2018.07.05 Olympic National Park, WA (dzień 2)
Park Narodowy Olympic jest dużym parkiem. Ciężko jest go w 4 dni fajnie i dokładnie zwiedzić. Myślę, że potrzebujesz około dwa tygodnie żeby tak w miarę zachłysnąć się jego pięknem. Oczywiście są ludzie co w ciągu jednego dnia „zwiedzą” park. Wysiądą z samochodu, pstrykną zdjęcie, wystawią na FB czy Instagram i jadą dalej.
Osobiście widzieliśmy wielu takich. Ci sami ludzie w ciągu dnia potrafią „zwiedzić” takie parki jak Grand Canyon, Dead Valley czy Zion. Czy aby na pewno zwiedzisz? Czy poczujesz park we własnych nogach czy zmysłach?
Kiedyś też taki byłem. Potrafiłem w ciągu tygodnia odwiedzić (nie mylić ze słowem „zwiedzić”) 7 parków. Myślałem, że jak się zatrzymam na parkingu, wysiądę z samochodu, przejdę się kawałek, zrobię zdjęcie, kupię pamiątkę to park mam zaliczony. Ale byłem w błędzie...!!!
Parki są tak stworzone, żeby jak najmniej cywilizacja je zniszczyła. Chcą zachować swój pierwotny stan dla wielu pokoleń. Nie ma w nich wielu dróg, kolejek czy innych cywilizacyjnych udogodnień do przemieszczania ludności. Trzeba dobrze zasznurować buty, ubrać plecak i ruszyć przed siebie.
Dzisiejszy dzień właśnie taki był. Wstaliśmy wcześnie rano, zjedliśmy śniadanie, wsiedliśmy w samochód i ruszyliśmy w stronę parku Olympic. Na ten wyjazd zaplanowałem cztery wędrówki. Dzisiejsza była długa i miała 16 kilometrów.
Niestety nie mamy ze sobą namiotu, ani sprzętu na biwakowanie pod gołym niebem, więc nasz samochód musiał dojechać jak najdalej da się żeby zapuścić się w ciekawe rejony parku. Na szczęście znaleźliśmy drogę co nam na to pozwoliła. Nie była to łatwa droga, trochę stromych odcinków, czasami trochę błota z topniejących śniegów, trochę przepaści, ale samochód się dzielnie spisał i dojechaliśmy do końca.
Zostawiliśmy samochód, zapakowaliśmy plecaki, odpowiednio się ubraliśmy i ruszyliśmy przed siebie w kierunku Grand Valley. O dziwo przed wejściem na trasę nie było strażnika parku tylko chipmunk siedział sobie na skale i nas bacznie obserwował. Ja myślę, że nas sprawdzał czy jesteśmy odpowiednio przygotowani, czyli czy mamy odpowiednią ilość orzeszków.
Nie powiedziałem najważniejszego. Dzisiaj chodzimy po górach jak po kanionach. Czyli startujemy wysoko, schodzimy w doliny i potem ponownie wychodzimy na górę do samochodu. Drogą wyjechaliśmy na przełęcz Obstruction Point z której ruszyliśmy w dół do jeziora Moose.
Większość ludzi schodzi i wychodzi głównym szlakiem Lillian. Nam to się oczywiście nie podobało, bo nie chcieliśmy iść tym samym szlakiem dwa razy. Znaleźliśmy inną trasę do schodzenia, Badger Valley Way trail. Mało uczęszczana ścieżka, która schodziła w dół inną doliną.
Szybko przekonaliśmy się dlaczego prawie nikt tędy nie szedł. Nie dość, że szlak był o wiele dłuższy to i znacznie stromszy. Na górze musieliśmy przechodzić strome płaty śniegu, a niżej piargowe ściany usuwały nam się spod butów.
Pomalutku, ostrożnie pokonaliśmy górne odcinki i weszliśmy w przepiękną dolinę borsuczą. Dolina wzięła nazwę od dużej ilości tej zwierzyny zamieszkującej ją. Myśmy żadnego nie widzieli, pewnie o tej porze są mało aktywne. Tylko świstaki ciągle biegały i chowały się do dziur w ziemi.
Oczywiście już z godzinę nie widzieliśmy żadnego człowieka, a taką dolinkę uwielbiają misie. Ciepło, bez wiatru, dużo trawy, krzewów.... Posuwaliśmy się dalej w głąb doliny często pogwizdując albo klaszcząc w celu wypłoszenia dużej zwierzyny.
Po jakimś czasie weszliśmy w głęboki las, który nam towarzyszył do samego dołu. Po drodze oczywiście było parę strumyków nad którymi wisiały prymitywne mostki (czytaj: długa bala drzewa).
Przejście niektórymi nie należało do łatwych, zwłaszcza, że to się wszystko ruszało. Po zaliczeniu ostatniego myśleliśmy, że najgorsze mamy za sobą. Ale byliśmy w błędzie. Żeby dojść do głównego szlaku i później do jeziora musieliśmy stromo podejść do góry. Szlak był stromy, ale łatwy, często miał zrobione stopnie z korzeni, albo kamieni.
Najgorsze co było to upał. Było same południe, a myśmy wspinali się nasłonecznionym zboczem. Oczywiście komary jak nas tylko zobaczyły, to atakowały nas z każdej strony. Co dopiero ukłucia z Nowej Szkocji zniknęły, a zaczęły pojawiać się nowe znad drugiego oceanu. Nie dało się ubrać żadnej bluzy, bo było za gorąco in zero wiatru. Czasami jak walnąłem ręką w nogę, do dwa albo trzy naraz zabijałem.
Po około godzinie doszliśmy do połączenia szlaków. Tutaj już było więcej ludzi, chłodniej i znacznie mniej komarów.
Po kolejnych 15 minutach znaleźliśmy się nad jeziorem Moose. Cudownie położone jezioro otoczone ośnieżonymi górami.
Było tam tak pięknie, że siedzieliśmy sobie chyba ze dwie godziny. Chłodno, lekki wiaterek, a przede wszystkim brak komarów. Wyłożyliśmy się na brzegu, wsadziliśmy nogi do lodowatej wody, otworzyli piweczko i byliśmy w raju.
Nie chciało nam się wracać na górę. Wymyślaliśmy wiele powodów żeby jak najdłużej tu zostać. Jednym z nich była budowa nowego koryta strumyka. Nawet nam to wyszło i strumyk zmienił swój bieg i zaczął wpływać do jeziora w innym miejscu.
Dobra, koniec tych zabaw, trzeba wziąć się do roboty. Przed nami jeszcze wiele kilometrów wspinaczki. Wiedzieliśmy, że teren będzie łatwiejszy, więc spokojnie bez zbędnego przyspieszenia powoli rozpoczęliśmy podchodzenie do góry.
Tak jak myśleliśmy, trasa była łatwa i dobrze przygotowana. Po około 45 minutach wyszliśmy z lasu i znowu widoki zaczęły zapierać dech w piersiach.
Po kolejnej pół godzinie wyszliśmy na grań i mogliśmy oglądać drugą część parku z jej najwyższym szczytem Mt. Olympus. Góra ta ma wysokość 2429m i należy do trudnych i technicznych.
Może nie jest wysoka, ale ogromna ilość śniegu, wielkie szczeliny w lodowcach i strome skalne odcinki z klasą 5+ powodują, że procent ludzi który zdobywa szczyt nie jest wysoki.
Idąc tak granią, widząc już nas samochód myśleliśmy, że już się nam nic ciekawego nie przydarzy. Góry nas znowu zaskoczyły i wysłały łosia. Zwierze szło sobie szlakiem i nas bacznie obserwowało.
Podeszło na bliską odległość, popatrzyło i zeszło na bok. Ilonka miała aparat pod ręką więc udało jej się uchwycić ten moment.
Wróciliśmy do samochodu, przebraliśmy się i ruszyliśmy w powrotną drogę. Droga off-road nie była łatwa, ale głód nas gonił, więc w miarę szybko zjechaliśmy do Port Angels i poszliśmy na zasłużoną kolację.
Ilonka znalazła dobrą restaurację Michaels Seafood and Steakhouse, gdzie pyszne jedzenie z odpowiednio dobranym winkiem zaspokoiło nasze pragnienia. Hamburger z Kobe beef i wino z Chateauneuf-du-Pape trafiło w dziesiątkę.