2018.07.07 Olympic National Park, WA (dzień 4)

Kolejny dzień w parku Olympic. Były już spacery po dolinach, lasach, plażach. W końcu przyszedł czas zdobyć jakiś szczyt. Na dzisiaj zaplanowałem wyjście na górę Ellinor, 1811 metrów. Może to nie jest wysoka góra, ale warto pamiętać, że dalej jesteśmy na półwyspie i start jest niewiele wyżej niż poziom oceanu. Żeby tam się dostać musieliśmy dwie godziny podjechać samochodem z Port Angels na początek wspinaczki. Ale ten park jest wielki...!!!

Oczywiście ostatnie 30 minut znowu nie miało asfaltu, ale na szczęście nasz samochód do tego już przywykł i pokonał ten odcinek bez problemu.
W Olympic park jest wiele szczytów, ale na bardzo mało z nich prowadzą szlaki. Za wiele nie musisz robić, po prostu iść do góry i znajdywać bezpieczną ścieżkę. Nie wiem dlaczego tak jest, że nie ma szlaków. Powodów pewnie jest wiele. Jeden z nich to zapewne śnieg leżący do lipca, albo i dłużej. Idziesz do góry tam gdzie łatwiej, bezpiczniej, albo ciekawiej. Drugim powodem jest mała ilość ludzi chodząca po górach więc pewnie nie ma sensu robić szlaków. A że jest wolność to i tak każdy pójdzie jak będzie chciał.

Ze względu na dużą popularność szlaku na górę Ellinor trasa na szczyt została wytyczona. Oczywiście można iść dalej, zdobywać kolejne szczyty, ale już bez szlaku i z odpowiednim przygotowaniem. Dojechaliśmy na parking. Jest on malutki, może na 12-15 samochodów, ale na szczęście mieliśmy farta i akurat ktoś wyjeżdżał. Ten ktoś to nie był byle ktoś. Jakaś panienka zbiegła z góry, wsiadła do Forda pick-up F150 i pewnie pojechała do baru. Kawalerowie z NYC, jak szukacie drugiej połowy to proponuję odwiedzić stan Washington.
Zaparkowaliśmy na jej miejscu i ruszyliśmy pod górę.

Od samego początku trasa szła ostro zygzakami pod górę przez las potężnych, wysokich drzew. Stroma, ale nie trudna, bez większych kamieni, czy korzeni drzew. Po około pół godziny doszliśmy do rozgałęzienia na letnią i zimową drogę. Od trzeciego lipca park zalecał wspinanie się letnią, ponieważ pokrywa śnieżna już nie jest taka wielka i nie zagraża lawinami.

Kolejne 30-45 minut też przebiegało łatwymi zygzakami przez las. Potem w końcu zaczęliśmy wychodzić z lasu i naszym oczom ukazał się cudowny widok.

Wiedzieliśmy, że im wyżej wyjdziemy tym widoki będą ładniejsze. Po krótkim odpoczynku wróciliśmy na szlak i kontynuowaliśmy podchodzenie. Mieliśmy późny start, więc zaczęliśmy mijać ludzi, którzy już wracali ze szczytu. Mówili nam, że na górze jest mgła i nic nie widać.

Mówili także, żeby uważać bo pod szczytem jest wielkie stado kozic górskich, około 30 sztuk. One nie są groźne na odległość, ale jak się podejdzie za blisko to mogą czuć się zagrożone i ubodzić rogiem. Miejmy nadzieję, że jeszcze tam będą jak wyjdziemy, pomyśleliśmy.

Doszliśmy do dużych płatów śniegu. Nie mieliśmy raków i nie chcieliśmy się ślizgać, więc bokiem po skałach, na krawędzi śniegu udało nam się to obejść i doszliśmy do piargów. 

Szlak prowadzi na przełęcz z której granią wychodzi się na szczyt. Piargi były strome, chyba nawet za strome żeby tak prosto do góry iść.

Pewnie dlatego trasa tutaj została poprowadzona trawersem do góry, w celu uniknięcia obsuwania się kamieni. Na dodatek zostały porobione drewniane stopnie co dodatkowo temu zapobiegało.
Wyszliśmy na przełęcz.

Weszliśmy w mgłę. Ludzie którzy schodzili ze szczytu mówili, że na górze jest jeszcze bardziej gęsta mgła, ale czasami wiatr to wszystko rozwiewa i widoki są super. Niestety po kozicach ani śladu.

Do szczytu mieliśmy jakieś 30 minut. Pomału podnosząc się do góry nasłuchiwaliśmy odgłosu kopyt kozic. Cisza..... Wchodziliśmy w zarośla, ale niestety nic. Widać było ich ślady. Kupy na skałach czy sierść na gałęziach, ale niestety po kozach ani śladu.

Zdobyliśmy Ellinor. Na szczycie było parę osób (niestety nie kozic). Usiedliśmy, posililiśmy się, nawiązaliśmy kontakt z Chimpunkami. Wiatr przeganiał czasami mgłę i naszym oczom ukazywał się przepiękny Olympic Park.

Była taka cisza, tak pięknie, czas szybko leciał, że na szczycie spędziliśmy chyba z 45 minut. Widzieliśmy kozice, ale daleko, zeszły już w dół. Natomiast kolejne zwierzątko nas zabawiało, pan chipmunk.

Biegały po skałach, korzeniach, butach. Widać, że ludzie je karmią, bo podchodzą za blisko do człowieka. Nie wolno tego robić!!! To je zabija!!!

Wystarczy tego leniuchowania, ubraliśmy plecaki i rozpoczęliśmy schodzenie w dół. Na górze po skałach nie było wytyczonego szlaku, więc udało nam się oczywiście pobłądzić we mgle.

Dobrze, że mamy GPS to nas wyprowadził na trasę jaką wychodziliśmy do góry. Pod szczytem jest wiele ścieżek wydeptanych przez zwierzęta, więc o pomyłkę łatwo, zwłaszcza, że nie ma namalowanego szlaku. Wróciliśmy na trasę i prawie zbiegając w dół wyszliśmy z mgły.

Dotarliśmy do śniegu, tym razem nie szliśmy skałami, tylko kontrolowanym ześlizgiem w błyskawicznym tempie pokonaliśmy ten odcinek.

Potem szybciutko, w pół godziny przez las doszliśmy do parkingu. W kolejne pół godziny samochodem dojechaliśmy do normalnej drogi i cywilizacji. Zmęczeni, ale zadowoleni, zdobyliśmy Ellinor. Dobry szczyt wybrałem, nie za trudny i nie za długi. Szybko się wychodzi z lasu i potem cały czas są piękne widoki. 
Do hotelu w rejonach Seattle dotarliśmy w 2 godziny. Mieszkaliśmy w dup.... Dokładnie, pełna nazwa miasta to Dupont.

Zaraz kolo hotelu jest irlandzki Pub. „Lekko” spragnieni po całym dniu podróży i wspinaczki udaliśmy się tam odpocząć i pożegnać z wakacjami. Jutro już niestety wracamy do za gorącego Nowego Jorku. Zastanawiacie się co to za papki są na tym zdjęciu? Ilonka nie mogła się zdecydować na którą irlandzką potrawę ma ochotę więc wzięła wszystkiego po trochu - ona to lubi papki.

Previous
Previous

2018.07.08 Olympic National Park, WA (dzień 5)

Next
Next

2018.07.06 Olympic National Park, WA (dzień 3)