać bo turystów chmara. Oczywiście obok posągu są sklepiki z waflami, też oblegane przez turystów. 

 My weszliśmy w boczną uliczkę i odwiedziliśmy Chocolate Planet. Być w Belgii i nie spróbować czekolady to jak nie spróbować piwa. Darek jako największy wielbiciel czekolady stwierdził, że rzeczywiście jest bardzo dobra. Bardziej bogata w smaku a jednocześnie nie za słodka. Standardy produkcji czekolady w Belgii są regulowane przez rząd. Dzięki temu czekolada zachowuje bardzo dobrą jakość, jest mało podróbek, a producenci nie dorzucają żadnych tanich, beznadziejnych tłuszczów.

Grand Place jest centralnym placem w Brukseli. Standardowo ma kamieniczki wokół, ratusz i scenę na której czasem są jakieś występy. My mieliśmy szczęście bo właśnie był festiwal Jazzu więc i dobrej muzyki mogliśmy sobie posłuchać za darmo. Każda kamienica przy Grand Place dedykowana jest innemu zawodowi (kunsztowi). My oczywiście zwróciliśmy uwagę na najważniejszy budynek (nr. 10). Jest to budynek dedykowany browarnictwu. Aktualnie znajduje się tam muzeum browarnictwa. Niestety w niedzielę było zamknięte i nie udało nam się wejść do środka. Przechodząc jednak trzeba zwrócić uwagę na złote pnącza chmielu które są nieodzownym elementem dekoracyjnym tego budynku.

 Po spacerze po starym mieście, włóczeniu się po wąskich uliczkach pełnych turystów przyszedł czas na Parlament Europejski. Z centrum miast jest to około 30 minutowy spacerek więc im dalej szliśmy tym mniej turystów było. No i dobrze bo chodniki standardowo wąskie, często tylko na jedną osobę. Idąc z centrum do Parlamentu nie można przejść obojętnie obok zamku królewskiego. Belgia jest nadal monarchią i pomimo, że nie mówi się o Belgijskiej parze królewskiej tyle co o Angielskiej to nadal Król Philippe jest głową państwa.

Niedaleko od głowy państwa urzędują głowy EU. Pod Parlament można spokojnie podejść i w tygodniu można nawet troszkę go zwiedzić. Jest to jednak nowy budynek i nie można go porównywać z Budapesztem czy Londynem.

Pozytywnie zaskoczyliśmy się ilością informacji o ruchu Solidarności. Chyba w 6 miejscach na zewnętrznych murach można spotkać takie o to napisy. Miło, że o historii Polski mówi się na forum międzynarodowym i to w tak pozytywnych aspektach.

​Po odchamieniu się przyszedł czas na kolację. Wróciliśmy do centrum i jak rasowi turyści poszliśmy na Grand Place i weszliśmy do pierwszej lepszej knajpki. Pewnie teraz się zastanawiacie a gdzie TripAdvisor, gdzie przygotowanie i czytanie opinii. Wszystko było – tylko nie wzięliśmy jednego pod uwagę, że większość knajp zamyka kuchnię dość wcześnie. Koło 9-10 wieczorem ma się ograniczony wybór. A dziwne bo właśnie wtedy wszyscy budzą się do życia bo wreszcie robi się chłodniej.

Zjedliśmy tradycyjny gulasz oczywiście z frytkami. Ja rozumiem, że do hamburgera podają frytki ale do gulaszu? Dobrze, że jakimś cudem dostaliśmy też chleb. Nie było łatwo bo Pan dość słabo mówił po angielsku i jak już zaczęliśmy wybrzydzać jeśli chodzi o dodatki to się pogubił a my machnęliśmy ręką. Przypomniała nam się Japonia. Dobrze, że tu tylko przy dodatkach się zamotaliśmy.

Pobyt w Brukseli byłby nie kompletny bez odwiedzenia Delirium Cafe. Knajpa ta jest dedykowana jednemu z lepszych (a przynajmniej najbardziej znanych) belgijskich piw. Piwa Delirium Tremens dotarły do Stanów i przez to są bardzo często rozpoznawalne przez turystów. My też znamy te piwa więc chcieliśmy zobaczyć i poczuć jak smakuje to piwo prosto z beczki.

Bar znajduje się w ślepej uliczce dzięki czemu ludzie mogą wyjść na chodnik, napić się piwka, zapalić papierosa albo i coś innego. W środku bar ma 3 poziomy i każdy ma troszkę inny wystrój. Na samym dole jest najbardziej kameralna ceglasta sala. Tam często bierze się piwa inne niż podstawowe Delirium Tremens Gold. Można nawet mieć piwo miesiąca – tylko 40 EUR za 750 ml. Musi nieźle kopać.

Sala do której wchodzi się z ulicy jest przeznaczona typowo dla turystów. Duża sala z ogromnym barem gdzie leje się głównie Delirium Tremens Gold albo Nocturnum. Ostatnia sala to bardziej hala przeznaczona dla dużych grup. 

Ogólnie bar jest ciekawy i wystarczająco duży, żeby nie było za tłoczno. W większości słyszy się Amerykański akcent i niestety nadal widuje się ludzi którzy nie trzymają się zasady, że te mocna piwa to można tylko wypić 1-2 góra. Ale i tak nie jest źle. Muszę przyznać, że spodziewałam się większego burdelu i zarzyganych butów amerykanów.

My zasady znamy i po dwóch piwkach grzecznie wróciliśmy do hotelu. Pewnie pomógł nam fakt, że nadal w głowach i w nogach czuliśmy wczorajszą imprezę z kuzynostwem. A co z tym Smerfem? Smerfy widzieliśmy jeszcze przed wizytą w Delirium Cafe więc raczej nam się nie przewidziały. Tak naprawdę cała Bruksela jest w Smerfach. Ta słynna bajka powstała właśnie w Belgii a sklepy skutecznie to wykorzystują i oferują całą kolekcję Smerfów i gadżetów z tymi niebieskimi stworkami. Nam wystarczył Smerf przed hotelem który oczywiście stał się naszą atrakcją turystyczną numer jeden.

​A gdzie wafle – wafle będą jutro na śniadanie – obiecujemy!

Read More
Belgia Ilona Belgia Ilona

2018.05.26 Antwerpia, Belgia (dzień 2)

Z Amsterdamu udaliśmy się do Belgii. Pierwotnie nasz plan był zobaczyć cały Benelux (BE – Belgia, NE – Holandia i LUX – Luxemburg). Niestety planowanie i ograniczony czas sprowadziły nas na ziemię i ograniczyliśmy się tylko do Belgii i Holandii. W Belgii odwiedzimy aż 4 miasta i będziemy się poruszać coraz to bardziej w głąb kraju.

Antwerp (Antwerpia) jest położona najbliżej Asterdamu. Tak się fajnie składa, że Darka kuzynka tam mieszka. Nie ma to jak zwiedzać z lokalnym przewodnikiem.

Antwerpia jest drugim co do wielkości miastem w Belgii i największym portem. Podobno jest też drugim co do wielkości portem w Europie, zaraz po Rotterdamie. Nie widzieliśmy co prawda tyle statków co w Singapurze ale wierzymy, że jednak transport morski jest tu duży. Zresztą Holendrzy i Belgowie już od lat szczycą się dobrą flotą. 

My do Antwerpii przyjechaliśmy pociągiem a nie statkiem. Zdecydowanie szybciej i wygodniej. Pociąg z Amsterdamu do Antwerp jedzie tylko godzinę. W szczytowych momentach osiąga prędkość 300 km/h. Tak oto Darek opisuje to przeżycie:

Po raz pierwszy jechałem tak szybko pociągiem w Europie. Przy takich prędkościach podróżowanie pomiędzy miastami a nawet krajami w Europie skraca się do naprawdę krótkiego czasu. W ciągu godziny można się nagle znaleźć w innym państwie. Prawie jak w Japonii. Jednak japońskie super szybkie pociągi (bullet train) nadal pobijają europejskie. Maksymalną prędkość może mają przybliżoną, ale w Japonii utrzymują ją cały czas. Tam pociąg opuszczając stację, albo na nią wjeżdżając ma +150km/h. Za chwile już leci 300km/h aż do następnej stacji.
Nasz pociąg w Europie przez 5 minut się wlókł zanim dojechał albo odjechał ze stacji. Nad tym jeszcze muszą popracować. 
Dla Amerykanów jest to dalej Wow! W Stanach praktycznie nie ma pociągów. Cały cały transport ludzi odbywa się samochodami, a na dalsze dystanse samolotami.

Dojechaliśmy na dworzec i na dzień dobry zaskoczenie. Nie spodziewaliśmy się, że w Antwerpii mają taki ładny dworzec i do tego 3 poziomowy. Naprawdę robi wrażenie. Spacerkiem przez miasto doszliśmy do naszego hotelu. Na szczęście tym razem udało nam się spać w samym centrum więc i do barów nie było daleko. Pogoda nam dopisała, nawet za bardzo. Zarówno w Amsterdamie jak teraz w Antwerp mieliśmy piękną słoneczną pogodę. Co się jednak z tym wiąże było dość gorąco. Tak więc na lunch nie chodziliśmy za daleko i wybraliśmy lokalną knajpkę z ogródkiem, zaraz obok hotelu. Było prawie jak na rynku głównym w Krakowie. Tutaj też uwielbiają siedzieć na zewnątrz, mieć stoliki na chodniku i chłodzić się pod parasolem. Jak widać nie za bardzo używają tutaj klimatyzacji. Dlatego w środku zazwyczaj nie da się wysiedzieć bo jest super gorąco i duszno.

Belgia poza piwem słynie też z frytek i wafli. Belgowie uważają, że to oni wymyślili frytki i obrazą jest powiedzenie „french fries”. Jak chcesz zamówić frytki to wypada powiedzieć tylko fries albo frites. Spróbowaliśmy i szału nie ma. To znaczy frytki dobre jak każde inne ale czy naprawdę chcesz jeść każdy posiłek z frytkami? Chyba to jest kolejny chwyt dla turystów.

Popołudniu umówiliśmy się z Darka kuzynostwem. Dwoje kuzynów, lokalny Belg i nas dwóch turystów z Ameryki ruszyliśmy na podbój miasta. W Belgii jak pijesz piwo to musisz uważać. Piwo tutaj często ma ponad 8% alkoholu. Jedno z najmocniejszych piw Busch ma 12%. Niels był naszym lokalnym przewodnikiem i co chwila wynajdował jakieś piwo w menu i dawał nam spróbować.

To co jest piękne w Belgii to szklanki. Każde piwo ma swoją szklankę i naprawdę w barach to przestrzegają. Podobno to samo piwo z innej szklanki nie smakuje już tak samo. Pewnie coś w tym jest bo inaczej nie zawracali by sobie głowy tyloma szklankami. Picie piwa w Belgii jest bardzo popularne ale też niebezpieczne. Trzeba pamiętać, że pije się piwo o podwyższonej zawartości alkoholu więc bardzo łatwo jest przeholować. Tak więc woda czy Corona od czasu do czasu jest zdecydowanie potrzebna.

Potrzebny też jest spacerek. Tak więc po dwóch kolejkach piwa zrobiliśmy sobie przerwę i poszliśmy na plażę. Przy okazji zwiedzając troszkę miasta. W Antwerp mają piękną katedrę, ładny ryneczek starego miasta a także zamek. Zamek niestety jest w remoncie i mogliśmy tylko podziwiać go z dystansu. Jest dość mały ale i tak fajnie się komponuje w architekturę miasta.

Tak spacerując dotarliśmy na plażę. Pogoda w Belgii za zwyczaj nie rozpieszcza więc jak tylko jest słoneczny dzień (jak dziś) to każdy wychodzi z domu i chce być na świeżym powietrzu. W mieście stworzyli knajpę gdzie wysypali piasek, zrobili wystrój jak w prawdziwym tiki barze. Brakuje tylko kortu do grania w siatkówkę i szumu fal. 

Nie jest łatwo trafić na plażę, znajduje się ona za jakimiś kontenerami, trzeba przejść przez płotek po drabince a najgorsze jest pokonać chodnik? Bo chodnika to nie wiele tam jest. Jest coś co spokojnie przypomina chodnik tylko 7/8 jest wydzielone na ścieżkę dla rowerów a dla pieszych jest dokładnie 10 cm. Ciężko się po tym idzie ale gęsiego jeden za drugim daliśmy radę i nikt nie został przejechany rowerem ani skuterem. Jak w Amsterdamie – rower ma zawsze pierwszeństwo. Podobno w Antwerp jak jeździsz na rowerze do pracy to ci dopłacają do tego. Super sposób na obniżenie ilości samochodów i dbanie o kondycję obywateli.

Kolejnym naszym przystankiem była knajpa z żeberkami, Amadeus. Kolejny lokalny sekret – no bo który turysta wie, że można tam mieć za 17 EUR all you can eat. Czyli zamawiasz żeberka a oni ciągle ci dostarczają nowe. Rekordzistą był Darek i aż 3 razy dostawał repetę. Przy kolacji dowiedzieliśmy się kolejną ciekawostkę. Wino tu podają na centymetry. Zamawiasz wino, stawiają ci butelkę magnum na stole i sobie polewasz. Po zakończeniu kolacji, kelnerka zabiera butelkę i sprawdza ile zostało upite. Wino co prawda domowe więc butelka może być otwarta dzień czy dwa choć i tak im pewnie szybko schodzi. Jak przystało na prawdziwych turystów my jednak zostaliśmy przy piwach.

Po kolacji poszliśmy jeszcze poszwendać się po rynku, zobaczyć katedrę, fontannę, wejść na jeszcze jedno lokalne piwko. W Belgii i Holandii jest dość długo jasno – jest to zwodnicze i jak jesteś w dobrym towarzystwie a czas szybko leci to nawet się nie zorientujesz, że to już 22 godzina. No bo słońce tu zachodzi koło 21:30 a nawet parę minut później. Nam czas mijał wyśmienicie i zdecydowanie nie wiedzieliśmy, że zeszło nam tak długo – ale w końcu z kuzynostwem, rzadko się widujemy więc było o czym rozmawiać.

Read More
Holandia Ilona Holandia Ilona

2018.05.25 Amsterdam, Holandia (dzień 1)

JULES
-- okay so, tell me again about the hash bars?
VINCENT
Okay what d'you want to know?
JULES
Hash is legal there, right?
​VINCENT
Yeah, it's legal, but is ain't a hundred percent legal.

I mean you can't Walk into a restaurant, roll a joint, and start puffin' away. I mean they
Want you to smoke in your home or certain designated places.
JULES
Those are hash bars?
VINCENT
Yeah, it breaks down like this, okay: it's legal to buy it, it's legal to own
It and, if you're the proprietor of a hash bar, it's legal to sell it. It's
Legal to carry it, but that doesn't matter 'cause -- get a load of this,
Alright, -- if you get stopped by a cop in Amsterdam, it's illegal for them
To search you. I mean that's a right that the cops in Amsterdam don't have.
JULES
Oh, man -- I'm goin', that's all there is to it. I'm fuckin' goin'.

​Niech podniesie rękę ten kto nie zna tego sławnego cytatu z Pulp Fiction. No to jak dokładnie jest z tym ziołem w Amsterdamie??? Coraz częściej marihuana jest legalna w różnych zakątkach świata. W USA w niektórych stanach można ją legalnie kupić, uprawiać i posiadać. Nas do Amsterdamu przyciągnęło jednak coś innego – a co? Nie zaskoczymy was – kolejna promocja linii lotniczych.

​KLM tym razem rzucił bilety za $600. Do tego na długi weekend, aż grzechem byłoby nie skorzystać. Oboje z Darkiem już byliśmy w Amsterdamie ale nigdy razem i tylko na parę godzin. Tym razem mamy 7 dni i plan jest spędzić trochę czasu w Amsterdamie i odwiedzić Belgię.

Po 6h w samolocie, gdzie nie do końca pospaliśmy, jak tylko dotarliśmy do hotelu to padliśmy. Na szczęście nasz szósty zmysł obudził nas w samą porę i zdążyliśmy na rejs statkiem po kanałach. My wybraliśmy Leemstar i zdecydowanie polecamy rejs z nimi.

Troszkę na styk zdążyliśmy przez nasze spanie ale udało się i to najważniejsze. Wskoczyliśmy na pokład w ostatniej chwili i ruszyliśmy na wycieczkę po kanałach Amsterdamu. Leemstar ma bardzo fajną kameralną łódkę. Na łódce było tylko 12 ludzi plus kapitan. Kapitan całą drogę (1.5h) opowiadał nam o Amsterdamie. Jest on urodzonym Holendrem z Amsterdamu a jego rodzina od pokoleń pływa po kanałach. Jak to mówił jak tylko zdobędziesz pozwolenie na łódkę to już jesteś ustawiony do końca życia. Pozostaje ci tylko pływać i cieszyć się życiem.

W Amsterdamie jest ponad 100 km kanałów, 90 wysepek i 1500 mostów, choć to zależy co zalicza się mostem bo tak naprawdę ilość podchodzi nawet pod pięć tysięcy. Kanały są nie tylko atrakcją turystyczną. Zostały one stworzone gównie z myślą o transporcie. Holendrzy chcieli pokazać światu, że nie tylko konie i nogi używane są do transportu ale po mieście można też się poruszać szybko i efektywnie po wodzie. Fakt faktem, Amsterdam nie miał za dużego wyboru i kanały muszą być. Miasto to jest bowiem położone poniżej poziomu morza. Cała gospodarka wodna kontrolowana jest zaporami. Wybudowali oni nawet wał ziemny który oddziela Markermeer od Morza Północnego.

​Oczywiście najczęstsze pytanie które nasz przewodnik słyszy to: „Który coffee shop jest najlepszy?”. Jak to stwierdził, dla nas turystów nawet najgorszy będzie najlepszy. Coffee Shop to miejsce gdzie można kupić marihuana w postaci joint’a, ciasteczka czy każdej innej. Dawniej nie było Starbucks'ów czy innych miejsc gdzie można się napić kawy. Dlatego, żeby nie nazywać miejsca „drug place” nazwali je „coffee shop”. Tak naprawdę marihuana jest nie legalna w Holandii, ale jest tolerowana. Posiadanie 5g czy palenie nie jest jeszcze przestępstwem tylko własnym użytkiem. W Holandii mają dwa całkiem fajne podejścia do życia. Po pierwsze każdy jest odpowiedzialny za swoje zdrowie więc de facto rób co chcesz. A po drugie Holendrzy uważają, że jak coś jest upublicznione to więcej ludzi jest uświadomiona o wszystkich wadach i zaletach. Tak samo mają z prostytucją w sławetnym „red light district”.

Do Red Light District poszliśmy wieczorem po statku. Jest to dzielnica znana z panienek w okienkach, dosłownie i przenośni. W Red Light District każdy budynek ma zaszklony balkon albo coś w stylu wystawki. Na wystawce stoi panienka w bieliźnie i pokazuje swoje wdzięki. Jeśli jakiemuś Panu spodoba się dana dziewczyna to puka i zostaje wpuszczony do środka. Zasłony wtedy są zamykane i co dzieje się w środku to już sami możecie dopowiedzieć...

Niestety fotografowanie jest zabronione – całkowicie zrozumiałe. Drugim minusem jest ilość ludzi. Wiadomo jest to atrakcja turystyczna i w pewnym sensie unikatowe przeżycie. Męska część szczególnie się cieszy, że może sobie za darmo pooglądać. Darek stwierdził, że takie wystawy „sklepowe” może oglądać cały dzień. Nie są to plastikowe kukły tylko ładne dziewczyny, które profesjonalnie wykonują swoją pracę. Jakby takie wystawy były w Saks’ie czy Macy’s to byłby tam codziennie.

Rowery – no tak historia o Amsterdamie byłaby nie kompletna gdyby nie rowery. Jest ich tu masa. Jeśli myślisz, że możesz sobie wyobrazić dużą ilość rowerów to pomnóż to przez 100 i może będzie to równe ilości rowerów na jednym kilometrze kwadratowym.

Parkingi na rowery są wszędzie. Rowery są wszędzie, trasy rowerowe są wszędzie ale co ważniejsze. Pieszy musi przepuścić rower. Tak więc rower, pieszy a na końcu samochód. Taka jest kolej rzeczy.

Ja oczywiście o mało nie zostałam przejechana przez rower, ale skończyło się tylko na wiązance po holendersku od lokalnego rowerzysty. Nie wiem co powiedział ale w jego głowie pewnie to brzmiało „k.... p.... turysta mi wchodzi pod koła”. No tak będąc w Amsterdamie musisz mieć oczy wokół głowy i uważać na rowery. I tu znów zacytuję Darka: łatwiej jest przejść pięcio-pasmową autostradę w Kalifornii niż ścieżkę dla rowerów w Amsterdamie.

Z rowerami oczywiście jest pełno historii. Trochę zrozumiałe, że im brzydszy i starszy rower tym lepiej – przynajmniej nikt Ci nie ukradnie. Problem jednak pojawia się ze znalezieniem roweru. Parkujesz go a potem inni cię zastawiają i po czasie, kiedy chcesz go odebrać jest wielkie upsss.... gdzie jest mój rower. Gorzej jak twój rower jest blisko kanału – o to w sumie nie jest trudno – bo trzeba uważać, żeby nie wpadł do wody. Kanał z reguły jest głęboki na 2.5m w rzeczywistości jest to zazwyczaj 1.5 metra bo 0.5 metra to są rowery. Amsterdamczycy nie drenują za bardzo kanałów ze względu na koszty więc rowery się tam kumulowały przez lata. Teraz jest prawo, że rocznie muszą wyciągnąć 15 tys rowerów z kanałów i podobno wcale to nie jest trudne – normę można wyrobić w pierwszych miesiącach.

Płynąc tak po kanałach zaskoczyła nas ilość domów na wodzie. Jest to dość popularne w Amsterdamie i drogie. Z jednej strony można się zastanowić – ale dlaczego? Przecież chyba lepiej mieszkać w domu niż na jakiejś barce na wodzie. Prawda jest taka, że niektóre te domy są całkiem fajnie wykończone. Bardziej przypominają domki na obrzeżach miast. Tak więc masz komfort własnego domu, który położony jest w centrum miasta. Ciekawe rozwiązanie. Potem spacerując po mieście widzieliśmy ich jeszcze więcej. Czasem całe kanały. Chyba łódki turystyczne nie mają tam prawa wjazdu, żeby nie zakłócać spokoju mieszkańców. Za to każdy domek miał swoją osobistą małą motorówkę żeby łatwo się przemieszczać.

Rejs statkiem był bardzo relaksujący i nawet jakiś nieznajomy Amerykanin poczęstował nas piwem. O Stanach różnie się mówi i o podróżujących amerykanach też jest dużo dowcipów ale co można im przyznać to fakt, że alkoholem zazwyczaj się podzielą. Darek jest taki sam – jak tylko ma się czym podzielić.

Po rejsie statku poszliśmy wreszcie coś zjeść. Nasz ostatni posiłek był w samolocie jak wylatywaliśmy ze Stanów. Postanowiliśmy pójść do Food Hall. Jest on troszkę na obrzeżach centrum ale nadal jest to tylko 15 minut na nogach. W Food Hall jest dużo stanowisk z jedzeniem więc można wybrać na co tylko ma się ochotę. Od szynki iberyjskiej po hot-dogi. My skusiliśmy się na kebaba, hot doga i małe tapas. Takie markety są najlepsze, żeby tak tylko wejść i spróbować różnych przysmaków. Czegoś takiego brakuje nam w NY – albo przynajmniej jeszcze nie odkryliśmy.

Pojedzeni wróciliśmy do centrum. Zaglądnęliśmy do baru na piwo z krasnalem, które było wstęp do belgijskich piw, odwiedziliśmy Red Light District i poszwendaliśmy się po mostach. Oczywiście jet lag nas dopadł więc o północy jak kopciuszek wróciliśmy do hotelu. Na szczęście do Amsterdamu jeszcze wrócimy na koniec naszej wycieczki.

Read More