2018.06.22-24 Nova Scotia, Canada (dzień 7-9)
Ostatnie trzy dni naszych wakacji w Nova Scotia to podróż i powrót do Nowego Jorku. Dlaczego aż trzy dni - no tak, odległości tu są masakryczne, a my zajechaliśmy na drugi koniec wyspy. Noc z czwartku na piątek spędziliśmy na kempingu w Parku Narodowym Cape Breton. Park ciężko jest przejechać w jeden dzień dlatego myśmy najpierw spali na jednym końcu parku a potem na drugim.
Tym razem noc była zimna więc komarów za dużo nie było, misie ani łosie też nas nie odwiedziły więc można było się wyspać. Wiatry ani garnki sąsiadów też nas nie budziły więc można powiedzieć, że raj...ale...zawsze jest jakieś ale…
Tak się składa, że rezerwując pole namiotowe, przez przypadek (bo nie sądzę, że Darek zrobił to specjalnie) udało nam się wybrać miejsce zaraz koło placu zabaw. Jak wszyscy wiemy - dzieci spać nie lubią, no więc już o 7 rano dzieciaki goniły, bawiły się no i robiły raban. No nic, przynajmniej nauczyliśmy się nowych zabaw od rodziców, którzy tam się bawili ze swoimi pociechami. Może kiedyś się przydadzą…
Ja się chciałam pohuśtać ale niestety huśtawka była zajęta - i to wcale nie przez dziecko. To znaczy jedna była przez dziecko a druga przez jego rodzica. Zawiedziona odeszłam od huśtawki ale za to na pocieszenie Darek zabrał mnie nad rzekę. Prawie jak w Phoenicia, nie? Tylko, rzeka trochę większa, kemping ładniejszy i tutaj w rzece pływają łososie a nie ludzkie śmieci.
Po śniadaniu ruszyliśmy w drogę. Dziś mieliśmy do zrobienia kawał drogi. Z kempingu Cheticamp do Fredericton mieliśmy do pokonania około 645 km (400 mil), jak nic to jest 6.5h jazdy a do tego jeszcze przystanki na zdjęcia itp. Nadal jak coś było ładnego to się zatrzymywaliśmy. Jednym z takich fajnych miejsc była plaża Petit Etang Beach. Nawet udało nam się tam zobaczyć kojota po drodze. Niestety uciekł zanim wygrzebałam aparat. Nadal był on fajnym dopełnieniem listy zwierząt jakie widzieliśmy - tak więc był łoś (najważniejsze), kojot, zając, dużo ptaków, trochę wiewiórek i chipmunks, masa skrzeczących mew (pocisków jak je Darek nazywa), no i oczywiście tona komarów.
Plaża dość opuszczona ale nasze Subaru znów zaparkowało na samej plaży. Lokalny wyjechał co prawda jeszcze wyżej ale też oczywiście miał Subaru. Jak już pisałam we wcześniejszym blogu Subaru często się tu widuje - no może jest to efekt “niebieskiego samochodu” czyli znany wszystkim efekt, że jak coś masz to potem wszędzie widzisz głównie to. Jak masz albo chcesz mieć niebieski samochód to tak zwracasz uwagę na ten samochód, że wydaje Ci się, że jest wszędzie. Ale wracając do rzeczy - jak już jestem przy samochodach to podsumuję też drogi. W Nova Scotia są autostrady ale często jest to tylko 1 max 2 pasy. Odległości są masakryczne i to pewnie zniechęca wiele ludzi do podróżowania w ten zakątek świata. Nawet jak spędzasz dziennie 3-5h w samochodzie to i tak jest warto. Widoki, a przede wszystkim ta uspokajająca zieleń jest niesamowita. Od razu lepiej się prowadzi.
Bliżej lądu czyli w New Brunswick widzieliśmy też dużo wiatraków. No i dobrze - kraje powinny stawiać na odnawialne źródła energii. Nie widać co prawda tego ekologicznego podejścia do życia w jedzeniu. Jedzenie jest smaczne ale nic nie pobije Nowej Zelandii - po prostu się nie da. Przyprawami za to nas nie powalają. Do wszystkiego dodają syrop klonowy i jest tego trochę za dużo. Jakoś ryba na słodko to nie nasz przysmak.
Do Fredericton dojechaliśmy późnym wieczorem. Po raz kolejny spaliśmy w hotelu z sieci Marriott (ciekawe czemu, nie?), i po raz kolejny dostaliśmy upgrade. Hotel nas zaskoczył - ja wybrałam Fredericton z dwóch powodów. Po pierwsze jest dość blisko granicy a po drugie w miasteczku są korty tenisowe (już wiecie co będziemy robić jutro, nie?). Zaskoczyło nas jednak jak dużo ludzi tu jest, hotel jest trochę w stylu resortu. To znaczy ma baseny, dojście do rzeki, 3 restauracje, bar przy basenie itp. Zdziwiliśmy się, czy naprawdę Kanadyjczycy przyjeżdżają tu na wakacje? Hmmm….może. Na pewno jest to lepsze niż leniuchować w domu ale ja jakoś wolałabym bliżej lasu / gór albo oceanu - zwłaszcza, że za rogiem mają taką piękną Nova Scotia.
Po kolacji szybko padliśmy. Jutro mamy dzień lenia. Odpoczywamy, nie ruszamy samochodu i nabieramy energii na kolejne 10h jazdy do domu.
SOBOTA
Wreszcie mogliśmy się wyspać. Nic nas nie budziło, nic nas nie poganiało. Na śniadanie zaspaliśmy ale na mecz zdążyliśmy. Tak więc zeszliśmy na dół do baru, zamówiliśmy Bloody Mary i Aperol Spritz, i mieliśmy brunch jak się patrzy. W pierwszym rzędzie, zaraz przed telewizorem. Grała Korea z Meksykiem.
Po meczu zrobiliśmy sobie spacerek nad wodą, pracowaliśmy nad blogiem i nawet się nie zorientowaliśmy kiedy był drugi mecz, tym razem Niemcy ze Szwecja. Wróciliśmy do naszego ulubionego stolika i zaczęliśmy kibicować na nowo. Tym razem Niemcy pokazali co to znaczy być mistrzami. Ostatni gol jaki trafili z samego rogu, tak idealny, tak perfekcyjny….no szacun na maksa.
No nic, nie można tak cały dzień leniuchować. Trzeba się troszkę poruszać i zagrać w tenisa. To już drugi raz w tym roku...nieźle nam idzie. W NY raczej nie gramy bo w dzień jest bardzo gorąco a rano nikomu nie chce się wstawać. Za to jak podróżujemy to staramy się wyszukać jakieś korty w miarę możliwości. I znów udało mi się wygrać - tak muszę się pochwalić. Co prawda do prawdziwie dobrej gry nam nadal wiele brakuje ale już mamy takie podań między sobą, że mówimy “no, no...good job!”. Po meczu to już tylko kolacja, odpoczynek, blog i spanie… jutro czeka nas długa droga więc pasowałoby wyjechać w miarę wcześnie.
NIEDZIELA
Zaraz po śniadaniu spakowaliśmy się i ruszyliśmy w kierunku domu. Przed nami dokładnie tysiąc kilometrów (621 mil) czyli około 9.5h jazdy. Do granicy mieliśmy w miarę blisko. Po około godzinie jazdy przywitała nas służbistka która zadawała pytania czy w wozimy jedzenie. Nawet się nie uśmiechnęła, żadnego witamy w domu czy jak minęły twoje wakacje….niestety tacy pewnie muszą być ale szkoda, że nie ma już tego miłego “witamy w domu”. Dziś też był mecz - mecz o którym niestety lepiej zapomnieć, ale jednak mecz który chcieliśmy oglądać. Polska grała z Kolumbią. Niestety nas zespół w ogóle się nie popisał. Zostawili Lewandowskiego samego na środku boiska i myśleli, że on sam wygra mecz - to jest gra zespołowa, chyba nasz trener zapomniał o tym małym drobiazgu.
No trudno przegraliśmy z kretesem na własne życzenie naszego trenera. My mecz oglądaliśmy na jakiejś wiosce w New Hempshire. Mało kto się tutaj interesował piłką nożna więc znów mieliśmy stolik przed samym ekranem. Bar wcale taki mały nie był i ludzi też trochę przyszło, jednak amerykanie woleli siedzieć przy telewizorach z innymi meczami.
Zawiedzeni porażką szybko wyszliśmy z baru i ruszyliśmy w kierunku domku...wszystko by było dobrze gdyby nie dopadły nas burze i ulewne deszcze ale mój najlepszy kierowca bezpiecznie nas doprowadził do domku i to się najbardziej liczy.