Traveling - it leaves you speechless, then turns you into a storyteller.

2018.07.08 Olympic National Park, WA (dzień 5)

Wszystko co dobre i piękne szybko się kończy. Park na szczęście przetrwa jeszcze lata i miejmy nadzieję, że następne pokolenia jeszcze długo się nim nacieszą. Nasza przygoda z tym cudownym parkiem dobiega jednak końca (przynajmniej na jakiś czas). W ostatnich dwóch latach odwiedziliśmy w stanie Washington dwa parki: Północne Góry Kaskadowe (North Cascades) i Olympic. 

Oba parki zrobiły na nas niesamowite wrażenie. Sami zadawaliśmy sobie pytania dlaczego tak późno je odkryliśmy. Nie są to parki najbardziej popularne i pewnie w tym też po części jest ich urok. Ale też są to Parki, które na mojej liście są bardzo wysoko.

Wszyscy znają parki takie jak Yosemite, Yellowstone, Grand Canyon. To też są piękne parki ale ja lubię jak jest zielono, jak miesza się soczysta zieleń, z białymi szczytami i szarymi skałami. Tak było w North Cascades, i to samo na nowo odkryliśmy w Olympic.

W stanie Washington jest jeszcze tylko jeden park - Mt. Rainer National Park. Park ten dedykowany jest, jak sama nazwa mówi, szczytowi Mt. Rainer. Szczyt ten jest drugim co do wysokości szczytem w "lower 48" (czyli poza Alaską). Jest też on bardzo trudny. Są tam lodowce, szlaki są bardzo techniczne a góra należy do jednych z trudniejszych. Ludzie ćwiczą na niej przed wyprawami w Himalaje. Nadal można spędzić tam miło czas chodząc po dolinkach, wyjeżdżając na punkty widokowe itp. Pomimo, że Mt. Rainer “wołał” nas po drodze i kusił żebyśmy skręcili i go odwiedzili to wiedzieliśmy, że nie możemy sobie na to pozwolić.

Górę Mt. Rainer można zobaczyć prawie z każdego miejsca w Seattle i okolicy. Oczywiście jest to tylko możliwe przy ładnej pogodzie. Jednak pomimo, że górę widać jak na wyciągnięcie ręki to aby dojechać do parku trzeba poświęcić co najmniej 2h w każdą stronę. Tak więc mieliśmy do wyboru samolot albo Mt. Rainer.

Wahaliśmy się...oj wahaliśmy….Darka oczywiście przyciągała góra jak magnes więc skręcił….tylko, że skręcił na stację benzynową. W stanie Washington jest dużo Indian. Tych samych Indian co osiedlali się w Whistler i British Columbia. Stacja na jaką zajechaliśmy należała do Indian co można było poznać od razu po dekoracjach i cenach. Chyba dalej Indianie nie płacą podatków, bo ceny paliw były niższe niż na innych, nie indianskich stacjach. Co jednak szczególnie zwróciło naszą uwagę był znak parkingowy. Zaraz przed wejściem do sklepu. Tam gdzie normalnie są miejsca dla inwalidów był znak upoważniający tylko Indian z plemienia Elder do parkowania tam. Dla inwalidów też były miejsca ale troszkę dalej. Ciekawe czy to jest tak tylko dla turystów czy naprawdę, aż tak wyróżniają swoich. Myślę, że jednak to drugie.

Po zatankowaniu ruszyliśmy jednak w kierunku lotniska. Jakoś w tym roku nie chcieliśmy mieć problemów z samolotami a poza tym czekała na nas klasa biznes więc Mt. Rainer musi sobie poczekać na następną okazję. Odwiedziliśmy za to grób Jimi Hendrix. Zupełnie przez przypadek odkryliśmy, że w Renton, miasteczku niedaleko lotniska jest cmentarz na którym pochowany jest ten słynny muzyk.

Niestety jak wiele ludzi z jego pokolenia, narkotyki go szybko wykończyły i przeżył on tylko 27 lat. Szkoda, że ludzie z takim talentem tak szybko się wykańczają...niestety dzieje się tak od lat. Nie tak dawno pisaliśmy o Van Gogh. Totalnie inna dziedzina a jednak taka sama historia. Pamięć o Jimim jednak trwa i wiele ludzi odwiedza jego grób i zostawia buziaki na tablicy upamiętniającej tego artystę.

Na nas przyszedł czas. Musieliśmy wylecieć z Seattle wcześniej bo lecieliśmy z przesiadką w Portland. Zdecydowaliśmy się na przesiadkę dlatego, że udało nam się wyrwać super cenę na bilety w biznes klasie i samolot był na JFK a nie do Newark, którego bardzo nie lubimy. Z Newarku dostać się do domu to masakra a taxi kosztuje za dużo. To już niby drugi raz kiedy lecieliśmy biznes klasą - wspinamy się po szczebelkach tej drabiny…

Tym razem mieliśmy dłuższy lot i troszkę fajniejszy lounge. Jak to Darek stwierdził, nas nie stać, żeby nie mieć biznes klasy - troszkę z tym przesadził ale fakt faktem można trochę kasy zaoszczędzić jak się ma wejście do lounge. W lounge można zjeść i napić się za darmo. Serwują różne alkohole - podstawowe jak Blue Moon czy Heineken za darmo i lepsze za dopłatą. Nam tam Blue Moon w zupełności wystarczy więc sobie wygodnie siedzieliśmy, piliśmy piwko i nadrabialiśmy zaległości z blogiem. Nawet nam nie przeszkadzało, że samolot mieliśmy opóźniony o 45 minut.

Biznes klasa czy pierwsza klasa są rzeczywiście warte dopłaty. Niestety nadal jest średnio dla nas osiągalne. Zawsze pojawia się pytanie. Czy chcemy podróżować więcej czy wygodniej. Zawsze wtedy pada odpowiedź więcej - i kończymy w klasie ekonomicznej. Jednak coraz częściej jak tylko mamy okazję dopłacamy do ekstra miejsca, klasy premium czy w tym przypadku klasy biznes. Miejmy nadzieję, że wygodniejszych lotów będzie coraz więcej. Póki co po nocy spędzonej w samolocie trzeba iść do pracy - dobrze, że trochę się wyspaliśmy w tych wygodnych fotelach.

Read More

2018.07.07 Olympic National Park, WA (dzień 4)

Kolejny dzień w parku Olympic. Były już spacery po dolinach, lasach, plażach. W końcu przyszedł czas zdobyć jakiś szczyt. Na dzisiaj zaplanowałem wyjście na górę Ellinor, 1811 metrów. Może to nie jest wysoka góra, ale warto pamiętać, że dalej jesteśmy na półwyspie i start jest niewiele wyżej niż poziom oceanu. Żeby tam się dostać musieliśmy dwie godziny podjechać samochodem z Port Angels na początek wspinaczki. Ale ten park jest wielki...!!!

Oczywiście ostatnie 30 minut znowu nie miało asfaltu, ale na szczęście nasz samochód do tego już przywykł i pokonał ten odcinek bez problemu.
W Olympic park jest wiele szczytów, ale na bardzo mało z nich prowadzą szlaki. Za wiele nie musisz robić, po prostu iść do góry i znajdywać bezpieczną ścieżkę. Nie wiem dlaczego tak jest, że nie ma szlaków. Powodów pewnie jest wiele. Jeden z nich to zapewne śnieg leżący do lipca, albo i dłużej. Idziesz do góry tam gdzie łatwiej, bezpiczniej, albo ciekawiej. Drugim powodem jest mała ilość ludzi chodząca po górach więc pewnie nie ma sensu robić szlaków. A że jest wolność to i tak każdy pójdzie jak będzie chciał.

Ze względu na dużą popularność szlaku na górę Ellinor trasa na szczyt została wytyczona. Oczywiście można iść dalej, zdobywać kolejne szczyty, ale już bez szlaku i z odpowiednim przygotowaniem. Dojechaliśmy na parking. Jest on malutki, może na 12-15 samochodów, ale na szczęście mieliśmy farta i akurat ktoś wyjeżdżał. Ten ktoś to nie był byle ktoś. Jakaś panienka zbiegła z góry, wsiadła do Forda pick-up F150 i pewnie pojechała do baru. Kawalerowie z NYC, jak szukacie drugiej połowy to proponuję odwiedzić stan Washington.
Zaparkowaliśmy na jej miejscu i ruszyliśmy pod górę.

Od samego początku trasa szła ostro zygzakami pod górę przez las potężnych, wysokich drzew. Stroma, ale nie trudna, bez większych kamieni, czy korzeni drzew. Po około pół godziny doszliśmy do rozgałęzienia na letnią i zimową drogę. Od trzeciego lipca park zalecał wspinanie się letnią, ponieważ pokrywa śnieżna już nie jest taka wielka i nie zagraża lawinami.

Kolejne 30-45 minut też przebiegało łatwymi zygzakami przez las. Potem w końcu zaczęliśmy wychodzić z lasu i naszym oczom ukazał się cudowny widok.

Wiedzieliśmy, że im wyżej wyjdziemy tym widoki będą ładniejsze. Po krótkim odpoczynku wróciliśmy na szlak i kontynuowaliśmy podchodzenie. Mieliśmy późny start, więc zaczęliśmy mijać ludzi, którzy już wracali ze szczytu. Mówili nam, że na górze jest mgła i nic nie widać.

Mówili także, żeby uważać bo pod szczytem jest wielkie stado kozic górskich, około 30 sztuk. One nie są groźne na odległość, ale jak się podejdzie za blisko to mogą czuć się zagrożone i ubodzić rogiem. Miejmy nadzieję, że jeszcze tam będą jak wyjdziemy, pomyśleliśmy.

Doszliśmy do dużych płatów śniegu. Nie mieliśmy raków i nie chcieliśmy się ślizgać, więc bokiem po skałach, na krawędzi śniegu udało nam się to obejść i doszliśmy do piargów. 

Szlak prowadzi na przełęcz z której granią wychodzi się na szczyt. Piargi były strome, chyba nawet za strome żeby tak prosto do góry iść.

Pewnie dlatego trasa tutaj została poprowadzona trawersem do góry, w celu uniknięcia obsuwania się kamieni. Na dodatek zostały porobione drewniane stopnie co dodatkowo temu zapobiegało.
Wyszliśmy na przełęcz.

Weszliśmy w mgłę. Ludzie którzy schodzili ze szczytu mówili, że na górze jest jeszcze bardziej gęsta mgła, ale czasami wiatr to wszystko rozwiewa i widoki są super. Niestety po kozicach ani śladu.

Do szczytu mieliśmy jakieś 30 minut. Pomału podnosząc się do góry nasłuchiwaliśmy odgłosu kopyt kozic. Cisza..... Wchodziliśmy w zarośla, ale niestety nic. Widać było ich ślady. Kupy na skałach czy sierść na gałęziach, ale niestety po kozach ani śladu.

Zdobyliśmy Ellinor. Na szczycie było parę osób (niestety nie kozic). Usiedliśmy, posililiśmy się, nawiązaliśmy kontakt z Chimpunkami. Wiatr przeganiał czasami mgłę i naszym oczom ukazywał się przepiękny Olympic Park.

Była taka cisza, tak pięknie, czas szybko leciał, że na szczycie spędziliśmy chyba z 45 minut. Widzieliśmy kozice, ale daleko, zeszły już w dół. Natomiast kolejne zwierzątko nas zabawiało, pan chipmunk.

Biegały po skałach, korzeniach, butach. Widać, że ludzie je karmią, bo podchodzą za blisko do człowieka. Nie wolno tego robić!!! To je zabija!!!

Wystarczy tego leniuchowania, ubraliśmy plecaki i rozpoczęliśmy schodzenie w dół. Na górze po skałach nie było wytyczonego szlaku, więc udało nam się oczywiście pobłądzić we mgle.

Dobrze, że mamy GPS to nas wyprowadził na trasę jaką wychodziliśmy do góry. Pod szczytem jest wiele ścieżek wydeptanych przez zwierzęta, więc o pomyłkę łatwo, zwłaszcza, że nie ma namalowanego szlaku. Wróciliśmy na trasę i prawie zbiegając w dół wyszliśmy z mgły.

Dotarliśmy do śniegu, tym razem nie szliśmy skałami, tylko kontrolowanym ześlizgiem w błyskawicznym tempie pokonaliśmy ten odcinek.

Potem szybciutko, w pół godziny przez las doszliśmy do parkingu. W kolejne pół godziny samochodem dojechaliśmy do normalnej drogi i cywilizacji. Zmęczeni, ale zadowoleni, zdobyliśmy Ellinor. Dobry szczyt wybrałem, nie za trudny i nie za długi. Szybko się wychodzi z lasu i potem cały czas są piękne widoki. 
Do hotelu w rejonach Seattle dotarliśmy w 2 godziny. Mieszkaliśmy w dup.... Dokładnie, pełna nazwa miasta to Dupont.

Zaraz kolo hotelu jest irlandzki Pub. „Lekko” spragnieni po całym dniu podróży i wspinaczki udaliśmy się tam odpocząć i pożegnać z wakacjami. Jutro już niestety wracamy do za gorącego Nowego Jorku. Zastanawiacie się co to za papki są na tym zdjęciu? Ilonka nie mogła się zdecydować na którą irlandzką potrawę ma ochotę więc wzięła wszystkiego po trochu - ona to lubi papki.

Read More
USA: Northwest Ilona USA: Northwest Ilona

2018.07.06 Olympic National Park, WA (dzień 3)

Park Narodowy Olympic, nigdy jakoś nie kojarzył nam się z wysokimi górkami. Bardziej myśleliśmy o nim jako o parku pełnym lasów. Dlatego nie był on wysoko na naszej liście. Wszystko się zmieniło po naszej ostatniej wizycie w Seattle, gdzie to z tarasu widokowego na Needle Tower zobaczyliśmy przepiękne pasmo górskie i zapytaliśmy się sami siebie co to za górki. Okazało się, że to przepiękny park Olympic.

Przepiękne góry i doliny mieliśmy możliwość podziwiać wczoraj. Dziś jednak przyszedł czas na przekonanie się jak to jest z tymi lasami. No więc lasy są i to przepiękne i deszczowe. Dolina rzeki Hoh jest podobno jednym z piękniejszych wilgotnych lasów strefy umiarkowanej.

Dolina Hoh powstała wieki temu przez lodowce. Nadal dolina należy do najwyższej góry w tym rejonie - Góry Olympus. Do dziś na Olympus znajdują się lodowce. Tłumaczy to dlaczego rzeka Hoh jest bardzo czysta i ma specyficzny kolor niebieski, płyną w niej wody polodowcowe.

My jednak przyjechaliśmy tu podziwiać deszczowe lasy. Jest to jeden z największych lasów tego typu w Stanach. Lasy deszczowe powstają tylko w rejonach gdzie klimat jest bardzo wilgotny, gdzie zimy są dość słabe i mało mroźne, jest duża ilość opadów a co z tym idzie jest dużo mgieł. Taki klimat można właśnie znaleźć w dolinie Hoh.

Droga do Hoh z Port Angels zajmuje 2h ale przy ładnych widokach, nawet nie zorientowaliśmy się kiedy ten czas minął. Dojeżdżając do Parku przeraziła nas ilość samochodów, a co za tym idzie ludzi. Jak się potem okazało, bardzo dużo tych ludzi spała w górach.

W dolinie Hoh można zrobić trzy szlaki. Pierwszy Hall of Mosses Trail jest bardzo prosty i zajmuje ok. 1h. Nam chyba nawet tyle nie zajął pomimo, że co pięć minut stawaliśmy pstryknąć jakieś zdjęcie czy nagrać film.

Dobrze, że zrobiliśmy ten szlak rano bo nie chcę wiedzieć ile potem jest ludzi. Nie przeraźcie się jednak ilością ludzi. Ten szlak jest zbyt piękny, żeby go nie zrobić. Po szybkim rozruszaniu mięśni na szlaku Hall of Mosses Trail, przeszliśmy dalej na szlak Hoh Valley Trail.

Szlak ten idzie do kempingu a potem jeszcze dalej aż pod lodowiec Olympusa. Potem możesz iść dalej ale tam już nie ma szlaków więc wszystko w twoich rękach. My plan mieliśmy dojść do wodospadu, zrobić sobie przerwę i wrócić. Plan super i nawet udało nam się go wykonać.

Pełni energii z samego poranka ruszyliśmy w górę. Szlak nadal łatwy ale już lekko wspinał się do góry. Nadal lataliśmy z aparatami, kamerami i nagrywaliśmy przepiękne drzewa i mchy. Zwróćcie uwagę na mech jaki “kapie” z gałęzi drzew. Całe drzewa są tym pokryte. Jest on inny niż mech, który znamy z Polski ale nadal historia jego powstania jest taka sama - dużo wilgoci i ciepła.
I tak sobie podziwiamy ten piękny las aż tu nagle mam “facetime” z kolejnym zwierzakiem.

Dokładnie, tak dobrze widzicie. Nie kto inny jak sam niedźwiadek. Stał sobie przy szlaku i zajadał się jakimiś owocami leśnymi. Oczywiście jak go zobaczyłam to krzyknęłam i wycofałam się ale misiek miał mnie totalnie w nosie. Odskoczył tylko pięć centymetrów i dalej wcinał owoce. No wyglądało to słodko ale jednak dystans mój do misia nie był wystarczająco duży, żebym zapomniała o strachu i zaczęła pstrykać zdjęcia. Darek za to jako najlepszy strażnik parku wyciągnął kamerę i nagrywał. Ci co mnie znają to wiedzą, że miś nie należy do moich ulubionych zwierzątek. Dlatego myślę, że limit misiów na ten rok się wyczerpał. Dobrze, że ten był bardziej zainteresowany krzakami niż nami. Ze zwierzętami nigdy nie wiadomo co im strzeli do głowy i kiedy postanowią zainteresować się twoim plecakiem. Mam nadzieję, że za dwa tygodnie w Adirondack, żadnego misia już nie zobaczymy.

My po krótkim dylemacie, co robimy z misiem, ruszyliśmy dalej. Około 0.9 mili od parkingu jest odgałęzienie i można się przejść nad rzekę. My to zrobiliśmy w drodze powrotnej. Tak naprawdę w tym miejscu można zakończyć spacerek. My jednak skuszeni wizją wodospadu podreptaliśmy dalej do przodu. Mijaliśmy kolejne grupy ludzi, którzy właśnie wracali do samochodów po paru nocach spędzonych w tym lesie...

Na trasie spotkać można wszystkich. I przygotowanych górołazów z dużymi plecakami, i rodziców z małymi dziećmi które dzielnie maszerują do przodu. No i oczywiście turystów w klapkach. Ale takie już jest życie - na każdym szlaku znajdą się Ci najmniej doświadczeni. Ilość ludzi zwiększała się z każdą minutą więc przyspieszyliśmy i dotarliśmy do wodospadu.

Wodospad troszkę nas rozczarował. Po wielkości rzeki spodziewaliśmy się, że wodospad będzie duży i piękny...był tylko ładny. Niestety wodospad nie był na głównej rzece tylko na jakimś dopływie. Tradycyjne zdjęcie jednak musi być i można zawracać. Tak też zrobiliśmy. Z powrotem to już prawie biegliśmy, rozglądając się tylko za misiem. Misia nie widzieliśmy i zwątpiliśmy, że nadal tam jest - przecież w tym czasie już pewnie zjadł wszystkie owoce z krzewów i poszedł dalej. My też chcieliśmy coś zjeść więc zrobiliśmy sobie przerwę na orzeszki i piwko nad rzeką.

Po lasach tropikalnych przyszedł czas na plaże. Tak dobrze czytacie - znów na plaże. Jak z zasady nie jesteśmy szaleni na punkcie plaż tak w tym roku spędzamy na nich trochę czasu. Fakt faktem, plaż piaszczystych w upalne dni nadal nie lubimy ale już takie dzikie, skaliste gdzie trzeba ubrać kurtkę bo wieje to już inna bajka. Park Olympic znajduje się w lądzie ale ma też część ziemi nad oceanem. Pomimo, że nadal jest to część parku to nikt tam nie sprawdza biletów i można wjechać za darmo. Większej różnicy nam to nie robi bo bilet wstępu do parku i tak kupuje się na 7 dni.

Ruby beach - była naszym pierwszym punktem widokowym. Niestety leży ona blisko lasów deszczowych, więc deszcz jest tam prawie zawsze. No w końcu sama nazwa tak mówi. Na szczęście deszcze są tu przelotne i nawet udało nam się największą ulewę przeczekać w aucie. Nadal ubrani w kurtki przeciwdeszczowe ruszyliśmy na dół. Plaża ma dwie unikatowe rzeczy. Kłody drewna wyrzucone na plaże i niezwykłe formacje skalne wystające z wody.

Naprawdę skały robią za atrakcję i każdy chce między nimi pochodzić. Na pewno jest to ciekawe urozmaicenie zwykłej piaskowej plaży. Skały są ogromne większe od mnie czy Darka..

Drugą rzeczą, często spotykaną na plażach są kłody drzew. Ocean wyrzuca uschnięte drzewa które wcześniej do oceanu zniosła rwąca rzeka z gór. Niesamowite jak dużo a przede wszystkim jak duże te drzewa są.

Plaża Rialto - nasz kolejny przystanek - jest kolejnym dowodem jaką siłę ma ocean. Tam drzew było jeszcze więcej. Niestety myśmy tylko widzieli duże fale ale niestety żadne drzewo przy nas nie zostało wyrzucone na brzeg. Ale efekt pracy który już widzieliśmy robił niesamowite wrażenie - tak, tak….znów byliśmy w szoku!

Niedaleko Rialto Beach są Plaża 1, Plaża 2, Plaża 3 - tych już nie nazywają tylko po prostu numerują. Może mają nadzieję, że dzięki temu turyści tam nie pojadą bo nawa ich nie przyciągnie….nazwa może nie ale ilość samochodów na parkingu daje do myślenia.

Zaparkowaliśmy przy plaży numer dwa i podążyliśmy za innymi. Było już dość późno - po 7 wieczorem ale my odważnie poszliśmy przed siebie. Tablica mówiła, że do plaży mamy 0.7 mili czyli 15 minut i powinniśmy dojść do plaży. Trasa na plażę wiedzie przez las. Troszkę do góry, żeby potem zejść stromo w dół. Wyszliśmy na plaże i zgadniejcie co…..zobaczyliśmy kłody drewna. Kłody blokowały wejście na plażę, ale to tylko takie pozory….warto przejść przez kłody żeby zobaczyć to co się dzieje na tej plaży…

A co się dzieje? Kemping - tam aż roiło się od namiotów. Sami widzieliśmy ludzi którzy dochodzili z plecakami i namiotami. Widać, że na tej plaży można normalnie biwakować a obudzić się w takim miejscu jest bezcenne…. Dziś co prawda troszkę padało więc może nie była to najlepsza noc na spędzenie pod gołym niebem ale widać, że ludziom to nie przeszkadzało i nadal postanowili posiedzieć do wschodu słońca, oczywiście przy ogniskach, w końcu drzewa trochę tam mają....to nic, że mokrego....oni dadzą radę.

My jednak doszliśmy do wniosku, że wolimy nasz ciepły domek Babi Jagi (jak to Darek nazywał) i zakończyliśmy dzień przy pizzy z piwkiem w domku. Jutro kolejny spacerek...ciekawe co tym razem Darek dla nas zaplanował.

Read More

2018.07.05 Olympic National Park, WA (dzień 2)

Park Narodowy Olympic jest dużym parkiem. Ciężko jest go w 4 dni fajnie i dokładnie zwiedzić. Myślę, że potrzebujesz około dwa tygodnie żeby tak w miarę zachłysnąć się jego pięknem. Oczywiście są ludzie co w ciągu jednego dnia „zwiedzą” park. Wysiądą z samochodu, pstrykną zdjęcie, wystawią na FB czy Instagram i jadą dalej. 

Osobiście widzieliśmy wielu takich. Ci sami ludzie w ciągu dnia potrafią „zwiedzić” takie parki jak Grand Canyon, Dead Valley czy Zion. Czy aby na pewno zwiedzisz? Czy poczujesz park we własnych nogach czy zmysłach?

Kiedyś też taki byłem. Potrafiłem w ciągu tygodnia odwiedzić (nie mylić ze słowem „zwiedzić”) 7 parków. Myślałem, że jak się zatrzymam na parkingu, wysiądę z samochodu, przejdę się kawałek, zrobię zdjęcie, kupię pamiątkę to park mam zaliczony. Ale byłem w błędzie...!!!
Parki są tak stworzone, żeby jak najmniej cywilizacja je zniszczyła. Chcą zachować swój pierwotny stan dla wielu pokoleń. Nie ma w nich wielu dróg, kolejek czy innych cywilizacyjnych udogodnień do przemieszczania ludności. Trzeba dobrze zasznurować buty, ubrać plecak i ruszyć przed siebie.

Dzisiejszy dzień właśnie taki był. Wstaliśmy wcześnie rano, zjedliśmy śniadanie, wsiedliśmy w samochód i ruszyliśmy w stronę parku Olympic. Na ten wyjazd zaplanowałem cztery wędrówki. Dzisiejsza była długa i miała 16 kilometrów.

Niestety nie mamy ze sobą namiotu, ani sprzętu na biwakowanie pod gołym niebem, więc nasz samochód musiał dojechać jak najdalej da się żeby zapuścić się w ciekawe rejony parku. Na szczęście znaleźliśmy drogę co nam na to pozwoliła. Nie była to łatwa droga, trochę stromych odcinków, czasami trochę błota z topniejących śniegów, trochę przepaści, ale samochód się dzielnie spisał i dojechaliśmy do końca.

Zostawiliśmy samochód, zapakowaliśmy plecaki, odpowiednio się ubraliśmy i ruszyliśmy przed siebie w kierunku Grand Valley. O dziwo przed wejściem na trasę nie było strażnika parku tylko chipmunk siedział sobie na skale i nas bacznie obserwował. Ja myślę, że nas sprawdzał czy jesteśmy odpowiednio przygotowani, czyli czy mamy odpowiednią ilość orzeszków.

Nie powiedziałem najważniejszego. Dzisiaj chodzimy po górach jak po kanionach. Czyli startujemy wysoko, schodzimy w doliny i potem ponownie wychodzimy na górę do samochodu. Drogą wyjechaliśmy na przełęcz Obstruction Point z której ruszyliśmy w dół do jeziora Moose.

Większość ludzi schodzi i wychodzi głównym szlakiem Lillian. Nam to się oczywiście nie podobało, bo nie chcieliśmy iść tym samym szlakiem dwa razy. Znaleźliśmy inną trasę do schodzenia, Badger Valley Way trail. Mało uczęszczana ścieżka, która schodziła w dół inną doliną.

Szybko przekonaliśmy się dlaczego prawie nikt tędy nie szedł. Nie dość, że szlak był o wiele dłuższy to i znacznie stromszy. Na górze musieliśmy przechodzić strome płaty śniegu, a niżej piargowe ściany usuwały nam się spod butów.

Pomalutku, ostrożnie pokonaliśmy górne odcinki i weszliśmy w przepiękną dolinę borsuczą. Dolina wzięła nazwę od dużej ilości tej zwierzyny zamieszkującej ją. Myśmy żadnego nie widzieli, pewnie o tej porze są mało aktywne. Tylko świstaki ciągle biegały i chowały się do dziur w ziemi.

Oczywiście już z godzinę nie widzieliśmy żadnego człowieka, a taką dolinkę uwielbiają misie. Ciepło, bez wiatru, dużo trawy, krzewów.... Posuwaliśmy się dalej w głąb doliny często pogwizdując albo klaszcząc w celu wypłoszenia dużej zwierzyny.

Po jakimś czasie weszliśmy w głęboki las, który nam towarzyszył do samego dołu. Po drodze oczywiście było parę strumyków nad którymi wisiały prymitywne mostki (czytaj: długa bala drzewa).

Przejście niektórymi nie należało do łatwych, zwłaszcza, że to się wszystko ruszało. Po zaliczeniu ostatniego myśleliśmy, że najgorsze mamy za sobą. Ale byliśmy w błędzie. Żeby dojść do głównego szlaku i później do jeziora musieliśmy stromo podejść do góry. Szlak był stromy, ale łatwy, często miał zrobione stopnie z korzeni, albo kamieni.

Najgorsze co było to upał. Było same południe, a myśmy wspinali się nasłonecznionym zboczem. Oczywiście komary jak nas tylko zobaczyły, to atakowały nas z każdej strony. Co dopiero ukłucia z Nowej Szkocji zniknęły, a zaczęły pojawiać się nowe znad drugiego oceanu. Nie dało się ubrać żadnej bluzy, bo było za gorąco in zero wiatru. Czasami jak walnąłem ręką w nogę, do dwa albo trzy naraz zabijałem.

Po około godzinie doszliśmy do połączenia szlaków. Tutaj już było więcej ludzi, chłodniej i znacznie mniej komarów.

Po kolejnych 15 minutach znaleźliśmy się nad jeziorem Moose. Cudownie położone jezioro otoczone ośnieżonymi górami.

Było tam tak pięknie, że siedzieliśmy sobie chyba ze dwie godziny. Chłodno, lekki wiaterek, a przede wszystkim brak komarów. Wyłożyliśmy się na brzegu, wsadziliśmy nogi do lodowatej wody, otworzyli piweczko i byliśmy w raju.

Nie chciało nam się wracać na górę. Wymyślaliśmy wiele powodów żeby jak najdłużej tu zostać. Jednym z nich była budowa nowego koryta strumyka. Nawet nam to wyszło i strumyk zmienił swój bieg i zaczął wpływać do jeziora w innym miejscu.

 Dobra, koniec tych zabaw, trzeba wziąć się do roboty. Przed nami jeszcze wiele kilometrów wspinaczki. Wiedzieliśmy, że teren będzie łatwiejszy, więc spokojnie bez zbędnego przyspieszenia powoli rozpoczęliśmy podchodzenie do góry.

Tak jak myśleliśmy, trasa była łatwa i dobrze przygotowana. Po około 45 minutach wyszliśmy z lasu i znowu widoki zaczęły zapierać dech w piersiach.

Po kolejnej pół godzinie wyszliśmy na grań i mogliśmy oglądać drugą część parku z jej najwyższym szczytem Mt. Olympus. Góra ta ma wysokość 2429m i należy do trudnych i technicznych.

Może nie jest wysoka, ale ogromna ilość śniegu, wielkie szczeliny w lodowcach i strome skalne odcinki z klasą 5+ powodują, że procent ludzi który zdobywa szczyt nie jest wysoki.

Idąc tak granią, widząc już nas samochód myśleliśmy, że już się nam nic ciekawego nie przydarzy. Góry nas znowu zaskoczyły i wysłały łosia. Zwierze szło sobie szlakiem i nas bacznie obserwowało.

Podeszło na bliską odległość, popatrzyło i zeszło na bok. Ilonka miała aparat pod ręką więc udało jej się uchwycić ten moment.

Wróciliśmy do samochodu, przebraliśmy się i ruszyliśmy w powrotną drogę. Droga off-road nie była łatwa, ale głód nas gonił, więc w miarę szybko zjechaliśmy do Port Angels i poszliśmy na zasłużoną kolację.

 Ilonka znalazła dobrą restaurację Michaels Seafood and Steakhouse, gdzie pyszne jedzenie z odpowiednio dobranym winkiem zaspokoiło nasze pragnienia. Hamburger z Kobe beef i wino z Chateauneuf-du-Pape trafiło w dziesiątkę.

Read More

2018.07.04 Olympic National Park, WA (dzień 1)

Jest 6 rano, my już po odprawie na JFK. Za chwilę mamy się pakować do samolotu. Tak sobie siedzę na lotnisku, czekam aż nas zawołają i tak sobie myślę, że im częściej latasz tym prawdopodobieństwo, że coś nie pójdzie z planem automatycznie też wzrasta. Do tego jak się dołoży loty w jedne z największych amerykańskich świąt, takie jak Dzień Niepodległości, Dziękczynienia czy Boże Narodzenie raczej masz gwarantowane, że coś nie pójdzie z planem.

Dwa lata temu wykorzystując dni wolne w okolicach 4 lipca postanowiliśmy polecieć do Seattle. Lot w tamtą stronę był opóźniony o 6 godzin, a powrotny był odwołany.
Rok później było znacznie ciekawiej. Ze względu na potężne burze jakie panowały nad środkowymi stanami żadne samoloty nie mogły lecieć na zachód. Nasz lot został odwołany, a my po spędzeniu 5 godzin w samolocie na pasie startowym wróciliśmy do domu. Nie ma tego złego co by na dobre nie wyszło i spędziliśmy Dzień Niepodległości w gronie rodzinnym oglądając słynne nowojorskie sztuczne ognie zamiast zwiedzać stan Oregon.

Ile razy można dawać szanse linią lotniczym? Do trzech razy sztuka, nie? Wyznając tą zasadę znowu 4 lipca jesteśmy na lotnisku. Zgadnijcie gdzie lecimy? Na pewno nie zgadniecie..!!! 
Lecimy do Seattle. Znowu? Tak, znowu. Dlaczego? Bo tam po prostu jest pięknie. Miasto jak miasto ma swój urok, ale stan Washington jest cudowny. Moim zdaniem jest to chyba jeden z piękniejszych stanów jakie widziałem, a byłem już w „paru”. Mam nadzieję, że kiedyś nastaną piękne dni i sobie zamieszkamy w tym raju na stałe. 
A co z Alaską? Przecież też jest piękna. Zgadza się, Alaska też jest cudownym stanem, ale jakoś wszędzie z niego jest daleko, a my lubimy zwiedzać świat. 

Co takiego jest pięknego w tym stanie, że tam ciągle latamy? Dla ludzi, którzy kochają góry, lubią spędzać czas na łonie natury jest to raj. Wiele parków narodowych, łańcuchów górskich, wulkanów pokrytych lodowcami, resortów narciarskich, skaliste wybrzeże oceaniczne..... chyba nie muszę dalej wymieniać.
Jak by tego było mało, to stan Washington graniczy z British Columbią, a tam to już wszystkiego jest bez limitu!
W sumie Washington jest wielkości 2/3 Polski, więc się nie nudzimy i ciągle coś nowego zwiedzamy.
Warto dodać, że ilość śniegu jaka tu spada też jest rekordowa. W marcu przekonaliśmy się o tym na własnej skórze. Hej narciarze, pakować nartki i w drogę....

Tym razem nie lecimy tutaj na narty. Będziemy zwiedzać Park Narodowy Olympic. Park ten znajduje się na półwyspie w północno-zachodniej części stanu. Słynie z dzikiego, skalistego wybrzeża, gór pokrytych lodowcami, dzikiej zwierzyny, wielkich drzew w lesie tropikalnym, a także z niezliczonej ilości szlaków górskich.

Do trzech razy sztuka i się udało. Alaska Airlines tym razem nas nie zawiodła i o czasie wylądowaliśmy w Seattle. Odebraliśmy samochód, podjechaliśmy do dobrze nam już znanej restauracji na śniadanie. Niestety tym razem się nam nie udało. Jest 4 lipca i oni są zamknięci. Szkoda, bo naprawdę mają pyszne jedzenie. Ilonka wyszukała inną lokalną knajpkę, ale też niestety była zamknięta. Oni tu chyba wszyscy świętują Dzień Niepodległości.

Przypuszczając, że wszystkie lokalne knajpki będą zamknięte pojechaliśmy do sieciówki. I tak wylądowaliśmy w Applebee's. Nie byliśmy w tej knajpie chyba lata. Jedzenie było nawet dobre, a piwo uzupełniło brak napojów w organizmie po locie samolotem.
W drodze do parku jeszcze zatrzymaliśmy się w sklepie sportowym REI, aby kupić coś na ewentualne spotkanie z dużymi mieszkańcami parku. Misie i Pumy też lubią ten park. Gaz pieprzowy mamy w NY, ale nie można gą wziąć do samolotu, więc musieliśmy nabyć nowy.

Zaopatrzeni we wszystko pojechaliśmy do parku. Niestety nie śpimy w środku parku, bo już miejsc na kempingach nie ma, a innych opcji noclegów tam nie ma. Żeby dostać wolne pole namiotowe w sezonie, to tak z pół roku wcześniej trzeba rezerwować. Na szczęście obok parku jest miasteczko Port Angels i tam wynajęliśmy mały domek. ​

Mimo, że byliśmy zmęczeni i niewyspani to i tak jeszcze dzisiaj podjechaliśmy na chwilę do parku. W lecie ciemno robi się tutaj dopiero o 22, więc trzeba było to jakoś wykorzystać. W 45 minut wyjechaliśmy samochodem na Huricane Ridge i poszliśmy na spacer. 

Niestety ten park ma też i wady. Ciągle tutaj pada. W zimie fajnie, bo jest dużo śniegu dla narciarzy, natomiast w lato chmury i mgła często zasłaniają widoki. 

Wiedząc o tym wyposażyliśmy się w odpowiednie ubranka i pochodziliśmy sobie po Gubałówce. Po czym? Zapyta czytelnik. Ano po Gubałówce odpowie wam Ilonka. 

Idąc tak ścieżką, Ilonka nagle mówi: „Ale tu piknie, jok na Gubałówce. Ino tyn Baca Darek no nic nie pozwolo. Nawet łobrozków pstrykać zabronio....”
Rzeczywiście widok ze szlaku był podobny jak by się patrzyło z Gubałówki na Tatry. 

Parę miesięcy temu byliśmy w Kanadzie w BC na nartach i przybysze z Polski znaleźli tam Kasprowy, więc Ilonka tutaj znalazła Gubałówkę. Ale ten świat mały.

Po około dwóch godzinach wróciliśmy do samochodu i zjechaliśmy na dół, do Port Angels. Po drodze pożegnały nas sarenki i obiecały, że jutro większym stadem będą na nas czekać. Wróciliśmy do domu i padliśmy do łóżek. Jednak nie można było szybko usnąć bo był 4 lipca i wszędzie strzelali sztucznymi ogniami. Przynajmniej miałem czas napisać bloga. 
W Stanie Washington sztuczne ognie są legalne, więc na 4 lipca każdy je ma i sobie po prostu strzela. W ogóle ten stan jest jakiś liberalny na maksa. Jako jeden z pierwszych wprowadził legalną Marihuanę, małżeństwa tej samej płci, aborcje. Na dodatek jako jeden z niewielu stanów nie zabiera podatków stanowych z wypłat. 
Jest północ, przestali strzelać, idę spać. Jutro nas czeka duży i długi dzień. 
Dobranoc. 

Read More
USA: Northwest Ilona USA: Northwest Ilona

2018.03.11 Seattle, WA (dzień 9)

This is the end – ostatni dzień naszych wakacji. Wspomnienia są niesamowite i na pewno będą nam towarzyszyć jeszcze przez długie miesiące i lata. Ostatni dzień wakacji spędziliśmy w Seattle. Moim ulubionym mieście. ​W Seattle byłam już dwa razy trochę służbowo, trochę turystycznie. Oba wyjazdy pozwoliły mi poznać Seattle i trochę pozwiedzać. Dlatego łatwo było mi się poruszać po mieście tym razem.

Seattle nie jest dużym miastem i jak się człowiek uprze to może na nogach przejść z jednego krańca na drugi. W mieście są autobusy, kolejka łącząca dwie części miasta ale metra nie ma. W Seattle jest dużo mega firm i tak swoje siedziby tam ma Amazon, Google, Microsoft, etc. Większość tych firm buduje tu swoje siedziby aby płacić mniejsze podatki. Biurowce jednak w większości usytuowane są na obrzeżach miasta i nie widać tego tłumu tak bardzo w mieście. Oczywiście w mieście też są biurowce ale nie jest to Manhattan gdzie biurowiec powstaje na biurowcu.

Zwiedzanie Seattle zazwyczaj zaczyna się od Pike Place Market albo od wieży, Space Needle. Pike Place Market znajduje się na tak zwanym Waterfront czyli wybrzeżu. Dla mnie ta część miasta powinna się nazywać centrum – to właśnie koło wybrzeża jest najwięcej restauracji, biurowców, sklepów, hoteli i czego tylko sobie człowiek zapragnie.

Seattle center jest jednak tam gdzie znajduje się wieża. Między wieżą a Pike's place można się przemieszczać kolejką Monorail. Bardzo fajna sprawa. W parę minut jest się już w drugiej części miasta. Kolejka ma tylko dwa przystanki: Seattle Center i Seatle Westlake Center.

Nasz hotel jest blisko Seattle Center wiec zaczęliśmy zwiedzanie od wieży. Aktualnie (niestety) wieża jest w remoncie. Wiedzieliśmy, że jest w remoncie jak kupowaliśmy bilety ale mieliśmy nadzieję, że źle nie będzie. Jak się rano przebudziliśmy i zobaczyliśmy wieżę z okna w pokoju to się troszkę przestraszyliśmy – wyglądało, że wszystko jest w remoncie. Ale jak to bywa, nie można mieć zdania dopóki się nie zobaczy czy przeżyje. Tak więc po hotelowym śniadaniu ruszyliśmy na wieżę. Była piękna wiosenna pogoda. Aż chciało się ściągać kurtki – i kto to mówi, że w Seattle ciągle pada. Tak naprawdę w Seattle pada mniej niż np. w Nowym Orleanie.

Wieża Space Needle została wybudowana w 1962. Kiedyś była najwyższą budowlą na zachód od rzeki Mississippi. Ma ona 160 m (520 ft) wysokości. Aktualnie cześć tarasu widokowego jest w remoncie ale i tak nie żałujemy, że wyjchaliśmy na górę.

Mogliśmy podglądnąć jak panowie pracują na zewnątrz na takich wysokościach. Widok nadal był dość dobry a część tarasu jest otwarta więc tym lepszy ma się widok. Remont wieży przewiduje przede wszystkim zainstalowanie szklanych podłóg. Na wieżę opłaca się wyjechać tylko jak jest piękna pogoda, duża widoczność i jest dzień. Zazwyczaj wolę wyjeżdżać na wieże nocą i podziwiać oświetlone miasto z góry. Natomiast Seattle i Toronto są wyjątkami jak do tej pory. Toronto ze względu na jezioro a Seattle oczywiście ze względu na góry.

Seatlle otoczone jest pięknymi górami. W okolicy ma Olympic National Park, North Cascades National Park, Baker Mountain no i oczywiście najważniejszy Mt. Rainer. Mt. Rainer nie jest najwyższą górą w Stanach (nawet jak pominie się Alaskę) ale jest jedną z najtrudniejszych. Sama góra to wulkan pokryty lodowcem. Tak więc aby się na nią wspiąć trzeba mieć nie tylko dobrą kondycję ale przede wszystkim duże umiejętności wspinania się po lodzie i doświadczenie z dużymi górami. Dużo himalaistów, wybierających się w wysokie góry, wybiera właśnie Rainer jako szczyt treningowy. Jak tu masz problemy to wybij sobie z głowy Himalaje. Góra jest trudna ze względu na strome lodowce, małą ilość szlaków i duże wiatry.

Po wieży przyszedł czas na Chihuly, czyli na wystawę rzeźb ze szkła. Dale Chihuly urodził się w niedaleko Seattle dlatego pewnie największa wystawa jego prac znajduje się w właśnie tu. Myśmy jego pracę widzieli w Kentucky w destylarni Maker's Mark. Podobno jego prace wystawiane są też w ogrodzie botanicznym w NY. Zdecydowanie polecam wszystkim odwiedzenie tych wystaw jak tylko mają okazję.

 Rzeźby Chihuly są wykonane tylko ze szkła, bawi się on światłem, kolorem ale materiał podstawowy pozostaje zawsze szkłem. Wiele jego prac związanych jest z ogrodem, kwiatami czy jak to szeryf powiedział, robakami. Część eksponatów jest w głównym pomieszczeniu ale część jest fajnie skomponowana z ogrodem i pozostaje na zewnątrz miesiącami.

Było pięknie ale się skończyło. Za dużo czasu już nie mieliśmy ale wystarczająco, żeby odwiedzić ostatni obowiązkowy punk w Seattle, Pike's Place. Jak już pisałam wyżej, można się tam przejechać kolejką Monorail. Pike's place jest placem targowym który ma masę świeżego jedzenia, pełno restauracji oferujących różne smakołyki z różnych zakątków świata, ma też początki – którym nie mogliśmy się oprzeć, i pierwszy lokal Starbucks który odpuściliśmy ze względu na duże kolejki. Zresztą słyszałam kiedyś, że ten Starbucks przy Pike's place nie do końca jest pierwszy, on po prostu jest najbardziej turystyczny.

Czas mijał szybko bo przyjemnie więc niestety musieliśmy się wrócić do hotelu i pognać w kierunku lotniska. Na lotnisku wszystko sprawnie poszło. W drodze powrotnej zafundowaliśmy sobie Delta Comfort więc mieliśmy troszkę wygodniej niż tył samolotu a do tego drinki i jedzenie też podawali. Zdecydowanie warto dopłacać do lepszej klasy gdy tylko ma się okazję. Zwłaszcza na 6h lotach na których chcesz odpocząć po intensywnych wakacjach.

Read More
USA: Northwest Darek USA: Northwest Darek

2016.07.04 Mt. Baker, WA

Samolot, redeye mamy dopiero o 10 wieczorem (mamy przynajmniej taką nadzieję), więc cały dzień chcieliśmy wykorzystać na zwiedzanie tego pięknego stanu. Pogoda nie zapowiadała się na najlepszą, ale my jak zwykle chcieliśmy jak najwięcej zobaczyć. Godzinę na północ od naszego hotelu rozpoczyna się droga 542, którą można wyjechać na wysokość ponad 5,000 stóp.

Przepiękna, zawiła droga ciągnie się przez ponad 40 mil od poziomu Oceanu Spokojnego i kończy się na zboczach czynnego wulkanu Mt. Baker (10,781 stóp). Większość drogi prowadzi przez wilgotne lasy (rainforest), gdzie flora jest tak zielona i bujna, że często musieliśmy się zatrzymywać, podziwiać i oddychać tym jakże innym i nasyconym wilgotnością powietrzem. Oczywiście jak to w tym klimacie, padał deszcz, ale to tylko dodawało uroku otaczającemu nas lasowi.

Jeden z przystanków zrobiliśmy w rejonach wodospadów Nooksack. Mieliśmy szczęście i dzięki dalej topniejącym śniegom wysoko w górach, woda w North Fork Nooksack River była duża i rwąca. Minusem tego był wielki huk jaki ta spadająca woda powodowała, ale tego przecież na zdjęciach nie widać ani nie słychać. ​

​Po jakieś kolejnej godzinie wyjechaliśmy z lasu, ale niestety wjechaliśmy w chmury, więc widoków dalej nie było.

​W jakim byliśmy szoku (a zwłaszcza ja) jak pod koniec drogi zaczął się pojawiać śnieg, a na końcu było go już wiele metrów. Przecież to jest lipiec a nie marzec...!

W tych rejonach znajduje się też resort narciarski, Mt. Baker ski area. Resort, jak to resort na zachodzie, duże obszary, jazda ponad lasami.... Czym się wyróżnia? Ilością śniegu. Jest rekordzistą na świecie! Średnia ilość opadów śniegu w zimie to 640 inches (16 metrów). Rekord padł w 1998-99, spadło 1140 inchy (29 metrów) tego białego złota. Ale to musiało fajnie wyglądać. Szkoda, że mnie tu wtedy nie było. Jazda w takiej ilości śniegu musi być ciekawa. Teraz jest lipiec, a śniegu jest dalej mnóstwo.​

​Mieliśmy plany ubrać raki i trochę pochodzić po zboczach Mt. Baker. Niestety chmury i deszcz wybiły nam to z głowy. Trochę było to niebezpieczne. A szkoda, bo teren i widoki są ponoć oszałamiające. Mt. Baker, jak i cały park bardzo nam się spodobał i planujemy tu często wracać. Może nawet bardziej się przygotować i wyjść na szczyt, na który się idzie tylko dwa dni. Ludzie mówią, że zanim będziesz się wspinał na Mt. Rainer (14,410 stóp), to powinieneś się sprawdzić na Mt. Baker. Jeśli tu dasz radę, to masz szanse na Rainer'a. Mt. Rainer jest to wulkan, a zarazem najwyższa góra w stanie Washington. Dużo lodowców, idzie się parę dni, przewodnik i zezwolenie wymagane.
Pochodziliśmy trochę w klapkach wokół parkingu, ale deszcz szybko nas wygonił do samochodu.

Miejmy nadzieję, że następnym razem jak tu przyjedziemy będzie lepsza pogoda. Zjechaliśmy parę tysięcy stóp w dół, gdzie w przepięknym wilgotnym lesie strefy umiarkowanej zrobiliśmy sobie piknik. ​

​Dostaliśmy informacje, że nasz samolot jest o godzinę opóźniony. Trochę nas to zdenerwowało, ale z drugiej strony mieliśmy jeszcze jedną więcej godzinę na zwiedzanie. Postanowiliśmy wracać do Seattle lokalnymi drogami, żeby coś więcej zobaczyć. Pierwsze wrażenie, wszędzie bardzo zielono, widać, że flora potrzebuje dużo deszczu, żeby być bujną. Małe domki, trochę przypominające letniskowe, ludzie w miasteczkach w swoim (zwolnionym) tempie wszystko załatwiają. Jak potrzebują się dostać do sąsiada na skróty na piwo, to mają tylko dwa rodzaje transportu:

​Do Seattle dotarliśmy koło 6 po południu. Byliśmy „trochę” głodni, więc zanim pojechaliśmy na lotnisko oddać samochód, Ilonka wyszukała fajną restaurację na kolację, Elliott's Oyster House. Dwa dni temu jedliśmy przepyszne ostrygi w innej knajpie w Seattle, tak nam zasmakowały, że teraz też mieliśmy na nie wielką ochotę. Oczywiście nie chcieliśmy wracać do tego samego miejsca, więc znaleźliśmy coś nowego. Mieli ponad 20 różnego rodzaju ostryg, były pyszne, ale chyba dwa dni temu, były jeszcze lepsze. Natomiast rybki mieli wyśmienite. Zamówiliśmy Łososia i Halibuta. Obie ryby były łowione w północnym oceanie spokojnym u wybrzeży Alaski, a nie z farm. Ale pychota, lekko wypieczone, rozpływały się w ustach. Polecamy to miejsce dla ludzi co lubią żyjątka z oceanów.

Oddaliśmy samochód na lotnisku, nadaliśmy bagaże i myśleliśmy, że to już koniec przygód jak na ten weekend. Upssss.... pomyliliśmy się! Samolot mieliśmy o 11 wieczorem, tym razem American Airlines. Około 10:30 pani mówi, że lot jest odwołany. Co?!? Każdy tak zareagował. Jak to odwołany, dlaczego, przecież stoi koło rękawa? Pani na te pytania, nie umiała odpowiedzieć.

Wszyscy natychmiast ustawili się w gigantycznej kolejce do zmiany biletu na inny samolot. Wiedzieliśmy, że już dzisiaj niewiele poleci samolotów na wschodnie wybrzeże, a że jest długi weekend to i tak pewnie większość miejsc będzie zarezerwowana. Zamiast stać w tej długiej kolejce i pewnie nic nie wystać, szybko zadzwoniliśmy do American Airlines i przedstawiliśmy jaka jest sytuacja. ​​

​Pan ze spokojnym głosem powiedział, że nam postara się pomóc, ale że już nic do Nowego Jorku dzisiaj nie leci, że są tylko przesiadki. Myśmy się na to zgodzili i zmienił nam lot, który wylatywał za godzinę ze Seattle do Philadelphia, a później za dwie godziny do Newark w NJ. Stamtąd w 45 minut pociągiem można dostać się na Manhattan. Tym oto sposobem, ominęła nas kolejna noc w Seattle.
Udało się, lecimy na wschód. Po wylądowaniu w Philadelphia zjedliśmy śniadanko na lotnisku i udaliśmy się na samolot do Newarku. Upssss.... kolejna przeszkoda, Ilonka już powinna być w pracy, a my jeszcze w Pensylwanii. Dzisiaj miała ważne spotkanie, na którym powinna być, przynajmniej telefonicznie. Akurat o tej porze by była w samolocie. Czyli.... znowu nie leci. Za dwie godziny leci samolot na Queens, na LaGuardie, sprawdziła czy są miejsca i poprosiła o przesunięcie. Ja już zostałem przy moim locie, bo się spieszyłem do pracy.

​Wsiadłem do czegoś malutkiego i wzniosłem się do góry.

Lot trwał tylko 25 minut i wylądowałem prawie w domu. Jeszcze tylko pociągiem 45 minut i już byłem w pracy.
Naprawdę im się bardzo spieszyło, bo jest taka zasada, że dopóki pasażerowie są w samolocie to nie wolno go tankować. Chyba to nie dotyczy długich weekendów, bo tylko jak wylądował to podjechała cysterna i zaczęła lać paliwo. ​

Z reguły staramy się podróżować bez nadawania bagażów. Chyba, że robimy duże hiki i musimy mieć raki i kije, które nie mogą być w podręcznym bagażu. Tym razem mieliśmy taki sprzęt, więc oba plecaki nadaliśmy. Jak w Philadelphi wyszło, że Ilonka leci na Queens, to zmieniliśmy oba bagaże na nią, bo ląduje blisko domu i taksówką łatwo to wszystko zawiezie. Hmmmm....... to by było za piękne. Ja, po wylądowaniu w Newarku sprawdziłem na telefonie, że ja nie posiadam żadnego bagażu, oba ma Ilonka i żaden ze mną tu nie przyleciał. Super, pomyślałem, w końcu im się coś udało. Wyznając zasadę, że nie ufaj nikomu, to poszedłem z ciekawości zobaczyć na taśmę na której wyjeżdżają bagaże. I co widzę? Widzę dwa nasze plecaki jak się ładnie kręcą na taśmie. K....... pomyślałem i głośno powiedziałem. Gdybym tam nie poszedł, to znowu by były problemy z ich odzyskaniem lub z dostarczeniem.
Tak oto, tym sposobem, ja wylądowałem w Newarku, Ilonka na LaGuardii, a oczywiście nasz samochód jest na JFK, bo stamtąd startowałem i tam mieliśmy planowo wylądować. Dzisiaj po pracy pojechałem po niego, przecież jestem wypoczęty po długim weekendzie.
Dziękujemy bardzo Delta i American Airlines za wspaniały „długi” i bezstresowy weekend. Ja rozumiem, że w piątek w NYC był ostrzeżenie przed tornadem, że był to największy dzień w historii Stanów jeśli chodzi o ilość pasażerów na lotniskach. Wiem, że pogoda czasami spłata figle, że samoloty się psują, ja to wszystko rozumiem. Ale że dwie największe amerykańskie linie nie potrafią znaleźć pilota przez ponad 6 godzin, albo, że nie podstawią innego samolotu jak się jakiś zepsuje to chyba coś tu nie jest tak.
Myślę, że bossowie tych korporacji powinni mieć jakieś głębsze przeszkolenie gdzieś w Azji i nauczyć się jak szanować, respektować i nie tracić klientów. Już wielkie ptaki z największego kontynentu lądują na paru lotniskach w Stanach. Wiem, że chcą dalej wejść w amerykański rynek. Ostatnio Delta, AA i United przegrało rozprawę i rząd amerykański zezwolił azjatyckim linią latać więcej po Stanach. Wszyscy wiemy jak to się dalej potoczy..... ✈️✈️✈️ Nowsze, lepsze samoloty, więcej miejsca, super miła obsługa... Jak jeszcze dadzą bagaże za darmo i konkurencyjne ceny biletów to już wszyscy wiemy co się stanie.
Happy 4th of July.......!!!!!

Read More

2016.07.03 North Cascades NP, WA

Dzisiejszy dzień był dniem świstaka. Dlaczego?

​Po wczorajszym dniu z przygodami, dziś nie mieliśmy ochoty na żadne niespodzianki. O 7 rano opuściliśmy nasz hotel i udaliśmy się do odległego o prawie 2h Parku Narodowego North Cascades. Park ten jest najbardziej dziki, odludny, i posiada najstromsze góry w całych Stanach poza Alaską. Po drodze na parking Ilona zapytała się mnie dlaczego ja tu jeszcze nie byłem, przecież tu jest przepięknie a ja w Stanach już trochę mieszkam. Jak to dlaczego? „Po prostu z najlepszymi parkami czekałem na Ciebie”.

​Plan na dzisiejszy dzień, nie był łatwy. Do pokonania mieliśmy 12 mil i musieliśmy się wznieść 4500 ft. do góry, a to tylko, żeby dojść do lodowca Sahale Glacier. A co dalej to czas, warunki i energia pokażą. Parking był dosyć pełny, widać, że wybraliśmy jeden z bardziej popularnych hików w tym rejonie. Szlak na Sahale Arm rozpoczyna się z wysokości 3600 ft i od razu niezliczonymi serpentynami wspina się zalesionym zboczem stromo do góry.

​Od razu zauważyliśmy wielką różnicę we florze, jaka tutaj się znajduje. Drzewa były potężne i wysokie, a ściółka leśna bujna i bardzo zielona. Widać, że w tym klimacie, w lecie słońce długo świeci a także opady są intensywne.

Szlak był stromy ale łatwy. Dobrze, że ktoś wpadł na pomysł i poprowadził szlak serpentynami, co znacznie ułatwiało wspinaczkę. Czasami tylko powywracane drzewa spowalniały nas trochę bo te olbrzymy nie łatwo było pokonać. Na wysokości około 5tys ft. zig-zag'ki i las zaczęły się pomału kończyć a co za tym idzie, pojawiało się więcej śniegu, a widoki zapierały dech w piersiach.

Przewaga tego parku nad parkami w Colorado, Californii i innych stanach jest taka, że góry nie są aż tak wysokie a co za tym idzie nie ma problemu z aklimatyzacją. Natomiast jest to najbardziej wysunięty park, na północ w kontynentalnej części Stanów, więc klimat (lodowce) i ukształtowanie gór przypominają bardziej Alpy czy Alaskę niż parki wysunięte bardziej na południe.

5400 ft. osiągnęliśmy ok. 11:30 rano. Większość ludzi dochodzi tylko do tego miejsca, pewnie dlatego, że dalej ilość śniegu się zwiększa (nawet w lipcu) i szlak staje się typowo górski czyli trudniejszy. Po krótkiej przerwie na uzupełnienie kalorii, rozpoczęliśmy wspinaczkę w kierunku lodowca. Rzeczywiście nachylenie trasy wzrosło a także strome płaty śniegu zmniejszyły naszą prędkość.

Na wysokości ok. 6300 ft. poczuliśmy prawdziwe góry. Wiatr zaczynał nam naprawdę przeszkadzać, czasami musieliśmy się obracać od wiatru, żeby złapać oddech. Kolejnym utrudnieniem stały się świstaki. Zaczęły się pojawiać w takich ilościach, że nie wiedzieliśmy w którą stronę kierować aparat i kamerę. Świstaki były tak oswojone i nie bały się ludzi, że podchodziły prawie pod nasze nogi.

Im wyżej tym niestety wiatr i ilość chmur się zwiększały. My, jako wprawieni górołazy, dopóki było w miarę bezpiecznie szliśmy dalej. Oczywiście, uważając i nie chodząc po bardzo stromych płatach śniegu.

​Około drugiej po południu doszliśmy do base camp. Jest to miejsce do którego dochodzą ludzie, którzy następnego dnia planują zaatakować szczyt Sahale. Od tego momentu zaczyna się lodowiec. Jego początkowa część nie jest trudna, więc mieliśmy plany trochę się na nim „pobawić”. Niestety wiatr i chmury skutecznie wybiły nam ten pomysł z głowy. Chodząc po lodowcu gdzie nie widzi się prawie nic, po pierwsze nie ma sensu, a po drugie jest to bardzo niebezpieczne.

​Stan Washington posiada 450 kilometrów kwadratowych lodowców co oczywiście jest niczym w porównaniu do Alaski, która ma ich 200 razy więcej. Natomiast stan ten jest rekordowy poza Alaską jeśli chodzi o ilość lodowców. Następny jest Wyoming, który to ma ich sześć razy mniej. My poza rakami nie mamy jeszcze sprzętu na lodowce (zamierzamy kupić) więc zajęliśmy się fotografowaniem kozicy.

​Ci co mieli namioty, pochowali się do nich przed wiatrem, natomiast my jak i parę innych osób rozpoczęło schodzenie w dół. Im niżej tym robiło się cieplej, a także wiatr malał. Można było w końcu ściągnąć czapkę i rękawiczki i znowu podziwiać widoki, bo wyszliśmy z chmur. Jak ktoś potrzebuje się schłodzić w lato z upału południa to zapraszamy do Washington. Proszę nie zapomnieć ciepłej czapki i rękawiczek, nam to się bardzo przydało. Jak się pakowaliśmy to Ilonka pokazała mi kalendarz z miesiącem lipiec jak ładowałem czapkę i rękawiczki do plecaka. Natomiast w górach mi dziękowała.

​Po kolejnej godzinie doszliśmy do jeziora gdzie było bezwietrznie, ciepło i wreszcie można było zrobić przerwę, gdzie zmrożone piwo z batonikiem Clif wyśmienicie smakowało.

​Od tego momentu trasa była łatwa, więc szybko ubywała. Spotkaliśmy wiele ludzi, którzy dopiero szli w góry ale widać było po ich sprzęcie, że dzisiaj nie wracają. Najbardziej zaskoczyła nas para w której kobieta niosła dziewczynkę w nosidełku na brzuchu, a dziecko na pewno miało mniej niż 2 lata. Jej partner miał potężny plecak, a do niego przyczepiony sprzęt typu namioty, karimaty itp... Zdecydowanie zostawali na noc lub więcej w tych górach. Szacun na maksa!

​Po 9h hiku dotarliśmy znowu na pełny parking. Widać, że masa ludzi poszła na więcej niż jeden dzień. Nawet nie da się opisać jak pozytywnie jesteśmy zaskoczeni tym parkiem. Dalej nie wiem dlaczego do tej pory mnie tu nie było. Ale jedno wiem, że teraz będziemy tu częściej wracać. Park jest duży i ma wiele atrakcji, od małych spacerków dolinami do wielodniowych wspinaczek po lodowcach.

Read More
USA: Northwest Ilona USA: Northwest Ilona

2016.07.01-02 Seattle, WA

Podróżowanie w długie weekendy w Stanach jest masakrą, no ale jak tu gdzieś nie polecieć jak się ma tyle wolnego. Podobno w ten weekend jeszcze więcej ludzi się zdecydowało lecieć niż w Święto Dziękczynienia (największy dzień tranzytu). Niestety pogoda w NY nie współpracowała i tak oto po kolei każdy lot był odwoływany lub opóźniony.

Wszystko zaczęło się od mojego kolegi z pracy, który z przykrą miną przyszedł powiedzieć, że jego lot jest odwołany i tak mógł polecieć w sobotę wieczorem....ale jak lecisz tylko na długi weekend to jaki jest sens lecieć dzień później. Tak więc jego piękna perspektywa spędzenia weekendu w Miami zmieniła się na ponurą perspektywę Nowego Jorku.

Następnie przyszedł czas na mnie.....patrząc teraz z perspektywy innych wydarzeń uważam, że miałam dużo szczęścia ale podróż nie zapowiadała się fajnie. Najpierw dojechałam pociągiem z NYC do lotniska Newark...i tu pierwsza niespodzianka. Coś mówili, że AirTrain jeździ z opóźnieniami, że mogę jakiś autobus wziąć. Jeszcze dałam im szanse poczekałam na AirTrain który zamiast jeździć co 5-10 minut jeździł co 30 minut. Jak wreszcie pociąg przyjechał to już było tyle ludzi, że z moim dużym plecakiem ciężko było się zmieścić. Poszłam więc na autobus...no nic spróbuję szczęścia tam. Jak to bywa w autobusie...ciasno na maksa. Ludzie z walizkami, nie bardzo jest je gdzie układać, ciasno a tu jeszcze dopychają na siłę. Jakby nie mogli częściej podstawiać autobusów. Zwłaszcza, że następny był już w kolejce. No nic jakoś udało mi się dojechać na terminal. Już po drodze moja aplikacja mi powiedziała, że jesteśmy opóźnieni o prawie 2h...ehhh...no nic najpierw wkurzenie i emocje...potem jak posłuchałam ile ludzi się spóźni na samolot, ile z nich będzie musiało spędzić noc na lotnisku bo nie złapią już tego dnia żadnego samolotu...to mi się zrobiło ich żal i moja sytuacja nie wydała się najgorsza. Oficjalna wersja opóźnień – przeciążenie ruchu i burze. Książka...tylko to uratowało mnie od nerwów...zaczęłam czytać i nawet nie zauważyłam jak minęła godzina...nie było aż tak źle. Aż tu nagle kolejna niespodzianka. Dzwoni do mnie Pani z hotels.com, że mój hotel w Seattle jest overbooked...co???? Hotele też sprzedają więcej pokoi niż mają. Na szczęście, bez dodatkowych kosztów przenieśli mnie do hotelu Fiermont. Tak, że nie narzekałam bo Fiermonts hotels są moje ulubione więc wyszłam na tym całkiem dobrze.

​​Lot minął spokojnie i muszę przyznać, że Alaska Airlines się postarała i najpierw wysiedli ludzie którzy mają przesiadki, potem my. Walizki były dość szybko.....tak więc o północy byłam w hotelu. Wiem powinnam być co najmniej 2h wcześniej ale przynajmniej nie spóźniłam się na żaden inny samolot, prom czy cokolwiek innego.

Miałam nadzieje, że przynajmniej teraz Darek obleci bez problemów. Przecież nie możemy oboje mieć pecha. Darek miał samolot super wcześnie rano (7 rano) i miał lądować w Seattle o 10 rano. Aktualnie jest godzina 14 a on właśnie wystartował. Prawie 7h opóźnienia. Z tego wynika, że moja sytuacja była najlepsza. Darek leci Delta. Delta podpadła nam już tyle razy ale chyba ten raz był najgorszy. Jest dużo ludzi, którzy sobie chwalą Deltę...my mamy z nią tylko problemy. Wiem, po co w takim razie nią lecimy? Po była dogodna i chcieliśmy dać im ostatnią szansę....koniec. O ile jeszcze mogę zrozumieć burze, pioruny, bezpieczeństwo tak nie mogę zrozumieć braku pilota. Czy linie lotnicze nie wiedzą, że będą potrzebować pilota? Czy oni naprawdę musieli najpierw zapakować wszystkich do samolotu, żeby się zorientować, że nie mają pilota? I to nie, że pilot dostał jakiejś poważnej choroby i musieli go reanimować w kokpicie. Nie......pilota po prostu najzwyczajniej w świecie nie było.....Ja nie mogę tego zrozumieć, że Delta, która zatrudnia 80,000 ludzi i w NYC nie może znaleźć pilota przez ponad 6 godzin!

Ja miałam szczęście wyspać się w hotelu....Darek niestety musiał koczować pod ścianą na lotnisku. Mówi, że całe lotnisko wyglądało jak jakiś hostel. Ludzie spali gdzie popadnie, leżeli, część pewnie spędziła tam noc. Dużo lotów dzień wcześniej było odwołanych, więc musieli koczować na lotnisku. Po 6h czekania ludziom już nawet przestało zależeć na tym samolocie. Po spóźniali się na rejsy które wypływają z Seattle na Alaskę. Wspaniałe wakacje dla wielu skończyły się stratą pieniędzy. Przykro, że w takich czasach nie można polegać na liniach lotniczych a one nawet nie poczuwają się do odpowiedzialności aby pokryć część kosztów.

Ja w oczekiwaniu na Darka zwiedzałam miasto. Byłam nadal na jet-lagu więc już o 8 rano wyruszyłam na miasto. Mój hotel jest w samym centrum więc wszędzie na nogach w miarę blisko. Wyszłam na miasto a tu niespodzianka....czy ja na pewno jestem w Seattle? Wszystkie ulice są pagórkami....dokładnie jak w San Francisco. Góra – dól, góra – dół. Aż wywołało to uśmiech na mojej twarzy. Niedaleko mojego hotelu – dosłownie za rogiem, jest biblioteka publiczna. Niektórzy (w różnych artykułach, które czytałam) zachwycali się architekturą tego budynku. Zdecydowanie inny niż reszta i ciekawy ale jakoś tak ginie wśród innych budynków.

Idąc dalej zaczynałam czuć się coraz bardziej głodna.....no nie mogło być inaczej niż iść na kawę i śniadanie do Starbucks'a. To właśnie tutaj w Seattle powstał pierwszy Starbucks który okazał się światowym sukcesem a kawa ta jest kojarzona z bardzo dobrą jakością a nawet stylem życia.

​Wzmocniona kaloriami ruszyłam dalej przed siebie. Kolejnym punktem na mapie był Pioneer Square. To tu osiedlili się pierwsi emigranci. Pioneer Square był początkiem miasta Seattle. Niewielki ale dość zielony plac jest nadal kolebką osadników.....tym razem niestety bezdomnych. Nie wiem czy to ze względu, że byłam tak wcześnie rano czy to miasto ogólnie ma dużo bezdomnych ale jest ich trochę. Jeśli chodzi o ilość to porównałabym z Budapesztem, tylko, że w Budapeszcie są inteligentni bezdomni bo prawie każdy z nich rozwiązuje krzyżówki.

​Pike Market albo jak kto woli Publick Market jest chyba zaraz po wierzy najważniejszym punktem turystycznym w Seattle. Obawiając się tłumów postanowiłam tam przejść się w następnej kolejności. Plan przypomina polskie place targowe. Poczułam się przez chwilę jak na kleparzu w Krakowie gdzie jedna pani sprzedaje kwiatki a inna własnej roboty koce itp.

​To tutaj też jest najstarszy na świecie Starbucks. Spodziewałam się kolejki i rzeczywiście.....był tłum ludzi...ale nadal nie rozumiem dlaczego? Jedną przecznice dalej jest większy Starbucks, serwujący tą samą kawę i oczywiście jest prawie pusty. Ja unikam kolejek jak mogę, więc zaczęłam iść dalej.

​Parę kroków dalej trafiłam na stoisko rybne. Tłum ludzi oznaczał, że na coś czekają. Okazało się, że miejsce to jest słynne z latających ryb. Co jakiś czas jak ktoś kupi całą rybę, jeden z pracowników podaje ją drugiemu rzucając. Szacun...jak każdy wie ryby są śliskie i złapać taką, żeby się nie wyśliznęła to aż sztuka. Ja nie kupiłam świeżej ryby ale wędzony łosoś wylądował w moim plecaku....będzie na kolację.

Idąc dalej trafiłam na kolejną ciekawostkę kulinarną. Pączki....ale takie mini. Małe stoisko, które sprzedaje pączki przyciągnęło moją uwagę głównie ze względu na maszynę która robiła te pączki. Wszystko było zautomatyzowane. Z jednej strony dozownik kształtował pączka, którego dawał prosto do oleju. Pączki są małe więc szybciutko się robią i wskakują na taśmę, która następnie je zsypuje do pojemnika....i voila....gotowe do jedzenia. Mam nadzieję, że pączki osłodzą Darusiowi przygody z samolotem więc kupiłam ich z tuzin.

Po placu targowym przyszedł czas w końcu na wieżę. Kierując się na nogach w jej kierunku trafiłam na „dzielnicę handlową” czyli skrzyżowanie Pike street z 5 av. Widać, że i tu 5 av. kojarzona jest głównie ze sklepami z ciuchami. Ja jednak szłam dalej. Przecież te same sklepy mamy w NY. Jak to bywa z punktami widokowymi, są one zazwyczaj bardzo oblegane. Tak tez jest ze Space Niddle w Seattle. Znalazłam ją idąc za większością ludzi bo to przecież nie jest żadnym zaskoczeniem, że każdy chce ją zobaczyć. Zaskoczeniem jednak dla mnie była wysokość tej wieży. Miałam nadzieję, że widać ją z różnych punktów miasta. Niestety ginie ona wśród innych wysokich budynków. Jednak nadal podobno z niej można zobaczyć Mt. Rainer. Wieża ma wysokość 605' ft.

Ustawiłam się grzecznie w kolejce po bilety. Nawet kolejka szła dość szybko. Niestety limit ludzi jaki wpuszczają na każdą godzinę sprawił, że jak przyszedł mój czas pakowania to najwcześniejsze wejście było dopiero o 3 po południu.

​Ponieważ i tak wiem, że wrócę tu kiedyś z Darkiem, olałam wieżę. Pospacerowałam jednak po okolicy. Mają tam park z fontannami, jakieś małe stadiony, muzeum dla dzieci i muzeum ESM . Muzeum to jest pewnie rajem dla miłośników szeroko pojętej pop kultury. Jest tam dużo o światowych trendach w muzyce, o zespołach takich jak Nirvana, Police, Beattles czy Pink Floyd. Muzeum to jednak nie skupia się tylko na muzyce i można zobaczyć wystawę dedykowaną Star Wars czy słynnemu Mario Bross.

Ja jednak wybrałam oglądanie meczu i piwko. W barze poznałam Włocha, który jak się dowiedział, że jestem za Włochami a nie za Niemcami to zaczął gadać jak to Włosi....ale ciekawie opowiadał. Widać, że zna się na piłce nożnej i śledzi ligi włoskie tak, że parę ciekawostek się dowiedziałam.

Czas mijał szybko, mecz był bardzo ciekawy więc fajnie się siedziało ale Daruś już się zbliżał do Seattle więc szybko po meczu odebrałam bagaż z hotelu i pojechałam na lotnisko. Seattle ma bardzo dobre połączenie na lotnisko pociągiem (kolejką podmiejską). Płaci się $3, jedzie ok. 30-40 minut do samego centrum. Jest kilka przystanków więc każdy może wysiąść tam gdzie mu pasuje. Pociąg jeździ co 10-15 minut więc nie był za bardo napchany. I tak w końcu się spotkaliśmy. Darek po 12 godzinach przepraw samolotem a ja po 12 godzinach spędzonych w Seattle na poznawaniu tego miasta. Jedno z pierwszych pytań jakie Darek zadał to oczywiście jak mi się podoba miasto? Hmmmmm......zdecydowanie podoba. Rano miałam mieszane uczucie co do bezdomnych ale w ciągu dnia już ich prawie w ogóle nie widziałam. Pogoda...mówią, że w Seattle zawsze pada ale ja deszczu nie doświadczyłam, a przeciwnie było ładne słoneczko i idealna temperatura (nie za ciepło, nie za zimno). Po mieście poruszałam się głównie na nogach ale komunikację miejską mają dość dobrze rozwiniętą. Tak, że hmmmm....ciężko dawać opinię po jednym dniu ale nie wiem czy Seattle nie dałabym minimalnie wyżej niż San Francisco.

​Oboje z Darkiem zmęczeni naszymi dniami i jednocześnie szczęśliwi, że znów razem postanowiliśmy sobie to jakoś wynagrodzić i pojechaliśmy na kolację do Westward. Miejsce to poleciła nam Darka była szefowa i dobrze bo byśmy pewnie nigdy tam nie trafili. A warto tam trafić. Miejsce jest nad samą wodę i specjalizuje się w owocach morza. Na start zamówiliśmy ostrygi. Specami nie jesteśmy ale czasem jemy je tu i tam. Te natomiast były przepyszne i prawie rozpływały się w ustach. Mają 8-10 rodzajów ostryg. Większość z wysp albo zatok stanu Washington, ale były też z British Columbia i z północnej Kanady. Chyba najlepsze jakie do tej pory jedliśmy. Inne dania z rybek też były przepyszne. Czuć, że wszystko świeżutkie i dobrze przygotowane.

Jutro czeka nas duży hike więc po kolacji pojechaliśmy do hotelu Holiday Inn w Burlington, gdzie spędzimy kolejne dwie noce.

Read More