2015.12.28 Death Valley, CA (dzień 4)
Ostatni (czwarty) dzień naszej wyprawy też cały spędziliśmy w dolinie śmierci. Samolot mamy dopiero wieczorem z Vegas, więc chcemy wykorzystać każdą chwilę w tej pięknej krainie.
Była już depresja i potężne pokłady soli, był już hike na najwyższy czyt, wulkany, kaktusy, wyschnięte jeziora, dzisiaj pora na kaniony, wydmy i opuszczone miasteczka, zwane ghost town.
Park ma dziesiątki a może i nawet setki kanionów. Wiele z nich jest położonych w odległych górach i żeby się do nich dostać to albo trzeba mieć fajny samochodzik 4x4, albo dłuuuugo iść na nogach. Oczywiście każdy kanion to godziny na jego odkrywanie, a my niestety nie przyjechaliśmy tutaj na miesiąc (a szkoda), więc wybraliśmy dwa. Titus kanion i Mosaic kanion.
Titus kanion jest bardzo specyficzny. Cały można przejechać samochodem. Jego długość to prawie 20 mil. Przez jego dno przebiega off-road "droga", która jest miejscami tak kręta i wąska że można tylko jechać w jednym kierunku i nie wolno jechać z żadnymi przyczepami albo dużymi samochodami. Myślałem, że miejscami będę musiał składać lusterka, ale nawet się obyło bez tego.
Przed samym wjazdem na szutrową drogę Leadfield Rd jest ghost town, Rhyolite
Świetność miasteczka przypada na początek 20 wieku. Wtedy to, tutaj zostało odkryte złoto. W błyskawicznym tempie na pustyni tysiące poszukiwaczy złota osiedliło się. Miasteczko w ciagu dwóch lat urosło nawet do 5 tysięcy mieszkańców. Miało elektryczność, wodę, szkołę, szpital, drukarnie, operę, a nawet dom maklerski. Zbudowano też kolej. Oczywiście jak to w Nevadzie, otworzono tam ponad 50 saloonów, kasyna i domy publiczne.
Po paru latach złoto się skończyło, więc i miasteczko zaczęło upadać. W 1920 mieszkało tam już tylko 14 osób , w 1922 tylko jedna osoba, która umarła dwa lata później w wieku 92 lat. Przez dwa lata miała całe miasto dla siebie.
Opuszczamy "cywilizację" i jedziemy w góry. Wspinamy się po wertepach do góry aż do red pass (czerwonej przełęczy).
Ciekawą, pustynno-skalistą drogą wznieśliśmy się o 2000 stóp i wyjechaliśmy na czerwoną przełęcz, na wysokość 5250 ft. Dobrze, że jeszcze nie było śniegu, bo były odcinki które były bardzo wąskie i strome, a i też przepaście były konkretne. Było trochę samochodów na trasie. Nawet jeden pan przyjechał tutaj z Los Angeles swoim Lexusem SUV. Potem jak z nim rozmawiałem to mówił, że nawet było OK, choć miejscami by mu się przydał lepszy samochód.
Nam by było chyba szkoda jechać naszym samochodem w takie tereny, a i pewnie trochę bym się bał.
Na przełęczy można zostawić samochód i dalej się wspinać na nogach w góry. Nie ma szlaków, ale po śladach ludzi widać że wielu znalazło tu swoje ścieżki.
Nam oczywiście czas nie pozwalał na taką zabawę, więc zaczęliśmy pomału (bardzo pomału) zsuwać się parotonowym Fordem w dół, w kierunku Titus kanionu. Zaletą dużych silników jest to, że nawet taką krowę jaką jest nasz samochód pierwszy bieg utrzyma i hamulce używałem tylko wtedy jak się chciałem zatrzymać na zdjęcie, albo już było ostro w dół z dużymi kamieniami.
Zanim jednak wjechaliśmy w kanion dojechaliśmy do kolejnego wymarłego miasteczka. Leadfield ghost town. To miasteczko nie było aż tak duże jak poprzednie. Mieszkało tam maksymalnie 300 osób. Ludzie w większości mieszkali w namiotach i paru blaszanych chatkach. W 1927 roku złoto się skończyło więc i miasteczko też.
Od Leadfield ściany kanionu zaczęły się robić coraz to wyższe i stawało się coraz to węziej. Po kolejnych paru milach było już tak wąsko że słońce już nie docierało na dno.
Byliśmy już w kilku wąskich kanionach, ale nigdy nie samochodem. Trochę inne zwiedzanie. Można pokonać znacznie większe odległości. Tak jak pisałem, kanion ma prawie 20 mil długości. W ciągu jednego dnia było by to niemożliwe do zwiedzenia. Często były też szersze miejsca, gdzie można się było bezpiecznie zatrzymać, porobić zdjęcia, czy ponagrywać.
Po około godzinie naszym oczom ukazała się potężna polana, co oznaczało, że tutaj kanion się kończy. Był tam też parking, gdzie stało trochę samochodów, ale one niestety nie mogły wjechać z tej strony bo kanion jest jednokierunkowy.
Z parkingu w dół jakieś 3 mile i już dojechaliśmy do asfaltu. Jaka ulga, jak cicho, nic nie trzepie. Jednak po paru godzinach jazdy off-road asfalt to jest świetny wynalazek.
Nasz następny cel to Mosaic kanion.
Jakieś pół godzinki jazdy i już byliśmy u wrót kanionu. Kanion jest ogólnie dostępny i łatwy, więc niestety ludzi też było dużo. Wziął nazwę od formacji skalnych, które układają się w mozaikę. Samochód zaparkowaliśmy pod kanionem i ruszyliśmy.
Kanion nie jest długi, jakieś parę mil. Po około dwóch milach ma suchy wodospad który niestety nie da się przejść i trzeba zawracać. Chyba że ma się sprzęt do wspinaczki to można iść dalej. Myśmy oczywiście nie mieli sprzętu, więc wróciliśmy. Kanion ma wąskie i szerokie odcinki. Niektóre miejsca są tak wąskie, że można naraz dwóch ścian rękami dotykać. Wcześniej wyczytaliśmy, że można wracać górami. Tak też uczyniliśmy. Trochę musieliśmy się powspinać na ściany kanionu, ale było warto. Widoki były odlotowe. Widać było cały kanion i wydmy do których się udawaliśmy.
Tu już nie było nikogo. Całe góry nasze. Uwielbiamy to. Szybko granią przeszliśmy na parking i udaliśmy się na kolejną atrakcję, Mesquite Flat wydmy.
Mesquite Flat wydmy nie są największe w parku, ale są najbardziej popularne. Ich maksymalna wysokość to jakieś 100 stóp (30 metrów). Chcieliśmy pojechać na Eureka wydmy, ale niestety czasu nam brakło. Są bardzo oddalone na północ i trzeba jechać godzinami żeby tam się dostać. Ich wysokość dochodzi nawet do 680 stóp (ponad 200 metrów). Na nie oczywiście trzeba wyjść, a to już się robi wyprawa na cały dzień. Planujemy wrócić do tego raju, więc na 100% je odwiedzimy.
Mesquite Flat wydmy są wciąż potężne. Można godzinami je zwiedzać. Iść przed siebie w nieskończoność. Zgubić się raz czy dwa.
W lato raczej tu nie można chodzić. Temperatura powietrza dochodzi do 130F (55C), a piasek się nagrzewa do 160F (70C), można dostać lekkiego poparzenia. Pobiegaliśmy, porobiliśmy zdjęcia i wróciliśmy do samochodu.
Wracając z parku do Vegas odwiedziliśmy jeszcze jedną atrakcję. Chyba jedno z najbardziej odwiedzanych miejsc w Death Valley, Dante's view.
Samochodem po drodze asfaltowej można wyjechać na 5,476 stóp (1,669m). Ze szczytu jest przepiękny widok na całą dolinę i góry Panamint, gdzie znajduje się Telescope peak.
Miejsce szczególnie polecamy, łatwo można się do niego dostać, a widoki są powalające. Szczególnie jest polecane w godzinach rannych, kiedy słońce jest za plecami i super wszystko oświetla. Oczywiście z tego miejsca jest wiele ścieżek, które prowadzą na sąsiadujące górki, gdzie można podziwiać Dolinę Śmierci z innej perspektywy.
W tym miejscu kończy się nasza cztero-dniowa przygoda z Doliną Śmierci. Przepiękna, bardzo zróżnicowana kraina. Każdy, kto lubi naturę, lubi odkrywać nowe miejsca, na pewno znajdzie coś tutaj dla siebie. Myśmy byli tylko 4 dni w tym parku, stanowczo za mało, a i tak przejechaliśmy 1,200 mil (2,000km). Obszarowo jest to największy park w Stanach (poza Alaską). Ten park stanowczo pobija parki na Alasce systemem dróg. O wiele łatwiej można się po nim poruszać. Można dojechać do wybranego miejsca, a stamtąd już na nogach dalej go odkrywać. W Parkach na Alasce jednak musisz dużo miejsc odkrywać idąc na wielodniowe hiki. Ma to oczywiście swoje plusy, ale jeszcze więcej potrzebujesz czasu.
Dużo dróg to jednak drogi off-road gdzie podróżowanie zwykłym samochodem staje się mało atrakcyjne i niebezpieczne, a w większości przypadków po prostu niemożliwe. Napęd 4x4 z blokadami, wysokie zawieszenie, dobre, duże opony do jazdy po ostrych kamieniach to podstawa. Oczywiście mapy, GPS, ciepłe ubranie, woda i jedzenie też powinny znajdować się w samochodzie. W większości miejsc telefony komórkowe nie działają, a jednak samochód może się zepsuć. I jak już nikt dzisiaj nie pojedzie tą drogą żeby wezwać pomoc, to trzeba jakoś przenocować na tym odludziu, a noce mogą być zimne.
Widywaliśmy fajne samochody przygotowane do jazdy po tej krainie. Podniesione zawieszenie, potężne opony z grubym bieżnikiem, dwie takie same zapasowe, kanistry z paliwem na dachu....
Planujemy tutaj wrócić. Jeszcze wiele nie odkryliśmy, dużo zostało miejsc, które obowiązkowo są na naszej liście. Przez 4 dni można zobaczyć dużo, ale jak na tak duży obszar to dalej za mało. Myślimy że kolejnym razem tydzień powinien nam wystarczyć.
Oczywiście nie może to być w lato, tutaj jest za gorąco. Sezon na zwiedzanie Doliny Śmierci zaczyna się pod koniec października i trwa do kwietnia.
Przed przyjazdem tutaj słyszeliśmy, że Dolina Śmierci to także raj dla fotografów. Zdecydowanie potwierdzamy tą teorię, więc Ilonka latała w kółko z aparatem pstrykając setki zdjęć.