Traveling - it leaves you speechless, then turns you into a storyteller.

2015.12.28 Death Valley, CA (dzień 4)

Ostatni (czwarty) dzień naszej wyprawy też cały spędziliśmy w dolinie śmierci. Samolot mamy dopiero wieczorem z Vegas, więc chcemy wykorzystać każdą chwilę w tej pięknej krainie.

Była już depresja i potężne pokłady soli, był już hike na najwyższy czyt, wulkany, kaktusy, wyschnięte jeziora, dzisiaj pora na kaniony, wydmy i opuszczone miasteczka, zwane ghost town.

Park ma dziesiątki a może i nawet setki kanionów. Wiele z nich jest położonych w odległych górach i żeby się do nich dostać to albo trzeba mieć fajny samochodzik 4x4, albo dłuuuugo iść na nogach. Oczywiście każdy kanion to godziny na jego odkrywanie, a my niestety nie przyjechaliśmy tutaj na miesiąc (a szkoda), więc wybraliśmy dwa. Titus kanion i Mosaic kanion.

Titus kanion jest bardzo specyficzny. Cały można przejechać samochodem. Jego długość to prawie 20 mil. Przez jego dno przebiega off-road "droga", która jest miejscami tak kręta i wąska że można tylko jechać w jednym kierunku i nie wolno jechać z żadnymi przyczepami albo dużymi samochodami. Myślałem, że miejscami będę musiał składać lusterka, ale nawet się obyło bez tego.

Przed samym wjazdem na szutrową drogę Leadfield Rd jest ghost town, Rhyolite

Świetność miasteczka przypada na początek 20 wieku. Wtedy to, tutaj zostało odkryte złoto. W błyskawicznym tempie na pustyni tysiące poszukiwaczy złota osiedliło się. Miasteczko w ciagu dwóch lat urosło nawet do 5 tysięcy mieszkańców. Miało elektryczność, wodę, szkołę, szpital, drukarnie, operę, a nawet dom maklerski. Zbudowano też kolej. Oczywiście jak to w Nevadzie, otworzono tam ponad 50 saloonów, kasyna i domy publiczne.

Po paru latach złoto się skończyło, więc i miasteczko zaczęło upadać. W 1920 mieszkało tam już tylko 14 osób , w 1922 tylko jedna osoba, która umarła dwa lata później w wieku 92 lat. Przez dwa lata miała całe miasto dla siebie.

Opuszczamy "cywilizację" i jedziemy w góry. Wspinamy się po wertepach do góry aż do red pass (czerwonej przełęczy).

Ciekawą, pustynno-skalistą drogą wznieśliśmy się o 2000 stóp i wyjechaliśmy na czerwoną przełęcz, na wysokość 5250 ft. Dobrze, że jeszcze nie było śniegu, bo były odcinki które były bardzo wąskie i strome, a i też przepaście były konkretne. Było trochę samochodów na trasie. Nawet jeden pan przyjechał tutaj z Los Angeles swoim Lexusem SUV. Potem jak z nim rozmawiałem to mówił, że nawet było OK, choć miejscami by mu się przydał lepszy samochód.
Nam by było chyba szkoda jechać naszym samochodem w takie tereny, a i pewnie trochę bym się bał.

Na przełęczy można zostawić samochód i dalej się wspinać na nogach w góry. Nie ma szlaków, ale po śladach ludzi widać że wielu znalazło tu swoje ścieżki.
Nam oczywiście czas nie pozwalał na taką zabawę, więc zaczęliśmy pomału (bardzo pomału) zsuwać się parotonowym Fordem w dół, w kierunku Titus kanionu. Zaletą dużych silników jest to, że nawet taką krowę jaką jest nasz samochód pierwszy bieg utrzyma i hamulce używałem tylko wtedy jak się chciałem zatrzymać na zdjęcie, albo już było ostro w dół z dużymi kamieniami.

Zanim jednak wjechaliśmy w kanion dojechaliśmy do kolejnego wymarłego miasteczka. Leadfield ghost town. To miasteczko nie było aż tak duże jak poprzednie. Mieszkało tam maksymalnie 300 osób. Ludzie w większości mieszkali w namiotach i paru blaszanych chatkach. W 1927 roku złoto się skończyło więc i miasteczko też.

Od Leadfield ściany kanionu zaczęły się robić coraz to wyższe i stawało się coraz to węziej. Po kolejnych paru milach było już tak wąsko że słońce już nie docierało na dno.

Byliśmy już w kilku wąskich kanionach, ale nigdy nie samochodem. Trochę inne zwiedzanie. Można pokonać znacznie większe odległości. Tak jak pisałem, kanion ma prawie 20 mil długości. W ciągu jednego dnia było by to niemożliwe do zwiedzenia. Często były też szersze miejsca, gdzie można się było bezpiecznie zatrzymać, porobić zdjęcia, czy ponagrywać.

Po około godzinie naszym oczom ukazała się potężna polana, co oznaczało, że tutaj kanion się kończy. Był tam też parking, gdzie stało trochę samochodów, ale one niestety nie mogły wjechać z tej strony bo kanion jest jednokierunkowy.

Z parkingu w dół jakieś 3 mile i już dojechaliśmy do asfaltu. Jaka ulga, jak cicho, nic nie trzepie. Jednak po paru godzinach jazdy off-road asfalt to jest świetny wynalazek.
Nasz następny cel to Mosaic kanion.

Jakieś pół godzinki jazdy i już byliśmy u wrót kanionu. Kanion jest ogólnie dostępny i łatwy, więc niestety ludzi też było dużo. Wziął nazwę od formacji skalnych, które układają się w mozaikę. Samochód zaparkowaliśmy pod kanionem i ruszyliśmy.

Kanion nie jest długi, jakieś parę mil. Po około dwóch milach ma suchy wodospad który niestety nie da się przejść i trzeba zawracać. Chyba że ma się sprzęt do wspinaczki to można iść dalej. Myśmy oczywiście nie mieli sprzętu, więc wróciliśmy. Kanion ma wąskie i szerokie odcinki. Niektóre miejsca są tak wąskie, że można naraz dwóch ścian rękami dotykać. Wcześniej wyczytaliśmy, że można wracać górami. Tak też uczyniliśmy. Trochę musieliśmy się powspinać na ściany kanionu, ale było warto. Widoki były odlotowe. Widać było cały kanion i wydmy do których się udawaliśmy.

Tu już nie było nikogo. Całe góry nasze. Uwielbiamy to. Szybko granią przeszliśmy na parking i udaliśmy się na kolejną atrakcję, Mesquite Flat wydmy.

Mesquite Flat wydmy nie są największe w parku, ale są najbardziej popularne. Ich maksymalna wysokość to jakieś 100 stóp (30 metrów). Chcieliśmy pojechać na Eureka wydmy, ale niestety czasu nam brakło. Są bardzo oddalone na północ i trzeba jechać godzinami żeby tam się dostać. Ich wysokość dochodzi nawet do 680 stóp (ponad 200 metrów). Na nie oczywiście trzeba wyjść, a to już się robi wyprawa na cały dzień. Planujemy wrócić do tego raju, więc na 100% je odwiedzimy.
Mesquite Flat wydmy są wciąż potężne. Można godzinami je zwiedzać. Iść przed siebie w nieskończoność. Zgubić się raz czy dwa.
W lato raczej tu nie można chodzić. Temperatura powietrza dochodzi do 130F (55C), a piasek się nagrzewa do 160F (70C), można dostać lekkiego poparzenia. Pobiegaliśmy, porobiliśmy zdjęcia i wróciliśmy do samochodu.

Wracając z parku do Vegas odwiedziliśmy jeszcze jedną atrakcję. Chyba jedno z najbardziej odwiedzanych miejsc w Death Valley, Dante's view.

Samochodem po drodze asfaltowej można wyjechać na 5,476 stóp (1,669m). Ze szczytu jest przepiękny widok na całą dolinę i góry Panamint, gdzie znajduje się Telescope peak.
Miejsce szczególnie polecamy, łatwo można się do niego dostać, a widoki są powalające. Szczególnie jest polecane w godzinach rannych, kiedy słońce jest za plecami i super wszystko oświetla. Oczywiście z tego miejsca jest wiele ścieżek, które prowadzą na sąsiadujące górki, gdzie można podziwiać Dolinę Śmierci z innej perspektywy.

W tym miejscu kończy się nasza cztero-dniowa przygoda z Doliną Śmierci. Przepiękna, bardzo zróżnicowana kraina. Każdy, kto lubi naturę, lubi odkrywać nowe miejsca, na pewno znajdzie coś tutaj dla siebie. Myśmy byli tylko 4 dni w tym parku, stanowczo za mało, a i tak przejechaliśmy 1,200 mil (2,000km). Obszarowo jest to największy park w Stanach (poza Alaską). Ten park stanowczo pobija parki na Alasce systemem dróg. O wiele łatwiej można się po nim poruszać. Można dojechać do wybranego miejsca, a stamtąd już na nogach dalej go odkrywać. W Parkach na Alasce jednak musisz dużo miejsc odkrywać idąc na wielodniowe hiki. Ma to oczywiście swoje plusy, ale jeszcze więcej potrzebujesz czasu.

Dużo dróg to jednak drogi off-road gdzie podróżowanie zwykłym samochodem staje się mało atrakcyjne i niebezpieczne, a w większości przypadków po prostu niemożliwe. Napęd 4x4 z blokadami, wysokie zawieszenie, dobre, duże opony do jazdy po ostrych kamieniach to podstawa. Oczywiście mapy, GPS, ciepłe ubranie, woda i jedzenie też powinny znajdować się w samochodzie. W większości miejsc telefony komórkowe nie działają, a jednak samochód może się zepsuć. I jak już nikt dzisiaj nie pojedzie tą drogą żeby wezwać pomoc, to trzeba jakoś przenocować na tym odludziu, a noce mogą być zimne.
Widywaliśmy fajne samochody przygotowane do jazdy po tej krainie. Podniesione zawieszenie, potężne opony z grubym bieżnikiem, dwie takie same zapasowe, kanistry z paliwem na dachu....
Planujemy tutaj wrócić. Jeszcze wiele nie odkryliśmy, dużo zostało miejsc, które obowiązkowo są na naszej liście. Przez 4 dni można zobaczyć dużo, ale jak na tak duży obszar to dalej za mało. Myślimy że kolejnym razem tydzień powinien nam wystarczyć.
Oczywiście nie może to być w lato, tutaj jest za gorąco. Sezon na zwiedzanie Doliny Śmierci zaczyna się pod koniec października i trwa do kwietnia.

Przed przyjazdem tutaj słyszeliśmy, że Dolina Śmierci to także raj dla fotografów. Zdecydowanie potwierdzamy tą teorię, więc Ilonka latała w kółko z aparatem pstrykając setki zdjęć.

Read More

2015.12.27 Death Valley, CA (dzień 3)

Kolejny dzień w Dolinie Śmierci i kolejne nowe wrażenia. Tym razem głównym punktem programu jest Racetrack. Kolejna niesamowita płaszczyzna po której można chodzić i obserwować jak poruszają się kamienie. Żeby jednak tam dojechać konieczny jest samochód z napędem na 4 koła, cierpliwy kierowca który pokona 27 mil (43 km) wyboistą drogą bez asfaltu. No i czas bo aby dojechac do drogi off road trzeba pokonac ponad 85 mil (130 km) droga asfaltową. Ale jak się potem przekonaliśmy było warto.

Jak to bywa w fajnych parkach oczywiście po drodze jest wiele miejsc które są równie interesujące.

Nasz pierwszy przystanek był w miasteczku Furnace Creek. Miasteczko to jest położone w środku doliny i jest najniżej położonym miasteczkiem w Ameryce Północnej a może nawet na całej zachodniej półkuli. Jest to bardzo małe, totalnie turystyczne miasteczko, które zamieszkuje tylko 24 osoby (dane z 2010 roku). Oczywiście jest tam sklep, stacja benzynowa, restauracja, saloon no i oczywiście hotel dla turystów. Dobrze, że w Death Valley jednak jest trochę cywilizacji bo inaczej na jednym baku nie moglibyśmy dojechać do Racetrack ani w inne dalsze rejony doliny.

Tak więc po zatankowaniu do pełna ruszyliśmy na północ 57 mil do następnej atrakcji która pojawiła się na naszej drodze. W Death Valley atrakcje są na każdym kroku...tylko kroki trzeba tu robić duże bo park jest ogromny.

Ubehebe krater, (czyt. Yoo-bee-hee-bee) jest położony na północnym końcu gór Cottonwood. Krater ma pół mili szerokości (niecały kilometr) i od 500-777 ft (150-237 m) głębokości. Nie jest do końca pewne ile ma on lat. Jedni szacują, że powstał on nawet 7 tys lat temu, choć podobno nowsze badania dowodzą, że jest on młodszy i ma tylko 800 lat. Tak jak wspominaliśmy wcześniej Dolina Śmierci to raj dla geologów więc badania ciągle trwają.

Do krateru można zejść (500 ft w dół) co oczywiście zrobiliśmy. Schodzi się bardzo łatwo, bo po żwirku zjeżdżasz jak po piasku czy śniegu. Gorzej było z wyjściem kiedy to co drugi krok ześlizgujesz się w dół. Ale oczywiście warto. Nie ma to jak być na samym dole i poczuć jaki ogrom cię otacza.

Do tego miejsca jeszcze prowadziła droga asfaltowa. Ale od tego momentu zaczęła się zabawa. Zaraz przy kraterze skręca się na Racetrack, naszą najważniejszą atrakcję dzisiejszego dnia. Jak duży „krok” musimy zrobić tym razem? Tylko 27 mil....ale off-road.

Droga pomimo, że bardzo wyboista mijała nam dość przyjemnie bo widoki były powalające. Oczywiście tu to nas mijały już tylko normalne samochody, jeep, SUV i czasem jakiś pick-up....napęd na 4 koła i wysokie zawieszenie to podstawa. Gdzieś po ok. 10 milach pojawiła się kaktusolandia. Naszym oczom ukazał się las kaktusów. Było ich multum. Ja naliczyłam ogólnie 6 rodzajów ale tylko jedne rosły wysoko jak drzewa. Byliśmy w szoku, jak dużo ich tu jest i tak nagle, niespodziewanie tu wyrosły.

Kolejna atrakcja to Teakettle junction (skrzyżowanie Dzbanek na herbatę). Skrzyżowanie to łączy drogę do Racetrack Playa, Hunter Mountain i inne szlaki w góry. Legenda głosi, że wieki temu był to znak dla idących, że woda jest niedaleko. Teraz to tylko atrakcja turystyczna i ciekawa pamiątka. Dzbanki ludzie zostawiają na szczęście i pamiątkę, że tu dotarli Szkoda, że my nie wiedzieliśmy o tym wcześniej i nie przywieźliśmy żadnego dzbanka.....napisalibyśmy: „Dziubdziuki tu były”.

Finally....godzinę jazdy od krateru, i 4.5h od opuszczenia hotelu wreszcie dotarliśmy do płaszczyzny Racetrack Playa. Dlaczego to miejsce jest takie ważne? Miejsce to jest bardzo unikatowe. Często znane jest jako miejsce ruszających się kamieni. Racetrack jest ogromnym wyschniętym dnem jeziora. Jego powierzchnia jest spękana i sucha przez większość czasu.

Jednak czasami pojawia się tu woda i ziemia staje się mokra. Do tego niskie temperatury (szczególnie nocą) sprawiają, że cała pokrywa jest dość śliska. Do tego dochodzi wiatr, który jest tak mocny, że potrafi przesuwać kamienie o wadze nawet ponad 100 funtów.

Po wyschnięciu, na ziemi zostaje ślad jaki zrobił kamień ruszany przez wiatr. Efekt jest do dziś małą tajemnicą ponieważ nikt nie był jeszcze w stanie nagrać jak kamień się przesuwa ale badania ziemi wskazują, że powyższa teoria jest prawdziwa.

Kolejna ogromna płaszczyzna po której można chodzić godzinami i co jakiś czas spotkać ciekawszy ślad czy kamień. My chodząc po wyschniętej powierzchni nie robiliśmy śladów ale widzieliśmy stare ludzkie ślady. Aktualnie miejsce to jest zamykane jak jest mokre bo ślady raz odbite zostają tam latami.

Moglibyśmy spędzić tu godziny ale niestety musieliśmy ograniczyć się tylko do 1h bo w zimie dzień jest krótszy a my chcieliśmy zdążyć jeszcze na jakiś ładny zachód słońca. Widok Racetrack jednak tak nas zahipnotyzował, że nie mogliśmy się oprzeć i nie zjeść lunchu w takiej scenerii.

No i w drogę. Wracaliśmy tą samą drogą ale nie myślcie, że tym razem było to nudne. Przed nami roztaczały się przepiękne widoki na dolinę i otaczające je góry. Pomimo, że już znaliśmy drogę to nadal nas zaskakiwała widokami i ciągle się zatrzymywaliśmy robić zdjęcia.

Zachód słońca złapaliśmy już na drodze asfaltowej. Niestety (a może i dobrze) nie dojechaliśmy w żaden punkt turystyczny aby podziwiać zachód słońca. Natomiast zatrzymaliśmy się po drodze i podziwialiśmy jak słońce malowało niebo. Niesamowite kolory, ogromne góry w około i nikogo w obrębie wzroku.

Widzieliśmy tylko przy drodze dwa puste zaparkowane samochody. Chyba ktoś tak zakochał się w tych górach, że po prostu poszedł przed siebie....tu nie ma szlaków....tu po prostu idziesz, odkrywasz i podążasz gdzie góry Cię wołają.

Dolina Śmierci nie idzie spać o zachodzie słońca. Jak już pisaliśmy wcześniej jest to najlepsze miejsce aby oglądać gwiazdy i chyba pierwsze gdzie widzieliśmy drogę mleczną. Tak, że nie do końca narzekaliśmy na krótki dzień bo mogliśmy podziwiać gwiazdy, piękną pełnię księżyca i dziękować za kolejny wspaniały dzień.

Dla nas był to kolejny cudowny dzień, pełen pięknych widoków, emocji i niesamowitych przeżyć. Niestety nie wszyscy mieli takie szczęście. Wracając do hotelu zatrzymaliśmy się bo zobaczyliśmy na poboczu samochód i ludzi wymachujących latarkami. Okazało się, że złapali gumę a na środku tej pustyni ciężko z zasięgiem. Zdziwiło nas na maksa, że ich Volvo s60 nie miało zapasowego kola. Niestety to prawda. Pomimo, że samochód z wypożyczalni to miał tylko zestaw do łatania który wystarczy Ci na parę kilometrów, Podwieźliśmy ich do miasteczka, gdzie jest zasięg i mamy nadzieję, że wszystko dobrze się skończyło.

Read More

2015.12.26 Death Valley, CA (dzień 2)

Dzisiejszy dzień był zupełnie inny niż wczorajszy. Z czym wam się kojarzy Dolina Śmierci??? Gorące klimaty, sucho i pustynnie. Do dzisiaj też tak nam się wydawało.

Dolina Śmierci to też wysokie góry sięgające powyżej 10000 feet, gdzie śnieg leży pół roku. Telescop Peak jest najwyższym szytem w tym parku i sięga 11,043 ft. (3,366m). Oczywiście to też był nasz cel dzisiejszego dnia. Szlaków jest pełno na wiele innych szczytów ale my chcieliśmy uderzyć na najwyższy. Mieliśmy co prawda plan zapasowy jakby na Teleskopie było za dużo śniegu.

Pobudka musiała być w środku nocy bo przecież ten park jest ogromny. Z hotelu na początek hiku jest 124 mile (200 km). Na szczęście większość drogi była asfaltowa, tylko ostatnie parę mil był off-road, ostro do góry po śniegu. Ale mając taki samochód, nie było żądnego problemu.

Ja jak i pewnie większość z was uważałem, że duże amerykańskie samochody to przerost formy nad treścią. Wypożyczyliśmy z Budget Forda F-150 XLT pickup-truck. Zdecydowałem się na to z paru powodów. Po pierwsze jeździliśmy po tych rejonach Jeep'em Cherokee, fajny samochód ale nie na off-road. Po drugie żadna wypożyczalnia nie gwarantuje samochodu z napędem na 4 koła z blokadami. Chyba, że wybierzesz pick-up. I powiem wam, jest tańszy niż full size SUV. Ford jest mocny, niezawodny, potężne koła, dużo miejsca no i paka na którą można wrzucić wszystko jak brudne buty po hiku...i śmierdzące skarpetki też.

Wiadomo, mieszkając w dużych miastach nie potrzebujesz takiego samochodu. Ale tutaj to zupełnie inna bajka. Na parkingach czujemy się jak lokalni, turyści nas zaczepiają i pytają o drogę. Pewnie pomyślicie, że ten silnik V8, pewnie ponad 4 litry dużo pali. Spalał nam prawie tyle co nasza Mazda, No chyba, że się bawisz off-road. Ale to już inna kwestia.

No ale wracając do hiku, to o 8:15 wyruszyliśmy z nadzieją zdobycia szczytu. Jest to długi hike, 14 mil (22.5 km) w obie strony i 3tys ft. do góry. Jest to bardzo dużo, zwłaszcza, że start jest z 8000 ft. A my oczywiście nie mieliśmy aklimatyzacji – wręcz przeciwnie, wczoraj chodziliśmy po depresji.

Wyruszając było dość zimno (ok. 20F /-6C) ale to nas nie martwiło. Martwił nas dość mocny wiatr. Miejmy nadzieję, że wschodzące słońce zmniejszy jego siłę. Pierwsze 2 mile i 1500 ft do góry szło się dość przyjemnie po zboczu grani. Większość czasu trasa jest nie zalesiona więc widoki na całą Dolinę Śmierci były fascynujące.

Czas szybko mijał i o 10 rano byliśmy na przełęczy gdzie ukazał się nasz cel. Śniegu dalej nie było dużo natomiast wiatr stawał się coraz mocniejszy, zwłaszcza na odkrytych terenach. Pozapinaliśmy nasze kurtki i wzięliśmy się do roboty. Niestety szlak schodził trochę w dół (ok. 300 ft.) fajnie się schodziło ale wiedzieliśmy, że będziemy musieli to wcześnie czy później nadrobić. Na tym odcinku wiatr był dość mocny więc walcząc z nim nie zwracaliśmy uwagi na utratę wysokości.

Ok. 11:30 podeszliśmy pod zbocze Telescop Peak. Na szczyt mieliśmy 1500 ft i 2-3 mil. Na tym etapie nasza woda już zamarzła pomimo że wydmuchiwaliśmy ją z rurek. Wszędzie do tej pory to zdawało egzamin czyli musiało być bardzo zimno. Do tego coraz to mocniejszy wiatr, na pewno nam nie pomagał. Ale my się dalej nie poddawaliśmy. Stromymi zig-zak'ami wspinaliśmy się do góry. Mimo, że mieliśmy zimowe buty i rękawice to czuliśmy, że długo w takich warunkach nie możemy przebywać a na pewno nie zatrzymywać się. Było już ponad 10 000 ft. czyli jednocześnie ubywało tlenu.

Nie mieliśmy za wiele czasu (mróz i wiatr,) ale szło się dość wolno. GPS nam pokazywał, że ciągle jeszcze dużo mamy. Miejscami nogi nam się plątały (na stromym zboczu) bo wiatr ciągle próbował nas przewrócić.

Wysokość 10 800 ft. - decyzja zespołu, WRACAMY. Wiem, zostało 200 ft do szczytu ale w tych warunkach to może być nawet ponad godzina w dwie strony. Nie wiemy jaka dokładnie była temperatura ale chyba nigdy nie byłem w tak silnym, mroźnym wietrze (windchill dochodził do minus kilkudziesięciu stopni C). Parę godzin później jak grzaliśmy się w samochodzie to aż czuliśmy pieczenie skóry. Ciekawe komu pierwszemu będzie schodzić skóra z twarzy. W samochodzie dziękowaliśmy sobie nawzajem za mądrą decyzję. Mądry jest ten kto zawróci a nie ten kto nie wróci., albo wróci z odmarzniętymi palcami i nosem.

Nie wiem czy będziemy wracać na ten szczyt, bo byliśmy prawie na szczycie, więc widoki są porównywalne. Ty należysz do szczytu tak długo jak z niego nie zejdziesz, a nie jak go tylko zdobędziesz. Oczywiście bardzo polecamy ten hike, przepiękne widoki, nie techniczny i dość łatwy pod warunkiem, że pogoda sprzyja. Jego nawet można robić w lato, pomimo że wtedy na dole jest 130F, to na górze powiewa przyjemny chłodek. Pamiętajcie 14 mil na tej wysokości to nie jest spacer w parku.

Nagrodą za ten hike była droga mleczna. Tak jak widzieliśmy gwiazdy dzisiaj to chyba nigdy nie widzieliśmy, aż było biało na niebie. Dolina Śmierci ma certyfikat czarnego nieba jako jedyny park w kontynentalnej części Stanów (nie licząc Alaski). Dziś już jesteśmy za bardzo zmęczeni ale jutro aparaty, kamery i statywy pójdą w ruch.
Taki dzień trzeba zakończyć w Steakhousie. Dobre mięsko i pyszne wino....mam nadzieję, że na tej pustyni coś najdziemy bo polować już nie mamy siły.

Read More

2015.12.25 Death Valley, CA (dzień 1)

Dolina Śmierci (Death Valley) jest doliną położoną we wschodniej Kalifornii i w małej części w zachodniej Nevadzie. Obszar ten jest najniższy, najsuchszy i najcieplejszym rejonem w Północnej Ameryce. W dolinie tej znajduje się oczywiście Park Narodowy, który jest największym Parkiem Narodowym w „lower 48” (w USA z pominięciem Alaski). A myśmy jeszcze go porządnie nie zwiedzili. Raz parę lat temu przejeżdżaliśmy przez niego ale teraz chcieliśmy go naprawdę odkryć.

Tak więc bez większego zastanowienia wybraliśmy Dolinę Śmierci jako nasz kolejny cel podróży. I muszę przyznać, że jestem zaskoczona jak wiele jest tu ludzi pomimo że park ten nie należy do najbardziej popularnych.

Geologiczna historia parku jest bardzo złożona, sięga aż 1.7 miliarda lat wstecz i trwa cały czas.. Geologowie z całego świata, zjeżdżają się tutaj w celu badania naszej planety. Wszystko mają podane jak na tacy.
Park leży na granicy dwóch płyt tektonicznych, z których jedna zaczęła nachodzić na drugą. Tak powstało pasmo górskie Panamint, w zahodniej części parku. Dawniej było tutaj ciepłe morze, więc góry Panamint odgrodziły to morze od reszty, tworząc gigantyczne jezioro. Klimat był (dalej jest) bardzo suchy, więc jezioro wyparowało zostawiając wielkie pokłady soli. Po drodze jeszcze było wiele wulkanów i innych geologicznych wydarzeń.

Dolina Śmierci jest chyba najbardziej słynna z Badwater Basin czyli z największej depresji w Ameryce Północnej (-282 ft /-86m). Tak więc miejsce to postanowiliśmy odwiedzić w pierwszy dzień. Nie myślcie jednak, że Death Valley to tylko depresja. Są tu również przepiękne góry sięgające nawet 11043 ft (3366 m), Telescope Peak. Patrząc na ten szczyt z -282 ft czujesz się jakbyś był w base camp i patrzył na Mt. Everest (podobne różnice wysokości), ciekawe....

Jadąc z Pahrump (gdzie mamy hotel) do Badwater Basin zatrzymaliśmy się po drodze w paru ciekawych miejscach. Pierwsze to Zabriskie Point. Roztacza się stamtąd niesamowity widok na osady skalne powstałe w wyniku wysuszenia jeziora Furnace. Jezioro to znikło 5 mln. lat temu, długo przed tym jak w ogóle Dolina Śmierci została stworzona.

Ciekawa jest jednak nazwa tego punktu. Czy Zabriskie nie brzmi wam jak coś z polskiego??? I macie rację. Zabriskie to jest nazwisko vice-prezydenta firmy Pacific Cost Borax, która była amerykańską kopalnią założoną w 1890 roku. Firma ta wkopywała i przewoziła duże ilości boraksu między innymi w Death Valley. A co do tego ma Polska? No więc Pan Zabriskie był potomkiem Polskiego szlachcica Albrychta Zaborowskiego. Polacy są wszędzie.

Miejsce to jest również bardzo popularne w pop-kulturze. Wiele piosenek nawiązuje do tego miejsca jak również wiele filmów szczególnie o Marsie było tu nakręconych. Jakoś mnie to nie dziwi bo miejsce naprawdę wygląda jak z kosmosu.

Następnie postanowiliśmy zagrać z diabełkiem w golfa i pojechaliśmy na Devils Golf Course. Jest to niesamowity obszar stworzony przez erozje (wiatr i wodę) solnych skał. Skały te są tak niesamowicie poszarpane, że tylko diabeł mógłby tam grać w golfa.
Skałki te są tak ostre, że lekkie dotkniecie ręką od razu przebija skórę. Chodząc po nich sól skrzypi a but mocno trzyma się ostrych krawędzi. Prawie jakbyś chodził w rakach po lodowcu.

W końcu przyszedł czas na atrakcję dnia. Depresja Badwater Basin. Jest to niesamowity krajobraz. Płaszczyzna ciągnąca się kilometrami, pokryta płatami soli. Miejsce zdecydowanie niesamowite i można się poczuć jak nie na naszej planecie.

Oczywiści jak to bywa w Parkach Narodowych w Stanach, w większości przypadków możesz chodzić gdzie chcesz. Tak więc szybko z Darkiem postanowiliśmy przejść się na drugi koniec aby odejść od ludzi, sprawdzić jak zmienia się krajobraz a przede wszystkim poczuć się jak na środku niczego.

Niesamowite jak człowiek się staje mały w porównaniu z ogromem rzeczy, które natura stworzyła. Pokłady solne „żyją” i ciągle się powiększają a płaty zmieniają kształty. Gdzie nie sięgniesz wzrokiem jest biało...nie ma to jak White Christmas. Od czasu do czasu po ulewnych deszczach tworzą się tam jeziora ale zazwyczaj szybko wysychają. Badwater Basin czerpie sól z systemu drenażowego całej doliny. System ten ma ponad 9000 mil kwadratowych, to jest więcej niż powierzchnia stanu New Hempshire.

Ciężko jest opisać to miejsce słowami. Tu jest tak piękne i unikatowo, że każdy powinien tu być. Ale nie jak większość turystów, którzy tylko dochodzą do początku, pstrykają zdjęcie i wracają. Prawdziwe wrażenia pojawiają się jak stoisz tam na środku, otoczony solą i górami i nie ma nic poza tym. Tylko płaszczyzna, tak idealnie równa że aż widać krzywiznę Ziemi.

Kojocik??? A co ty tutaj robisz??? Po hike w Badwater (ok. 5 mil) pojechaliśmy dalej główną drogą aby potem wrócić mniej uczęszczaną , off-road drogą West Side Road. No i tak jedziemy, podziwiamy widoki a tu nagle na naszej drodze pojawiają się kojoty. Muszę przyznać, że troszkę mnie zaskoczyło, że nie bały się auta ani ludzi. Zamarły w oczekiwaniu co się stanie ale nie uciekały. Hmmm....mam nadzieję, że jutro ich nie spotkamy w górach.

Poza kojotami oczywiście było dużo kruków i innych ptaków. No i tak nam minął dzień. Niestety dni są teraz krótkie więc w miarę szybko wróciliśmy do hotelu. Jutro planujemy zdobyć Telescop Peak (najwyższy szczyt w Death Valley). Trzymajcie kciuki.

Read More