2016.07.01-02 Seattle, WA
Podróżowanie w długie weekendy w Stanach jest masakrą, no ale jak tu gdzieś nie polecieć jak się ma tyle wolnego. Podobno w ten weekend jeszcze więcej ludzi się zdecydowało lecieć niż w Święto Dziękczynienia (największy dzień tranzytu). Niestety pogoda w NY nie współpracowała i tak oto po kolei każdy lot był odwoływany lub opóźniony.
Wszystko zaczęło się od mojego kolegi z pracy, który z przykrą miną przyszedł powiedzieć, że jego lot jest odwołany i tak mógł polecieć w sobotę wieczorem....ale jak lecisz tylko na długi weekend to jaki jest sens lecieć dzień później. Tak więc jego piękna perspektywa spędzenia weekendu w Miami zmieniła się na ponurą perspektywę Nowego Jorku.
Następnie przyszedł czas na mnie.....patrząc teraz z perspektywy innych wydarzeń uważam, że miałam dużo szczęścia ale podróż nie zapowiadała się fajnie. Najpierw dojechałam pociągiem z NYC do lotniska Newark...i tu pierwsza niespodzianka. Coś mówili, że AirTrain jeździ z opóźnieniami, że mogę jakiś autobus wziąć. Jeszcze dałam im szanse poczekałam na AirTrain który zamiast jeździć co 5-10 minut jeździł co 30 minut. Jak wreszcie pociąg przyjechał to już było tyle ludzi, że z moim dużym plecakiem ciężko było się zmieścić. Poszłam więc na autobus...no nic spróbuję szczęścia tam. Jak to bywa w autobusie...ciasno na maksa. Ludzie z walizkami, nie bardzo jest je gdzie układać, ciasno a tu jeszcze dopychają na siłę. Jakby nie mogli częściej podstawiać autobusów. Zwłaszcza, że następny był już w kolejce. No nic jakoś udało mi się dojechać na terminal. Już po drodze moja aplikacja mi powiedziała, że jesteśmy opóźnieni o prawie 2h...ehhh...no nic najpierw wkurzenie i emocje...potem jak posłuchałam ile ludzi się spóźni na samolot, ile z nich będzie musiało spędzić noc na lotnisku bo nie złapią już tego dnia żadnego samolotu...to mi się zrobiło ich żal i moja sytuacja nie wydała się najgorsza. Oficjalna wersja opóźnień – przeciążenie ruchu i burze. Książka...tylko to uratowało mnie od nerwów...zaczęłam czytać i nawet nie zauważyłam jak minęła godzina...nie było aż tak źle. Aż tu nagle kolejna niespodzianka. Dzwoni do mnie Pani z hotels.com, że mój hotel w Seattle jest overbooked...co???? Hotele też sprzedają więcej pokoi niż mają. Na szczęście, bez dodatkowych kosztów przenieśli mnie do hotelu Fiermont. Tak, że nie narzekałam bo Fiermonts hotels są moje ulubione więc wyszłam na tym całkiem dobrze.
Lot minął spokojnie i muszę przyznać, że Alaska Airlines się postarała i najpierw wysiedli ludzie którzy mają przesiadki, potem my. Walizki były dość szybko.....tak więc o północy byłam w hotelu. Wiem powinnam być co najmniej 2h wcześniej ale przynajmniej nie spóźniłam się na żaden inny samolot, prom czy cokolwiek innego.
Miałam nadzieje, że przynajmniej teraz Darek obleci bez problemów. Przecież nie możemy oboje mieć pecha. Darek miał samolot super wcześnie rano (7 rano) i miał lądować w Seattle o 10 rano. Aktualnie jest godzina 14 a on właśnie wystartował. Prawie 7h opóźnienia. Z tego wynika, że moja sytuacja była najlepsza. Darek leci Delta. Delta podpadła nam już tyle razy ale chyba ten raz był najgorszy. Jest dużo ludzi, którzy sobie chwalą Deltę...my mamy z nią tylko problemy. Wiem, po co w takim razie nią lecimy? Po była dogodna i chcieliśmy dać im ostatnią szansę....koniec. O ile jeszcze mogę zrozumieć burze, pioruny, bezpieczeństwo tak nie mogę zrozumieć braku pilota. Czy linie lotnicze nie wiedzą, że będą potrzebować pilota? Czy oni naprawdę musieli najpierw zapakować wszystkich do samolotu, żeby się zorientować, że nie mają pilota? I to nie, że pilot dostał jakiejś poważnej choroby i musieli go reanimować w kokpicie. Nie......pilota po prostu najzwyczajniej w świecie nie było.....Ja nie mogę tego zrozumieć, że Delta, która zatrudnia 80,000 ludzi i w NYC nie może znaleźć pilota przez ponad 6 godzin!
Ja miałam szczęście wyspać się w hotelu....Darek niestety musiał koczować pod ścianą na lotnisku. Mówi, że całe lotnisko wyglądało jak jakiś hostel. Ludzie spali gdzie popadnie, leżeli, część pewnie spędziła tam noc. Dużo lotów dzień wcześniej było odwołanych, więc musieli koczować na lotnisku. Po 6h czekania ludziom już nawet przestało zależeć na tym samolocie. Po spóźniali się na rejsy które wypływają z Seattle na Alaskę. Wspaniałe wakacje dla wielu skończyły się stratą pieniędzy. Przykro, że w takich czasach nie można polegać na liniach lotniczych a one nawet nie poczuwają się do odpowiedzialności aby pokryć część kosztów.
Ja w oczekiwaniu na Darka zwiedzałam miasto. Byłam nadal na jet-lagu więc już o 8 rano wyruszyłam na miasto. Mój hotel jest w samym centrum więc wszędzie na nogach w miarę blisko. Wyszłam na miasto a tu niespodzianka....czy ja na pewno jestem w Seattle? Wszystkie ulice są pagórkami....dokładnie jak w San Francisco. Góra – dól, góra – dół. Aż wywołało to uśmiech na mojej twarzy. Niedaleko mojego hotelu – dosłownie za rogiem, jest biblioteka publiczna. Niektórzy (w różnych artykułach, które czytałam) zachwycali się architekturą tego budynku. Zdecydowanie inny niż reszta i ciekawy ale jakoś tak ginie wśród innych budynków.
Idąc dalej zaczynałam czuć się coraz bardziej głodna.....no nie mogło być inaczej niż iść na kawę i śniadanie do Starbucks'a. To właśnie tutaj w Seattle powstał pierwszy Starbucks który okazał się światowym sukcesem a kawa ta jest kojarzona z bardzo dobrą jakością a nawet stylem życia.
Wzmocniona kaloriami ruszyłam dalej przed siebie. Kolejnym punktem na mapie był Pioneer Square. To tu osiedlili się pierwsi emigranci. Pioneer Square był początkiem miasta Seattle. Niewielki ale dość zielony plac jest nadal kolebką osadników.....tym razem niestety bezdomnych. Nie wiem czy to ze względu, że byłam tak wcześnie rano czy to miasto ogólnie ma dużo bezdomnych ale jest ich trochę. Jeśli chodzi o ilość to porównałabym z Budapesztem, tylko, że w Budapeszcie są inteligentni bezdomni bo prawie każdy z nich rozwiązuje krzyżówki.
Pike Market albo jak kto woli Publick Market jest chyba zaraz po wierzy najważniejszym punktem turystycznym w Seattle. Obawiając się tłumów postanowiłam tam przejść się w następnej kolejności. Plan przypomina polskie place targowe. Poczułam się przez chwilę jak na kleparzu w Krakowie gdzie jedna pani sprzedaje kwiatki a inna własnej roboty koce itp.
To tutaj też jest najstarszy na świecie Starbucks. Spodziewałam się kolejki i rzeczywiście.....był tłum ludzi...ale nadal nie rozumiem dlaczego? Jedną przecznice dalej jest większy Starbucks, serwujący tą samą kawę i oczywiście jest prawie pusty. Ja unikam kolejek jak mogę, więc zaczęłam iść dalej.
Parę kroków dalej trafiłam na stoisko rybne. Tłum ludzi oznaczał, że na coś czekają. Okazało się, że miejsce to jest słynne z latających ryb. Co jakiś czas jak ktoś kupi całą rybę, jeden z pracowników podaje ją drugiemu rzucając. Szacun...jak każdy wie ryby są śliskie i złapać taką, żeby się nie wyśliznęła to aż sztuka. Ja nie kupiłam świeżej ryby ale wędzony łosoś wylądował w moim plecaku....będzie na kolację.
Idąc dalej trafiłam na kolejną ciekawostkę kulinarną. Pączki....ale takie mini. Małe stoisko, które sprzedaje pączki przyciągnęło moją uwagę głównie ze względu na maszynę która robiła te pączki. Wszystko było zautomatyzowane. Z jednej strony dozownik kształtował pączka, którego dawał prosto do oleju. Pączki są małe więc szybciutko się robią i wskakują na taśmę, która następnie je zsypuje do pojemnika....i voila....gotowe do jedzenia. Mam nadzieję, że pączki osłodzą Darusiowi przygody z samolotem więc kupiłam ich z tuzin.
Po placu targowym przyszedł czas w końcu na wieżę. Kierując się na nogach w jej kierunku trafiłam na „dzielnicę handlową” czyli skrzyżowanie Pike street z 5 av. Widać, że i tu 5 av. kojarzona jest głównie ze sklepami z ciuchami. Ja jednak szłam dalej. Przecież te same sklepy mamy w NY. Jak to bywa z punktami widokowymi, są one zazwyczaj bardzo oblegane. Tak tez jest ze Space Niddle w Seattle. Znalazłam ją idąc za większością ludzi bo to przecież nie jest żadnym zaskoczeniem, że każdy chce ją zobaczyć. Zaskoczeniem jednak dla mnie była wysokość tej wieży. Miałam nadzieję, że widać ją z różnych punktów miasta. Niestety ginie ona wśród innych wysokich budynków. Jednak nadal podobno z niej można zobaczyć Mt. Rainer. Wieża ma wysokość 605' ft.
Ustawiłam się grzecznie w kolejce po bilety. Nawet kolejka szła dość szybko. Niestety limit ludzi jaki wpuszczają na każdą godzinę sprawił, że jak przyszedł mój czas pakowania to najwcześniejsze wejście było dopiero o 3 po południu.
Ponieważ i tak wiem, że wrócę tu kiedyś z Darkiem, olałam wieżę. Pospacerowałam jednak po okolicy. Mają tam park z fontannami, jakieś małe stadiony, muzeum dla dzieci i muzeum ESM . Muzeum to jest pewnie rajem dla miłośników szeroko pojętej pop kultury. Jest tam dużo o światowych trendach w muzyce, o zespołach takich jak Nirvana, Police, Beattles czy Pink Floyd. Muzeum to jednak nie skupia się tylko na muzyce i można zobaczyć wystawę dedykowaną Star Wars czy słynnemu Mario Bross.
Ja jednak wybrałam oglądanie meczu i piwko. W barze poznałam Włocha, który jak się dowiedział, że jestem za Włochami a nie za Niemcami to zaczął gadać jak to Włosi....ale ciekawie opowiadał. Widać, że zna się na piłce nożnej i śledzi ligi włoskie tak, że parę ciekawostek się dowiedziałam.
Czas mijał szybko, mecz był bardzo ciekawy więc fajnie się siedziało ale Daruś już się zbliżał do Seattle więc szybko po meczu odebrałam bagaż z hotelu i pojechałam na lotnisko. Seattle ma bardzo dobre połączenie na lotnisko pociągiem (kolejką podmiejską). Płaci się $3, jedzie ok. 30-40 minut do samego centrum. Jest kilka przystanków więc każdy może wysiąść tam gdzie mu pasuje. Pociąg jeździ co 10-15 minut więc nie był za bardo napchany. I tak w końcu się spotkaliśmy. Darek po 12 godzinach przepraw samolotem a ja po 12 godzinach spędzonych w Seattle na poznawaniu tego miasta. Jedno z pierwszych pytań jakie Darek zadał to oczywiście jak mi się podoba miasto? Hmmmmm......zdecydowanie podoba. Rano miałam mieszane uczucie co do bezdomnych ale w ciągu dnia już ich prawie w ogóle nie widziałam. Pogoda...mówią, że w Seattle zawsze pada ale ja deszczu nie doświadczyłam, a przeciwnie było ładne słoneczko i idealna temperatura (nie za ciepło, nie za zimno). Po mieście poruszałam się głównie na nogach ale komunikację miejską mają dość dobrze rozwiniętą. Tak, że hmmmm....ciężko dawać opinię po jednym dniu ale nie wiem czy Seattle nie dałabym minimalnie wyżej niż San Francisco.
Oboje z Darkiem zmęczeni naszymi dniami i jednocześnie szczęśliwi, że znów razem postanowiliśmy sobie to jakoś wynagrodzić i pojechaliśmy na kolację do Westward. Miejsce to poleciła nam Darka była szefowa i dobrze bo byśmy pewnie nigdy tam nie trafili. A warto tam trafić. Miejsce jest nad samą wodę i specjalizuje się w owocach morza. Na start zamówiliśmy ostrygi. Specami nie jesteśmy ale czasem jemy je tu i tam. Te natomiast były przepyszne i prawie rozpływały się w ustach. Mają 8-10 rodzajów ostryg. Większość z wysp albo zatok stanu Washington, ale były też z British Columbia i z północnej Kanady. Chyba najlepsze jakie do tej pory jedliśmy. Inne dania z rybek też były przepyszne. Czuć, że wszystko świeżutkie i dobrze przygotowane.
Jutro czeka nas duży hike więc po kolacji pojechaliśmy do hotelu Holiday Inn w Burlington, gdzie spędzimy kolejne dwie noce.