2018.07.04 Olympic National Park, WA (dzień 1)
Jest 6 rano, my już po odprawie na JFK. Za chwilę mamy się pakować do samolotu. Tak sobie siedzę na lotnisku, czekam aż nas zawołają i tak sobie myślę, że im częściej latasz tym prawdopodobieństwo, że coś nie pójdzie z planem automatycznie też wzrasta. Do tego jak się dołoży loty w jedne z największych amerykańskich świąt, takie jak Dzień Niepodległości, Dziękczynienia czy Boże Narodzenie raczej masz gwarantowane, że coś nie pójdzie z planem.
Dwa lata temu wykorzystując dni wolne w okolicach 4 lipca postanowiliśmy polecieć do Seattle. Lot w tamtą stronę był opóźniony o 6 godzin, a powrotny był odwołany.
Rok później było znacznie ciekawiej. Ze względu na potężne burze jakie panowały nad środkowymi stanami żadne samoloty nie mogły lecieć na zachód. Nasz lot został odwołany, a my po spędzeniu 5 godzin w samolocie na pasie startowym wróciliśmy do domu. Nie ma tego złego co by na dobre nie wyszło i spędziliśmy Dzień Niepodległości w gronie rodzinnym oglądając słynne nowojorskie sztuczne ognie zamiast zwiedzać stan Oregon.
Ile razy można dawać szanse linią lotniczym? Do trzech razy sztuka, nie? Wyznając tą zasadę znowu 4 lipca jesteśmy na lotnisku. Zgadnijcie gdzie lecimy? Na pewno nie zgadniecie..!!!
Lecimy do Seattle. Znowu? Tak, znowu. Dlaczego? Bo tam po prostu jest pięknie. Miasto jak miasto ma swój urok, ale stan Washington jest cudowny. Moim zdaniem jest to chyba jeden z piękniejszych stanów jakie widziałem, a byłem już w „paru”. Mam nadzieję, że kiedyś nastaną piękne dni i sobie zamieszkamy w tym raju na stałe.
A co z Alaską? Przecież też jest piękna. Zgadza się, Alaska też jest cudownym stanem, ale jakoś wszędzie z niego jest daleko, a my lubimy zwiedzać świat.
Co takiego jest pięknego w tym stanie, że tam ciągle latamy? Dla ludzi, którzy kochają góry, lubią spędzać czas na łonie natury jest to raj. Wiele parków narodowych, łańcuchów górskich, wulkanów pokrytych lodowcami, resortów narciarskich, skaliste wybrzeże oceaniczne..... chyba nie muszę dalej wymieniać.
Jak by tego było mało, to stan Washington graniczy z British Columbią, a tam to już wszystkiego jest bez limitu!
W sumie Washington jest wielkości 2/3 Polski, więc się nie nudzimy i ciągle coś nowego zwiedzamy.
Warto dodać, że ilość śniegu jaka tu spada też jest rekordowa. W marcu przekonaliśmy się o tym na własnej skórze. Hej narciarze, pakować nartki i w drogę....
Tym razem nie lecimy tutaj na narty. Będziemy zwiedzać Park Narodowy Olympic. Park ten znajduje się na półwyspie w północno-zachodniej części stanu. Słynie z dzikiego, skalistego wybrzeża, gór pokrytych lodowcami, dzikiej zwierzyny, wielkich drzew w lesie tropikalnym, a także z niezliczonej ilości szlaków górskich.
Do trzech razy sztuka i się udało. Alaska Airlines tym razem nas nie zawiodła i o czasie wylądowaliśmy w Seattle. Odebraliśmy samochód, podjechaliśmy do dobrze nam już znanej restauracji na śniadanie. Niestety tym razem się nam nie udało. Jest 4 lipca i oni są zamknięci. Szkoda, bo naprawdę mają pyszne jedzenie. Ilonka wyszukała inną lokalną knajpkę, ale też niestety była zamknięta. Oni tu chyba wszyscy świętują Dzień Niepodległości.
Przypuszczając, że wszystkie lokalne knajpki będą zamknięte pojechaliśmy do sieciówki. I tak wylądowaliśmy w Applebee's. Nie byliśmy w tej knajpie chyba lata. Jedzenie było nawet dobre, a piwo uzupełniło brak napojów w organizmie po locie samolotem.
W drodze do parku jeszcze zatrzymaliśmy się w sklepie sportowym REI, aby kupić coś na ewentualne spotkanie z dużymi mieszkańcami parku. Misie i Pumy też lubią ten park. Gaz pieprzowy mamy w NY, ale nie można gą wziąć do samolotu, więc musieliśmy nabyć nowy.
Zaopatrzeni we wszystko pojechaliśmy do parku. Niestety nie śpimy w środku parku, bo już miejsc na kempingach nie ma, a innych opcji noclegów tam nie ma. Żeby dostać wolne pole namiotowe w sezonie, to tak z pół roku wcześniej trzeba rezerwować. Na szczęście obok parku jest miasteczko Port Angels i tam wynajęliśmy mały domek.
Mimo, że byliśmy zmęczeni i niewyspani to i tak jeszcze dzisiaj podjechaliśmy na chwilę do parku. W lecie ciemno robi się tutaj dopiero o 22, więc trzeba było to jakoś wykorzystać. W 45 minut wyjechaliśmy samochodem na Huricane Ridge i poszliśmy na spacer.
Niestety ten park ma też i wady. Ciągle tutaj pada. W zimie fajnie, bo jest dużo śniegu dla narciarzy, natomiast w lato chmury i mgła często zasłaniają widoki.
Wiedząc o tym wyposażyliśmy się w odpowiednie ubranka i pochodziliśmy sobie po Gubałówce. Po czym? Zapyta czytelnik. Ano po Gubałówce odpowie wam Ilonka.
Idąc tak ścieżką, Ilonka nagle mówi: „Ale tu piknie, jok na Gubałówce. Ino tyn Baca Darek no nic nie pozwolo. Nawet łobrozków pstrykać zabronio....”
Rzeczywiście widok ze szlaku był podobny jak by się patrzyło z Gubałówki na Tatry.
Parę miesięcy temu byliśmy w Kanadzie w BC na nartach i przybysze z Polski znaleźli tam Kasprowy, więc Ilonka tutaj znalazła Gubałówkę. Ale ten świat mały.
Po około dwóch godzinach wróciliśmy do samochodu i zjechaliśmy na dół, do Port Angels. Po drodze pożegnały nas sarenki i obiecały, że jutro większym stadem będą na nas czekać. Wróciliśmy do domu i padliśmy do łóżek. Jednak nie można było szybko usnąć bo był 4 lipca i wszędzie strzelali sztucznymi ogniami. Przynajmniej miałem czas napisać bloga.
W Stanie Washington sztuczne ognie są legalne, więc na 4 lipca każdy je ma i sobie po prostu strzela. W ogóle ten stan jest jakiś liberalny na maksa. Jako jeden z pierwszych wprowadził legalną Marihuanę, małżeństwa tej samej płci, aborcje. Na dodatek jako jeden z niewielu stanów nie zabiera podatków stanowych z wypłat.
Jest północ, przestali strzelać, idę spać. Jutro nas czeka duży i długi dzień.
Dobranoc.