Traveling - it leaves you speechless, then turns you into a storyteller.
Destynacje
- Anglia 7
- Argentyna 1
- Austria 4
- Belgia 4
- Bermuda 2
- Canada 19
- Chile 9
- Czechy 2
- Ekwador 12
- Francja 28
- Gibraltar 1
- Grecja 4
- Hiszpania 13
- Holandia 5
- Hong Kong 2
- Indonezja 4
- Islandia 14
- Korea Południowa 6
- Macau 2
- Malezja 9
- Maroko 7
- Niemcy 4
- Nowa Zelandia 26
- Polska 17
- Portugalia 9
- Qatar 1
- Singapur 7
- Szwajcaria 17
- Słowenia 6
- UAE 3
- USA - Alaska 19
- USA - Colorado 60
- USA - DC 2
- USA - Nowy Jork 38
- USA - Pennsylvania 2
- USA: New England 50
- USA: Northwest 24
- USA: Southeast 17
- USA: Southwest 66
- Włochy 7
- _NY - Adirondacks 46er 20
- _Parki Narodowe USA 38
2022.10.30 Nashville, TN (dzień 2)
Urodziny, urodzinami ale ile można słuchać tego country. Męska część wycieczki wczoraj trochę posiedziała jak przystało na typowe sowy. Dziewczyny natomiast okazały się skowronkami i już koło 10 rano, po śniadaniu ruszyłyśmy na miasto.
Ale tu było cicho i pusto. Aż zapomniałam, że takie miasta jeszcze istnieją. Czasem jakiś niedobity wampir czy diabełek wracał zmęczony do domu ale ogólnie miasto odsypiało wczorajszy Halloween.
Najpierw uderzyłyśmy na Clinton Street. Koleżanka coś sobie tam upatrzyła. Mi zależało na spacerze i poznaniu czegoś nowego więc nie narzekałam. Natomiast jakie było moje zaskoczenie jak weszłyśmy do jakiegoś budynku, który okazał się starym warsztatem a teraz jest pełny kameralnych sklepików z pamiątkami, destylarniami itp. Ponieważ padało to trochę się tam schowałyśmy ale bardzo z gustem te sklepiki wyglądały.
Deszcz przestał padać więc ruszyłyśmy w kierunku centrum a szczególnie w kierunku Capitol Hill. Położony na wzgórzu i otoczony Victoria Parkiem jest mekką dla biegaczy. My biegać nie planowaliśmy ale spacerek miałyśmy fajny. A do tego ile graffiti po drodze spotkaliśmy.
Trafiłyśmy na fajny mural (tunel) tej samej artystki co namalowała dość sławne skrzydła. Przy skrzydałach mam zdjęcie z ostatniego pobytu, choć wieczorem też tam podeszliśmy bo akurat byliśmy nie daleko.
Spacerek dość długi nam wyszedł i 15tys kroków udało się zaliczyć. A dzień dopiero się zaczyna. Dziś w planie mamy odwiedzenie Mammoth Caves National Park. Stany muszą zawsze wszystko mieć najlepsze, największe, najwyższe itp. No więc nie mogło paść na żaden inny kraj tylko USA jeśli chodzi o najdłuższe jaskinie na świecie. Trochę Meksyk probuje ich prześcignąć i odkrywają coraz to nowe części ale aktualnie Mammoth Caves są najdłuższe.
Jaskinie są w Kentucky ale to tylko 1.5h samochodem więc wszyscy chętnie wybrali się na popołudniową wycieczkę. Jaskinie zwiedza się z przewodnikiem więc polecam wcześniej wykupić bilety. Jest kilka wycieczek ale podobno najpopularniejsza jest Historic Tour. Też się na nią zdecydowaliśmy bo chcieliśmy się czegoś nauczyć o tych jaskiniach.
Jaskinie zostały nazwane Mamucie po tym jak pewien dziennikarz który pisał o nich artykuł zapomniał prawdziwej nazwy i poprostu stwierdził, że są mamucie. Bo były takie duże. Od tego czasu już nikt nie pamięta starej nazwy i oficjalnie jaskinie nazywają się Mammoth Caves.
Historia jaskini sięga człowieka prehistorycznego. Na podstawie petroglifów, które pozostawił człowiek pierwotny szacuje się, że jakieś 5tys lat temu ludzie odkryli trzy z pięciu poziomów jaskini. Nie do końca wiadomo czego tu szukali. Raczej nie widać śladów osadnictwa czy mieszkania w jaskinie ale zdecydowanie widać, że odkrywali jaskinię i ze ścian zeskrobywali minerały.
Bardziej wyklarowana historia pojawia się w czasie wojny 1812 roku. Jak to bywa w czasach wojny zapotrzebowanie na proch armatni jest dość duże. W jaskiniach są duże pokłady azotanu węgla który jest niezbędnym składnikiem do produkcji prochu czarnego. Przynajmniej był w XIX wieku. Tak więc zanim Mammoth Caves stały się parkiem narodowym były wykorzystywane jako główne źródło azotanu węgla. Po wojnie jednak zainteresowanie trochę spadło. No bo kto chciały sam z siebie wchodzić do dużej, ciemnej dziury w ziemi.
Teraz trochę chętnych jest ale my mamy chodniki, lampy i przewodników. W XIX wieku był tylko przewodnik i nie wiele więcej. Mimo wszystko zaczęły powstawać wycieczki. Można było zapisać się na długie (ok. 46h) albo krótsze 8-9h. Dla porównania nasza wycieczka trwała 2h i zwiedziliśmy więcej niż ktokolwiek inny 200 lat temu.
200 lat temu chodzenie po jaskini nie było łatwe. Przewodnikami byli niewolnicy którzy znali zakamarki na tyle na ile mogli ale i tak trzeba było chodzić po rozrzuconych skałach a wszystko przy minimalnym świetle. Pani przewodnik pokazała nam jak to wyglądało. Najpierw zgasiła wszystkie światła - zrobiła się idealna ciemność. Nie wiem czy kiedykolwiek byłam aż w takiej idealnej ciemności. Nie ważne czy masz otwarte czy zamknięte oczy. Po prostu nic nie widać. Po minucie na szczęście zapaliła małą latarnię. Nie dziwię się, że tak długo zajmowała im wycieczka skoro światło które padało z tej 200 letniej latarni było bardzo słabe.
A jak właściwie powstała jaskinia? Jakies 350 mln lat temu było tu morze. Szczątki zwierzątek które żyły w tym morzu przekształciły się w wapień i to właśnie skały wapienne są głównym budulcem jaskini. Około 10 mln lat temu kwas węglowy zaczął drążyć skały wapienne i powstały tunele. Działa to podobnie jak picie coca-coli psuje zęby, też kwas drąży dziury i potem mamy ubytki.
2 godziny chodziliśmy po tej jaskini. Szliśmy przez obszerne groty i wąskie przesmyki. Jedynym z takich przesmyków był Fat man’s misery (przekleństwo grubego człowieka). No muszę przyznać, że niektórzy mogliby tu mieć problemy.
Pokonywaliśmy kolejne mile, podziwialiśmy jaskinię, słuchaliśmy interesujących opowieści Pani, ale nie widzieliśmy żadnych stalagmitów, stalaktytów itp. Okazało się, że jeskinia jest dość sucha, no tak, nic nam na głowę nie kapało. Nawet nietoperze na nas nie nasikały.
Wycieczka się udała, wszystkim się podobało i cieszyli się, że zrobiliśmy coś innego, można kolejny park narodowy zdrapać z mapek zdrapek. Wśród naszych przyjaciół dość popularne są mapki zdrapki gdzie zdrapuje się parki narodowe, stany, albo kraje i cuda świata.
Do Nashville wróciliśmy późnym wieczorem i trochę głodni, tak więc nie pozostało nic innego jak uderzyć na miasto na jakąś kolację.
A po kolacji nie mogło być nic innego jak muzyka, muzyka i jeszcze więcej muzyki.
Dziś postanowiłam zabrać załogę do Robert’s Western World i Legends. Robert’s Westerdn World jest chyba moim ulubionym klubem. Jak byliśmy tu z Darkiem ostatnio to dwa dni pod rząd tu przyszliśmy. W Robert’s rzadko można usłyszeć Tennesse Whiskey ale za to można usłyszeć West Virginia, Sweet Carolina i inne stare szlagiery.
Robert’s sam w sobie ma historię. Już zaraz po wejściu się każdy zastanawia, dlaczego tam właściwie są półki z butami. No więc w 80-tych latach przeniesiono Grand Ole Opry (największą salę koncertową) z Ryman Audytorium do nowo powstałego budynku w rejonach Gaylord Opryland (ciekawostka - Gaylord to też marka Marriotta). Zmiana ta wpłynęła negatywnie (bardziej niż w czasach wielkiego kryzysu) na wszystkie kluby i biznesy na Broadway’u. Dotychczas wszystkie biznesy mogły liczyć na turystów przyjeżdżających do Ryman Audytorium ale niestety wszystko się zmieniło. Dzielnica która kiedyś żyła muzyką, turystami zaczęła zapełniać się sklepami z książkami dla dorosłych i innymi erotycznymi atrakcjami. W tamtych czasach budynek dzisiejszego Robert’s był sklepem monopolowym. Dopiero w 90 latach ulica pomału zaczęła się przemieniać w ulicę handlową. Wtedy w tym miejscu otwarto Western Wear, sklep który sprzedawał kowbojskie buty i odzież. Później dołożono do tego szafy grające, piwo i papierosy. Następnie zastąpiono szafy grające muzyką na żywo i grillem. Definitywnie miejsce to przeszło parę zmian nazwy i zostało Robet’s Western World gdzie nadal można napić się chłodnego piwa, posłuchać muzyki na żywa, zjeść hamburgera na szybko i kupić sobie buty.
O ile muzykę Robert’s ma super to krzesła już ma mniej wygodne. Dlatego po jakiejś godzinie przenieśliśmy się do Legend Corner. Ten bar też zapamiętałam pozytywnie z poprzedniego pobytu. Tam grają już bardziej miksowaną muzykę, nie tylko country. Ale oczywiście Jolene poleciało. Ale grali też trochę Red Hot Chilli Peppers i ogólnie cokolwiek sobie ludzie zażyczyli a oni znali. Niestety znalazł się oczywiście jeden człowiek co chciał coś co zespół nie znał i jak oni grzecznie odmówili to gostek się zdenerwował i zaczął się rzucać…. wow… dlaczego ludzie nie mogą być dla siebie mili. Świat byłyby dużo fajniejszy jakby ludzie byli dla siebie mili.
Dzień pełen wrażeń więc po północy wszyscy zgodnie stwierdzili, że czas zbierać się do hotelu. Jutro kolejna część ekipy nas opuszcza ale najbardziej wytrwali uderzają dalej do Memphis… a może nawet to Arkansas…. po co do Arkansas? Jak to po co, żeby zdrapać kolejny stan z mapy.
2022.10.02 Las Vegas, NV (dzień 2)
Jak szybko uciekaliście z Vegas?
Myśmy najszybciej jak tylko było można. Helikopterami!
Las Vegas jest unikatowy na skalę światową. Niektórzy mówią, że to jest większe Atlantic City. Nie zgadzam się z tą teorią. Atlantic upada, a Vegas rozrasta się na maxa. Ciągle powstają nowe kasyna, hotele, atrakcje, przybywa mieszkańców tego miasta grzechu!
Miasto to nie tylko kasyna i przegrywanie fortun. To też miejsce rozrywki i businessu. Każda gwiazda muzyki robiąc koncerty w Stanach musi mieć na swojej drodze Vegas. Też ogromna ilość biznesów tutaj się rozkręca. Coraz więcej widzi się ludzi w krawatach przy 40 stopniowym upale. Przecież tutaj jest potężna kasa, która prawie leży na ulicy.
Dla mnie Vegas ma jeden plus. Niektórzy mówią, że leży na środku wielkiej pustyni, w środku niczego. Ja uważam, że leży na środku pustyni, ale w centrum wszystkiego. W ciągu paru godzin samochodem można się dostać do wielu parków narodowych. Każdy przecież słyszał o Wielkim Kanionie, Dolinie Śmierci, Zion, Bryce….
Tak też zrobiliśmy. Następnego dnia uciekliśmy z Vegas helikopterami do Grand Canyon.
Kiedyś to już zrobiłem. Było to dawno temu, więc trzeba było odświeżyć pamięć.
Cała szóstka plus pilot zapakowaliśmy się do helikoptera EC-130 EcoStar i odlecieliśmy w nieznane.
Mamy lecieć 30 minut, wylądować na dnie kanionu, tam spędzić z 30 minut i wrócić do bazy. Ogólnie zapowiada się dwu-godzinna wycieczka.
Jak tylko wystartowaliśmy to zaczął padać deszcz. Na szczęście krótki i przelotny. Z ciekawostek muszę dodać, że helikopter nie ma wycieraczek. Ale przy 200 km/h woda idealnie się rozpływała na półokrągłej przedniej szybie.
Pewnie producent helikopterów idzie po kosztach i też nie dokłada zbędnej wagi do i tak już ciężkiego i drogiej maszyny. Koszt takiej zabawki do 2.5-3 milionów dolców.
W pierwszej kolejnoście polecieliśmy nad Hoover Dam. Jest to jedna z największych zapór na świecie. Ma w sobie tyle beton, że można by z niego zbudować szeroki na metr chodnik który by okrążył Ziemię po równiku.
Niestety są tak wielkie susze w Nevadzie i okolicznych stanach, że praca tej elektrowni jest zagrożona. Po prostu za mało wody na pracę turbin i na ich chłodzenie. Hydroelektrownia dostarcza energii do ponad miliona ludzi.
Niestety pogoda nie była ciekawa. Chmury i deszcz. Udaliśmy się w kierunku kanionu.
Nasz lot przebiegał w rejonie Lake Mead. Miejsce odpoczynku mieszkańców Vegas i okolic.
Widać potężne susze. Tak niski poziom wód tego jeziora nigdy nie był rejestrowany.
Z góry to dopiero widać jakie tutaj są puste przestrzenie. Czasami tylko widać jakieś off-road ślady pojazdów przystosowanych na te tereny. Ludzie kupują różnego rodzaju ATV czy Jeep-o podobne zabawki i sprawdzają ich możliwości w tym terenie.
Grand Canyon jest już przed nami!
Helikopterami zwiedza się jego zachodnią część. W tym rejonie nie ma żadnych szlaków turystycznych. Pionowe, kilometrowe ściany uniemożliwiają bezpieczne zejście w dół.
Szlaki turystyczne znajdują się we wschodniej części kanionu, gdzie są słynne Północna i Południowa Krawędź. Perę razy udało nam się tamte rejony odwiedzić.
Jak masz odpowiedni pojazd to bezdrożami możesz podjechać pod zachodnie krawędzie tego wielkiego kanionu. Dalej niestety nie pójdziesz, jest za stromo.
Helikopter nadleciał nad krawędź i naszym oczom ukazała się brązowa rzeka Colorado.
Rzeka ma różne kolory. Czasami zielonkawa a czasami taką jaką widzicie, zamulona.
To zależy jakie glony aktualnie w niej się znajdują , albo jak duże opady były wyżej w górach i co woda wymywa po drodze
Powoli obniżaliśmy się w dół. Musieliśmy zlecieć dobry kilometr w dół.
Potem lecieliśmy nad rzeką parę minut, aż dolecieliśmy do lądowiska na polanie na dnie kanionu.
Delikatnie, bez żadnego wstrząsu nasz bardzo młody pilot (21 lat) wylądował. W sumie to było aż około 6 helikopterów.
Mieliśmy czasu około 30 minut na dole. Wszyscy rzuciki się na aparaty i na zdjęcia. Większość ludzi była pierwszy raz na dole Grand Canyon więc to jest zrozumiałe.
Niestety w tym miejscu nie można dojść do rzeki, natomiast można ją ładnie oglądać z płaskowyżu.
Temperatura była przyjemna jak na początek października. Jakieś 27-30C i lekki, suchy wiatr.
Każdy zrobił setki zdjęć i gdzieś po 20 minutach wrócił pod helikopter gdzie pan pilot przygotował nam przekąskę z szampanem.
Ja to bym z chęcią ubrał lepsze buty, wziął wodę i poszedł gdzieś na parę godzin. Ale niestety czas był ograniczony.
Po przekąsce wróciliśmy do helikoptera i ponownie unieśliśmy się w powietrze.
Powrót do bazy był inną trasą, więc z góry można było podziwiać nowe rejony kanionu i jego okolic.
Minęło 30 minut i około 15:30 bezpiecznie wylądowaliśmy w głównej bazie.
Część grupy udała się do naszego nowego hotelu z dala od miasta nad jeziorem Las Vegas, a my wróciliśmy do Vegas po samochód.
Jutro planujemy wyjazd w kaniony, więc jakiś pojazd by się przydał. Najlepiej taki z którego dobrze się robi zdjęcia i nagrywa.
Dołączyliśmy do reszty ekipy i w końcu można było odpocząć od Vegas.
Oczywiście mieszkaliśmy w Marriott hotelu, a dokładnie w sieci Westin. „Niestety” musimy sypiać w hotelach Marriott żeby mieć duże zniżki i dobre statusy.
Już dzisiaj nie opuszczaliśmy tego resortu. Tam też zjedliśmy kolację, a potem usiedliśmy na zewnątrz pod palmami koło kominka.
Nie było za gorąco ani za zimno. Tak w sam raz. Wygodnie na sofach każdy się rozłożył i wspominał dwa ostatnie dni.
Dużo się działo. Jutro kolejny dzień przygody. Valley of Fire (Dolina ognia)
2021.08.29 Kenai Fjords National Park, AK (dzień 8)
Kiedyś ten dzień musiał nadejść. Dzień z najdłuższym, najwyższym, największym hikiem na naszej wycieczce po Alasce. Jesteśmy obok Kenai Fjords National Park.
Wczoraj oglądaliśmy ten park z łódki. Dzisiaj trzeba go troszkę od środka zwiedzić. Jak przystało na parki na Alasce, one nie mają za dużo szlaków. Ten ma 1 (jeden) szlak. Nie licząc oczywiście jakiś drobnych, krótkich spacerków.
Większość parku znajduje się pod lodem największego pola lodowcowego w Stanach, Harding Icefield. Nie dość, że jest wielki (1,800 kilometrów kwadratowych!) to jeszcze grubość sięga ponad 1.5km. Posiada 38 lodowców i średnie roczne opady śniegu to 17 metrów!
Mimo, że taka ogromna ilość śniegu spada to niestety grubość lodu ubywa, średnio około 0.5 metra rocznie i przyspiesza. Po numerach widać, że lodu starczy na parę tysięcy lat, ale odradzam czekanie. Proponuję poczekać na dogodną pogodę i wpiąć się na ten ogrom.
Wczoraj z łódki oglądaliśmy jego lodowiec Aialik, dzisiaj mamy w planie zobaczyć lodowiec Exit. Zostanie nam już „tylko” 36 lodowców do zwiedzenia tego ogromnego pola lodowcowego.
Zanim jednak wyruszyliśmy na szlak to troszkę musieliśmy się nagłówkować jak to logicznie zorganizować. Parking jest oddalony od Seward 10 mil. Nie mając samochodu musieliśmy polegać na lokalnych przewoźnikach. Uber tu nie istnieje, a taksówki jak to taksówki czasami są, a czasami ich nie ma. Próbowaliśmy dzwonić na parę numerów, ale bez rezultatów. Nie chcieliśmy ryzykować hiku. Wynajęliśmy firmę, która organizuje wycieczki, a także transport ludzi w wyznaczone miejsca. Najbardziej nam zależało żeby ktoś po nas przyjechał po hiku na wcześniej umówioną godzinę. Tam nie ma serwisu na telefony i był by problem jak byśmy zostali na dole bez transportu.
O 8 rano przyjechała po nas lokalna pani minivanem i nas zabrała. Powiedziała nam, że coś musi z firmy po drodze zabrać. Podjechała pod swoją bazę i zabrała ośmio miesięczne dziecko w nosidełku i pojechaliśmy dalej. Położyła na ziemi, nawet nie przypinała pasami. Za chwilę zabrała po drodze kolejnych ludzi i samochód był pełny. Okazało się, że to jest jej córeczka i ona też idzie dzisiaj na hike. Chodzi tak dwa razy dziennie. Mama przewodnik pewnie nie ma gdzie zostawiać dziecka a do pracy trzeba chodzić. Niestety nie jest łatwe życie na Alasce.
Podjechaliśmy na parking. Każdy poszedł w swoją stronę, my prosto w góry, a przewodniczka z córeczką i grupą ludzi wolniej się zbierali więc zostali z tyłu i pewnie tak szli gdzie indziej. Zresztą myśmy nie płacili za przewodnika, więc nawet jak byśmy chcieli iść z nimi to pewnie byśmy nie mogli. Umówiliśmy się o 16 na parkingu. Niestety był to ostatni możliwy odbiór. Jak nie wrócimy to mamy problem z powrotnym transportem.
Oczywiście ten lodowiec jak większość innych lodowców się roztapia. Średnio rocznie skraca się o 50 metrów. Zdjęcie pokazuje jak ubyło lodu przez ostatnie 80 lat.
Początek szlaku szedł szeroką asfaltową drogą, która to prowadzi do punktu obserwacyjnego. Nam ten punkt nie wystarczy, więc szybko odbiliśmy w prawo na znacznie dłuższy szlak, Harding Icefield trail.
Trasa ta wspina się gdzieś 1,300 metrów do góry na odcinku 7km.
Pogoda była idealna. Słonecznie, chłodno i bez wiatru. Lepszej nie można było zamówić.
Rozpoczęcie szlaku był w lesie, więc widoków nie było żadnych. Na szczęście na Alasce las się nisko kończy i wkrótce można było podziwiać piękno lodowca Exit.
Im wyżej tym ładniej.
Spotykaliśmy trochę ludzi. Nie za dużo, ale wystarczająco żeby Ilonka nie bała się niedźwiedzi i potężnych łosi z małymi.
Niektórzy wracali z takimi plecakami, że myśle, że całe to pole lodowcowe przeszli. Pewnie spędzili z tydzień na lodowcu.
Jest parę zejść na lodowiec wzdłuż naszej trasy. Im wyżej tym lodowiec ma mniej szczelin, jest bardziej płaski a co z tym idzie jest bezpieczniejszy.
Najbezpieczniej jest zejść już wysoko w górach. Wtedy już nie schodzisz na lodowiec Exit, tylko na pole lodowcowe Harding.
Jednak to jest długi spacerek żeby tam dojść. My wiemy, że najpóźniej musimy być na dole na parkingu o godzinie 16. Dalej chcemy oczywiście „pobiegać” po lodowcu (przecież niesiemy te cięzkie raki).
Na końcu szlaku już mała chatka. Nie jest to oczywiście schronisko europejskiego stylu, ale malutki domek w którym można się schować jak pogoda się załamie.
Od tego momentu już nie ma oficjalnego szlaku. Jest tylko ścieżka którą prawie każdy idzie dalej.
Gdzieś po kilkuset metrach ścieżka wychodzi na przełęcz z której jest przepiękny widok na całe pole lodowcowe Harding i lodowiec Exit.
Większość ludzi dochodzi do tego miejsca. Siada na skałach, wyciąga lunch z plecaków i podziwia piękno jakie ich otacza.
Jest naprawdę pięknie! Otaczający cię ogrom lodów i gór jest tak cudowny i fantastyczny, że jedyne słowo jakie mi się nasuwa na myśl to…… petarda!!!
Myśmy też stanęli na chwilę i bez słów staliśmy wpatrzeni w ten piękny obrazek jaki nam natura namalowała. Za bardzo nie było czasu usiąść, bo przed nami jeszcze dojście do lodowca, o godzinie 16 musimy być na dole.
Zejście w dół do pola lodowcowego nie należało do łatwych. W sumie był to najtrudniejszy odcinek na dzisiejszym hiku. Teraz się nie dziwie ludziom, że nie schodzili na dół. W sumie może 10 -12 osób zeszło.
Przynajmniej z 200 metrów w pionie trzeba było schodzić bez szlaku. Nie było to jakoś niebezpieczne, ale trzeba było ostrożnie nogi stawiać na skałach bo się kruszyły.
Gdzieś po 30 minutach zeszliśmy do największego pola lodowcowego w Stanach, Harding Icefield!
Ale to jest ogrom i potęga. Taki „ocean”lodu wytwarza swój własny mikroklimat. Szubko to poczuliśmy i cieplej się ubraliśmy.
Ubraliśmy raki i ruszyliśmy przed siebie. Chodzenie po lodowcu jest relatywnie bezpieczne. To tak jak chodzenie po skałach. Tu i tu możesz spaść w dół. Na lodowcu jest ta przewaga, że masz ubrane raki i nie ma szans żebyś się poślizgnął. Na skałach czy korzeniach, zwłaszcza mokrych o poślizg nie trudno.
Lodowiec ma bardzo twardy lód. Nawet paro-centymetrowa warstwa już spokojnie utrzyma człowieka z całym sprzętem. Najniebezpieczniej na lodowcach jest na wiosnę jak śnieg topnieje. Wtedy pokrywa śniegu jest cienka i tzw. mostki mogą się załamać.
W lato lodowce są suche, nie mają śniegu, więc można chodzić po nich do woli. Można zaglądać w szczeliny, pić wodę z ich wewnętrznych potoków, podziwiać niebieskie jeziorka….zakładać na nich obozy na noc!
Niestety my wiemy, że jak zejdziemy na dół po godzinie 16 to mamy wielki problem. Musieliśmy przerwać zabawy w naszej „piaskownicy”, zjeść szybki lunch i zacząć schodzić w dół. Była już godzina 13, a przed nami jeszcze wyspinanie się na przełęcz, a potem 7km w dół i około 1,300 metrów.
Jak tylko odeszliśmy od lodowca i zaczęliśmy się wspinać do góry odrazu zrobiło się ciepło.
Wyszliśmy na przełęcz! Teraz już poleci, pomyśleliśmy. I poleciało….
Nawet się dobrze schodziło.
Przy takich widokach i dobrze przygotowanej trasie schodzenie to sama przyjemność.
Poza jednym mankamentem. Ilość ludzi jaka o tej porze szła do góry była przerażająca. Ja wiem, że jest weekend, piękna pogoda i że większość ludzi idzie tylko kawałek do góry. Pewnie do pierwszego punktu widokowego, ale i tak było tego za dużo. Coś jak w lato w Tatrach albo na popularnych szlakach w Alpach. Mijanie z nimi tylko nas opóźniało. Nawet nam się już nie chciało z nimi gadać, znudziło nam się mówić im cześć.
Na szczęście na dole był już szeroki szlak, więc mijanki nie powodowały żadnych opóźnień.
Zeszliśmy na parking o 15:50. Za chwilę przyjechał po nas samochód i już w spokoju i relaksie pojechaliśmy do naszego moteliku. Mieliśmy innego kierowcę, też dziewczynę z kontynentalnej części Stanów. Ona jak i większość ludzi przyjechała tu tylko na lato. W zimie na Alasce nie jest ciekawie.
Zmęczeni i spragnieni marzyliśmy tylko o jednym (no dobra, dwóch rzeczach). Dobrym, zimnym, świeżym piwku i coś na ząb. Jak zwykle browar był najlepszą opcją.
Jestem pozytywnie zaskoczony browarami na Alasce. Jest ich bardzo dużo i mają naprawdę pyszne jedzenie. Wiadomo, każdy dobry mikro-browar ma dobre piwko, natomiast z jedzeniem jest różnie. Tutaj jest inaczej. Restauracje są takie sobie, serwują ryby, ale są za suche, za bardzo wypieczone.
Natomiast rybki w browarach są klasyczne (nie tylko ryby, pizza i hamburgery też). Nawet podają je surowe jak chcesz. Ogólnie klasyka. Smacznego….!
2021.08.28 Kenai Fjords National Park, AK (dzień 7)
Gdzie góry, lód i ocean się spotykają.
Takie hasło przewodnie reklamuje park narodowy Kenai Fjords. To właśnie tu, ponad 38 lodowców bierze swój początek z twardych połaci lodowych znajdujących się w sercu tego parku. Kiedyś prawie wszystkie lodowce schodziły do oceanu. Teraz, niestety ze względu na ocieplenie klimatu i szybkie topnienie lodów, coraz więcej lodowców kończy się na lądzie. Nadal jednak parę się uchowało i zwiedzając park Kenai najlepiej zrobić to na dwa sposoby, łódką i na nogach. Dziś padło na łódkę.
Zdecydowaliśmy się na rejs z firmą Kenai Fjords Tours i trasę National Park Tour & Fox Island. Na wyspie lisiej (fox island) mamy mieć kolacje a cały rejs zaplanowany jest na 8.5h.
Zanim jednak wskoczyliśmy na statek to mieliśmy małą przygodę. A właściwie to całe miasto miało. Rano tak wiało, że koło 8 rano straciliśmy prąd. Z początku myśleliśmy, że to tylko nasz pokój, potem, że budynek, potem dowiedzieliśmy się że całe miasto…aż w ostatecznym sprawozdaniu wyszło, że cała dolina. Z plotkami różnie bywa i jak to w życiu, każdy coś od siebie doda. Ale fakt, że całe miasto nie miało prądu został potwierdzony jak poszliśmy po kawę i jakieś muffinki na śniadanie. Ale ludzie są głupi… co jakiś czas pani informowała, że nie ma kawy i że cold brew też się już skończyło, że płacić można tylko gotówką bo terminal na karty też potrzebuje prądu…tak samo jak ekspres. Ludzie jednak nadal uparcie czekali w kolejce tylko po to żeby się spytać czy mogą cappuccino. A jak słyszeli, że nie bo nie ma prądu to się pytali dalej…a może latte. Ehhh…. różnych lokatorów ma Pan Bóg.
Z kawy zrezygnowaliśmy bo musieliśmy, z italian soda zrezygnowaliśmy bo pić tego nie lubimy więc zostały tylko cytrynowo-lawendowe scones (drożdżówki). Pyszne zresztą. A co to jest italian soda (włoska oranżada)? Tak nazywają tu Red Bull wymieszany z jakimś słodkim syropem. Nie dla nas takie wynalazki.
Kawę na szczęście mieli na łódce więc energię do zwiedzania i pstrykania zdjęć mieliśmy. Wiatr, który był sprawcą odcięcia prądu niestety był nadal więc zapowiadał się dość kołyszący rejs.
My jednak wyznając zasadę, że nie ma złej pogody tylko ludzie są źle przygotowani ubraliśmy wszystkie warstwy i odważnie zajęliśmy miejsce na zewnętrznym tarasie.
Miasteczko Seward położone jest nad zatoką zwaną Resurrection (zmartwychwstanie). Pewien żeglarz Aleksander Baranov w czasie dużego sztormu znalazł schronienie w tej zatoce. Kiedy sztorm się uspokoił żeglarz płynął sobie spokojnie przez zatokę a że była to niedziela wielkanocna to zatoka została nazwana Resurrection.
Pomimo wiatru pogoda dopisała i słoneczko mocno świeciło. Płynęliśmy więc podziwiając fiordy Kenai i wypatrując zwierzyny.
Wypatrywanie zwierzyny z bujającego się statku, przy wietrze nie jest łatwe. Większość zwierząt jest pod wodą. I trzeba naprawdę mieć dobrą lornetkę aby w oddali wypatrzeć coś innego niż załamujące sie fale.
Jeśli ma się szczęście, to foki można wypatrzyć na skałach. Foki wychodzą bowiem na ląd bo są tu bezpieczniejsze. Na lądzie nie dołapie je orka czy inny wodny drapieznik. Zwłaszcza w okresie reprodukcji czy jak rodzą się małe foczki to często można spotkać duże ilości fok na skałach. My z początku widzieliśmy pojedyńcze przypadki tu i tam.
Potem jednak kapitan podpłynął pod skały które foki wybrały sobie jako bezpieczne miejsce na powiększanie potomstwa. Niestety nie tylko my wiedzieliśmy o tej skale. Orki wywęszył duże skupisko fok i przypłynęły tu na kolację.
Orki są jedne z bardziej inteligentych ssaków na świecie. Podobnie jak człowiek rodzą się one bez instynktu i wszystkiego muszą się nauczyć. Podobnie jak u ludzi wiedza przekazywana jest z pokolenia na pokolenie i każda “rodzina” ma swoją własną ukrytą wiedzę. Oczywiście jest to wiedza na temat polowań. Każda grupa ma swoje sposoby i tricki jak upolować kolację.
Pierwszy raz w życiu byliśmy świadkami wodnego safari. Orki (trzy dokładnie - dwie samice i jeden samiec) pływały wokół skał, czasem samiec odpływał aby zmylić foki, tylko po to żeby głupiutkie foki wskoczyły do wody i wpadły w paszczę orki.
Te foki były troszkę głupiutkie. Foka może być na lądzie dniami więc skoro wiedziały, że w okolicy sa orki to czemu wskakiwały do wody a nie przeczekały niebezpieczenstwa. A wiedziały bo krzyczały tak, że nawet na łódce słyszeliśmy. A kawałek mieliśmy od nich bo nasz kapitan za bardzo nie chciał podpływać. Pewnie bał się, że orki mogą zaatakować statek bo takie przypadki też się zdażały. Jak wspominałam orki są dość mądre i bywały przypadki jak zaatakowały statek albo jak stworzyły taką falę, że fala zmiotła foki do wody.
Zdecydowanie było to inne doświadczenie niż safari w Afryce. Tutaj większość akcji działa się pod wodą i tylko po ogonach albo zachowaniu ptaków mogliśmy stwierdzić, że orki jedną fokę upolowały. Podobno jak orka upoluje fokę to trochę się nią bawi i podrzuca. O właśnie wtedy zlatują się ptaki, które żerują na odpadach. Nawet nasz kapitan był podekscytowany bo mówił, że 3 lata pływa a takiego polowania jeszcze nie widział.
Zwierzęta zawsze są fajną atrakcją ale główną destynacją naszego rejsu była zatoka Aialik. W parku narodowym Kenai jest prawie 40 lodowców. Niektóre z nich jak Exit Glacier kończą się na lądzie a inne jak Aialik Glacier dochodzą do wody. To właśnie lodowiec Aialik był naszą główną destynacją. Lata temu oglądałam jakiś program o Alasce i właśnie te wpadające do wody lodowce najbardziej zapadły mi w pamięć. Dlatego łódka na tym wyjeździe była konieczna. Trzeba gonić lodowce póki jeszcze są.
Ale tam wiało. Jak tylko podpłynęliśmy pod lodowiec to zaczęliśmy zapinać wszystkie kurtki pod szyję. Ogólnie dziś był wietrzny dzień ale jak do tego dodało się zimne powietrze od lodowca mieszające się z ciepłym od lądu to było wesoło.
Widok jednak a nie wiatr zapierał dech w piersiach więc spust od aparatu pracował na pełnych obrotach… i znów będzie ponad tysiąc zdjęć do obrobienia z całej Alaski. A pamiętacie jak się miało tylko rolkę na 36 zdjęć. Wtedy to dopiero trzeba było przemyśleć każdy kadr.
Ogólnie na wodzie spędziliśmy jakieś 7.5h. podziwialiśmy widoki, lodowce, i oczywiście zwierzęta. Poza fokami i orkami widzieliśmy też wieloryba…. Niestety wieloryba udało mi się tylko uchwycić jak tryskał wodą bo był dość daleko.
Natomiast były też moje ukochane puffins. Puffins a po polsku maskonur to ptaki występujące na północnych terenach. Maskonur zwyczajny najczęściej spotykany jest w Islandii, na Wyspach Owczych czy wschodnim wybrzeżu Kanady. Jest też maskonur pacyficzny, wystepujacy na morzu spokojnym w okolicach Alaski czy Kamczatki. Jest to ptak wodno-lądowy. Podobno troszkę lepiej pływa niż lata ale w obu przypadkach sobie super radzi. Potrafią one nurkować na 60 m i wytrzymać pod wodą 20-30 sekund. Jednocześnie potrafią latać z prędkością nawet 90km/h.
Żywią się głównie małymi rybkami jak na przykład śledzie. Ich specificznie ukształtowany dziub pozwala im złapać nawet do 10 ryb za jednym razem. Można też powiedzieć, że puffins to taki północny pingwin. Nadal ma on trochę daleko do pingwina ale ze względu na lądowo wodny tryb życia i podobne biało-czarne upierzenie można paru podobieństw się doszukać.
Ja osobiście byłam w szoku ile ich tu było. Będąc na Islandii parę lat temu bardzo chciałam je zobaczyć. Wtedy nie miałam szczęścia. Tutaj na wodzie było ich mnóstwo. Szkoda tylko, że nie podpływały bliżej statku. Ogólnie co nas zaskoczyło to dystans jaki kapitan trzymał od zwierząt. Może dlatego, że łódka była większa, choć pewnie bardziej żeby nie drażnić zwierząt. Pewnie wie co robi. W Nowej Zelandii na przykład podpływał bliżej ale też łódka była mniejsza.
Ostatecznie przyszedł czas na kolację. Nasz rejs w ofercie miał obiad na wyspie lisiej (Fox Island). Spodziewaliśmy się lokalnego jedzenia w jakiejś odległej krainie. Niestety troszkę się rozczarowaliśmy. Z portu do restauracji była minuta do przejścia, tam każdy dostał talerz z kurczakiem lub łososiem i siadał w dużej sali, która wyglądała jak jadalnia w szkole. Mieliśmy 1h na wyspie ale po zjedzeniu obiadu jak chcieliśmy się gdzieś przejść to okazało się że nie bardzo jest gdzie. Wyspa Fox słynie co prawda wśród entuzjastów kajaków czy trekkingu ale gdzie się nie ruszyliśmy to tabliczka że teren prywatny. No nic, troszkę rozczarowani przeszliśmy się po plaży i wróciliśmy na statek.
To był dzień pełen wrażeń. Po statku poszliśmy tylko zaopatrzyć się w wodę i do pokoju bo jutro dlugi szlak nas czeka. Jak zwykle z wodą nie było łatwo. Można przepłacać za wodę w małych sklepikach w mieście albo taszczyć ją przez cały Seward (ok. 30 min) w plecaku. Tak to jest jak się nie ma auta. Trzeba ćwiczyć…
2021.06.01 Durango, CO (dzień 4)
Koniec tych gór. Czas pojechać na jakieś niziny gdzie temperatury są wyższe i w dzień osiągają około 20C (70F) i tlenu jest trochę więcej. Dziś jedziemy do Durango położonego na wysokości 6,522 ft (niecałe 2tys metrów nad poziomem morza).
Droga zajmie nam conajmniej 7h jak jeszcze po drodze odwiedzimy park narodowy Black Canyon of Gunnison to będzie dłużej. Ale to nic… dziś nastawiamy się na długą drogę i zwiedzanie z samochodu.
Na zachodzie są piękne drogi. Często idą kanionami, górami, wyjeżdża się na wysokie przełęcze i zjeżdża w piękne doliny. Tak więc spodziewamy się krajobrazowej tarasy.
Jadąc do Durango, przejeżdża się przez Vail. Jest to resort narciarki do którego mamy duży sentyment. Odwiedziliśmy go w marcu więc teraz nie planowaliśmy się zatrzymywać. Zdziwiło nas, że w górach i na stokach w ogóle nie ma śniegu. Nie spodziewaliśmy się go dużo bo przecież resort jest zamknięty ale gdzieś jakieś płachty myśleliśmy, że jeszcze będą a tu piękna zieleń.
Decyzję czy odwiedzamy Black Canyon of Gunnison, mieliśmy podjąć dopiero w Grand Junction. Przez większą część droga do kanionu i Durango się pokrywała więc nie było problemu. Jechaliśmy przed siebie i podziwialiśmy widoki.
Autostrada numer 70 na odcinku między Vail i Grand Junction przebiega przez piękny kanion o nazwie Glenwood. Przez 12.5 mil (20 km) można podziwiać piękne ściany kanionu, które pną się 1,300 ft (400 m) w górę od rzeki Colorado.
Przy wyjeździe z kanionu, krajobraz się zmienia i przypomina krajobraz Utah. Skały o różnych kolorach, pustynne, troszkę jak z marsa albo innej planety. Taki krajobraz prowadził nas, aż do Grand Junction.
Tu postanowiliśmy zrobić sobie przerwę na kawę. Byliśmy mniej więcej w połowie drogi więc najwyższy czas na rozprostowanie nóg i dodanie trochę kofeiny do organizmu. Piliście kiedyś kawę cold brew? My żadko pijemy kawę w kawiarniach więc nie mieliśmy wcześniej okazji. Cold brew jest kawą parzoną na zimno a ponieważ nie przechodzi procesu na ciepło to jest podobno słodsza w smaku i mniej kwaśna. Chyba się z tym zgodzę. W każdym razie jest bardzo dobrą opcją na ciepłe letnie dni. I nie jest tak rozwodniona jak zwykła kawa z kawałkami lodu.
Do tej pory jechaliśmy głównie na zachód. Od Grand Junction kierowaliśmy się już na południe. Tutaj krajobraz zmieniał się na bardziej pustynny, choć w tle pojawiały się wysokie góry z ośnieżonymi szczytami.
W miasteczku Montrose skręciliśmy na park narodowy Black Canyon of Gunnison. Czarny Kanion nazywa się dlatego, że niektóre części kanionu dostają tylko 33 minuty dziennie światła. Kanion jest tka wąski i głęboki, że promienie słońca rzadko tam dochodzą. Przez kanion płynie rzeka Gunnison i stąd pełna nazwa.
Park nie należy do najbardziej popularnych ale zdecydowanie warto go odwiedzić. Do parku są dwa wejścia poludniowa krawędź (South Rim) i północna (North Rim). South Rim jest dostępny cały rok i ma wiele punktów widokowych.
Większość punktów jest na zasadzie, zaparkuj, wysiądź z auta i przejdź się 1-3 minut. Jest jednak trasa na Werner Point, która ma milę i pnie się góra dół. Trzeba dojechać drogą do końca, do High Point i stamtąd przejść się kawałek. Na trasie poza fajnymi widokami można spotkać też fajne zwierzątka.
Legwan obrożny często występuje na suchych terenach od Mesksyku po Arizone, Colorado, Texas itp. Można go też spotkać w Oklahomie, Arkansas, Missouri i Kanssas. Cechuje się kolorową “obrożą”.
Chyba bardziej od tych widoków podekscytowana byłam tą małą jaszczurką. Wracając jednak do widoków to na końcu Werner Point, jak wreszcie doszliśmy (a nie było łatwo w tym słońcu) można zobaczyć ogrom kanionu.
Szlak na Warner Point to tylko 0.8 mil (1.2km). Natomiast trzeba wziąść pod uwagę, że są to tereny pustynne, temperatury były dość wysokie, jestes na wysokości 7,251 ft (2,200 m) a do tego spacer jest głównie w słońcu. Polecamy zabrać ze sobą wodę bo może się przydać. My poszliśmy z biegu i wody nie mieliśmy ale to nas motywowało, żeby szybciej wrócić do autka gdzie czekała na nas cooler.
W kanionie jest dużo punktów gdzie można się zatrzymać i bez wiekszego wysiłku pstryknąć parę zdjęć. Polecamy Chasm View gdzie można nawet podjechać jak się jest na wózku inwalidzkim. Miło, że park myśli o wszystkich i robi takie udogodnienia.
Z punktu widokowego Chasm można podziwiać głębokość kanionu, natomiast samej rzeki Gunnison widać nie wiele. Widok na rzekę i caly kanion widać pięknie z punktu Pulpit Rock. Jest to też fajne miejsce na lunch. My jednak lunchu ze sobą nie mieliśmy więc tylko pobiegałam z aparatem i ruszyliśmy dalej w drogę.
Do pokonania mieliśmy jeszcze jakies 120 mil (190 km). Po przejechaniu około 1/3 drogi sceneria się zmieniła i zaczęliśmy się wspinać drogą do góry. Troszkę nas zaskoczyło że, aż tak wysoko jedziemy ale kto by narzekał jak w około takie widoki.
Zanim wjechaliśmy na przełęcz to przejechaliśmy przez miasteczko Ouray. WOW… ale zaskoczenie. Wjechaliśmy w resort jak się patrzy. Są tu baseny, hotele na każdym kroku, mini-golf i inne atrakcje a wszystko z pięknym widokiem na górki. Tego się nie spodziewaliśmy.
No nic, my jedzjemy dalej i wyżej… W Colorado chyba wierzą w selekcję naturalną. Przepaście tu są zacne a do tego nie ma barierek. Ja mam super kierowcę to się nie martwiłam ale jak ktoś szaleje i nie szanuje życia to może źle skończyć.
Ogólnie droga mijała nam przyjemnie. Co jakiś czas poza widokami pojawiały sie jakieś stare ruiny kopalń jeszcze z czasów gorączki złota. Gorzej tylko było jak przed nami zaczęło jechać siano. Ja nie wiem co oni mają ale często spotykaliśmy ciężarówki wiozące siano. Trochę po drodze go gubiły ale cóż straty pewnie są wliczone. Gorzej tylko dla nas bo ciężarówki te jadą strasznie wolno. Wtedy ani nie można podziwiać widoków ani szybko się poruszać. Na szczęście od czasu do czasu były dwa pasy to można było je wyprzedzić.
Przełęcz, dolinka, przełęcz, dolinka, Silverton, przełęcz, dolinka, tak nam mijała droga. Talk, przejeżdżaliśmy też przez Silverton. Nie zjechaliśmy jednak do miasteczka. Byliśmy już trochę zmęczeni drogą a pozatym Silverton planowaliśmy odwiedzić na spokojnie na drugi dzień.
Udało się, wjechaliśmy w dolinę i już nie spodziewaliśmy się przełęczy. Zbliżaliśmy się wreszcie do Durango. Dojechaliśmy pod hotel i po szybkim wypakowaniu i odswiezeniu się ruszyliśmy na kolację do starej części miasta.
Miasto Durango powstało w 1880 roku, kiedy to kolej Denver-Rio Grande przedłużyła trasę w dolinę San Juan. Wtedy obok miasta Animas powstało drugie miasto, Durango. Biznesy pomału przenosiły się do Durango, aż w końcu Animas zostało wchłonięte przez Durango i jest teraz jego częścią. Dobrze zaplanowane miasto z dostępem do kolejki szybko się rozwijało i już na koniec roku 1880 miało ono 200 mieszkańców.
Planujemy tu zostać na 3 noce więc troszkę pozwiedzamy miasteczko. Póki co się już ściemnia więc pora na kolację. Nie wiele miejsc jest otwartych we wtorek więc wybór padł na Ken & Sue's. Kameralna knajpka w której każdy znajdzie coś dla siebie. Idealna na rodzinny obiad.
Już w A-Basin zorientowaliśmy się, że maski w stanie Colorado są zniesione. To znaczy jak jesteś w pełni zaszczepiony to nie musisz mieć maski nawet w zamknietym pomieszczeniu. Natomiast jak nie jesteś zaszczepiony to maska jest rekomendowana. My jako osoby zaszczepione nie musieliśmy nosić maski, choć nikt tego nie sprawdza. Poprosu wolność. Chcesz to noś, nie chcesz to twoja sprawa. Miło tak zwiedzać bez maski, zaglądać do sklepów i nie musieć nic zakładać. Najmilsze chyba było jak kelnerka, która nas obsługiwała mogła się do nas uśmiechać a my widzieliśmy ten uśmiech. Dobrze jest widzieć, że świat wraca do normy.
Po obiadku spacerkiem doszliśmy do hotelu. Troszkę zaskoczyła nas ilość bezdomnych (nadal nic w porównaniu z NY) ale nawet nas nie zatrzepiali. Widać, że żyją sobie w swoim świecie. Jutro czeka nas wspinaczka na pobliską górkę. Nic szalonego ale też powinno być fajnie!
2018.07.08 Olympic National Park, WA (dzień 5)
Wszystko co dobre i piękne szybko się kończy. Park na szczęście przetrwa jeszcze lata i miejmy nadzieję, że następne pokolenia jeszcze długo się nim nacieszą. Nasza przygoda z tym cudownym parkiem dobiega jednak końca (przynajmniej na jakiś czas). W ostatnich dwóch latach odwiedziliśmy w stanie Washington dwa parki: Północne Góry Kaskadowe (North Cascades) i Olympic.
Oba parki zrobiły na nas niesamowite wrażenie. Sami zadawaliśmy sobie pytania dlaczego tak późno je odkryliśmy. Nie są to parki najbardziej popularne i pewnie w tym też po części jest ich urok. Ale też są to Parki, które na mojej liście są bardzo wysoko.
Wszyscy znają parki takie jak Yosemite, Yellowstone, Grand Canyon. To też są piękne parki ale ja lubię jak jest zielono, jak miesza się soczysta zieleń, z białymi szczytami i szarymi skałami. Tak było w North Cascades, i to samo na nowo odkryliśmy w Olympic.
W stanie Washington jest jeszcze tylko jeden park - Mt. Rainer National Park. Park ten dedykowany jest, jak sama nazwa mówi, szczytowi Mt. Rainer. Szczyt ten jest drugim co do wysokości szczytem w "lower 48" (czyli poza Alaską). Jest też on bardzo trudny. Są tam lodowce, szlaki są bardzo techniczne a góra należy do jednych z trudniejszych. Ludzie ćwiczą na niej przed wyprawami w Himalaje. Nadal można spędzić tam miło czas chodząc po dolinkach, wyjeżdżając na punkty widokowe itp. Pomimo, że Mt. Rainer “wołał” nas po drodze i kusił żebyśmy skręcili i go odwiedzili to wiedzieliśmy, że nie możemy sobie na to pozwolić.
Górę Mt. Rainer można zobaczyć prawie z każdego miejsca w Seattle i okolicy. Oczywiście jest to tylko możliwe przy ładnej pogodzie. Jednak pomimo, że górę widać jak na wyciągnięcie ręki to aby dojechać do parku trzeba poświęcić co najmniej 2h w każdą stronę. Tak więc mieliśmy do wyboru samolot albo Mt. Rainer.
Wahaliśmy się...oj wahaliśmy….Darka oczywiście przyciągała góra jak magnes więc skręcił….tylko, że skręcił na stację benzynową. W stanie Washington jest dużo Indian. Tych samych Indian co osiedlali się w Whistler i British Columbia. Stacja na jaką zajechaliśmy należała do Indian co można było poznać od razu po dekoracjach i cenach. Chyba dalej Indianie nie płacą podatków, bo ceny paliw były niższe niż na innych, nie indianskich stacjach. Co jednak szczególnie zwróciło naszą uwagę był znak parkingowy. Zaraz przed wejściem do sklepu. Tam gdzie normalnie są miejsca dla inwalidów był znak upoważniający tylko Indian z plemienia Elder do parkowania tam. Dla inwalidów też były miejsca ale troszkę dalej. Ciekawe czy to jest tak tylko dla turystów czy naprawdę, aż tak wyróżniają swoich. Myślę, że jednak to drugie.
Po zatankowaniu ruszyliśmy jednak w kierunku lotniska. Jakoś w tym roku nie chcieliśmy mieć problemów z samolotami a poza tym czekała na nas klasa biznes więc Mt. Rainer musi sobie poczekać na następną okazję. Odwiedziliśmy za to grób Jimi Hendrix. Zupełnie przez przypadek odkryliśmy, że w Renton, miasteczku niedaleko lotniska jest cmentarz na którym pochowany jest ten słynny muzyk.
Niestety jak wiele ludzi z jego pokolenia, narkotyki go szybko wykończyły i przeżył on tylko 27 lat. Szkoda, że ludzie z takim talentem tak szybko się wykańczają...niestety dzieje się tak od lat. Nie tak dawno pisaliśmy o Van Gogh. Totalnie inna dziedzina a jednak taka sama historia. Pamięć o Jimim jednak trwa i wiele ludzi odwiedza jego grób i zostawia buziaki na tablicy upamiętniającej tego artystę.
Na nas przyszedł czas. Musieliśmy wylecieć z Seattle wcześniej bo lecieliśmy z przesiadką w Portland. Zdecydowaliśmy się na przesiadkę dlatego, że udało nam się wyrwać super cenę na bilety w biznes klasie i samolot był na JFK a nie do Newark, którego bardzo nie lubimy. Z Newarku dostać się do domu to masakra a taxi kosztuje za dużo. To już niby drugi raz kiedy lecieliśmy biznes klasą - wspinamy się po szczebelkach tej drabiny…
Tym razem mieliśmy dłuższy lot i troszkę fajniejszy lounge. Jak to Darek stwierdził, nas nie stać, żeby nie mieć biznes klasy - troszkę z tym przesadził ale fakt faktem można trochę kasy zaoszczędzić jak się ma wejście do lounge. W lounge można zjeść i napić się za darmo. Serwują różne alkohole - podstawowe jak Blue Moon czy Heineken za darmo i lepsze za dopłatą. Nam tam Blue Moon w zupełności wystarczy więc sobie wygodnie siedzieliśmy, piliśmy piwko i nadrabialiśmy zaległości z blogiem. Nawet nam nie przeszkadzało, że samolot mieliśmy opóźniony o 45 minut.
Biznes klasa czy pierwsza klasa są rzeczywiście warte dopłaty. Niestety nadal jest średnio dla nas osiągalne. Zawsze pojawia się pytanie. Czy chcemy podróżować więcej czy wygodniej. Zawsze wtedy pada odpowiedź więcej - i kończymy w klasie ekonomicznej. Jednak coraz częściej jak tylko mamy okazję dopłacamy do ekstra miejsca, klasy premium czy w tym przypadku klasy biznes. Miejmy nadzieję, że wygodniejszych lotów będzie coraz więcej. Póki co po nocy spędzonej w samolocie trzeba iść do pracy - dobrze, że trochę się wyspaliśmy w tych wygodnych fotelach.
2018.07.07 Olympic National Park, WA (dzień 4)
Kolejny dzień w parku Olympic. Były już spacery po dolinach, lasach, plażach. W końcu przyszedł czas zdobyć jakiś szczyt. Na dzisiaj zaplanowałem wyjście na górę Ellinor, 1811 metrów. Może to nie jest wysoka góra, ale warto pamiętać, że dalej jesteśmy na półwyspie i start jest niewiele wyżej niż poziom oceanu. Żeby tam się dostać musieliśmy dwie godziny podjechać samochodem z Port Angels na początek wspinaczki. Ale ten park jest wielki...!!!
Oczywiście ostatnie 30 minut znowu nie miało asfaltu, ale na szczęście nasz samochód do tego już przywykł i pokonał ten odcinek bez problemu.
W Olympic park jest wiele szczytów, ale na bardzo mało z nich prowadzą szlaki. Za wiele nie musisz robić, po prostu iść do góry i znajdywać bezpieczną ścieżkę. Nie wiem dlaczego tak jest, że nie ma szlaków. Powodów pewnie jest wiele. Jeden z nich to zapewne śnieg leżący do lipca, albo i dłużej. Idziesz do góry tam gdzie łatwiej, bezpiczniej, albo ciekawiej. Drugim powodem jest mała ilość ludzi chodząca po górach więc pewnie nie ma sensu robić szlaków. A że jest wolność to i tak każdy pójdzie jak będzie chciał.
Ze względu na dużą popularność szlaku na górę Ellinor trasa na szczyt została wytyczona. Oczywiście można iść dalej, zdobywać kolejne szczyty, ale już bez szlaku i z odpowiednim przygotowaniem. Dojechaliśmy na parking. Jest on malutki, może na 12-15 samochodów, ale na szczęście mieliśmy farta i akurat ktoś wyjeżdżał. Ten ktoś to nie był byle ktoś. Jakaś panienka zbiegła z góry, wsiadła do Forda pick-up F150 i pewnie pojechała do baru. Kawalerowie z NYC, jak szukacie drugiej połowy to proponuję odwiedzić stan Washington.
Zaparkowaliśmy na jej miejscu i ruszyliśmy pod górę.
Od samego początku trasa szła ostro zygzakami pod górę przez las potężnych, wysokich drzew. Stroma, ale nie trudna, bez większych kamieni, czy korzeni drzew. Po około pół godziny doszliśmy do rozgałęzienia na letnią i zimową drogę. Od trzeciego lipca park zalecał wspinanie się letnią, ponieważ pokrywa śnieżna już nie jest taka wielka i nie zagraża lawinami.
Kolejne 30-45 minut też przebiegało łatwymi zygzakami przez las. Potem w końcu zaczęliśmy wychodzić z lasu i naszym oczom ukazał się cudowny widok.
Wiedzieliśmy, że im wyżej wyjdziemy tym widoki będą ładniejsze. Po krótkim odpoczynku wróciliśmy na szlak i kontynuowaliśmy podchodzenie. Mieliśmy późny start, więc zaczęliśmy mijać ludzi, którzy już wracali ze szczytu. Mówili nam, że na górze jest mgła i nic nie widać.
Mówili także, żeby uważać bo pod szczytem jest wielkie stado kozic górskich, około 30 sztuk. One nie są groźne na odległość, ale jak się podejdzie za blisko to mogą czuć się zagrożone i ubodzić rogiem. Miejmy nadzieję, że jeszcze tam będą jak wyjdziemy, pomyśleliśmy.
Doszliśmy do dużych płatów śniegu. Nie mieliśmy raków i nie chcieliśmy się ślizgać, więc bokiem po skałach, na krawędzi śniegu udało nam się to obejść i doszliśmy do piargów.
Szlak prowadzi na przełęcz z której granią wychodzi się na szczyt. Piargi były strome, chyba nawet za strome żeby tak prosto do góry iść.
Pewnie dlatego trasa tutaj została poprowadzona trawersem do góry, w celu uniknięcia obsuwania się kamieni. Na dodatek zostały porobione drewniane stopnie co dodatkowo temu zapobiegało.
Wyszliśmy na przełęcz.
Weszliśmy w mgłę. Ludzie którzy schodzili ze szczytu mówili, że na górze jest jeszcze bardziej gęsta mgła, ale czasami wiatr to wszystko rozwiewa i widoki są super. Niestety po kozicach ani śladu.
Do szczytu mieliśmy jakieś 30 minut. Pomału podnosząc się do góry nasłuchiwaliśmy odgłosu kopyt kozic. Cisza..... Wchodziliśmy w zarośla, ale niestety nic. Widać było ich ślady. Kupy na skałach czy sierść na gałęziach, ale niestety po kozach ani śladu.
Zdobyliśmy Ellinor. Na szczycie było parę osób (niestety nie kozic). Usiedliśmy, posililiśmy się, nawiązaliśmy kontakt z Chimpunkami. Wiatr przeganiał czasami mgłę i naszym oczom ukazywał się przepiękny Olympic Park.
Była taka cisza, tak pięknie, czas szybko leciał, że na szczycie spędziliśmy chyba z 45 minut. Widzieliśmy kozice, ale daleko, zeszły już w dół. Natomiast kolejne zwierzątko nas zabawiało, pan chipmunk.
Biegały po skałach, korzeniach, butach. Widać, że ludzie je karmią, bo podchodzą za blisko do człowieka. Nie wolno tego robić!!! To je zabija!!!
Wystarczy tego leniuchowania, ubraliśmy plecaki i rozpoczęliśmy schodzenie w dół. Na górze po skałach nie było wytyczonego szlaku, więc udało nam się oczywiście pobłądzić we mgle.
Dobrze, że mamy GPS to nas wyprowadził na trasę jaką wychodziliśmy do góry. Pod szczytem jest wiele ścieżek wydeptanych przez zwierzęta, więc o pomyłkę łatwo, zwłaszcza, że nie ma namalowanego szlaku. Wróciliśmy na trasę i prawie zbiegając w dół wyszliśmy z mgły.
Dotarliśmy do śniegu, tym razem nie szliśmy skałami, tylko kontrolowanym ześlizgiem w błyskawicznym tempie pokonaliśmy ten odcinek.
Potem szybciutko, w pół godziny przez las doszliśmy do parkingu. W kolejne pół godziny samochodem dojechaliśmy do normalnej drogi i cywilizacji. Zmęczeni, ale zadowoleni, zdobyliśmy Ellinor. Dobry szczyt wybrałem, nie za trudny i nie za długi. Szybko się wychodzi z lasu i potem cały czas są piękne widoki.
Do hotelu w rejonach Seattle dotarliśmy w 2 godziny. Mieszkaliśmy w dup.... Dokładnie, pełna nazwa miasta to Dupont.
Zaraz kolo hotelu jest irlandzki Pub. „Lekko” spragnieni po całym dniu podróży i wspinaczki udaliśmy się tam odpocząć i pożegnać z wakacjami. Jutro już niestety wracamy do za gorącego Nowego Jorku. Zastanawiacie się co to za papki są na tym zdjęciu? Ilonka nie mogła się zdecydować na którą irlandzką potrawę ma ochotę więc wzięła wszystkiego po trochu - ona to lubi papki.
2018.07.06 Olympic National Park, WA (dzień 3)
Park Narodowy Olympic, nigdy jakoś nie kojarzył nam się z wysokimi górkami. Bardziej myśleliśmy o nim jako o parku pełnym lasów. Dlatego nie był on wysoko na naszej liście. Wszystko się zmieniło po naszej ostatniej wizycie w Seattle, gdzie to z tarasu widokowego na Needle Tower zobaczyliśmy przepiękne pasmo górskie i zapytaliśmy się sami siebie co to za górki. Okazało się, że to przepiękny park Olympic.
Przepiękne góry i doliny mieliśmy możliwość podziwiać wczoraj. Dziś jednak przyszedł czas na przekonanie się jak to jest z tymi lasami. No więc lasy są i to przepiękne i deszczowe. Dolina rzeki Hoh jest podobno jednym z piękniejszych wilgotnych lasów strefy umiarkowanej.
Dolina Hoh powstała wieki temu przez lodowce. Nadal dolina należy do najwyższej góry w tym rejonie - Góry Olympus. Do dziś na Olympus znajdują się lodowce. Tłumaczy to dlaczego rzeka Hoh jest bardzo czysta i ma specyficzny kolor niebieski, płyną w niej wody polodowcowe.
My jednak przyjechaliśmy tu podziwiać deszczowe lasy. Jest to jeden z największych lasów tego typu w Stanach. Lasy deszczowe powstają tylko w rejonach gdzie klimat jest bardzo wilgotny, gdzie zimy są dość słabe i mało mroźne, jest duża ilość opadów a co z tym idzie jest dużo mgieł. Taki klimat można właśnie znaleźć w dolinie Hoh.
Droga do Hoh z Port Angels zajmuje 2h ale przy ładnych widokach, nawet nie zorientowaliśmy się kiedy ten czas minął. Dojeżdżając do Parku przeraziła nas ilość samochodów, a co za tym idzie ludzi. Jak się potem okazało, bardzo dużo tych ludzi spała w górach.
W dolinie Hoh można zrobić trzy szlaki. Pierwszy Hall of Mosses Trail jest bardzo prosty i zajmuje ok. 1h. Nam chyba nawet tyle nie zajął pomimo, że co pięć minut stawaliśmy pstryknąć jakieś zdjęcie czy nagrać film.
Dobrze, że zrobiliśmy ten szlak rano bo nie chcę wiedzieć ile potem jest ludzi. Nie przeraźcie się jednak ilością ludzi. Ten szlak jest zbyt piękny, żeby go nie zrobić. Po szybkim rozruszaniu mięśni na szlaku Hall of Mosses Trail, przeszliśmy dalej na szlak Hoh Valley Trail.
Szlak ten idzie do kempingu a potem jeszcze dalej aż pod lodowiec Olympusa. Potem możesz iść dalej ale tam już nie ma szlaków więc wszystko w twoich rękach. My plan mieliśmy dojść do wodospadu, zrobić sobie przerwę i wrócić. Plan super i nawet udało nam się go wykonać.
Pełni energii z samego poranka ruszyliśmy w górę. Szlak nadal łatwy ale już lekko wspinał się do góry. Nadal lataliśmy z aparatami, kamerami i nagrywaliśmy przepiękne drzewa i mchy. Zwróćcie uwagę na mech jaki “kapie” z gałęzi drzew. Całe drzewa są tym pokryte. Jest on inny niż mech, który znamy z Polski ale nadal historia jego powstania jest taka sama - dużo wilgoci i ciepła.
I tak sobie podziwiamy ten piękny las aż tu nagle mam “facetime” z kolejnym zwierzakiem.
Dokładnie, tak dobrze widzicie. Nie kto inny jak sam niedźwiadek. Stał sobie przy szlaku i zajadał się jakimiś owocami leśnymi. Oczywiście jak go zobaczyłam to krzyknęłam i wycofałam się ale misiek miał mnie totalnie w nosie. Odskoczył tylko pięć centymetrów i dalej wcinał owoce. No wyglądało to słodko ale jednak dystans mój do misia nie był wystarczająco duży, żebym zapomniała o strachu i zaczęła pstrykać zdjęcia. Darek za to jako najlepszy strażnik parku wyciągnął kamerę i nagrywał. Ci co mnie znają to wiedzą, że miś nie należy do moich ulubionych zwierzątek. Dlatego myślę, że limit misiów na ten rok się wyczerpał. Dobrze, że ten był bardziej zainteresowany krzakami niż nami. Ze zwierzętami nigdy nie wiadomo co im strzeli do głowy i kiedy postanowią zainteresować się twoim plecakiem. Mam nadzieję, że za dwa tygodnie w Adirondack, żadnego misia już nie zobaczymy.
My po krótkim dylemacie, co robimy z misiem, ruszyliśmy dalej. Około 0.9 mili od parkingu jest odgałęzienie i można się przejść nad rzekę. My to zrobiliśmy w drodze powrotnej. Tak naprawdę w tym miejscu można zakończyć spacerek. My jednak skuszeni wizją wodospadu podreptaliśmy dalej do przodu. Mijaliśmy kolejne grupy ludzi, którzy właśnie wracali do samochodów po paru nocach spędzonych w tym lesie...
Na trasie spotkać można wszystkich. I przygotowanych górołazów z dużymi plecakami, i rodziców z małymi dziećmi które dzielnie maszerują do przodu. No i oczywiście turystów w klapkach. Ale takie już jest życie - na każdym szlaku znajdą się Ci najmniej doświadczeni. Ilość ludzi zwiększała się z każdą minutą więc przyspieszyliśmy i dotarliśmy do wodospadu.
Wodospad troszkę nas rozczarował. Po wielkości rzeki spodziewaliśmy się, że wodospad będzie duży i piękny...był tylko ładny. Niestety wodospad nie był na głównej rzece tylko na jakimś dopływie. Tradycyjne zdjęcie jednak musi być i można zawracać. Tak też zrobiliśmy. Z powrotem to już prawie biegliśmy, rozglądając się tylko za misiem. Misia nie widzieliśmy i zwątpiliśmy, że nadal tam jest - przecież w tym czasie już pewnie zjadł wszystkie owoce z krzewów i poszedł dalej. My też chcieliśmy coś zjeść więc zrobiliśmy sobie przerwę na orzeszki i piwko nad rzeką.
Po lasach tropikalnych przyszedł czas na plaże. Tak dobrze czytacie - znów na plaże. Jak z zasady nie jesteśmy szaleni na punkcie plaż tak w tym roku spędzamy na nich trochę czasu. Fakt faktem, plaż piaszczystych w upalne dni nadal nie lubimy ale już takie dzikie, skaliste gdzie trzeba ubrać kurtkę bo wieje to już inna bajka. Park Olympic znajduje się w lądzie ale ma też część ziemi nad oceanem. Pomimo, że nadal jest to część parku to nikt tam nie sprawdza biletów i można wjechać za darmo. Większej różnicy nam to nie robi bo bilet wstępu do parku i tak kupuje się na 7 dni.
Ruby beach - była naszym pierwszym punktem widokowym. Niestety leży ona blisko lasów deszczowych, więc deszcz jest tam prawie zawsze. No w końcu sama nazwa tak mówi. Na szczęście deszcze są tu przelotne i nawet udało nam się największą ulewę przeczekać w aucie. Nadal ubrani w kurtki przeciwdeszczowe ruszyliśmy na dół. Plaża ma dwie unikatowe rzeczy. Kłody drewna wyrzucone na plaże i niezwykłe formacje skalne wystające z wody.
Naprawdę skały robią za atrakcję i każdy chce między nimi pochodzić. Na pewno jest to ciekawe urozmaicenie zwykłej piaskowej plaży. Skały są ogromne większe od mnie czy Darka..
Drugą rzeczą, często spotykaną na plażach są kłody drzew. Ocean wyrzuca uschnięte drzewa które wcześniej do oceanu zniosła rwąca rzeka z gór. Niesamowite jak dużo a przede wszystkim jak duże te drzewa są.
Plaża Rialto - nasz kolejny przystanek - jest kolejnym dowodem jaką siłę ma ocean. Tam drzew było jeszcze więcej. Niestety myśmy tylko widzieli duże fale ale niestety żadne drzewo przy nas nie zostało wyrzucone na brzeg. Ale efekt pracy który już widzieliśmy robił niesamowite wrażenie - tak, tak….znów byliśmy w szoku!
Niedaleko Rialto Beach są Plaża 1, Plaża 2, Plaża 3 - tych już nie nazywają tylko po prostu numerują. Może mają nadzieję, że dzięki temu turyści tam nie pojadą bo nawa ich nie przyciągnie….nazwa może nie ale ilość samochodów na parkingu daje do myślenia.
Zaparkowaliśmy przy plaży numer dwa i podążyliśmy za innymi. Było już dość późno - po 7 wieczorem ale my odważnie poszliśmy przed siebie. Tablica mówiła, że do plaży mamy 0.7 mili czyli 15 minut i powinniśmy dojść do plaży. Trasa na plażę wiedzie przez las. Troszkę do góry, żeby potem zejść stromo w dół. Wyszliśmy na plaże i zgadniejcie co…..zobaczyliśmy kłody drewna. Kłody blokowały wejście na plażę, ale to tylko takie pozory….warto przejść przez kłody żeby zobaczyć to co się dzieje na tej plaży…
A co się dzieje? Kemping - tam aż roiło się od namiotów. Sami widzieliśmy ludzi którzy dochodzili z plecakami i namiotami. Widać, że na tej plaży można normalnie biwakować a obudzić się w takim miejscu jest bezcenne…. Dziś co prawda troszkę padało więc może nie była to najlepsza noc na spędzenie pod gołym niebem ale widać, że ludziom to nie przeszkadzało i nadal postanowili posiedzieć do wschodu słońca, oczywiście przy ogniskach, w końcu drzewa trochę tam mają....to nic, że mokrego....oni dadzą radę.
My jednak doszliśmy do wniosku, że wolimy nasz ciepły domek Babi Jagi (jak to Darek nazywał) i zakończyliśmy dzień przy pizzy z piwkiem w domku. Jutro kolejny spacerek...ciekawe co tym razem Darek dla nas zaplanował.
2018.07.05 Olympic National Park, WA (dzień 2)
Park Narodowy Olympic jest dużym parkiem. Ciężko jest go w 4 dni fajnie i dokładnie zwiedzić. Myślę, że potrzebujesz około dwa tygodnie żeby tak w miarę zachłysnąć się jego pięknem. Oczywiście są ludzie co w ciągu jednego dnia „zwiedzą” park. Wysiądą z samochodu, pstrykną zdjęcie, wystawią na FB czy Instagram i jadą dalej.
Osobiście widzieliśmy wielu takich. Ci sami ludzie w ciągu dnia potrafią „zwiedzić” takie parki jak Grand Canyon, Dead Valley czy Zion. Czy aby na pewno zwiedzisz? Czy poczujesz park we własnych nogach czy zmysłach?
Kiedyś też taki byłem. Potrafiłem w ciągu tygodnia odwiedzić (nie mylić ze słowem „zwiedzić”) 7 parków. Myślałem, że jak się zatrzymam na parkingu, wysiądę z samochodu, przejdę się kawałek, zrobię zdjęcie, kupię pamiątkę to park mam zaliczony. Ale byłem w błędzie...!!!
Parki są tak stworzone, żeby jak najmniej cywilizacja je zniszczyła. Chcą zachować swój pierwotny stan dla wielu pokoleń. Nie ma w nich wielu dróg, kolejek czy innych cywilizacyjnych udogodnień do przemieszczania ludności. Trzeba dobrze zasznurować buty, ubrać plecak i ruszyć przed siebie.
Dzisiejszy dzień właśnie taki był. Wstaliśmy wcześnie rano, zjedliśmy śniadanie, wsiedliśmy w samochód i ruszyliśmy w stronę parku Olympic. Na ten wyjazd zaplanowałem cztery wędrówki. Dzisiejsza była długa i miała 16 kilometrów.
Niestety nie mamy ze sobą namiotu, ani sprzętu na biwakowanie pod gołym niebem, więc nasz samochód musiał dojechać jak najdalej da się żeby zapuścić się w ciekawe rejony parku. Na szczęście znaleźliśmy drogę co nam na to pozwoliła. Nie była to łatwa droga, trochę stromych odcinków, czasami trochę błota z topniejących śniegów, trochę przepaści, ale samochód się dzielnie spisał i dojechaliśmy do końca.
Zostawiliśmy samochód, zapakowaliśmy plecaki, odpowiednio się ubraliśmy i ruszyliśmy przed siebie w kierunku Grand Valley. O dziwo przed wejściem na trasę nie było strażnika parku tylko chipmunk siedział sobie na skale i nas bacznie obserwował. Ja myślę, że nas sprawdzał czy jesteśmy odpowiednio przygotowani, czyli czy mamy odpowiednią ilość orzeszków.
Nie powiedziałem najważniejszego. Dzisiaj chodzimy po górach jak po kanionach. Czyli startujemy wysoko, schodzimy w doliny i potem ponownie wychodzimy na górę do samochodu. Drogą wyjechaliśmy na przełęcz Obstruction Point z której ruszyliśmy w dół do jeziora Moose.
Większość ludzi schodzi i wychodzi głównym szlakiem Lillian. Nam to się oczywiście nie podobało, bo nie chcieliśmy iść tym samym szlakiem dwa razy. Znaleźliśmy inną trasę do schodzenia, Badger Valley Way trail. Mało uczęszczana ścieżka, która schodziła w dół inną doliną.
Szybko przekonaliśmy się dlaczego prawie nikt tędy nie szedł. Nie dość, że szlak był o wiele dłuższy to i znacznie stromszy. Na górze musieliśmy przechodzić strome płaty śniegu, a niżej piargowe ściany usuwały nam się spod butów.
Pomalutku, ostrożnie pokonaliśmy górne odcinki i weszliśmy w przepiękną dolinę borsuczą. Dolina wzięła nazwę od dużej ilości tej zwierzyny zamieszkującej ją. Myśmy żadnego nie widzieli, pewnie o tej porze są mało aktywne. Tylko świstaki ciągle biegały i chowały się do dziur w ziemi.
Oczywiście już z godzinę nie widzieliśmy żadnego człowieka, a taką dolinkę uwielbiają misie. Ciepło, bez wiatru, dużo trawy, krzewów.... Posuwaliśmy się dalej w głąb doliny często pogwizdując albo klaszcząc w celu wypłoszenia dużej zwierzyny.
Po jakimś czasie weszliśmy w głęboki las, który nam towarzyszył do samego dołu. Po drodze oczywiście było parę strumyków nad którymi wisiały prymitywne mostki (czytaj: długa bala drzewa).
Przejście niektórymi nie należało do łatwych, zwłaszcza, że to się wszystko ruszało. Po zaliczeniu ostatniego myśleliśmy, że najgorsze mamy za sobą. Ale byliśmy w błędzie. Żeby dojść do głównego szlaku i później do jeziora musieliśmy stromo podejść do góry. Szlak był stromy, ale łatwy, często miał zrobione stopnie z korzeni, albo kamieni.
Najgorsze co było to upał. Było same południe, a myśmy wspinali się nasłonecznionym zboczem. Oczywiście komary jak nas tylko zobaczyły, to atakowały nas z każdej strony. Co dopiero ukłucia z Nowej Szkocji zniknęły, a zaczęły pojawiać się nowe znad drugiego oceanu. Nie dało się ubrać żadnej bluzy, bo było za gorąco in zero wiatru. Czasami jak walnąłem ręką w nogę, do dwa albo trzy naraz zabijałem.
Po około godzinie doszliśmy do połączenia szlaków. Tutaj już było więcej ludzi, chłodniej i znacznie mniej komarów.
Po kolejnych 15 minutach znaleźliśmy się nad jeziorem Moose. Cudownie położone jezioro otoczone ośnieżonymi górami.
Było tam tak pięknie, że siedzieliśmy sobie chyba ze dwie godziny. Chłodno, lekki wiaterek, a przede wszystkim brak komarów. Wyłożyliśmy się na brzegu, wsadziliśmy nogi do lodowatej wody, otworzyli piweczko i byliśmy w raju.
Nie chciało nam się wracać na górę. Wymyślaliśmy wiele powodów żeby jak najdłużej tu zostać. Jednym z nich była budowa nowego koryta strumyka. Nawet nam to wyszło i strumyk zmienił swój bieg i zaczął wpływać do jeziora w innym miejscu.
Dobra, koniec tych zabaw, trzeba wziąć się do roboty. Przed nami jeszcze wiele kilometrów wspinaczki. Wiedzieliśmy, że teren będzie łatwiejszy, więc spokojnie bez zbędnego przyspieszenia powoli rozpoczęliśmy podchodzenie do góry.
Tak jak myśleliśmy, trasa była łatwa i dobrze przygotowana. Po około 45 minutach wyszliśmy z lasu i znowu widoki zaczęły zapierać dech w piersiach.
Po kolejnej pół godzinie wyszliśmy na grań i mogliśmy oglądać drugą część parku z jej najwyższym szczytem Mt. Olympus. Góra ta ma wysokość 2429m i należy do trudnych i technicznych.
Może nie jest wysoka, ale ogromna ilość śniegu, wielkie szczeliny w lodowcach i strome skalne odcinki z klasą 5+ powodują, że procent ludzi który zdobywa szczyt nie jest wysoki.
Idąc tak granią, widząc już nas samochód myśleliśmy, że już się nam nic ciekawego nie przydarzy. Góry nas znowu zaskoczyły i wysłały łosia. Zwierze szło sobie szlakiem i nas bacznie obserwowało.
Podeszło na bliską odległość, popatrzyło i zeszło na bok. Ilonka miała aparat pod ręką więc udało jej się uchwycić ten moment.
Wróciliśmy do samochodu, przebraliśmy się i ruszyliśmy w powrotną drogę. Droga off-road nie była łatwa, ale głód nas gonił, więc w miarę szybko zjechaliśmy do Port Angels i poszliśmy na zasłużoną kolację.
Ilonka znalazła dobrą restaurację Michaels Seafood and Steakhouse, gdzie pyszne jedzenie z odpowiednio dobranym winkiem zaspokoiło nasze pragnienia. Hamburger z Kobe beef i wino z Chateauneuf-du-Pape trafiło w dziesiątkę.
2018.07.04 Olympic National Park, WA (dzień 1)
Jest 6 rano, my już po odprawie na JFK. Za chwilę mamy się pakować do samolotu. Tak sobie siedzę na lotnisku, czekam aż nas zawołają i tak sobie myślę, że im częściej latasz tym prawdopodobieństwo, że coś nie pójdzie z planem automatycznie też wzrasta. Do tego jak się dołoży loty w jedne z największych amerykańskich świąt, takie jak Dzień Niepodległości, Dziękczynienia czy Boże Narodzenie raczej masz gwarantowane, że coś nie pójdzie z planem.
Dwa lata temu wykorzystując dni wolne w okolicach 4 lipca postanowiliśmy polecieć do Seattle. Lot w tamtą stronę był opóźniony o 6 godzin, a powrotny był odwołany.
Rok później było znacznie ciekawiej. Ze względu na potężne burze jakie panowały nad środkowymi stanami żadne samoloty nie mogły lecieć na zachód. Nasz lot został odwołany, a my po spędzeniu 5 godzin w samolocie na pasie startowym wróciliśmy do domu. Nie ma tego złego co by na dobre nie wyszło i spędziliśmy Dzień Niepodległości w gronie rodzinnym oglądając słynne nowojorskie sztuczne ognie zamiast zwiedzać stan Oregon.
Ile razy można dawać szanse linią lotniczym? Do trzech razy sztuka, nie? Wyznając tą zasadę znowu 4 lipca jesteśmy na lotnisku. Zgadnijcie gdzie lecimy? Na pewno nie zgadniecie..!!!
Lecimy do Seattle. Znowu? Tak, znowu. Dlaczego? Bo tam po prostu jest pięknie. Miasto jak miasto ma swój urok, ale stan Washington jest cudowny. Moim zdaniem jest to chyba jeden z piękniejszych stanów jakie widziałem, a byłem już w „paru”. Mam nadzieję, że kiedyś nastaną piękne dni i sobie zamieszkamy w tym raju na stałe.
A co z Alaską? Przecież też jest piękna. Zgadza się, Alaska też jest cudownym stanem, ale jakoś wszędzie z niego jest daleko, a my lubimy zwiedzać świat.
Co takiego jest pięknego w tym stanie, że tam ciągle latamy? Dla ludzi, którzy kochają góry, lubią spędzać czas na łonie natury jest to raj. Wiele parków narodowych, łańcuchów górskich, wulkanów pokrytych lodowcami, resortów narciarskich, skaliste wybrzeże oceaniczne..... chyba nie muszę dalej wymieniać.
Jak by tego było mało, to stan Washington graniczy z British Columbią, a tam to już wszystkiego jest bez limitu!
W sumie Washington jest wielkości 2/3 Polski, więc się nie nudzimy i ciągle coś nowego zwiedzamy.
Warto dodać, że ilość śniegu jaka tu spada też jest rekordowa. W marcu przekonaliśmy się o tym na własnej skórze. Hej narciarze, pakować nartki i w drogę....
Tym razem nie lecimy tutaj na narty. Będziemy zwiedzać Park Narodowy Olympic. Park ten znajduje się na półwyspie w północno-zachodniej części stanu. Słynie z dzikiego, skalistego wybrzeża, gór pokrytych lodowcami, dzikiej zwierzyny, wielkich drzew w lesie tropikalnym, a także z niezliczonej ilości szlaków górskich.
Do trzech razy sztuka i się udało. Alaska Airlines tym razem nas nie zawiodła i o czasie wylądowaliśmy w Seattle. Odebraliśmy samochód, podjechaliśmy do dobrze nam już znanej restauracji na śniadanie. Niestety tym razem się nam nie udało. Jest 4 lipca i oni są zamknięci. Szkoda, bo naprawdę mają pyszne jedzenie. Ilonka wyszukała inną lokalną knajpkę, ale też niestety była zamknięta. Oni tu chyba wszyscy świętują Dzień Niepodległości.
Przypuszczając, że wszystkie lokalne knajpki będą zamknięte pojechaliśmy do sieciówki. I tak wylądowaliśmy w Applebee's. Nie byliśmy w tej knajpie chyba lata. Jedzenie było nawet dobre, a piwo uzupełniło brak napojów w organizmie po locie samolotem.
W drodze do parku jeszcze zatrzymaliśmy się w sklepie sportowym REI, aby kupić coś na ewentualne spotkanie z dużymi mieszkańcami parku. Misie i Pumy też lubią ten park. Gaz pieprzowy mamy w NY, ale nie można gą wziąć do samolotu, więc musieliśmy nabyć nowy.
Zaopatrzeni we wszystko pojechaliśmy do parku. Niestety nie śpimy w środku parku, bo już miejsc na kempingach nie ma, a innych opcji noclegów tam nie ma. Żeby dostać wolne pole namiotowe w sezonie, to tak z pół roku wcześniej trzeba rezerwować. Na szczęście obok parku jest miasteczko Port Angels i tam wynajęliśmy mały domek.
Mimo, że byliśmy zmęczeni i niewyspani to i tak jeszcze dzisiaj podjechaliśmy na chwilę do parku. W lecie ciemno robi się tutaj dopiero o 22, więc trzeba było to jakoś wykorzystać. W 45 minut wyjechaliśmy samochodem na Huricane Ridge i poszliśmy na spacer.
Niestety ten park ma też i wady. Ciągle tutaj pada. W zimie fajnie, bo jest dużo śniegu dla narciarzy, natomiast w lato chmury i mgła często zasłaniają widoki.
Wiedząc o tym wyposażyliśmy się w odpowiednie ubranka i pochodziliśmy sobie po Gubałówce. Po czym? Zapyta czytelnik. Ano po Gubałówce odpowie wam Ilonka.
Idąc tak ścieżką, Ilonka nagle mówi: „Ale tu piknie, jok na Gubałówce. Ino tyn Baca Darek no nic nie pozwolo. Nawet łobrozków pstrykać zabronio....”
Rzeczywiście widok ze szlaku był podobny jak by się patrzyło z Gubałówki na Tatry.
Parę miesięcy temu byliśmy w Kanadzie w BC na nartach i przybysze z Polski znaleźli tam Kasprowy, więc Ilonka tutaj znalazła Gubałówkę. Ale ten świat mały.
Po około dwóch godzinach wróciliśmy do samochodu i zjechaliśmy na dół, do Port Angels. Po drodze pożegnały nas sarenki i obiecały, że jutro większym stadem będą na nas czekać. Wróciliśmy do domu i padliśmy do łóżek. Jednak nie można było szybko usnąć bo był 4 lipca i wszędzie strzelali sztucznymi ogniami. Przynajmniej miałem czas napisać bloga.
W Stanie Washington sztuczne ognie są legalne, więc na 4 lipca każdy je ma i sobie po prostu strzela. W ogóle ten stan jest jakiś liberalny na maksa. Jako jeden z pierwszych wprowadził legalną Marihuanę, małżeństwa tej samej płci, aborcje. Na dodatek jako jeden z niewielu stanów nie zabiera podatków stanowych z wypłat.
Jest północ, przestali strzelać, idę spać. Jutro nas czeka duży i długi dzień.
Dobranoc.
2016.07.03 North Cascades NP, WA
Dzisiejszy dzień był dniem świstaka. Dlaczego?
Po wczorajszym dniu z przygodami, dziś nie mieliśmy ochoty na żadne niespodzianki. O 7 rano opuściliśmy nasz hotel i udaliśmy się do odległego o prawie 2h Parku Narodowego North Cascades. Park ten jest najbardziej dziki, odludny, i posiada najstromsze góry w całych Stanach poza Alaską. Po drodze na parking Ilona zapytała się mnie dlaczego ja tu jeszcze nie byłem, przecież tu jest przepięknie a ja w Stanach już trochę mieszkam. Jak to dlaczego? „Po prostu z najlepszymi parkami czekałem na Ciebie”.
Plan na dzisiejszy dzień, nie był łatwy. Do pokonania mieliśmy 12 mil i musieliśmy się wznieść 4500 ft. do góry, a to tylko, żeby dojść do lodowca Sahale Glacier. A co dalej to czas, warunki i energia pokażą. Parking był dosyć pełny, widać, że wybraliśmy jeden z bardziej popularnych hików w tym rejonie. Szlak na Sahale Arm rozpoczyna się z wysokości 3600 ft i od razu niezliczonymi serpentynami wspina się zalesionym zboczem stromo do góry.
Od razu zauważyliśmy wielką różnicę we florze, jaka tutaj się znajduje. Drzewa były potężne i wysokie, a ściółka leśna bujna i bardzo zielona. Widać, że w tym klimacie, w lecie słońce długo świeci a także opady są intensywne.
Szlak był stromy ale łatwy. Dobrze, że ktoś wpadł na pomysł i poprowadził szlak serpentynami, co znacznie ułatwiało wspinaczkę. Czasami tylko powywracane drzewa spowalniały nas trochę bo te olbrzymy nie łatwo było pokonać. Na wysokości około 5tys ft. zig-zag'ki i las zaczęły się pomału kończyć a co za tym idzie, pojawiało się więcej śniegu, a widoki zapierały dech w piersiach.
Przewaga tego parku nad parkami w Colorado, Californii i innych stanach jest taka, że góry nie są aż tak wysokie a co za tym idzie nie ma problemu z aklimatyzacją. Natomiast jest to najbardziej wysunięty park, na północ w kontynentalnej części Stanów, więc klimat (lodowce) i ukształtowanie gór przypominają bardziej Alpy czy Alaskę niż parki wysunięte bardziej na południe.
5400 ft. osiągnęliśmy ok. 11:30 rano. Większość ludzi dochodzi tylko do tego miejsca, pewnie dlatego, że dalej ilość śniegu się zwiększa (nawet w lipcu) i szlak staje się typowo górski czyli trudniejszy. Po krótkiej przerwie na uzupełnienie kalorii, rozpoczęliśmy wspinaczkę w kierunku lodowca. Rzeczywiście nachylenie trasy wzrosło a także strome płaty śniegu zmniejszyły naszą prędkość.
Na wysokości ok. 6300 ft. poczuliśmy prawdziwe góry. Wiatr zaczynał nam naprawdę przeszkadzać, czasami musieliśmy się obracać od wiatru, żeby złapać oddech. Kolejnym utrudnieniem stały się świstaki. Zaczęły się pojawiać w takich ilościach, że nie wiedzieliśmy w którą stronę kierować aparat i kamerę. Świstaki były tak oswojone i nie bały się ludzi, że podchodziły prawie pod nasze nogi.
Im wyżej tym niestety wiatr i ilość chmur się zwiększały. My, jako wprawieni górołazy, dopóki było w miarę bezpiecznie szliśmy dalej. Oczywiście, uważając i nie chodząc po bardzo stromych płatach śniegu.
Około drugiej po południu doszliśmy do base camp. Jest to miejsce do którego dochodzą ludzie, którzy następnego dnia planują zaatakować szczyt Sahale. Od tego momentu zaczyna się lodowiec. Jego początkowa część nie jest trudna, więc mieliśmy plany trochę się na nim „pobawić”. Niestety wiatr i chmury skutecznie wybiły nam ten pomysł z głowy. Chodząc po lodowcu gdzie nie widzi się prawie nic, po pierwsze nie ma sensu, a po drugie jest to bardzo niebezpieczne.
Stan Washington posiada 450 kilometrów kwadratowych lodowców co oczywiście jest niczym w porównaniu do Alaski, która ma ich 200 razy więcej. Natomiast stan ten jest rekordowy poza Alaską jeśli chodzi o ilość lodowców. Następny jest Wyoming, który to ma ich sześć razy mniej. My poza rakami nie mamy jeszcze sprzętu na lodowce (zamierzamy kupić) więc zajęliśmy się fotografowaniem kozicy.
Ci co mieli namioty, pochowali się do nich przed wiatrem, natomiast my jak i parę innych osób rozpoczęło schodzenie w dół. Im niżej tym robiło się cieplej, a także wiatr malał. Można było w końcu ściągnąć czapkę i rękawiczki i znowu podziwiać widoki, bo wyszliśmy z chmur. Jak ktoś potrzebuje się schłodzić w lato z upału południa to zapraszamy do Washington. Proszę nie zapomnieć ciepłej czapki i rękawiczek, nam to się bardzo przydało. Jak się pakowaliśmy to Ilonka pokazała mi kalendarz z miesiącem lipiec jak ładowałem czapkę i rękawiczki do plecaka. Natomiast w górach mi dziękowała.
Po kolejnej godzinie doszliśmy do jeziora gdzie było bezwietrznie, ciepło i wreszcie można było zrobić przerwę, gdzie zmrożone piwo z batonikiem Clif wyśmienicie smakowało.
Od tego momentu trasa była łatwa, więc szybko ubywała. Spotkaliśmy wiele ludzi, którzy dopiero szli w góry ale widać było po ich sprzęcie, że dzisiaj nie wracają. Najbardziej zaskoczyła nas para w której kobieta niosła dziewczynkę w nosidełku na brzuchu, a dziecko na pewno miało mniej niż 2 lata. Jej partner miał potężny plecak, a do niego przyczepiony sprzęt typu namioty, karimaty itp... Zdecydowanie zostawali na noc lub więcej w tych górach. Szacun na maksa!
Po 9h hiku dotarliśmy znowu na pełny parking. Widać, że masa ludzi poszła na więcej niż jeden dzień. Nawet nie da się opisać jak pozytywnie jesteśmy zaskoczeni tym parkiem. Dalej nie wiem dlaczego do tej pory mnie tu nie było. Ale jedno wiem, że teraz będziemy tu częściej wracać. Park jest duży i ma wiele atrakcji, od małych spacerków dolinami do wielodniowych wspinaczek po lodowcach.
2015.12.28 Death Valley, CA (dzień 4)
Ostatni (czwarty) dzień naszej wyprawy też cały spędziliśmy w dolinie śmierci. Samolot mamy dopiero wieczorem z Vegas, więc chcemy wykorzystać każdą chwilę w tej pięknej krainie.
Była już depresja i potężne pokłady soli, był już hike na najwyższy czyt, wulkany, kaktusy, wyschnięte jeziora, dzisiaj pora na kaniony, wydmy i opuszczone miasteczka, zwane ghost town.
Park ma dziesiątki a może i nawet setki kanionów. Wiele z nich jest położonych w odległych górach i żeby się do nich dostać to albo trzeba mieć fajny samochodzik 4x4, albo dłuuuugo iść na nogach. Oczywiście każdy kanion to godziny na jego odkrywanie, a my niestety nie przyjechaliśmy tutaj na miesiąc (a szkoda), więc wybraliśmy dwa. Titus kanion i Mosaic kanion.
Titus kanion jest bardzo specyficzny. Cały można przejechać samochodem. Jego długość to prawie 20 mil. Przez jego dno przebiega off-road "droga", która jest miejscami tak kręta i wąska że można tylko jechać w jednym kierunku i nie wolno jechać z żadnymi przyczepami albo dużymi samochodami. Myślałem, że miejscami będę musiał składać lusterka, ale nawet się obyło bez tego.
Przed samym wjazdem na szutrową drogę Leadfield Rd jest ghost town, Rhyolite
Świetność miasteczka przypada na początek 20 wieku. Wtedy to, tutaj zostało odkryte złoto. W błyskawicznym tempie na pustyni tysiące poszukiwaczy złota osiedliło się. Miasteczko w ciagu dwóch lat urosło nawet do 5 tysięcy mieszkańców. Miało elektryczność, wodę, szkołę, szpital, drukarnie, operę, a nawet dom maklerski. Zbudowano też kolej. Oczywiście jak to w Nevadzie, otworzono tam ponad 50 saloonów, kasyna i domy publiczne.
Po paru latach złoto się skończyło, więc i miasteczko zaczęło upadać. W 1920 mieszkało tam już tylko 14 osób , w 1922 tylko jedna osoba, która umarła dwa lata później w wieku 92 lat. Przez dwa lata miała całe miasto dla siebie.
Opuszczamy "cywilizację" i jedziemy w góry. Wspinamy się po wertepach do góry aż do red pass (czerwonej przełęczy).
Ciekawą, pustynno-skalistą drogą wznieśliśmy się o 2000 stóp i wyjechaliśmy na czerwoną przełęcz, na wysokość 5250 ft. Dobrze, że jeszcze nie było śniegu, bo były odcinki które były bardzo wąskie i strome, a i też przepaście były konkretne. Było trochę samochodów na trasie. Nawet jeden pan przyjechał tutaj z Los Angeles swoim Lexusem SUV. Potem jak z nim rozmawiałem to mówił, że nawet było OK, choć miejscami by mu się przydał lepszy samochód.
Nam by było chyba szkoda jechać naszym samochodem w takie tereny, a i pewnie trochę bym się bał.
Na przełęczy można zostawić samochód i dalej się wspinać na nogach w góry. Nie ma szlaków, ale po śladach ludzi widać że wielu znalazło tu swoje ścieżki.
Nam oczywiście czas nie pozwalał na taką zabawę, więc zaczęliśmy pomału (bardzo pomału) zsuwać się parotonowym Fordem w dół, w kierunku Titus kanionu. Zaletą dużych silników jest to, że nawet taką krowę jaką jest nasz samochód pierwszy bieg utrzyma i hamulce używałem tylko wtedy jak się chciałem zatrzymać na zdjęcie, albo już było ostro w dół z dużymi kamieniami.
Zanim jednak wjechaliśmy w kanion dojechaliśmy do kolejnego wymarłego miasteczka. Leadfield ghost town. To miasteczko nie było aż tak duże jak poprzednie. Mieszkało tam maksymalnie 300 osób. Ludzie w większości mieszkali w namiotach i paru blaszanych chatkach. W 1927 roku złoto się skończyło więc i miasteczko też.
Od Leadfield ściany kanionu zaczęły się robić coraz to wyższe i stawało się coraz to węziej. Po kolejnych paru milach było już tak wąsko że słońce już nie docierało na dno.
Byliśmy już w kilku wąskich kanionach, ale nigdy nie samochodem. Trochę inne zwiedzanie. Można pokonać znacznie większe odległości. Tak jak pisałem, kanion ma prawie 20 mil długości. W ciągu jednego dnia było by to niemożliwe do zwiedzenia. Często były też szersze miejsca, gdzie można się było bezpiecznie zatrzymać, porobić zdjęcia, czy ponagrywać.
Po około godzinie naszym oczom ukazała się potężna polana, co oznaczało, że tutaj kanion się kończy. Był tam też parking, gdzie stało trochę samochodów, ale one niestety nie mogły wjechać z tej strony bo kanion jest jednokierunkowy.
Z parkingu w dół jakieś 3 mile i już dojechaliśmy do asfaltu. Jaka ulga, jak cicho, nic nie trzepie. Jednak po paru godzinach jazdy off-road asfalt to jest świetny wynalazek.
Nasz następny cel to Mosaic kanion.
Jakieś pół godzinki jazdy i już byliśmy u wrót kanionu. Kanion jest ogólnie dostępny i łatwy, więc niestety ludzi też było dużo. Wziął nazwę od formacji skalnych, które układają się w mozaikę. Samochód zaparkowaliśmy pod kanionem i ruszyliśmy.
Kanion nie jest długi, jakieś parę mil. Po około dwóch milach ma suchy wodospad który niestety nie da się przejść i trzeba zawracać. Chyba że ma się sprzęt do wspinaczki to można iść dalej. Myśmy oczywiście nie mieli sprzętu, więc wróciliśmy. Kanion ma wąskie i szerokie odcinki. Niektóre miejsca są tak wąskie, że można naraz dwóch ścian rękami dotykać. Wcześniej wyczytaliśmy, że można wracać górami. Tak też uczyniliśmy. Trochę musieliśmy się powspinać na ściany kanionu, ale było warto. Widoki były odlotowe. Widać było cały kanion i wydmy do których się udawaliśmy.
Tu już nie było nikogo. Całe góry nasze. Uwielbiamy to. Szybko granią przeszliśmy na parking i udaliśmy się na kolejną atrakcję, Mesquite Flat wydmy.
Mesquite Flat wydmy nie są największe w parku, ale są najbardziej popularne. Ich maksymalna wysokość to jakieś 100 stóp (30 metrów). Chcieliśmy pojechać na Eureka wydmy, ale niestety czasu nam brakło. Są bardzo oddalone na północ i trzeba jechać godzinami żeby tam się dostać. Ich wysokość dochodzi nawet do 680 stóp (ponad 200 metrów). Na nie oczywiście trzeba wyjść, a to już się robi wyprawa na cały dzień. Planujemy wrócić do tego raju, więc na 100% je odwiedzimy.
Mesquite Flat wydmy są wciąż potężne. Można godzinami je zwiedzać. Iść przed siebie w nieskończoność. Zgubić się raz czy dwa.
W lato raczej tu nie można chodzić. Temperatura powietrza dochodzi do 130F (55C), a piasek się nagrzewa do 160F (70C), można dostać lekkiego poparzenia. Pobiegaliśmy, porobiliśmy zdjęcia i wróciliśmy do samochodu.
Wracając z parku do Vegas odwiedziliśmy jeszcze jedną atrakcję. Chyba jedno z najbardziej odwiedzanych miejsc w Death Valley, Dante's view.
Samochodem po drodze asfaltowej można wyjechać na 5,476 stóp (1,669m). Ze szczytu jest przepiękny widok na całą dolinę i góry Panamint, gdzie znajduje się Telescope peak.
Miejsce szczególnie polecamy, łatwo można się do niego dostać, a widoki są powalające. Szczególnie jest polecane w godzinach rannych, kiedy słońce jest za plecami i super wszystko oświetla. Oczywiście z tego miejsca jest wiele ścieżek, które prowadzą na sąsiadujące górki, gdzie można podziwiać Dolinę Śmierci z innej perspektywy.
W tym miejscu kończy się nasza cztero-dniowa przygoda z Doliną Śmierci. Przepiękna, bardzo zróżnicowana kraina. Każdy, kto lubi naturę, lubi odkrywać nowe miejsca, na pewno znajdzie coś tutaj dla siebie. Myśmy byli tylko 4 dni w tym parku, stanowczo za mało, a i tak przejechaliśmy 1,200 mil (2,000km). Obszarowo jest to największy park w Stanach (poza Alaską). Ten park stanowczo pobija parki na Alasce systemem dróg. O wiele łatwiej można się po nim poruszać. Można dojechać do wybranego miejsca, a stamtąd już na nogach dalej go odkrywać. W Parkach na Alasce jednak musisz dużo miejsc odkrywać idąc na wielodniowe hiki. Ma to oczywiście swoje plusy, ale jeszcze więcej potrzebujesz czasu.
Dużo dróg to jednak drogi off-road gdzie podróżowanie zwykłym samochodem staje się mało atrakcyjne i niebezpieczne, a w większości przypadków po prostu niemożliwe. Napęd 4x4 z blokadami, wysokie zawieszenie, dobre, duże opony do jazdy po ostrych kamieniach to podstawa. Oczywiście mapy, GPS, ciepłe ubranie, woda i jedzenie też powinny znajdować się w samochodzie. W większości miejsc telefony komórkowe nie działają, a jednak samochód może się zepsuć. I jak już nikt dzisiaj nie pojedzie tą drogą żeby wezwać pomoc, to trzeba jakoś przenocować na tym odludziu, a noce mogą być zimne.
Widywaliśmy fajne samochody przygotowane do jazdy po tej krainie. Podniesione zawieszenie, potężne opony z grubym bieżnikiem, dwie takie same zapasowe, kanistry z paliwem na dachu....
Planujemy tutaj wrócić. Jeszcze wiele nie odkryliśmy, dużo zostało miejsc, które obowiązkowo są na naszej liście. Przez 4 dni można zobaczyć dużo, ale jak na tak duży obszar to dalej za mało. Myślimy że kolejnym razem tydzień powinien nam wystarczyć.
Oczywiście nie może to być w lato, tutaj jest za gorąco. Sezon na zwiedzanie Doliny Śmierci zaczyna się pod koniec października i trwa do kwietnia.
Przed przyjazdem tutaj słyszeliśmy, że Dolina Śmierci to także raj dla fotografów. Zdecydowanie potwierdzamy tą teorię, więc Ilonka latała w kółko z aparatem pstrykając setki zdjęć.
2015.12.27 Death Valley, CA (dzień 3)
Kolejny dzień w Dolinie Śmierci i kolejne nowe wrażenia. Tym razem głównym punktem programu jest Racetrack. Kolejna niesamowita płaszczyzna po której można chodzić i obserwować jak poruszają się kamienie. Żeby jednak tam dojechać konieczny jest samochód z napędem na 4 koła, cierpliwy kierowca który pokona 27 mil (43 km) wyboistą drogą bez asfaltu. No i czas bo aby dojechac do drogi off road trzeba pokonac ponad 85 mil (130 km) droga asfaltową. Ale jak się potem przekonaliśmy było warto.
Jak to bywa w fajnych parkach oczywiście po drodze jest wiele miejsc które są równie interesujące.
Nasz pierwszy przystanek był w miasteczku Furnace Creek. Miasteczko to jest położone w środku doliny i jest najniżej położonym miasteczkiem w Ameryce Północnej a może nawet na całej zachodniej półkuli. Jest to bardzo małe, totalnie turystyczne miasteczko, które zamieszkuje tylko 24 osoby (dane z 2010 roku). Oczywiście jest tam sklep, stacja benzynowa, restauracja, saloon no i oczywiście hotel dla turystów. Dobrze, że w Death Valley jednak jest trochę cywilizacji bo inaczej na jednym baku nie moglibyśmy dojechać do Racetrack ani w inne dalsze rejony doliny.
Tak więc po zatankowaniu do pełna ruszyliśmy na północ 57 mil do następnej atrakcji która pojawiła się na naszej drodze. W Death Valley atrakcje są na każdym kroku...tylko kroki trzeba tu robić duże bo park jest ogromny.
Ubehebe krater, (czyt. Yoo-bee-hee-bee) jest położony na północnym końcu gór Cottonwood. Krater ma pół mili szerokości (niecały kilometr) i od 500-777 ft (150-237 m) głębokości. Nie jest do końca pewne ile ma on lat. Jedni szacują, że powstał on nawet 7 tys lat temu, choć podobno nowsze badania dowodzą, że jest on młodszy i ma tylko 800 lat. Tak jak wspominaliśmy wcześniej Dolina Śmierci to raj dla geologów więc badania ciągle trwają.
Do krateru można zejść (500 ft w dół) co oczywiście zrobiliśmy. Schodzi się bardzo łatwo, bo po żwirku zjeżdżasz jak po piasku czy śniegu. Gorzej było z wyjściem kiedy to co drugi krok ześlizgujesz się w dół. Ale oczywiście warto. Nie ma to jak być na samym dole i poczuć jaki ogrom cię otacza.
Do tego miejsca jeszcze prowadziła droga asfaltowa. Ale od tego momentu zaczęła się zabawa. Zaraz przy kraterze skręca się na Racetrack, naszą najważniejszą atrakcję dzisiejszego dnia. Jak duży „krok” musimy zrobić tym razem? Tylko 27 mil....ale off-road.
Droga pomimo, że bardzo wyboista mijała nam dość przyjemnie bo widoki były powalające. Oczywiście tu to nas mijały już tylko normalne samochody, jeep, SUV i czasem jakiś pick-up....napęd na 4 koła i wysokie zawieszenie to podstawa. Gdzieś po ok. 10 milach pojawiła się kaktusolandia. Naszym oczom ukazał się las kaktusów. Było ich multum. Ja naliczyłam ogólnie 6 rodzajów ale tylko jedne rosły wysoko jak drzewa. Byliśmy w szoku, jak dużo ich tu jest i tak nagle, niespodziewanie tu wyrosły.
Kolejna atrakcja to Teakettle junction (skrzyżowanie Dzbanek na herbatę). Skrzyżowanie to łączy drogę do Racetrack Playa, Hunter Mountain i inne szlaki w góry. Legenda głosi, że wieki temu był to znak dla idących, że woda jest niedaleko. Teraz to tylko atrakcja turystyczna i ciekawa pamiątka. Dzbanki ludzie zostawiają na szczęście i pamiątkę, że tu dotarli Szkoda, że my nie wiedzieliśmy o tym wcześniej i nie przywieźliśmy żadnego dzbanka.....napisalibyśmy: „Dziubdziuki tu były”.
Finally....godzinę jazdy od krateru, i 4.5h od opuszczenia hotelu wreszcie dotarliśmy do płaszczyzny Racetrack Playa. Dlaczego to miejsce jest takie ważne? Miejsce to jest bardzo unikatowe. Często znane jest jako miejsce ruszających się kamieni. Racetrack jest ogromnym wyschniętym dnem jeziora. Jego powierzchnia jest spękana i sucha przez większość czasu.
Jednak czasami pojawia się tu woda i ziemia staje się mokra. Do tego niskie temperatury (szczególnie nocą) sprawiają, że cała pokrywa jest dość śliska. Do tego dochodzi wiatr, który jest tak mocny, że potrafi przesuwać kamienie o wadze nawet ponad 100 funtów.
Po wyschnięciu, na ziemi zostaje ślad jaki zrobił kamień ruszany przez wiatr. Efekt jest do dziś małą tajemnicą ponieważ nikt nie był jeszcze w stanie nagrać jak kamień się przesuwa ale badania ziemi wskazują, że powyższa teoria jest prawdziwa.
Kolejna ogromna płaszczyzna po której można chodzić godzinami i co jakiś czas spotkać ciekawszy ślad czy kamień. My chodząc po wyschniętej powierzchni nie robiliśmy śladów ale widzieliśmy stare ludzkie ślady. Aktualnie miejsce to jest zamykane jak jest mokre bo ślady raz odbite zostają tam latami.
Moglibyśmy spędzić tu godziny ale niestety musieliśmy ograniczyć się tylko do 1h bo w zimie dzień jest krótszy a my chcieliśmy zdążyć jeszcze na jakiś ładny zachód słońca. Widok Racetrack jednak tak nas zahipnotyzował, że nie mogliśmy się oprzeć i nie zjeść lunchu w takiej scenerii.
No i w drogę. Wracaliśmy tą samą drogą ale nie myślcie, że tym razem było to nudne. Przed nami roztaczały się przepiękne widoki na dolinę i otaczające je góry. Pomimo, że już znaliśmy drogę to nadal nas zaskakiwała widokami i ciągle się zatrzymywaliśmy robić zdjęcia.
Zachód słońca złapaliśmy już na drodze asfaltowej. Niestety (a może i dobrze) nie dojechaliśmy w żaden punkt turystyczny aby podziwiać zachód słońca. Natomiast zatrzymaliśmy się po drodze i podziwialiśmy jak słońce malowało niebo. Niesamowite kolory, ogromne góry w około i nikogo w obrębie wzroku.
Widzieliśmy tylko przy drodze dwa puste zaparkowane samochody. Chyba ktoś tak zakochał się w tych górach, że po prostu poszedł przed siebie....tu nie ma szlaków....tu po prostu idziesz, odkrywasz i podążasz gdzie góry Cię wołają.
Dolina Śmierci nie idzie spać o zachodzie słońca. Jak już pisaliśmy wcześniej jest to najlepsze miejsce aby oglądać gwiazdy i chyba pierwsze gdzie widzieliśmy drogę mleczną. Tak, że nie do końca narzekaliśmy na krótki dzień bo mogliśmy podziwiać gwiazdy, piękną pełnię księżyca i dziękować za kolejny wspaniały dzień.
Dla nas był to kolejny cudowny dzień, pełen pięknych widoków, emocji i niesamowitych przeżyć. Niestety nie wszyscy mieli takie szczęście. Wracając do hotelu zatrzymaliśmy się bo zobaczyliśmy na poboczu samochód i ludzi wymachujących latarkami. Okazało się, że złapali gumę a na środku tej pustyni ciężko z zasięgiem. Zdziwiło nas na maksa, że ich Volvo s60 nie miało zapasowego kola. Niestety to prawda. Pomimo, że samochód z wypożyczalni to miał tylko zestaw do łatania który wystarczy Ci na parę kilometrów, Podwieźliśmy ich do miasteczka, gdzie jest zasięg i mamy nadzieję, że wszystko dobrze się skończyło.
2015.09.06-07 Acadia Park Narodowy, Maine (dzień 2 i 3)
Acadia, mimo, że położona jest na wybrzeżu, ma północno-kontynentalny klimat. Czyli w lato cechuje się on zimnymi nocami i dosyć wysokimi temperaturami w ciągu dnia. Natomiast zimy bywają długie i mroźne. Mając to na uwadze o 6:45 byliśmy już po szybkim małym śniadanku w drodze na hike.
Nasz hotel, Holiday Inn Resort, znajduje się w miasteczku Bar Harbor, które jest na granicy parku. W związku z tym po 15 minutach jazdy samochodem byliśmy już na parkingu przy szlaku Precipice. Szlak ten jest najtrudniejszym szlakiem w całym parku, przypominał nam tatrzańską orlą perć. W maju byłem w parku Zion w Utah i zrobiłem Angels Landing, który należy do 10 najtrudniejszych hików w Stanach. Może hike w Zion miał większą ekspozycję, ale nie miał aż tyle pionowych odcinków do pokonania co hike w Acadi. Dużo drabinek, poręczy i innego rodzaju uchwytów metalowych.
O 7 rano temperatura była tylko 11C, ale słoneczko na bezchmurnym niebie skutecznie nagrzewało skały. Jak zwykle przy takich trasach, na dole jest wiele ostrzeżeń, które mówią o niebezpieczeństwach, jakie występują na tej prawie pionowej trasie.
Na samym początku już było parę odcinków technicznych, pewnie w celu sprawdzeniu ludzi, aby później przy większej ekspozycji nie było problemów. Z tego parkingu prowadzi na szczyt też inna trasa Orange-Black/North Rim dla ludzi, którzy mają lęk wysokości. Tą drugą trasą postanowiliśmy schodzić. Trasa jest łatwiejsza i prawie w ogóle nie ma odcinków technicznych. Z obu tras widoki są przepiękne o czym się później przekonaliśmy.
Aby wyjść na szczyt trzeba wspiąć się około 1000 ft. na odcinku 1 mili. Szlak jest zróżnicowany i jest trochę płaskich półeczek skalnych, a także wiele pionowych kominów. Szedłem mniej więcej półtorej godziny robiąc wiele zdjęć i nagrywając. Co krok widoki stawały się coraz ciekawsze, jak również temperatura się podnosiła.
Szczyt został osiągnięty parę minut przed 9. Spotkaliśmy tam parę osób, którzy również podziwiali przepiękne widoki i się cieszyli, że nie muszą tego robić w upale. Było już ciepło. Pot lał mi się po oczach, tak więc nie wyobrażam sobie robić tego w późniejszych godzinach. Biorąc pod uwagę ile widzieliśmy tam samochodów dzień wcześniej na pewno i dziś będą tłumy ludzi, którzy robią to w samo południe. Współczujemy. Trasa jest dwu kierunkowa więc przy większej ilości osób oczekiwanie na drabinki może zając trochę czasu, co przy upale i zerowym cieniu na pewno nie należy do przyjemności.
Ze szczytu widać było całe miasteczko Bar Harbor i wiele małych wysepek należących do Parku Acadia. Wyjaśniła się nam również zagadka dlaczego miasteczko to jest dość drogie. W porcie stały dwa duże statki (cruise), które przywożą tysiące ludzi, żądnych wydania pieniędzy, zjedzenia świeżego homara i pokupowania wielu pamiątek. Prawie jak na Bermudach czy w Juneau na Alasce.
Ze szczytu w dół, albo w dalsze części parku prowadzi wiele szlaków. Spotkaliśmy ludzi, którzy planują zrobić kilkunastu-milowe hiki. My musieliśmy opuścić hotel przed 11 rano więc niestety nie mogliśmy się zagłębić bardziej w park. Zeszliśmy trasą North Rim, która potem połączyła się z trasą Orange-Black. Trasa szła bardziej północnym zboczem góry, a co za tym idzie widoki były troszkę inne.
Trasa ta również schodziła ostro w dół, ale te strome odcinki miały schodki....takie prawdziwe schodki. Szkoda, że nie były ruchome......
Po godzinie byliśmy już na dole. Nie ma to jak o 10 rano być już po hiku i mieć cały dzień na zwiedzanie przed sobą. Bardzo polecamy ten hike ale w godzinach rannych. Później jest zdecydowanie za gorąco. Szlak jest czynny tylko parę miesięcy w roku ze względu na trudności, a także okres wylęgarni ptaków.
O 11 spakowani, wymeldowani ruszyliśmy zwiedzać dalsze części Acadi, resztę wyspy Desert Island jak i południowe wybrzeże Maine. Nie mieliśmy żadnych szczególnych punktów zaplanowanych na dziś poza przejechaniem się wybrzeżem i zobaczeniem co to miejsce ma nam do zaoferowania. Tu lekko skłamałem, bo był jeden punkt, który Ilonka wrzuciła na listę, a była to restauracja z najlepszymi homarami w całym Maine. Ale o tym później......
I tak oto jechaliśmy sobie wybrzeżem Desert Island, przejeżdżając przez małe miasteczka. Udało nam się też dojechać do latarni morskiej, których jest tu oczywiście bardzo dużo.
Tak pięknego dnia nie można marnować siedząc cały czas w samochodzie. Tak więc od czasu do czasu szliśmy w ślady lokalnych i robiliśmy sobie przerwy na skalistych wybrzeżach.
Oczywiście my nie możemy tylko siedzieć, tak więc w ruch poszły nasze zabawki i polowaliśmy aparatem i kamerą na latające mewy i leniwie łażące kraby.
Wczoraj na łódce opowiadali nam, że wybrzeże Maine ma potężne różnice wody między przypływem a odpływem sięgające ponad 10 ft, gdzie średnia na ziemi wynosi 3 ft. Dziś się przekonaliśmy o tym na własne oczy po wyschniętych dnach wybrzeża, a także po drabinkach jakie ludzie mają ze swoich przystani, żeby dostać się do łódek podczas odpływu.
I tym oto sposobem dojechaliśmy do najważniejszego punktu wycieczki, miasteczka Bernard w którym to znajduje się restauracja Thurston's Lobster Pound. Zarówno Yelp jak Tripadvisor polecają to miejsce jako jedno z najlepszych aby zjeść całego homara. Muszę przyznać, że byłem w szoku bo na tym odludziu ciężko było znaleźć parking na samochód. Taka ilość ludzi przyjechała zjeść te pychoty.
Menu restauracji było bardzo proste....homar...natomiast pod różnymi postaciami. Być w Maine i nie zjeść całego homara to tak jak być w południowej Hiszpanii i nie zjeść prawdziwej szynki iberyjskiej. Jak to w takich miejscach, swoje musieliśmy odstać w kolejce do wybrania sobie homara. Całe zamówienie polega na tym, że podchodzi się do lady, mówi się czy chcesz dużego czy małego i pani na twoich oczach wyławia go z baseniku.
Kładzie na wagę jeszcze żywego, dostajesz numerek i twój homar ląduje w gorącej gotującej się wodzie.
No i po 15 minutach przynoszą ci całego homarka i życzą smacznego. No i teraz zaczyna się zabawa. Trzeba go sobie samemu poobdzierać ze skorupy i wiedzieć co dobre a co nie.
Nie mamy dużego doświadczenia w jedzeniu tego typu potraw ale podpatrując innych i po oglądnięciu paru filmów na YouTube udało nam się wygrzebać z niego całe mięsko. Homar był przepyszny, świeżutki i bardzo delikatny.
Z restauracji widać, mały port gdzie cały czas przypływały kutry rybackie ze świeżutkimi homarami a na podwórku restauracji były stosy klatek, które służą do łapania homarów.
Pojedzeni ruszyliśmy w dalszą drogę, kierując się w stronę Portland gdzie mieliśmy kolejny hotel. Wybrzeże Maine wygląda jak ręka z kilkunastoma długimi paluchami, każdy na kilkadziesiąt mil. My postanowiliśmy zjechać jednym z nich na sam dół, i tak drogą numer 96 zjechaliśmy do miasteczka Ocean Point. Ciekawa droga wiedzie przez w miarę biedne, ubogie wioski aż kończy się o wiele bogatszą. Widać to po domach i samochodach. W Ocean Point byliśmy w idealnym momencie, udało nam się uchwycić zachód słońca, usiąść na skalistym wybrzeżu i patrzeć jak Maine idzie spać.
Kolejny dzień (poniedziałek) trzeba było już wracać do domu. Dłuższą część spędziliśmy w samochodzie z małymi przerwami na oglądanie po drodze ciekawszych punktów. Na szczególną uwagę zasługuje Cape Elizabeth. Małe miasteczko położone poniżej Portland. Ma ono dwie główne atrakcje, a właściwie to dwa główne parki. Jeden to state park, który ma fajną plaże, jak przystało na Maine, oczywiście skalistą.
Drugi park to Fort Williams, ze sławną latarnią morską. Park dość duży, ładnie położony w którym można miło spędzić czas.
Jak to bywa w długie weekendy, powrót do Nowego Jorku to nieustanna walka z korkami. Ponieważ ja nie lubię stać w korkach, więc pilot Ilonka miała o wiele więcej roboty niż ja, bo musiała co chwilę wynajdywać jakieś objazdy małymi lokalnymi dróżkami. Tym oto sposobem mogliśmy też sobie oglądać ME and NH nie z autostrad, tylko z małych, krętych dróżek. Bardzo nam się spodobała ta część północnego Atlantyku. Już wypatrujemy w przyszłość i planujemy kolejne wypady w te rejony, oczywiście dalej na północ. No bo jak tu nie pojechać do Nowej Szkocji, Nowej Fundlandii czy Labradoru. Tam już raczej nie samochodem, tylko samolotami i promami. Wymaga to więcej planowań i przygotowań, ale jak to Ilonka mówi, jak chcesz to znajdziesz sposób........
Tym oto sposobem minął nam kolejny cudowny wyjazd. Jest to dla nasz szczególny wpis, bo w ten weekend minął rok jak stworzyliśmy tego bloga. I ku naszemu pozytywnemu zaskoczeniu mamy już 60 wpisów co oznacza, że publikujemy więcej niż jeden tygodniowo. To chyba oznacza, że trochę lubimy podróżować. Czasami bliżej, czasami dalej ale jak najczęściej w nowe, nieznane miejsca. Miejmy nadzieję, że kolejny rok przyniesie nam przynajmniej tyle samo, a może i więcej wpisów z nowych miejsc na naszej planecie....
2015.09.04-05 Acadia Park Narodowy, Maine (dzień 1)
Acadia jest najstarszym parkiem narodowym powstałym na wschód od rzeki Missisipi. Nie ma wiele parków na wschodnim wybrzeżu a tym bardziej na północnym wschodzie (tylko Acadia)....a myśmy tam jeszcze nigdy nie byli....trzeba to szybko naprawić.
Zawsze chcieliśmy zobaczyć Nową Szkocję i poszarpane skaliste wybrzeża specyficzne dla wschodniej Kanady. Niestety aby zwiedzić Nową Szkocjępotrzebujemy troszkę więcej dni, ale park Acadia da nam przedsmak tego co możemy zobaczyć jadąc dalej na północ.
Tak więc zaopatrzeni w aparaty i kamerę wyruszyliśmy w drogę. Mamy nadzieję spotkać dużo fok, wieloryby, oczywiście homary, a także dużo ptaków i innych zwierzątek. Homary to nie tylko będziemy oglądać ale też jeść. Jak sprawdzałam wstępnie menu restauracji, to tam homary dodają do wszystkiego, nawet do Bloody Mary.
Jak to bywa z pięknymi miejscami, zazwyczaj są one mało dostępne. W tym przypadku nie ma problemu z drogą ale z jej długością. Z naszego domku do parku jest 480 mil (ok. 800 km). Uppsss....długa droga przed nami – normalnie można to zrobić w 7,5 h ale jest długi weekend więc zakładaliśmy, że niestety parę godzin będziemy musieli spędzić w korkach. Dlatego Darek wyjechał wcześniej aby zdążyć przed korkami a ja dogoniłam go w New Haven pociągiem. Dobra opcja jeśli chce się zaoszczędzić ok 2h stania w nowojorskich korkach. No i udało się...aż tak bardzo nie nadawaliśmy na korki i udało nam siędotrzeć do hotelu jeszcze przed 23, po ok. 10h w trasie. Oczywiście nie obyło się bez przepysznej kolacji, zjedzonej na parkingu w Maine....szef kuchni serwował najlepsze naleśniki z jabłkami z cynamonem, które były pieczone dziś rano. Pychota....tysiąc razy lepsze niż jakieś McDonald's....
Acadia słynie ze skalistych wybrzeży, niespotykanych zwierząt i ptaków, ale przede wszystkim z góry Cadillac, która to jest najwyższą górą na wybrzeżu Północnego Atlantyku. Od Meksyku aż po biegun. Tutaj też po raz pierwszy można oglądać wschód słońca w Stanach Zjednoczonych. Tak więc nie mogło być inaczej jak wyjść na nią. Tak więc po pysznym śniadanku ruszyliśmy prosto na spacerek na górę Cadillac.
Góra Cadillac jest tak popularna, że można na nią wyjechać samochodem. Podobno bardzo dawno temu była tam kolejka linowa, która teraz została zastąpiona drogą samochodową. My oczywiście nawet nie myśleliśmy wyjeżdżać samochodem i wybraliśmy hike. Na szczyt prowadzi parę szlaków, ale najładniejszy i najbardziej widokowy jest North Rim Trail.
Potwierdzamy, widoki były przepiękne i większość czasu szło się ponad lasami ładnie odkrytą granią. Szczyt nie jest wysoki (1530 ft. / 456 m) więc i spacerek nie był za długi ale fajny bo było dość stromo pod górę, przepiękne widoki i na szczęście jeszcze nie za gorąco. Nie zazdrościmy tym co wychodzą na ten szlak w południe. Im to musi ładnie przygrzać słoneczko.
Dochodząc na szczyt przeraziła nas ilość ludzi. Dużo samochodów, autobusów i pełno turystów w japonkach. Na szczycie jest platforma widokowa ale warto zejść troszkę ze szlaku i skałkami podejść bliżej wybrzeża. Można stamtąd podziwiać piękny widok na zatokę, ocean, wybrzeże i małe wysepki porozrzucane po oceanie.
Podelektowaliśmy się widokiem, po testowaliśmy nowy sprzęt (każdy ma swoje zabawki) i ruszyliśmy na dół bo czekały na nas inne atrakcje w parku. Jak to bywa w Parkach Narodowych w Stanach przez cały park prowadzi droga, na której są zatoczki i parkingi aby zobaczyć różnego rodzaju atrakcje. My polecamy jednak wejść w park i przejść się na jakiś spacerek. Każdy park oferuje szlaki od bardzo łatwych po bardzo trudne tak, że każdy znajdzie coś dla siebie. Park Acadia jest wyjątkowy pod tym względem, bo pomimo, że ma stosunkowo mały obszar, to ma wszystko...od piaszczystych plaż po górki gdzie musisz się wspinać używając klamer i łańcuchów. Szlak z klamrami zrobimy jutro, natomiast dziś przyszedł czas na plażę...
Dojeżdżając do Sandy Beach najpierw przeraziła nas ilość samochodów. Oczywiście parking jest pełny, a auta parkują wzdłuż drogi. Podobno jest to bardzo polecane i piękne miejsce. My zwolennikami plaży nie jesteśmy, ale widać, że większość ludzi jednak preferuje leżakowanie. Plaża ładna choć nie do końca jest piaszczysta. Powstała ona z muszelek i innych skorupek, które przyniosło tu morze. Z daleka wygląda jakby to naprawdę był piasek, natomiast z bliska przypomina to bardziej mały żwirek. Z plaży można się przejść do Thunder Hole i Otter Clif. My do obu miejsc podjechaliśmy samochodem. W parku jest opcja schuttle bus. Można zwiedzać całą wyspę od miasteczka Bar Harbour po park Acadia autobusem. Niestety jeździ on tylko w jednym kierunku. I czasem może to wydłużyć podróż. My wybraliśmy wolność własnego auta.
Thunder Hole to miejsce gdzie w czasie dużego przypływu, woda uderza w skały z taką prędkością, że ciśnienie wody wybija ją na 120 ft (35 m) do góry, towarzyszy temu huk, który przypomina wyładowanie pioruna. Jak myśmy byli to woda miała niski poziom i wtedy to tylko dziura w skale.
Otter Clif wraz z Otter point zdecydowanie polecamy. Z Otter Clif warto przejść się do Otter Point. Ścieżka prowadzi samym wybrzeżem tak wiec z jednej strony ma się ocean i skaliste wybrzeże, a z drugiej lasek oddzielający od gwaru ludzi i samochodów.
Otter Point to bardziej plaża, tym razem skalista. Pomimo, że dość dostępna to nie było na niej tłumów a też jest wystarczająco dużo miejsca, aby każdy znalazł sobie miejsce na chwilkę odpoczynku, pooglądaniu oceanu no i przede wszystkim porobieniu zdjęć mewom.
Po Otter point zaczęliśmy zawracać do Bar Harbour gdzie mieliśmy hotel i skąd wypływaliśmy w rejs oglądać foki i zachód słońca. Wschodnia część wyspy jest bardziej w lądzie, ale też ma kilka ładnych punktów które warto odwiedzić. Są to głównie jeziora. Najpopularniejsze jest Jordan Pond, tam niestety nie udało nam się zdobyć miejsca na parkingu więc pojechaliśmy nad mniejsze jeziorko, Buble Pond. Piękne jeziorko i prawie nie ma tam ludzi.
Tym oto akcentem zakończyliśmy zwiedzanie parku Acadia na dziś. Wieczorem popłynęliśmy rejsem oglądać foki i inne zwierzątka. Jako pierwsze stworzenie zobaczyłam meduzę (jellyfish). Byłam w szoku, że one są aż tak duże.
Meduz było dużo w wodzie ale jeszcze więcej było boi. Z początku myśleliśmy, że są to boje wskazujące gdzie są skały itp. Ale nasz statek wcale nie zwracałna nie uwagi.
Jak się okazało my się w ogóle nie znamy na życiu morskim. Do tych boi są przyczepione kratki na homary. Było ich multum....ale tak naprawdę strasznie dużo.
Pierwsze pół godziny rejsu oglądaliśmy park Acadia z wody (ciekawa perspektywa) i słuchaliśmy ciekawostek z życia wyspy. Większość wyspy zajęta jest przez park, ale obszary nie zajęte to przepiękne rezydencje położone oczywiście na wybrzeżu. Większość tych domów należy do sławnych ludzi i ich rodzin, rodzina Rockefeller czy JP Morgan to tylko przykłady. Rodzina Rockefeller miła tam tyle ziemi, że nawet byli w stanie podarować parkowi ponad 50 mil (80 km) wybrzeża.
Kapitan troszkę przyspieszył i podpłynęliśmy pod wyspę na której leniuchują foki.
Mieliśmy szczęście i troszkę ich tam leżało brzuchami do góry. Foki stwarzają wrażenie bardzo leniwych i ociężałych zwierząt. Prawda jest jednak inna. Potrafią one wytrzymać pod wodą bez oddychania do 30 minut, zanurkować na głębokość 1500 ft (450 m), a także przepłynąć odcinek jeden mili w 4 minuty.
Park Acadia słynie też z bardzo unikatowych ptaków. Na tym się nie znamy ale rzeczywiście było ich trochę na wyspie. I w okolicy latarni, która jest podobno najbrzydszą latarnia w Maine....no nie jest za urokliwa ale, że najbrzydsza to powiedział nam przewodnik.
Rejs zakończyliśmy zachodem słońca....jak zwykle przepięknym...jednak wraz z zachodem słońca wcale nie kończył się nasz dzień.
Po intensywnym dniu zwiedzania przyszedł czas na odpoczynek. A odpoczynek trzeba zacząć od kolacji....a na kolację nie może być nic innego jak homar. Wybór padł na Finback Ale House. Nazwa wskazuje na bar, ale tak naprawdę jest to restauracja z bardzo fajnym barem. Dobre jedzonko mają.
Na przystawkę były lokalne ostrygi, a na główne danie oczywiście homar. Tym razem zamówiliśmy tylko szczypce i ogon. Jutro mamy zamiar pojechać na sam koniec wyspy i zamówić, żywego, całego homara którego gotują na poczekaniu.
Po obfitej kolacji, przyszła pora na troszkę sportu, szybka gra w tenisa i do spania bo jutro trzeba wcześnie wstać. Jutro chcemy zrobić hike po dośćosłonecznionych skałkach, więc lepiej jest go zrobić przed śniadaniem.
2015.01.05 Arches National Park, UT (dzień 11)
Nasze wakacje pomału dobiegają końca. Dziś jest nasz ostatni dzień w Moab i ostatni dzień hików. Ponieważ wcześniej nie udało nam się zobaczyćwszystkiego w parku, dziś wróciliśmy znów podziwiać Arch'e i odkrywać kolejne zakamarki tego przepięknego terenu. Normalnie Arches można zwiedzić w jeden dzień ale jak chce się troszkę pospacerować, pozwiedzać tereny niedostępne dla samochodów to zdecydowanie dwa dni to minimum.
Dzień rozpoczęliśmy od dobrze nam już znanego Delicate Arch. Łuk ten widzieliśmy przy świetle księżyca ale nadal chcieliśmy zobaczyć go również przy pięknym słoneczku. Słońce nam dopisało i szybko pokonaliśmy trasę na górę aby zobaczyć to cudo z bliska przy świetle dziennym.
Trasa jak już wiedzieliśmy nie jest trudna. W dzień zdecydowanie łatwiej jest znajdować szlak. Tak więc po ok. 1,5h dotarliśmy pod łuk. Na górze szlak nie jest oznaczony ale można łatwo podejść pod sam łuk. Ludzi co prawda jest dość dużo i każdy chce sobie zrobić zdjecie pod nasłynniejszym łukiem. Na szczęście my byliśmy tam w Poniedziałek i to jeszcze poza sezonem. Nie chcę wiedzieć co się tam dzieje w sezonie.
Z góry wypatrzyliśmy “ogród”. Na dole pod łukiem między skałami znajdują się różnego rodzaju rosliny, krzaki i małe drzewka. Wygląda to jakby powstałtam mały ogród. Oczywiście znaleźliśmy boczną drogę, która tam prowadzi. Trzeba zejść z Archa tak jakby się wracało i po paru minutach odbić w lewo. Po 2-3 krokach widać już kopczyki z kamieni, które wskazują drogę do “tajemniczego ogrodu”.
Porobiliśmy zdjęcia, poskakaliśmy po skałkach, podziwialiśmy widoki....ale czas było wracać do auta bo przed nami jeszcze kilka punktów do zaliczenia. Następny przystanek to Salt Valley Overlook. Skoro cały park jest położony na złożach solnych i to właśnie one odpowiedzialne są za formacje skalne jakie tu występują to nie dziwne, że w parku można znaleźć "dolinę soli".
Tu jednak nie spędziliśmy wiele czasu bo przed nami czekał chyba jeden z lepszych punktów widokowych, Fiery Furnace (ognisty piec) Viewpoint. Jest to bardzo ciekawa formacja skalna przypominająca troszkę Bryce Canyon czy Needles. W przeciwieństwie do swojej nazwy miejsce to wcale nie należy do gorących. Formacja ta swoją nazwę wzięła od koloru jakie skały przybierają późnym popołudniem przy zachodzie słońca. W rzeczywistości rejon ten to labirynt chłodnych, zacienionych kanionów które otaczają mury z piaskowca.
Można tam zrobić hike i wejść między te małe kanioniki. Taki też mieliśmy plan, przespacerować się troszkę między nimi. Niestety jak zajechaliśmy na parking spotkała nas niemiła niespodzianka. Hike można zrobić tylko jak się ma permit. Niestety my o tym nie doczytaliśmy i musieliśmy zrezygnować ze spacerku. No nic, kolejny powód, żeby tu wrócić. Woleliśmy nie ryzykować złamaniem tego zakazu. Po pierwsze grzywna może być nawet $500 (ups...koszty wakacji by poszły w górę) i do 6 miesięcy więzienia (ups....wakacje by się wydłużyły). Ale bardziej baliśmy się, że nie jesteśmy przygotowani i naprawdę możemy się pogubić w tym labiryncie małych kanionów.
W zamian wybraliśmy trzy inne (mniejsze) spacerki do kolejnych łuków. Pierwszy na liście był Sand Dune Arch. Do tego łuku prowadzi bardzo łatwy i krótki szlak, natomiast dość ciekawy. Polecają go dla rodzin z dziećmi ale my też mieliśmy frajdę przechodząc wąskimi wąwozami czy szukając się między wielkimi skałami, które stały po środku.
Kolejny łuk to Skyline Arch. Kiedyś łuk ten był mniejszy ale w 1940 roku odpadła dość duża ilość skał, dwukrotnie zwiększając jego prześwit. Po przejściu 0.6 km można dojść do podnóża łuku i zobaczyć stos kamieni które kiedyś go wypełniały. Niesamowite, że tak dużo kamieni spadło z góry. Niektóre sąbardzo małe a inne mega duże. Na pewno nie chciałabym być pod łukiem jak się zaczyna “kruszyć”. Aktualnie Łuk ma rozpiętość 21.6 m (71 ft.) i wysokość 10.2 m (33.5 ft.).
Ostatnim punktem naszej przygody z Arches był hike przechodzący przez Tapestry i Broken Arch. Można zrobić loop więc fajnie bo nie trzeba wracać tąsamą trasą. Najlepszą częścią tego szlaku jest fakt, że wychodzi on prosto z kempingu Devil's Garden. Pomimo, że kemping jest otwarty to nie spodziewaliśmy się spotkać wielu ludzi ale mile się zaskoczyliśmy bo już parę pozytywnych wariatów rozkładało swoje namioty.
Z tych dwóch łuków bardziej podobał nam się Broken Arch.
Dodatkowo łukowi temu uroku dodaje położenie. Ze wzniesienia na którym on powstał widać piękną panoramę gór La Sal. Na trasie byliśmy sami więc mieliśmy radochę i pstrykaliśmy zdjęcia jak oszalali. Ciekawe kiedy uda nam się znaleźć czas, żeby zrobić jakiś fajny album na picasa.
Na tym kończymy naszą przygodę z kanionami i udajemy się do miasteczka Salina, gdzie mamy ostatni nocleg przed powrotem do NY.
A tu niespodzianka. Jednak nie mogę skończyć bloga na Arches NP. W drodze powrotnej wzieliśmy autostradę nr. 70. Wiedzieliśmy, że wiedzie ona przez góry i przez Manti-La Sal National Forest, ale nie sądziliśmy, że po pierwsze góry będą tak piękne a po drugie, że spotka nas szczęście i zobaczymy najpiękniejszy zachód słońca jaki kiedykolwiek widzieliśmy. Czuliśmy się jakby piekło było w niebie. Niesamowicie czerwone niebo, aż paliło się. Będąc na wysokości 2250 m (7886 ft) podziwialiśmy jak z każdą sekundą zmieniają się kolory a niebo przybiera barwy o których istnieniu nie mieliśmy pojęcia.
I znów muszę coś dopisać do dzisiejszego dnia. Po zameldowaniu się w hotelu, postanowilismy coś przekąsic. W całym miasteczku Salina jest 8 restauracji. Wybralismy bezpieczną opcję jaką wydawał nam się Burger King. I rzeczywiście była bezpieczna. Pod stację benzynową na której znajdował się Burger King podjechały 3 radjowozy policyjne. State Trooper, Higway Patrol i local police. Ponoć jakaś kobieta była zauważona, że coś kradnie. Nie wiemy jak się zakończyło dochodzenie, bo właśnie podali nam ciepłe hamburgery i udaliśmy się do motelu. Widać, że w małych miasteczkach w Utah policja się nudzi. Mamy nadzieję, że już dzisiaj nic nam się nie przytrafi i spokojnie będziemy mogli iść spać.
2015.01.04 Needles w Canyonlands NP, UT (dzień 10)
Canyonlands ciąg dalszy. Wczoraj była jego północna część, Island in the Sky, a dzisiaj południowo wschodnia, Needles. Needles w przeciwięstwie do Island in the Sky ma więcej szlaków na hiki niż dróg. Ma jedną asfaltową, parę ciekawych off road, ale wiekszość to są szlaki. Needles jest zupełnie inne niż Island in the Sky. Tutaj znajdujesz się w środku akcji,jesteś otoczony z każdej strony wysokimi skałami w kształcie igieł (needles), gdzie w Island in the Sky z reguły jesteś na szczycie kanionu i patrzysz w dół. No chyba, że masz fajny samochód i odwagę na zjazd w dół. Ja bym porównał Island in the Sky do grand Canyon, a Needles do Bryce Canyon czy Arches.
Needles ma też kolejną wielką zaletę, jest z dala od wszystkiego. Z Moab, które jest najbliższym miasteczkiem jechaliśmy ponad 130 kilometrów (80 mil). Nie licząć malutkiego Monticello, które i tak jest oddalone o 90 kilometrów (55 mil) od parku. Dla chcących spędzić więcej dni w parku a nie dojeżdżać codziennie jest parę kampingów. Zaleta polega na tym, że nie ma tam ludzi, jest cisza i spokój. Jechaliśmy 1.5 godziny. Oczywiście ostatnie 5 kilometrów (3 mile), było po fajnym off-road, ale już na szczęście bez przepaści.
Naszym planem było dotarcie do Druid Arch, 18 kilometrów RT (11 mil). Hike ten jest jednym z ciekawszych, jednodniowych hików w tym parku. Rozpocząć go można z paru miejsc. Najbardziej popularne jest z parkingu Elephant Hill, z którego myśmy startowali. Był piękny, zimowy poranek. Słoneczko świeciło na niebieskim, bezchmurnym niebie, temperatura była -5C (22F), delikatna warstwa zmrożonego śniegu leżała na ziemi. Idealny, zimowy hike.
Na początku trasa szła w kierunku południowym, ostro do góry, raczki się bardzo przydawały. Po 10 minutach wyszliśmy na pustynny płaskowyż, który był przecinany ciekawymi formacjami z czerwonych skał. Po około 2,5 km (1.5 mili), trasa skręca na zachód i weszliśmy w pierwsze, niesamowite formacje skalne. Wspaniałe needles. Oczywiście nasze tempo tutaj spadło prawie do zera, no bo jak można przejść koło takich skał i nie zrobić dziesiątek zdjęć, albo wielu minut filmu.
Następnie trasa idzie ostro w dół, przechodzi bardzo wąskim “korytarzem” pomiędzy dwoma wielkimi skałami i schodzi do wyschniętego Elephant Canyon. Tutaj jest kolejne rozgałęzienie, my skręcamy w lewo i idziemy na południe. Tym kanionem idzie się juz prawie do samego końca. W zimie się łatwo idzie bo nie ma wody i można iść korytem wyschniętej rzeki po piasku ze śniegiem oraz małych skałach. Natomiast w innych porach roku jak są opady to niestety trzeba się wspinać po skałach.
Idzie się trochę ciężko, zapadając się głęboko w śnieg z piaskiem Dodatkowo nasze temp było zmniejszane przez podziwianie wspaniałych Needles (Igieł), które wznoszą się kilkaset metrów nad kanion. Pomimo tego nasza średnia była 2.56 km/h (1.6 mil/h). Kanionem idzie się około 1,5h i dochodzi się do pierwszyh trudniejszych odcinków. Kanion stawał się coraz to węższy i mimo zimowej pory roku, na dole znajdowała się duża ilość zamarzniętej wody. Jednak grubość lodu nie była wystarczająca aby utrzymać nasz ciężar więc dalszy hike dnem kanionu był nie możliwy. Były także paru metrowe bloki skalne, które w lecie są wodospadami.
Dalszy hike musiał niestety odbywać się po skalistych zboczach kanionu. Ostatnie 0.6 km (0.4 mili) zaczęły się utrudnienia. Na dzień dobry musieliśmy się wspinać po oblodzonej rynnie skalnej, która była dosyć stroma (ok. 5m/15ft wysokości). Powrót był już łatwiejszy bo można zawsze zjechać na tyłku jak na saneczkach. Następną niespodzianką była pionowa drabinka i poręcz która ułatwiała utrzymanie się na oblodzonych skałach. Ale najciekawszy fragment to jest ostatnie 200m (500ft) gdzie musieliśmy włączyć napęd na 4 koła (ręce) i wspiąć się po skałach i głazach ostro do góry.
Wreszcie naszym oczom ukazał się długo oczekiwany Druid Arch. Łuk ten swoim wyglądem przypomina formacje Stonhage, którą podobno zbudowali Druidzi. I stąd się wzięła nazwa tego łuku.
W zimie dzień jest krótszy więc po krótkiej przerwie musieliśmy niestety wracać. Szlak powrotny idzie tą samą trasą ale nadal robiliśmy częste przystanki na zdjęcia...bo przecież przy zachodzącym słońcu to wszystko wygląda inaczej.
Do auta udało nam się zajść jeszcze za widoku więc pojechaliśmy na sam koniec drogi numer 211 podziwiać zachód słońca. Niebo przybrało przepiękne kolory, granatu, pomarańczu i czerwieni.
Przed nami było 130 km (80 mil) drogi powrotnej i pomimo, że nie było innych samochodów to droga była “zatłoczona” przez lokalnych mieszkanców preri. Spotkaliśmy zajączki, które przebiegały nam pod kołami (na szczęście nic nie przejechaliśmy), sarny stały na środku i patrzyły się na nas z miną “co ty tutaj robisz”, a sowy używały naszych świateł do łapania myszek i latały nam przed przednią szybą, nie mówiąc już o niewidzialnych krowach czyli czarnych krowach spacerujących po nocy, które są prawie nie widoczne.
Podsumowanie dzisiejszego dnia 17 km (10.8 mil) i różnica wzniesień 400 m (1300 ft).
2015.01.03 Canyonlands, Island in the Sky, UT (dzień 9)
Cały dzisiejszy dzień spędziliśmy w Canyonlands, który jest największym parkiem w Utah. Dokładnie to byliśmy w jego północnej części zwanej Island in the Sky. Jest to najwyżej położona część parku, średnia wysokość to 1850 metrów (6100 ft). Jest też najbardziej dostępna ze wszystkich trzech części tego parku. Znajduje się blisko Moab i Parku Arches. Ma także dobrze rozbudowaną ilość dróg asfaltowych jak i tych off road. Ze względu na położenie i dostępność jest najbardziej odwiedzaną częścią.
My postanowiliśmy, że będziemy tą część w większości zwiedzać samochodem i może zrobimy parę małych spacerów do ciekawszych punktów widokowych. Do parku można wjechać na dwa sposoby. Droga asfaltową 313, albo off-road. Pierwsza opcja wydawała nam się nudna, więc wybraliśmy druga, ciekawszą wersję. Nie mamy jakiś super samochodów na tego typu zabawy, więc też nie będziemy się pchać w jakieś super trudne i techniczne trasy. Nie mamy też byle jakich samochodów, Jeep Cherokee też chyba po górkach potrafi jeździć, nie?
Jadąc z Moab na północ mijamy rzekę Colorado i za milę skręcamy w lewo w drogę 279. Początkowo droga asfaltowa idzie malowniczo kanionem rzeki Colorado. Po drodze można oglądać malowidła Indian na skałach jak i wspaniały kanion. Zdziwiło nas, że rzeka jest oblodzona i płyną nią kry lodowe, myśleliśmy, że jest na tyle ciepło w kanionach, że na rzece Colorado nigdy się nie zrobi lód. Widać jak podróże kształcą.
Po 15 milach dojechaliśmy do jakiejś fabryki, a także do dużych zbiorników potażu.
W tym momencie asfalt się skończył, zaczęła się ciekawsza część dogi. Na początku droga wiodła delikatnie do góry i nie było większych problemów z jej pokonywaniem. Było trochę śniegu, kamieni jak i małych progów skalnych, ale na szczęście nasz Jeepek miał wystarczający prześwit pod podwoziem i sobie z tym spokojnie radził. Droga wiedzie malowniczym kanionem, robiliśmy więc wiele przystanków aby podziwiać te piękne widoki, robić zdjęcia i nagrywać ciekawe odcinki drogi.
Jednak widzieliśmy gdzie mamy wyjechać, brzeg kanionu był prawie 600 metrów (2000 ft) nad nami, więc pewnie za chwilę się zacznie ostra jazda do góry. Po kolejnych paru milach dojechaliśmy do White Rim Rd. Jest to przepiękna droga, ma długość ponad 160 kilometrów (100 mil) i cały czas idzie dnem kanionu. Niestety jest bardzo trudna, więc nasze samochody raczej by tam nie dały rady. Jedzie się nią 2-3 dni i śpi się po drodze na kempingach. Jak widzieliśmy jakimi terenami ona idzie to już robię w głowie wstępne plany na powrót tutaj i wypożyczenie jakiejś lepszej zabawki, jak np. Jeep Wrangler Rubicon i zapuszczenie się głęboko w te cudowne kaniony.
Na tym skrzyżowaniu niestety rozczarowanie. Dalsza część drogi jest zamknięta. Jak się później okazało, było za dużo śniegu na drodze i pewnie była niebezpieczna. Szkoda, bo teraz się musimy wracać jakąś godzinę na dół.
Po zjechaniu na dół znaleźliśmy kolejną ciekawą drogę, Long Canyon Rd. Też wyjeżdża na szczyt kanionu, czyli 600 metrów (2000 ft) do góry. Ma tylko 12 km (7 mil) długości. Część osób z naszej grupy chciało nią jechać, a część już miała dobrze ciśnienie podniesione po pierwszej drodze i wolała jechać na około asfaltem. Zrobiliśmy głosowanie i wygrała trudna off-road droga.
Na początku było super. Mało śniegu, przepiękne czerwone skały oświetlone coraz to mocniejszym słońcem. Droga wiodła delikatnie pod górę, czasami przejeżdżając wyschnięte koryta górskich strumyków jak i wielkie garby usypane z ziemi. Na ostrych zakrętach czy technicznych odcinkach skalnych trzeba było szczególnie uważać, żeby nie wpaść kołami w dziury.
Im wyżej się wyjeżdżało, tym widoki były coraz to piękniejsze. Long Canyon jest bardzo pięknym, wąskim kanionem, a uroku jeszcze dodaje właśnie ta kręta, droga zawiła jak wąż.
Niestety warunki na drodze stawały się też ciekawsze. Śniegu zaczęło przybywać, wertepy stawały się coraz to większe, serpentyny coraz to częstsze, no i oczywiście kąt nachylenia drogi robił się większy. Na wysokości około 1600 metrów (5200 ft), zrobiliśmy sobie mały przystanek. Temperatura na zewnątrz była około -4C (25F), ale wiatraki chłodzące silnik chodziły już na wysokich obrotach i kierowcy jechali prawie w podkoszulkach, widać, że adrenalina rozgrzewała. Na tym przystanku też podjęliśmy decyzje, co robić dalej. No jak już tak wysoko wyjechaliśmy to szkoda teraz wracać, i też zjeżdżać na dół stromą drogą po śniegu, gdzie z jednej strony są skały a z drugiej przepaść, jest bardzo niebezpiecznie. Jedziemy dalej.......
Gdzieś na wysokości 1700 metrów (5500 ft) droga stała się nieprzejezdna. Potężne, oblodzone skały, dużo śniegu z piaskiem i coraz to większe nachylenie skutecznie zablokowało nasze Jeepy.
Podjęliśmy parę prób przejazdu tego odcinka, ale niestety wszystkie się nie powiodły.
Drugi samochód stał 100 metrów (300 ft) niżej dla bezpieczeństwa i czekał. Próbowałem jeszcze parę razy to przejechać, ale się nie udało. W tym samym czasie Grześ z drugiego samochodu poszedł dalej do przodu na nogach w celu obczajenia drogi. Wrócił i powiedział: „nie ma sensu tego odcinka pokonywać, dalej jest jeszcze gorzej i bardzo wąsko...”
OK, zawracamy, ale jak? Tyłem się nie da, musimy zawrócić. Zawracanie trwało chwilę, ale przy pomocy bocznych kamer (czytaj, wielu par oczów) udało się na tej wąskiej, górskiej drodze zawrócić.
Zjazd na dół był „troszkę” trudniejszy niż wyjazd na górę. Do tego stopnia, że wszyscy poza kierowcami i Ilonką wysiedli z samochodów. Jak się rozbijemy to ktoś musi wezwać pomoc. Oczywiście byli uzbrojeni w worki z piaskiem, który wcześniej nazbierali i w razie niekontrolowanego poślizgu mieli szybko sypać pod koła. Jechało się z prędkością wolniejszą niż człowiek idzie. Na szczęście nic się nie stało i zamiast sypać piasek ekipa robiła zdjęcia i nagrywała film. Po około 45 minutach udało nam się zjechać na sam dół, zaparkować bezpiecznie w wyschniętym korycie rzeki i opłukać nasze gardła zimnym piweczkiem. Ufffff........ wreszcie na dole.....!!!
Widać, że nie było to aż takie straszne, bo na dole już planowaliśmy powrót w te rejony. Oczywiście innymi samochodami. Jeep jest na to dobry, ale nie ten model. Cherokee jak i większość tego typu samochodów terenowych poradzi sobie z dziurami w drogach wielkich miast, ale nie na prawdziwym off-road. Wrangler, to już inna bajka. Stały napęd na cztery koła, blokada mechanizmów różnicowych z przodu i z tyłu, duże opony do jazdy po bezdrożach, extra zbiornik na paliwo i wiele innych „udogodnień” do pokonywania ciężkich, ciekawych tras. Można mu też odpinać wszystkie drzwi, ściągać dach i składać przednią szybę. Idealny na parę dni w kaniony pod namioty. Mam numery telefonów do wypożyczalni takich zabawek w Moab. Ktoś potrzebuje?
Dobra, wystarczy o Jeepkach....... Niestety nie zostało nam już wiele opcji jak tylko wjechać do parku nudną drogą asfaltową. 13 mil na północny-zachód od Moab jest droga 313, która prowadzi do Island in the Sky. Po kilkunastu milach drogi się rozdzielają. Jadąc dalej prosto droga zmienia nazwę w Grand View Point Rd i prowadzi prosto do parku, natomiast 313 skręca w lewo i prowadzi do innego parku, Dead Horse Point State Park. Droga kończy się parkingiem, który znajduje się 600 metrów (2000 ft) nad kanionem przez który płynie rzeka Colorado. Przepiękne widoki w trzy strony. Legenda głosi, że to miejsce dostało swoją nazwę od Indian, którzy kiedyś zaganiali tam dzikie konie na sam koniec przez wąską 30 metrowe zwężenie drogi, następnie zagradzali to gałęziami i konie nie miały już powrotu. Następnie wybierali sobie konie dla siebie, a resztę puszczali wolno. Pewnego razu zapomnieli pościągać ogrodzenia, albo konie nie znalazły wyjścia i wszystkie zdechły z pragnienia patrząc na rzekę Colorado, która była 600 metrów (2000 ft) w dole.
Po krótkim spacerku po krawędzi kanionu wsiedliśmy w samochody i w końcu dojechaliśmy do Canyonlands. Dojazd tutaj trwał ponad siedem godzin. Tak, to jest jak się chce jechać na skróty ciekawymi drogami. Była już 3 po południu, więc nie zostało nam wiele czasu, postanowiliśmy tylko odwiedzić parę punktów widokowych. Pierwszy oczywiście musiał być Shafer Canyon Overlook, gdzie można było z góry oglądać całą naszą drogę, którą mieliśmy jechać jak by nie była zamknięta.
Wyglądała ostro, dobrze, że była zamknięta..... Następnie podjechalismy do Green River Overlook, gdzie z góry można oglądać Green River. Drugą rzekę co do wielkości, która przepływa przez Canyonlands. Mieliśmy pecha i była dokładnie pod słońce, więc nie mogliśmy stwierdzic czy jest zielona.
Grand View Point Rd kończy się parkingiem z którego można oglądać dwa potężne kaniony. Jeden na rzece Colorado, a drugi na Green. Oba znajdują się 600 metrów (2000 ft) poniżej. Nie są może aż tak głębokie jak Grand Canyon w Arizonie, który jest od dwóch do trzech razy głębszy, w zależności od miejsca. One są bardzo rozłożyste, gdziekolwiek się popatrzysz to widzisz kanion, aż po horyzont.
Jednak najlepszy zachód słońca nie znajduje się na końcu drogi. Trzeba się wrócić parę mil do Mesa Arch. 15 minut łatwego spacerku z parkingu. Łuk znajduję się na krawędzi kanionu, dzięki czemu przez niego widać malownicze czerwone skały kanionu na rzece Colorado w promieniach zachodzącego słońca. Można było sobie usiąść, patrzeć jak słońce coraz to słabiej oświetla czerwone skały kanionu i w końcu odetchnąć.
2015.01.02 Arches Park Narodowy, UT (dzień 8)
Jeden z piękniejszych parków narodowych w Stanach. Swoją nazwę wziął od ilości łuków skalnych (Arche), które się tam znajdują. Łuki skalne można znaleźć w wielu miejscach ale w tym parku jest ich najwięcej w stosunku do powierzchni ziemi. W parku można znaleźć ponad 2tys łuków. Część z nich widoczna jest z drogi która prowadzi przez park, do niektórych trzeba się troszkę przespacerować a do innych czasem jest trudno dojść lub wymaga bardziej zaawansowanego hiku.
Park leży na złożach soli które są odpowiedzialne za formacje skalne jakie występują tam. Złoża soli na tym terenie (Colorado Plateau) powstały 300 mln. lat temu kiedy to morze pokrywało ten obszar aż w końcu wyparowało zostawiając po sobie sól. Mechanizm powstawania łuków skalnych jest bardzo złożony. W wyniku procesów erozji i wietrzenia powstają szczeliny w skałach tworząc mury skalne. Następnie wiatr, mróz, lód i woda powodują odpadanie części piaskowca i tworzą się dziury, łuki, okna i inne formacje skalne. Aby formacja skalna dostała nazwę Łuk (Arch) musi mieć co najmniej 90 cm (3 ft.) długości i oczywiście wyglądem przypominać łuk.
Park zwiedzać można na trzy sposoby, jeżdżąc samochodem, spacerując po wyznaczonych trasach albo robić backpacking, spać na kempingach i odkrywać park na własną rękę. My połączyliśmy samochód z nogami i zwiedziliśmy miejsca ogólnie dostępne dla ludzi.
Przez park prowadzi droga na której jest parę punktów widokowych i zjazdów w bok. Jak to bywa w parkach narodowych wszystko jest dobrze oznakowane więc nie ma problemu ze znalezieniem drogi.
Pierwszy nasz punkt to panorama na góry La Sal. Jest to pasmo górskie ciągnące się na granicy Utah i Colorado. Najwyższy szczyt Mount Peale sięga 3877 m (12,721 ft.).
Następnie pojawiła się formacja skalna zwana Courthouse (Sąd). Zaraz na przeciwko “Sądu” jest miejsce w którym kiedyś był Arch ale się zawalił. Natomiast już obok tworzy się nowy “Baby Arch”. Niesamowite, że łuki skalne tak jak inne organizmy żywe mają swój cykl. Tworzą się (rodzą), żyją a na koniec są już tak słabe, że ulegają zniszczeniu. Natomiast nadal tworzą się nowe. Pewnie za parę tysięcy lat ten park będzie wyglądał całkiem inaczej ale jedno jest pewne...nadal będzie dużo Arches.
Petrfied Dunes to kolejny nasz przystanek. Wydmy te kiedyś były normalnymi wydmami piaskowymi ale skamieniały i teraz są po prostu zwykłymi skałami. Kiedyś były to zwykłe piaskowe wydmy. Było to około 200 mln. lat temu. Czas i warunki atmosferyczne “zacementowały” piaskowe wydmy I stworzyły skały w kształcie wydm. Ciekawe czy można tam znaleźć jakieś ślady dinozaurów.
Kolejna formacja skalna bardzo nas “zdziwiła”. Byliśmy w szoku jak na czubku kolumny może utrzymać się potężny głaz skalny. Formacja ta nazywa się “Balanced Rock”. Podstawa tej formacji skalnej ma 39 m (128 ft.) a wraz z balansującą skałą na szczycie wzrasta o kolejne 16.75 m. (55 ft.).
Następnie droga odbija w prawo i prowadzi do rejonu zwanego The Windows Section. Podobno jest to najpiękniejsza część parku i rzeczywiście bardzo nam się podobała. Swoją nazwę wzięła od formacji skalnej “North and South Window” (Północne i Południowe Okno).
W rejonie tym znajduje się również Turret Arch. Z parkingu można obejść na około oba Okna i przejść do Turret Arch a następnie wrócić troszkę inną trasą z powrotem na parking.
Troszkę dalej z tego samego parkingu jest szlak na Double Arch. Są to dwa łuki, które mają wspólny koniec. Jest to trzeci co do wielkości Łuk skalny w tym parku. Jego większe sklepienie ma wymiar 44x34 metrów (144x112 ft.) a mniejsze 20x26 m. (67x86 ft.).
Następny przystanek to Delicate Arch. Byliśmy na nim już wczoraj ale w nocy. Dziś chcieliśmy go zobaczyć z punktu widokowego. Mieliśmy plan również iść na górę i powtórzyć hike z wczoraj. Niestety z hiku musieliśmy zrezygnować bo nadal w planie mieliśmy hike w Devil's Garden. Tak więc podjechaliśmy na Delicate Arch Upper View Point. Z dołu jednak Łuk ten nie wygląda tak fajnie jak z góry. Można podejść trochę dalej po skałach pomimo, że trasa się kończy ale nadal Arch jest dość daleko.
Do Delicate Arch można dojść trasą 4.8 km (3 mi), którą to zrobiliśmy dzień wcześniej. Jak już wspominałam dziś musieliśmy wybrać czy chcemy iść na Delicate Arch czy to Devil's Garden. Wybraliśmy diabełka ale i tak podjechaliśmy na parking Wolfe Ranch skąd zaczyna się hike na Delicate Arch i podeszliśmy kawałek, żeby zobaczyć Petroglyphs, rysunki Indian. Idąc na Delicate Arch warto zboczyć troszkę z trasy i zobaczyć te rysunki.
W końcu przyszedł czas na Devil's Garden hike. Jest to ok. 12 km (7 milowy) spacerek, który na początku prowadzi wydeptaną trasą. Ładnie utrzymywana trasa prowadzi do Landscape Arch. Po drodze można jeszcze zejść do Pine Tree Arch i Tunnel Arch. Warto zboczyć z drogi bo trasa nie jest trudna a łuki są dość ciekawe.
Następnie kontynuowaliśmy spacerek do Landscape Arch. Jest to największy łuk w tym parku. Jest on dość cienki i delikatny. Do 1991 roku można było podchodzić pod sam łuk. Niestety w tym właśnie roku łuk pękł i część jego się zawaliła. Jest wiele teorii dlaczego skały popękały. Jedna z teorii mówi, że wcześniej padało przez wiele dni, piaskowiec z którego zbudowany jest łuk nasiąkł i stał się bardzo ciężki a dodatkowo niskie temperatury sprawiały, że woda zamieniała się w lód i pomału rozsadzała skały. Na szczęście nikt nie zginął w tym wypadku ale spadło wówczas 180 ton kamieni.
Od tego momentu trasa zaczyna być trudniejsza. Jak jej sama nazwa mówi, trasa jest prymitywna “Primitive Trail”. Jest to loop i można obejść na około dochodząc do takich miejsc jak Double O Arch, Private Arch, Navajo Arch i Partition Arch.
Pierwsze 6.4 km (ok. 4 mile) trasa prowadzi bardzo widokowym szlakiem. Na początku było ostrzeżenie, że trasa jest dość trudna ale nie do końca rozumieliśmy co mają na myśli, gdyż trasa zaczęła się dość łatwo omijając większe kaniony, skały itp. Potem zaczęła się zabawa. Do przejścia mieliśmy parę murów skalnych. My je nazwaliśmy U-boot'ami bo swoim wyglądem przypominają łodzie podwodne.
Skały nie były śliskie ale gdzieniegdzie zalegał śnieg lub lód co zmniejszało przyczepność. Na szczęście przy pomocy Grzesia który pomógł przejść wszystkim najtrudniejszy odcinek udało nam się wyspiąć na górę.
Mieliśmy nadzieję, że to już koniec i nie będzie więcej niespodzianek. Parę jednak było ale już mniejszych i z pomagając sobie nawzajem pokonaliśmy wszystkie przeszkody. Takim sposobem doszliśmy do kolejnego łuku – Private Arch. Łuk ten naprawdę jest „private” bo znajduje się na końcu U-boota i otoczony jest małym ogrodem. Byliśmy tam sami i mogliśmy sobie spokojnie porobić zdjęcia.
Jednak czas nas gonił a przed nami był jeszcze kawałek drogi. Po paru minutach doszliśmy do rozgałęzienia tras. Jedna z tras prowadzi dalej do parkingu natomiast druga zbacza do „Dark Angel”. Oczywiście my zboczyliśmy. Tym razem nie był to łuk skalny a formacja (bardziej kolumna) skalna z piaskowca (wys. 46 m / 150 ft.), która komuś przypominała Czarnego Anioła. No może można się tam doszukać Anioła.
Po krótkiej przerwie na regenerację sił wróciliśmy znów na szlak. Przy rozgałęzieniu szlaków znajduje się Double O Arch, którego górna część jest lepiej widoczna z trasy do Dark Angel. Natomiast, żeby zobaczyć dwa „O” musieliśmy wrócić na trasę. W mniejszym (dolnym) „O” można sobie pochodzić i porobić zdjęcia. Na górne „O” teoretycznie też można wyjść ale jest już trudniejsze i bardziej niebezpieczne.
Pomału zaczynało się robić późno a myśmy mieli do pokonania jeszcze troszkę kilometrów. Tak więc nie tracąc czasu wróciliśmy na szlak powrotny do samochodu. Ponieważ cała trasa to loop więc nie do końca wiedzieliśmy co nas czeka. I dobrze, że nie traciliśmy czasu i gorszą część pokonaliśmy na szczęście za dnia.
Po drodze było jeszcze parę niespodzianek jak przechodzenie murów skalnych na które chłopaki wyciągali dziewczyny za ręce, stromych zejść po skałach w dół itp. Dodatkowo miejscami cięzko było znaleźć szlak. To mnie troszkę zaskoczyło bo jest to trasa wyznaczona przez Park Narodowy a znając ostrożność Amerykanów spodziewałam się lepszego oznaczenia trasy.
Równo z zachodem słońca doszliśmy z powrotem pod Landscape Arch. Stąd już znaliśmy drogę i nie obawialiśmy się iść po ciemnku. Była prawie pełnia księżyca więc nie musieliśmy nawet zakładać czołówek. Miejscami tylko nie widzieliśmy lodu. Dziewczyny szły w raczkach więc nie miały problemu ale chłopaki, twardziele szli bez i oczywiście łapali zające po drodze.
Po 5h hiku, 13.20 km (8.20 mile) i 488 m (1600 ft) zmiany wysokości znów wróciliśmy do samochodu. To był fajny hike, miejscami straszny, z przepięknymi widokami i na pewno warty zaliczenia.
2015.01.01 Moab i Arches Park Narodowy, UT (dzień 7)
Jak to bywa po Sylwestrze, dłuższy sen jest zawsze wskazany. Dziś mieliśmy komfort spania do godziny 9 rano. Po szybkim śniadaniu i spakowaniu się, wyruszyliśmy w długą drogę 440 km (275 mil) do miasteczka Moab. Jest to miasteczko we wschodnim Utah, które jednocześnie jest główną bazą wypadową na tak sławne parki jak Arches czy Canyonlands. Taki też mamy plan.
Droga nie należała do najłatwiejszych ze względu na nieprzestające opady śniegu. Dopiero po przekroczeniu granicy z Utah drogi były czarne, lepiej odśnieżone.
Nasza droga wiodła przez malownicze tereny północnej Arizony, gdzie znajduje się parę rezerwatów Indian ze szczepów Navajo i Apache. Po miasteczkach a także domach w jakich Indianie mieszkają widać, że im się nie przelewa we współczesnym świecie. Ale widocznie taki sposób życia im odpowiada i pewnie są szczęśliwsi od wielu ludzi z dużych miast. Po drodze widzieliśmy też wiele koni, prawdopodobnie mustangów. Musimy to sprawdzić z jakimś Indianinem.
Aktualnie jesteśmy 83 km (50 mil) od Moab i nadal czekamy na czyste, gwiaździste niebo bo na wieczór planujemy nocny hike do najładniejszego Archa (łuku) w parku zwanego Delicate Arch. Najlepiej oczywiście oglądać go przy świetle księżyca i gwiazd. Miejmy nadzieję, że chmurki za parę kilometrów znikną z nieba.
Punktualnie o 4 po południu zajechaliśmy pod nasz hotel Holliday Inn w Moab. Ku naszemu zadowoleniu, niebo nad Moab stało się niebieskie i zobaczyliśmy słońce. Nie tracąc wiele czasu, szybko zameldowaliśmy się w hotelu i pojechaliśmy do Arch National Park na nocny hike. Wybraliśmy hike na jedną z najładniejszych Archy w parku, Delicate Arch. Po pół godziny dojechaliśmy na parking skąd zaczynała się trasa. Słońce znikło z nieba, ale w zamian za to pojawił się księżyc, który już jest prawie w pełni i idealnie oświetlał nam drogę. Ma to swoje plusy, jasne światło księżyca tak dobrze oświetla ziemię, że nie potrzebowaliśmy czołówek, natomiast niestety na jasnym niebie nie widać wielu gwiazd, a zwłaszcza słynnej drogi mlecznej.
Szlak jest dość dobrze oznaczony i nawet czasem można spotkać lodowe łuki, które jak kamienne kopczyki wskazuje drogę. Trasa ma długość 2.5km (1.5 mili) w każdą stronę i wznosi się do góry o 145 metrów (480 feet). Było trochę zimno (na dole było -8C (17F)), więc szliśmy na górę dosyć szybko i w ciągu niecałej godzinki naszym oczom ukazał się przepiękny łuk. Delicate Arch ma 20 metrów wysokości (65 feet), jest symbolem tego parku, znajduje się na rejestracji samochodów w Utah, a także olimpijczyk z pochodnią przebiegał pod nią biegnąc do Salt Lake City na Olimpiadę w 2002.
Po drodze spotkaliśmy parę osób, ale pod łukiem byliśmy sami. Łuk jest piękny, delikatny, wspaniale wznosi się ponad dolinę. Niestety pod sam łuk nie podeszliśmy. Dzieliła nas kilkudziesięciu metrowa przepaść. W ciągu dnia pewnie można podejść bliżej, ale w nocy mało co widać, a jeden źle postawiony krok, może stać się ostatnim krokiem. Porobiliśmy parę zdjęć, próbowaliśmy bawić się ustawieniami w aparatach, ale żeby łuk dobrze wyszedł, musi być naświetlany wiele minut i oczywiście musi być wiele prób. Przy temperaturze bliskiej 0F (-kilkanaście C) i dość mocnym wiaterku szybko nam się to znudziło i wróciliśmy na dól. W ciągu najbliższych dni będziemy w tym parku parę razy, więc na pewno odwiedzimy ten słynny łuk i postaramy się go lepiej sfotografować.
Jest pierwszy Styczeń, więc jest początek roku, na ten rok postanowiliśmy sumować nasze hiki. Zobaczymy jak daleko i jak wysoko zajdziemy za rok. Oczywiście mamy nadzieję, że każdy rok będzie lepszy, albo przynajmniej porównywalny do poprzedniego. Nie będziemy uwzględniać spacerów po miastach, plażach, miejskich parkach....... ani też małych górskich wędrówek. Po roku sprawdzimy i się porównamy do innych, którzy często publikują swoje osiągi na internecie, albo w mądrych czasopismach, jak Backpacker.
Byl to nasz pierwszy hike w tym roku: długość 5.3 km (3.3 mile) i różnica wzniesień 215 metrów (700 feet).