Traveling - it leaves you speechless, then turns you into a storyteller.
Destynacje
- Anglia 7
- Argentyna 1
- Austria 4
- Belgia 4
- Bermuda 2
- Canada 19
- Chile 9
- Czechy 2
- Ekwador 12
- Francja 28
- Gibraltar 1
- Grecja 4
- Hiszpania 13
- Holandia 5
- Hong Kong 2
- Indonezja 4
- Islandia 14
- Korea Południowa 6
- Macau 2
- Malezja 9
- Maroko 7
- Niemcy 4
- Nowa Zelandia 26
- Polska 17
- Portugalia 9
- Qatar 1
- Singapur 7
- Szwajcaria 17
- Słowenia 6
- UAE 3
- USA - Alaska 19
- USA - Colorado 61
- USA - DC 2
- USA - Nowy Jork 38
- USA - Pennsylvania 2
- USA: New England 50
- USA: Northwest 24
- USA: Southeast 17
- USA: Southwest 66
- Włochy 7
- _NY - Adirondacks 46er 20
- _Parki Narodowe USA 38
2018.06.22-24 Nova Scotia, Canada (dzień 7-9)
Ostatnie trzy dni naszych wakacji w Nova Scotia to podróż i powrót do Nowego Jorku. Dlaczego aż trzy dni - no tak, odległości tu są masakryczne, a my zajechaliśmy na drugi koniec wyspy. Noc z czwartku na piątek spędziliśmy na kempingu w Parku Narodowym Cape Breton. Park ciężko jest przejechać w jeden dzień dlatego myśmy najpierw spali na jednym końcu parku a potem na drugim.
Tym razem noc była zimna więc komarów za dużo nie było, misie ani łosie też nas nie odwiedziły więc można było się wyspać. Wiatry ani garnki sąsiadów też nas nie budziły więc można powiedzieć, że raj...ale...zawsze jest jakieś ale…
Tak się składa, że rezerwując pole namiotowe, przez przypadek (bo nie sądzę, że Darek zrobił to specjalnie) udało nam się wybrać miejsce zaraz koło placu zabaw. Jak wszyscy wiemy - dzieci spać nie lubią, no więc już o 7 rano dzieciaki goniły, bawiły się no i robiły raban. No nic, przynajmniej nauczyliśmy się nowych zabaw od rodziców, którzy tam się bawili ze swoimi pociechami. Może kiedyś się przydadzą…
Ja się chciałam pohuśtać ale niestety huśtawka była zajęta - i to wcale nie przez dziecko. To znaczy jedna była przez dziecko a druga przez jego rodzica. Zawiedziona odeszłam od huśtawki ale za to na pocieszenie Darek zabrał mnie nad rzekę. Prawie jak w Phoenicia, nie? Tylko, rzeka trochę większa, kemping ładniejszy i tutaj w rzece pływają łososie a nie ludzkie śmieci.
Po śniadaniu ruszyliśmy w drogę. Dziś mieliśmy do zrobienia kawał drogi. Z kempingu Cheticamp do Fredericton mieliśmy do pokonania około 645 km (400 mil), jak nic to jest 6.5h jazdy a do tego jeszcze przystanki na zdjęcia itp. Nadal jak coś było ładnego to się zatrzymywaliśmy. Jednym z takich fajnych miejsc była plaża Petit Etang Beach. Nawet udało nam się tam zobaczyć kojota po drodze. Niestety uciekł zanim wygrzebałam aparat. Nadal był on fajnym dopełnieniem listy zwierząt jakie widzieliśmy - tak więc był łoś (najważniejsze), kojot, zając, dużo ptaków, trochę wiewiórek i chipmunks, masa skrzeczących mew (pocisków jak je Darek nazywa), no i oczywiście tona komarów.
Plaża dość opuszczona ale nasze Subaru znów zaparkowało na samej plaży. Lokalny wyjechał co prawda jeszcze wyżej ale też oczywiście miał Subaru. Jak już pisałam we wcześniejszym blogu Subaru często się tu widuje - no może jest to efekt “niebieskiego samochodu” czyli znany wszystkim efekt, że jak coś masz to potem wszędzie widzisz głównie to. Jak masz albo chcesz mieć niebieski samochód to tak zwracasz uwagę na ten samochód, że wydaje Ci się, że jest wszędzie. Ale wracając do rzeczy - jak już jestem przy samochodach to podsumuję też drogi. W Nova Scotia są autostrady ale często jest to tylko 1 max 2 pasy. Odległości są masakryczne i to pewnie zniechęca wiele ludzi do podróżowania w ten zakątek świata. Nawet jak spędzasz dziennie 3-5h w samochodzie to i tak jest warto. Widoki, a przede wszystkim ta uspokajająca zieleń jest niesamowita. Od razu lepiej się prowadzi.
Bliżej lądu czyli w New Brunswick widzieliśmy też dużo wiatraków. No i dobrze - kraje powinny stawiać na odnawialne źródła energii. Nie widać co prawda tego ekologicznego podejścia do życia w jedzeniu. Jedzenie jest smaczne ale nic nie pobije Nowej Zelandii - po prostu się nie da. Przyprawami za to nas nie powalają. Do wszystkiego dodają syrop klonowy i jest tego trochę za dużo. Jakoś ryba na słodko to nie nasz przysmak.
Do Fredericton dojechaliśmy późnym wieczorem. Po raz kolejny spaliśmy w hotelu z sieci Marriott (ciekawe czemu, nie?), i po raz kolejny dostaliśmy upgrade. Hotel nas zaskoczył - ja wybrałam Fredericton z dwóch powodów. Po pierwsze jest dość blisko granicy a po drugie w miasteczku są korty tenisowe (już wiecie co będziemy robić jutro, nie?). Zaskoczyło nas jednak jak dużo ludzi tu jest, hotel jest trochę w stylu resortu. To znaczy ma baseny, dojście do rzeki, 3 restauracje, bar przy basenie itp. Zdziwiliśmy się, czy naprawdę Kanadyjczycy przyjeżdżają tu na wakacje? Hmmm….może. Na pewno jest to lepsze niż leniuchować w domu ale ja jakoś wolałabym bliżej lasu / gór albo oceanu - zwłaszcza, że za rogiem mają taką piękną Nova Scotia.
Po kolacji szybko padliśmy. Jutro mamy dzień lenia. Odpoczywamy, nie ruszamy samochodu i nabieramy energii na kolejne 10h jazdy do domu.
SOBOTA
Wreszcie mogliśmy się wyspać. Nic nas nie budziło, nic nas nie poganiało. Na śniadanie zaspaliśmy ale na mecz zdążyliśmy. Tak więc zeszliśmy na dół do baru, zamówiliśmy Bloody Mary i Aperol Spritz, i mieliśmy brunch jak się patrzy. W pierwszym rzędzie, zaraz przed telewizorem. Grała Korea z Meksykiem.
Po meczu zrobiliśmy sobie spacerek nad wodą, pracowaliśmy nad blogiem i nawet się nie zorientowaliśmy kiedy był drugi mecz, tym razem Niemcy ze Szwecja. Wróciliśmy do naszego ulubionego stolika i zaczęliśmy kibicować na nowo. Tym razem Niemcy pokazali co to znaczy być mistrzami. Ostatni gol jaki trafili z samego rogu, tak idealny, tak perfekcyjny….no szacun na maksa.
No nic, nie można tak cały dzień leniuchować. Trzeba się troszkę poruszać i zagrać w tenisa. To już drugi raz w tym roku...nieźle nam idzie. W NY raczej nie gramy bo w dzień jest bardzo gorąco a rano nikomu nie chce się wstawać. Za to jak podróżujemy to staramy się wyszukać jakieś korty w miarę możliwości. I znów udało mi się wygrać - tak muszę się pochwalić. Co prawda do prawdziwie dobrej gry nam nadal wiele brakuje ale już mamy takie podań między sobą, że mówimy “no, no...good job!”. Po meczu to już tylko kolacja, odpoczynek, blog i spanie… jutro czeka nas długa droga więc pasowałoby wyjechać w miarę wcześnie.
NIEDZIELA
Zaraz po śniadaniu spakowaliśmy się i ruszyliśmy w kierunku domu. Przed nami dokładnie tysiąc kilometrów (621 mil) czyli około 9.5h jazdy. Do granicy mieliśmy w miarę blisko. Po około godzinie jazdy przywitała nas służbistka która zadawała pytania czy w wozimy jedzenie. Nawet się nie uśmiechnęła, żadnego witamy w domu czy jak minęły twoje wakacje….niestety tacy pewnie muszą być ale szkoda, że nie ma już tego miłego “witamy w domu”. Dziś też był mecz - mecz o którym niestety lepiej zapomnieć, ale jednak mecz który chcieliśmy oglądać. Polska grała z Kolumbią. Niestety nas zespół w ogóle się nie popisał. Zostawili Lewandowskiego samego na środku boiska i myśleli, że on sam wygra mecz - to jest gra zespołowa, chyba nasz trener zapomniał o tym małym drobiazgu.
No trudno przegraliśmy z kretesem na własne życzenie naszego trenera. My mecz oglądaliśmy na jakiejś wiosce w New Hempshire. Mało kto się tutaj interesował piłką nożna więc znów mieliśmy stolik przed samym ekranem. Bar wcale taki mały nie był i ludzi też trochę przyszło, jednak amerykanie woleli siedzieć przy telewizorach z innymi meczami.
Zawiedzeni porażką szybko wyszliśmy z baru i ruszyliśmy w kierunku domku...wszystko by było dobrze gdyby nie dopadły nas burze i ulewne deszcze ale mój najlepszy kierowca bezpiecznie nas doprowadził do domku i to się najbardziej liczy.
2018.06.21 Nova Scotia, Canada (dzień 6)
Podobno jesteśmy tu przed sezonem. I chyba by się zgadzało bo miejscami jest tak zimno, że żałuje, że nie mam kurtki zimowej. Z drugiej jednak strony jak jest zimno to nie ma komarów i innego robactwa. Wczoraj spaliśmy na kempingu w Parku Narodowym Cape Breton. Strażnik parku za bardzo się tu nie czepiał ale i tak nie imprezowaliśmy bo byliśmy zmęczeni.
Tak więc jak Darek pisał we wczorajszym wpisie wskoczyliśmy do namiotów. Nie do końca w śpiworki bo noc zapowiadała się ciepła.
Nova Scotia ma piękne wybrzeża i każdy chce spać nad oceanem (tak jak my wczoraj) ale jak to bywa nad oceanem jest zimno. Jak tylko wjedzie się w ląd to jest cieplej. Spodziewaliśmy się też, że w lądzie, będąc otoczeni drzewami raczej nie będzie wietrznie. Ooo jak bardzo się pomyliliśmy. Jak tylko weszliśmy do namiotu to zaczął padać deszcz. A potem to już tylko była wichura i to taka że buty chowałam do namiotu, żeby nie odfrunęły w siną dal. Niestety nasi sąsiedzi nie byli tacy pomysłowi i zostawili na zewnątrz kuchenkę z garnkami. Około 2 w nocy obudziło mnie walenie garnków, skrzypiące drzewo i namiot który podnosił się za każdym podmuchem wiatru. Nasz kemping otoczony był drzewami ale niektóre z nich były już stare i skrzypiały, jak źle naoliwione drzwi. Ja na kempingach twardego snu nie mam więc jak do tego wszystkiego doszło Darka chrapanie, to już miałam spanie z głowy i tylko czekałam, aż jakaś patelnia sąsiadów walnie w nasz namiot albo w końcu złamie się to skrzypiące drzewo. Na szczęście nic z tego się nie stało i około 7 rano wiatr ucichł a my wyszliśmy z namiotu.
Przez 5 sekund było przyjemnie.... zawsze rano na kempingu jest przyjemnie. Niestety jak tylko zaczęliśmy się krzątać to przyleciały komary – masakra. Nie dość, że wczoraj nas pogryzły na maksa, właziły nam do buzi i nawet w brodę mnie ukąsiły, to dziś rano powtórka z rozrywki. I tak, masz wybór, albo zimno i bez komarów, albo wietrznie i też bez komarów, albo „przyjemnie” i z komarami...to ja już wybieram tą zimę. Jak kiedyś pojedziemy do Newfoundland albo na jakąś Alaskę to siatka na twarz, ubrania anty-komarowe i tona After Bite jest wskazana.
My jak typowe mieszczuchy wybraliśmy zamknięty samochód z AC i ruszyliśmy w drogę. Przyjemnie tak podziwiać widoki z zamkniętego pojazdu w którym w dodatku jest chłodno. Teraz pomyślicie pewnie, o czym ona bredzi. I racja....tak naprawdę, przyjemne jest to tylko na chwilkę, dlatego wyszliśmy się przejść na parę punktów widokowych. Punktów widokowych jest tam wiele, warto się zatrzymywać i wyskoczyć choćby pstryknąć zdjęcie albo przeczytać interesujące fakty o faunie i florze.
Na jednym z takich punktów widokowych miały być żółwie, orki i delfiny ale niestety jeszcze nie jest na nich pora. Z żółwiami to w ogóle jest smutna historia. W rejonie Nova Scotia można spotkać bardzo dużo Czarno Skórych Żółwi (Black Leather Turtles) ale niestety z każdym rokiem jest ich mniej. Żółwie składają jaja w ciepłych rejonach jak Ameryka Środkowa czy Afryka Zachodnia ale wracają na północ się pożywić. Tutaj jest bardzo dużo meduz, i one właśnie tym się żywią. Meduzy widzieliśmy parę lat temu będąc w Parku Narodowym Acadia.
Niestety żółwie są na wyginięciu, i kto jest temu winny – człowiek! Niestety bardzo łatwo jest pomylić plastikową siatkę z meduzą. Jak żółwik zje taką siatkę zamiast meduzy to od razu umiera. Przykre – ja żółwiki bardzo lubię więc mi jest ich mega szkoda. Czy wiesz, że czarnoskóre żółwie przetrwały dinozaury a zostaną zabite przez ludzką głupotę? Jednak człowiek to jest najgorsza z żyjących bestii. Jak chcesz pomóc oceanom to po pierwsze ich nie zaśmiecaj, a po drugie możesz wspomóc organizację 4ocean.com
Po plaży skalistej przyszedł czas na plażę piaszczystą. Ludzi opalających się było tu mało ale za to przyjechał autobus więc tłum ludzi był. Po raz kolejny przekonaliśmy się jacy ludzie są leniwi. To żadna nowość dla nas ale przykre, że ludzie lubią wysiąść z autobusu, zrobić zdjęcie i dalej w drogę. My podeszliśmy trochę dalej, weszliśmy w las, przeszliśmy się fajną trasą w lesie i wylądowaliśmy znów na plaży skalistej – ale z widokiem na piaskową.
W Parku Cape Breton jak w każdym parku narodowym masz mnóstwo szlaków. Od łatwych 5 minut po trudniejsze. Tutaj najtrudniejsze są nadal dość łatwe. Natomiast jeśli chodzi o inne parki to zazwyczaj nie wiele jest jak się już je opuści. Sprawa wygląda inaczej w Cape Breton. Tutaj jak zjedziesz do miasteczka a potem przejedziesz się drogą nad wybrzeżem to odkryjesz piękne miejsca, totalnie nie odwiedzane. I takim oto sposobem wylądowaliśmy na (zgadnij gdzie?) skalisto-piaskowej plaży.
A z plaży co widzieliśmy – widzieliśmy górki! Tak Nova Scotia ma piękne góry North Mountain i to nie w parku Cape Breton. Niestety szlaki są ale bardzo dziewicze. Może następnym razem poszwendamy się po tych górkach. Póki co pojechaliśmy drogą nad wybrzeżem dalej w kierunku Meat Cove.
Meat Cove jest wioską najbardziej wysunięta na północ w Nova Scotia. Może nie ma tutaj wiele do robienia, poza podziwianiem krajobrazów ale to właśnie tutaj na samym cypelku jest kemping. A do tego mają nawet bar.
I zgadnijcie co? Właśnie z tego miejsca piszę bloga. Pięknie tu, nie? Tak można siedzieć godzinami na tarasie. Podziwiać widoki i starać się je opisać – choć żadne słowa nie opiszą tego.
Zdecydowanie kemping ten wygrywa konkurs. Trochę tu wieje ale jak masz RV to sama przyjemność – no i ten widok. Oni jeszcze są zamknięci. To znaczy na kampingu można być ale restauracja jest jeszcze zamknięta na sezon. Za to właściciele już się krzątają i remontują, dobudowują kolejne domki, udoskonalają i tak bardzo przyjemny kemping.
Ogólnie w Nova Scotia widzimy dużo remontów, napraw drogowych i kempingi na których się zatrzymujemy wyglądają na w miarę nowe lub nowo wyremontowane. I dobrze. Nova Scotia jest jednym z biedniejszych rejonów Kanady i niestety 20% dzieci żyje nadal poniżej ubóstwa. Mam nadzieję, że turystyka szybko się tu podniesie i biedne dzieci będą mieć lepsze życie.
Póki co czas ruszać w drogę – dalej drogą Cabot Trail w kierunku następnego kempingu. A pod drodze pewnie jeszcze wiele ładnych rzeczy zobaczymy. Z Cobot Trail czyli drogi samochodowej można zobaczyć już wiele ładnych widoków. Polecamy zrobić ją przeciwnie do wskazówek zegara. Wtedy jedziesz zawsze po zewnętrznej i masz (zwłaszcza pasażer) ładne widoki na wyciągnięcie ręki (a raczej głowy przez okno).
Gór za dużych tam nie ma więc my skupiliśmy się na wybrzeżach. Czasem nawet woleliśmy nadrobić kilometry, żeby tylko pojechać nad oceanem. Podobno najładniejszy jest szlak Skyline. Byliśmy, zobaczyliśmy i polecamy. Szlak ten jest super przygotowany i nie jest trudny. Natomiast jak się wyjdzie na klif to widoki zapierają dech w piersiach.
Niestety aktualnie część trasy była zamknięta (z nieznanych nam powodów) i zrobiliśmy tylko połowę. Nawet przy krótszym spacerze doszliśmy do najlepszego punktu widokowego. Fajne zrobili tam platformy widokowe. Ludzie siedzieli na ławeczkach i starali się wypatrzyć łosie. Podobno w tym rejonie parku jest ich bardzo dużo i jeśli chcesz zobaczyć łosia to tylko tu. No więc ja założyłam największą lunetę (obiektyw), zajęliśmy ławeczkę, otworzyliśmy piwko i czekaliśmy...no i przyszedł – francuz który powiedział „La vie est belle”. Potem dodał jeszcze (już po angielsku), że czego chcieć więcej, mamy piękny widok, dobre piwko...dokładnie czego chcieć więcej.
My dalej wypatrywaliśmy łosia. Piwo się skończyło a łosia jak nie było tak nie było. Udało nam się tylko dostrzec ptaka ale to żaden wyczyn bo trochę ich lata po tych łąkach. Zdesperowani, trochę smutni postanowiliśmy wrócić. Wracaliśmy tą samą trasą co przyszliśmy a tu nagle zauważamy grupę ludzi i...łosia!
Jest! Stał i wcinał trawę. Miał w nosie wszystkich ludzi. Stał przy drodze i zajadał się trawą. Czemu akurat tu stał to nigdy się nie dowiemy ale narzekać nie będziemy bo fajnie pozował do zdjęć.
Dobrze, że miałam założony dobry obiektyw. Niby z iPhona też można zrobić zdjęcie ale nie ma to jak fajny aparacik z tele obiektywem. Tak więc jak robiłam zdjęcia łosiowi a Darek robił zdjęcia jelonkowi (czyli mi) i łosiowi.
Po sesji zdjęciowej poszliśmy dalej. Już niestety łosia nie spotkaliśmy tylko jakiegoś śmiesznego królika no i oczywiście naszego ulubionego Francuza, który powiedział „magnifique”! Dokłanie, nie ma lepszego określenia na ten park.
Zamieniliśmy jeszcze z nimi parę zdań. Oboje mieli tak koło 60-70 lat i przylecieli z Francji zwiedzać Kanadę. Pani mówiła tylko po Francusku a pan starał się tłumaczyć na angielski. No i fajnie, że tak sobie podróżują.
Po spacerku pojechaliśmy na kemping. Nowy kemping – nowe miejsce, i znów trzeba się rozkładać. Dobrze, że mamy już wprawę i idzie nam to dość szybko. Tak przy okazji – słyszeliśmy plotki, że podobno na kempingach w Kanadzie sprawdzają samochody czy nie wwozisz alkoholu – nie wiem jak jest w innych prowincjach ale w Nova Scotia nikt nam nic nie sprawdzał, nawet w parkach narodowych.
Zaczęliśmy się rozkładać, Darek poszedł po drzewo nad wodę a mnie odwiedził lokalny Pan z Connecticut. Jak może być lokalny z Connecticut jak jestem w Nova Scotia – no więc Pan sobie przyjeżdża, co najmniej raz do roku tutaj łowić łososia. Jak to powiedział – jeść go nie mogę więc go tylko łowię, pogłaskam po brzuszku i znów wypuszczam do wody.
W tym roku jednak jest mało ryb w rzekach. Podobno rybacy na forach zastanawiają się co jest przyczyną i dalej nie mogą znaleźć rozsądnego wytłumaczenia. Po paru minutach rozmowy przyszedł Darek i już temat zszedł na samochody. Pan też ma Subaru więc oficjalnie został kolegą. Powiedział tylko, że on swoim Subaru zrobił 400 tys mil. On ogólnie rocznie robi tak 25tys z plusem... Wow – my robimy ok. 10 tys rocznie ale gość nas szybko podsumował – no wiecie jak się jeździ do takich pięknych miejsc jak Nova Scotia to od razu licznik podskakuje. No tak, my głupi mamy takie ładne rejony za rogiem a dopiero pierwszy raz tu jesteśmy.
Fakt, faktem Subaru często się widuje tu na drogach. Widać, że jest to samochód wytrzymały i na lata. Widywaliśmy też często Volvo, BMW, Toyota, Jeep, RAM 1500 no i oczywiście RV. Widywaliśmy też dużo Kia ale to pewnie lokalni albo wypożyczalnie samochodów, którzy wybierają tańsze samochody. Z rejestracji natomiast konkurs wygrało Tennessee – jakim cudem to się tu doczołgało. Było też parę NY, NJ, MO, MT, ME, ale ogólnie to 90% rejestracji to Nova Scotia – pewnie wynajęte samochody ale jednak.
Pogadaliśmy troszkę z „lokalnym” i wróciliśmy do naszych zajęć. Robienie kolacji, przygotowywanie ogniska. I znów nas odwiedził lokalny...tym razem strażnik parku. Podobno na tym kempingu nie można palić drzewa znalezionego. My zawsze jak zbieramy to tylko gałęzie które już uschły i leżą na ziemi. Nigdy nie zrywamy czy niszczymy drzew które ładnie rosną. Mimo to nie mogliśmy spalić drzewa suchego. Podobno jest tam dużo robaków i jak się spala drzewo to one uciekają i przenoszą się na inne zdrowe drzewa. Pewnie jest w tym trochę prawdy. Tak więc nici z dużego ogniska. Spaliliśmy co mieliśmy i po kolacji grzecznie poszliśmy spać.
Tak przy okazji to całkiem fajny patent na ognisko mają. Takie duże kotły z których drzewo nie wypada a i przykryć można jak się idzie spać, żeby było ciepło ale żeby nie pryskało i nie było zagrożenia pożarem. Patent został zaakceptowany przez głównego leśniczego Darusia! A grzać się trzeba było bo jak powiedział kolega - przymrozki idą w nocy. I prawda. Jak szliśmy spać było tylko 6C a myślę, że do 4 rano już na maksa było zimno.
2018.06.20 Nova Scotia, Canada (dzień 5)
Większość wpisów z tego wyjazdu jest od Ilonki. Nie dlatego, że mi się nie chce, albo nie mam co pisać, albo tego nie lubię, ale głównym powodem są odległości jakie musimy pokonywać codziennie. Codziennie za kółkiem siedzę kilkaset kilometrów i po prostu nie mam kiedy pisać, albo jestem na maksa zmęczony. Ale o odległościach to za chwilę, przecież są ważniejsze rzeczy do opisania.
Każdy biwakowicz ma swoje ulubione kempingi do których lubi wracać. Są one świetnie położone, albo ma się do nich sentyment. Moim takim ulubionym kempingiem na wschodnim wybrzeżu jest Lafayette Campground w stanie NH. Świetnie położony w samym sercu Białych Gór. Idealny na wędrówki górskie.
Dzisiaj rano jak się obudziłem i wyszedłem z namiotu to aż powiedziałem WOW...!!!
To miejsce na pewno będzie moim kolejnym ulubionym kempingiem. Sami popatrzcie...
Nie wiem czy kiedykolwiek w ten rejon wrócę, ale jeśli tak, to na pewno tu przyjadę. Położony nad samym oceanem z cudownym widokiem. Brak ludzi, cisza, lekki chłodny wiaterek...... raj.... Nazwa tego miejsca to Seabreeze Campground. Polecam pola nad samym oceanem. Jest zimno, wiecznie i nie ma komarów (są tylko czarne muszki).
Oczywiście za chwilę, na śniadanie pojawił się pies właścicieli i nie odstępował nas na krok. Nawet „pomagał” nam w pakowaniu i sprawdzał czy mamy świeże jedzenie w lodówkach turystycznych.
Dzisiaj jak i w każdy dzień mamy wiele kilometrów do przejechania. Nawet nie przypuszczałem, że Nowa Szkocja jest tak duża. Nasza wycieczka zajmie 10 dni i obliczyliśmy, że zrobimy około 5,000 km, czyli średnio 500 dziennie. Zważywszy, że jest tu brak dobrych autostrad i duże ograniczenia prędkości to dużo czasu spędzamy w samochodzie.
Testujemy nasze nowe Subaru. Jak na razie spisuje się na medal. Duże, wygodne, mało pali i dobrze sprawuje się w trudnym terenie. Wyszukujemy drogi off-road i staramy się dojechać do końca.
Dzisiaj wyjeżdżamy z kontynentalnej części Nowej Szkocji i jedziemy na Cape Breton. Cape Breton jest to wielka wyspa należąca do Nowej Szkocji i jest to najbardziej wysunięty na północ ląd tej kanadyjskiej prowincji.
Dla wielu jest to najpiękniejsza część Nowej Szkocji i obowiązkowo trzeba ją odwiedzić. Zawdzięcza to na pewno Cape Breton Highlands, który jest parkiem narodowym w północnej części wyspy. Kanadyjczycy zbudowali tam drogę, Cabot Trail. Droga ma długość 300km i wiedzie przez najpiękniejsze tereny tego parku. Nazwali ją na cześć podróżnika, odkrywcy John Cabot, który badał te tereny ponad 500 lat temu.
Żeby tam się dostać to znowu oczywiście musieliśmy setki kilometrów spędzić w samochodzie. Zanim pojechaliśmy do parku to odwiedziliśmy Sydney (niestety nie to w Australii). Sydney jest to jedno z większych miasteczek na Cape Breton. Zrobiliśmy zakupy, zatankowaliśmy samochód i ruszyliśmy na północ. Subaru ma duży bak i można nim przejechać nawet ponad 1000km, co jest szczególnie przydatne w takich terenach.
Można by tu szybciej dojechać, ale niestety jeszcze nie ma sezonu i dużo promów jest zamknięta. Więc trzeba duże kółka zataczać okrężnymi drogami. Otwarte były tylko promy do Newfoundland. Niestety to nie jest na naszej aktualnej drodze, ale chodzi już za nami. Do Newfoundland i Labrador na pewno w najbliższej przyszłości się wybierzemy. To jednak wymaga większego przygotowania i więcej czasu. Samochód na tą wyprawę mamy już odpowiedni.
Do parku zajechaliśmy późnym popołudniem. Planując pobyt w Cape Breton popełniłem błąd i źle zarezerwowałem kempingi. Nie wiedziałem, że przemieszczanie się zajmie nam aż tak dużo czasu. Na szczęście mieli jeszcze wolne miejsca na innym kempingu i zmieniliśmy rezerwacje.
Po szybkim posiłku wybraliśmy się na hike. W tym parku nie ma trudnych szlaków. Jest ich trochę, ale większość jest tak 7-10km. Czyli takie 2-3 godzinki spacerkiem. Niedaleko jest piękny cypel o nazwie Middle Head. Postanowiliśmy przejść się nim na sam koniec i tam przy zachodzie słońca oglądać ocean i grzać się zimnym piwkiem.
Szlak był dobrze oznaczony, wiódł do góry i na dół sosnowym lasem. Fajnie się szło, co chwile wyłaniał się ocean z jego skalistym wybrzeżem. Chcieliśmy robić częste przystanki na zdjęcia i widoki, ale niestety się nie dało.
Komary mam to skutecznie utrudniały. Była ich niesamowita ilość i cięły na maksa. Spray OFF na nie nie działał. Następnym razem bierzemy ze sobą siatki na twarz i może nawet na całe ciało. Widzieliśmy ludzi w nich i im zazdrościliśmy.
Dopiero na końcu trasy jak wyszliśmy z lasu i doszliśmy do stromego urwiska komary się skończyły. Powód był jeden, wiało, a one chyba tego nie lubią. Tutaj dopiero można było usiąść, otworzyć piweczko i obserwować niesamowite widowisko.
A było co oglądać. Nie dość, że siedzieliśmy na kilkudziesięciu metrowej skale i obserwowaliśmy fale jak się o nią rozbijają, to nasze oczy podążały za czymś znacznie ciekawszym. Za „bombowcami”. Mewy z wielką prędkością pionowo wpadały w wodę i za kilka sekund wypływały z rybką w dziobie.
Wyglądało to tak spektakularnie, że siedzieliśmy sobie tam chyba z godzinę obserwując kolejne wloty. Następnie mewa odlatywała na wyspę gdzie głodne i głośne pisklę czekało zniecierpliwione na pokarm. Dlaczego na wyspę? Wyspa jest bezpieczna. Ani człowiek, ani inny drapieżnik jak kojot czy niedźwiedź tam nie przyjdzie.
Wróciliśmy do samochodu z tysiącami komarów i pojechaliśmy na nasz kemping. Kolację zrobiliśmy sobie lokalną. Dwa różnego rodzaju lokalne łososie w różnych marynatach poleciały na grill. Było dobre, chociaż jak na Kanadę przystało, marynata w sosie klonowym była trochę dla nas za słodka.
Około 10:30-11 wieczorem komary już się tyle krwi napiły, że w końcu dały nam spokój i poszły spać. Ilonka naliczyła ponad 25 ugryzień.
Ognisko zapaliliśmy, drinka zrobiliśmy dzieci (komary) poszły spać, więc w końcu można było usiąść, odpocząć i powspominać kolejny dzień w wspaniałej Nowej Szkocji.
Jutro cały dzień spędzamy w parku narodowym. Będzie dużo wrażeń.
2018.06.19 Nova Scotia, Canada (dzień 4)
Dzisiejszy dzień był totalnie plażowy. Od rana do wieczora nic tylko plaże – nie podobne do nas, nie? Nova Scotia jest pięknym rejonem Kanady. Niestety podobnie jak w przypadku Stanów wschodnie wybrzeże jest dość płaskie więc Nova Scotia swój urok zawdzięcza wybrzeżom.
Kanada zachodnia ma przepiękne góry – cała British Columbia i Alberta, potem środkowa część to płaszczyzny i mało interesujące krajobrazy, aż znów na wschodnim wybrzeżu to skaliste wybrzeża, lasy i niesamowicie zielony krajobraz.
Dziś opuściliśmy wspaniały hotel w Halifax i ruszaliśmy na kemping. Od tej pory będziemy spać 3 noce na kempingach. Po pierwsze lubimy kempingi, po drugie z hotelami jest gorzej im bliżej Cape Breton National Park a po trzecie w Nova Scotia chodzi głównie o obcowanie z naturą więc kempingi są wskazane. Nasz pierwszy przystanek to Clam Harbour Beach Provincial Park.
Piękna plaża, tym razem piaskowa. Pomimo, że plaż mają tu dużo, i czasem widzi się samochody na parkingach tak na samej plaży ludzi jest dość mało. Ludzie, którzy przyjeżdżają tu na plażę głównie biegają, chodzą z psami na spacery, puszczają latawce. Nie spotkaliśmy nikogo kto się tu opalał. Fakt faktem, że jeszcze jest trochę chłodno jak na opalanie więc ciekawe jak sprawa wygląda w cieplejszych miesiącach.
My jak lokalni pospacerowaliśmy, pogapiliśmy się na fale pijąc piwko i ruszyliśmy dalej w kierunku Taylor Head – kolejnej plaży. Uprzedzałam, że dzisiejszy dzień jest na maksa plażowy.
W Taylor Head jest większa plaża i troszkę więcej ludzi ale też spędzają czas bardziej aktywnie niż smażąc się na plaży. Taylor Head Provincial Park jest stosunkowo duży. Cały półwysep to park gdzie można pochodzić po plaży lub wejść w głąb lądu i przespacerować się deptakami wśród drzew.
Kanada ma dużo ziemi a mało mieszkańców – to widać na każdym kroku. Wiele miejsc jest wciąż zielona a drzewa nie są wycinane na potęgę. Podobno kolor zielony uspokaja więc nie dziwię się, że Kanada jest jednym z czołówki krajów z największą ilością szczęśliwych ludzi.
Takie przerwy są wskazane w naszym zwiedzaniu. Między Halifax a kempingiem na który jedziemy jest ponad 300 km (4h jazdy) tak więc aby nie zmęczyć się za bardzo drogą przerwy są wskazane i miło tak rozprostować kości, powdychać trochę świeżego powietrza i ruszyć w drogę dalej. Niestety duże odległości sprawiają, że stosunkowo mało rzeczy odwiedzamy dziennie – za to wybieramy te najładniejsze i staramy się nimi cieszyć długo.
W końcu przyszedł czas na ostaniom plaże – tym razem plaża była naszym kempingiem. Nieźle nie?
No tak jak Darek znajdzie kemping to aż nawet ja powiem WOW! Kemping Seabreeze leży nad samym oceanem. Przyszliśmy się zarejestrować a Pani mówi – tak wybierzcie sobie pole, nie ma nikogo z namiotem – są tylko moi sezonowi klienci. Trochę się zdziwiliśmy, po pierwsze, że nie ma nikogo w tak pięknym miejscu a po drugie, że ludzie przyjeżdżają na kemping na cały sezon. Pierwsze łatwo nam Pani wytłumaczyła – ten czerwiec jest dość zimny. Na Newfoundland spadł śnieg a to przecież rzut beretem od Nova Scotia.
My też poczuliśmy dlaczego inni tu nie śpią. Było przyjemnie chłodno ale plusem był brak komarów. Przynajmniej zimno wytępiło je wszystkie. Wjechaliśmy w głąb kempingu i zaczęliśmy szukać miejsca. Rzeczywiście przy wodzie, tam gdzie jest miejsce na namioty było pustawo. Natomiast wyżej gdzie miejsca są przystosowane na RV były tłumy. Ludzi tak się nie widywało – może ze dwie – trzy rodziny ale kamperów było dużo więcej.
Ogólnie w Nova Scotia widuje się masę kamperów. Rozumiem turystów, którzy chcą zwiedzać Kanadę i wypożyczają domy na kółkach. Tutaj jednak chodzi chyba o coś innego. Po pierwsze dużo RV widuje się na ogródkach przy domach. Po drugie na drogach jest ich dużo mniej ale jest ich masa zaparkowana na polach namiotowych. Tak sobie myślę, że ludzie wynajmują swoje prawdziwe mieszkania, kupują kampera i tak sobie żyją, pół roku w Nova Scotia, pół roku Floryda. Łatwo się przemieszczać, nowe kampery mają wszystko w środku i są czasem lepsze od zwykłego mieszkania. Może my też na emeryturze kupimy sobie jednego i będziemy się tak przemieszczać....czas pokaże.
Spanie nad samym oceanem ma kolejny plus – można podziwiać zachód słońca z „ogródka”. Tak więc przeszliśmy się (parę kroków) na plażę, pstryknąć sobie obowiązkowe zdjęcie przy zachodzie słońca. Na plaży nie było nikogo – pusto.....tylko ja i Darek. Niesamowite, że takie miejsca jeszcze istnieją, że są miejsca na tym świecie tak piękne a tak mało uczęszczane – i to miejsca które są dość łatwo dostępne.
Po zachodzie wzięliśmy się za kolację i odwiedził nas „czarny miś”. Tym razem nie prawdziwy – czarny miś to pies właścicieli, widać, że jest tu lokalny i zna każdy kąt. Próbował wyłudzić coś do jedzenia ale my nauczeni, żeby zwierząt nie karmić bo potem cię nie zostawią w spokoju nic mu nie daliśmy. Za to wyłudził od nas pieszczoty. Siedział z nami przy ognisku, wkładał Darkowi łeb na kolana i kazał się głaskać. Pieszczoch z niego. Podobno ma tylko 3 latka więc jest jeszcze młody ale był niesamowicie słodki, wychowany i gonił cały czas koło nas sprawdzając czy wszystko jest ok.
Muszę przyznać, że w takim miejscu jeszcze nie spałam i nawet zimno nam nie przesadzało. Zmęczeni jednak koło północy wskoczyliśmy w ciepłe śpiwory i fale oceanu ukołysały nas do snu. Dobranoc!
2018.06.18 Nova Scotia, Canada (dzień 3)
To, że w Nowej Szkocji będzie padać to wiedzieliśmy na 100%. Pytanie było tylko kiedy i jak długo. Mieliśmy nadzieję, że nie będzie to na kempingu i mieliśmy nadzieję, że deszcz bardzo nam planów nie pokrzyżuje. Ten dzień przyszedł szybciej niż oczekiwaliśmy, ale planów za bardzo nie pokrzyżował. Dziś pogoda nie dopisała i było dość deszczowo, wiecznie i szarawo.
Nam to jednak nie przeszkadzało – w końcu mamy kurtki i spodnie przeciwdeszczowe więc wskoczyliśmy w nasze Subaru i ruszyliśmy na południowy-zachód. Dziś w planie mieliśmy odwiedzić parę punktów. Jako pierwszy przystanek był Kejimkujik National Park. Park ten składa się z dwóch części. Jedna to centralna część w głębi lądu a druga to wybrzeże. My zdecydowaliśmy się odwiedzić wybrzeże. Jakby się można było spodziewać jest tam plaża, skałki itp. Jednym słowem kolejne piękne miejsce na relaks. Miejsce to też uwielbiane jest przez zwierzątka takie jak misie i kojoty – no cóż, zaopatrzyliśmy się w spray na misie i ruszyliśmy na spacer.
My na szczęście żadnego misia nie spotkaliśmy natomiast zrobiliśmy sobie przerwę i pogapiliśmy się na fale. Woda zdecydowanie potrafi hipnotyzować. Można tak siedzieć i gapić się na nią godzinami. Korzystając, że akurat przestało padać zrobiliśmy sobie dłuższą przerwę.
Drugim punktem na naszej mapie było Sandy Cove – i tutaj mała rada. To fajniejsze Sandy Cove jest na północy. Widząc zdjęcia Sandy Cove na portalach społecznościowych chcieliśmy tam pojechać. Ale albo ludzie źle zaznaczają albo to lepsze Sandy Cove jest na północy. My byliśmy tylko na południowym i jak widać na obrazku po niżej - szału nie ma. Jakaś mini latarnia, trochę skałek na wybrzeżu i mini park. Zdecydowanie ładniejsze jest Peggy Cove - nasz następny przystanek.
Jak już wspominałam pogoda dziś była taka sobie – szaro, wietrznie, deszczowo i zimno. Pogoda ta jednak ma swoje plusy – wygoniła wszystkich turystów i na Peggy Cove prawie nikogo nie było. Nasze kórtki goretex spisały się na maksa i nic nam nie przeszkadzało.
Goniliśmy po skałkach jak głupi i robiliśmy zdjęcia. Deszczowa pogoda ma kolejny plus, fale były większe niż normalnie a ludzi było znacznie mniej. Na fale i śliskie skały trzeba uważać ale my w japonkach tam nie poszliśmy - a byli tacy byli....
Jak zwykle w miejscach gdzie łatwo można dojechać samochodem widuje się ludzi totalnie nie przygotowanych do aktualnych warunków pogodowych. Zawsze lepiej mieć w aucie ubrania na każdą pogodę. Jadąc na północ do Nova Scotia czy Newfoundland trzeba być przygotowanym na wszystko. Więc lepiej zapakować cieplejszą kurtkę, przeciwdeszczowe spodnie, czy górskie buty co by się nie ślizgać.
Naszym ostatnim przystankiem był Halifax. Pomyślicie, tylko tyle, żadnego zwiedzania? Nova Scotia jest duża. Na mapach tego, aż tak nie widać ale często musimy pokonać setki kilometrów żeby dostać się z punkty do punktu. Tak więc większość czasu spędzamy w aucie, ale też dużo się zatrzymujemy jak tylko widzimy coś ładnego. A ładnych widoków tu jest cała masa.
Halifax jest największym miastem w Nova Scotia ale dopiero trzynastym największym w Kanadzie. Musi tu być fajnie jak jest ładna letnia pogoda. Dziś nie dość, że pogoda nie dopisała to jeszcze był poniedziałek. Tak więc ludzi nie wiele widzieliśmy na ulicach. Nad wodą jest dużo stolików, kafejek i pewnie w weekend jest tu masa ludzi. Dziś niestety wszystkie stoliki były pochowane. Na szczęście są też miejsca pochowane w podziemiach i tak wylądowaliśmy w Lower Deck. Jak sama nazwa mówi - tam już nie pada... Mimo złej pogody miaasteczko nadal ma swój urok i mogliśmy się pobawić w sesję zdjęciową z kotwicami.
W "Lower Deck" zjedliśmy kolację, wypiliśmy po piwku i się dowiedzieliśmy, że o 21:30 ma być zespół na żywo. Nie pozostało nam nic innego jak grzecznie zamówić jeszcze jedno piwko i poczekać, aż chłopaki zaczną śpiewać. Muszę przyznać, że nie żałowaliśmy.
Po koncercie ruszyliśmy do Dartmouth, to tam mamy hotel. Oba miasta (Halifax & Dartmouth) leżą blisko siebie i tak naprawdę to trzeba tylko most przejechać. Za to hotel Delta w Dartmouth jest tańszy, lepszy, nowszy ogólnie wszystko w nim jest naj. I tak zakończyliśmy kolejny piękny dzień w tym rejonie świata. Nawet deszcz nam tak bardzo nie utrudnił zwiedzania.
2018.06.17 Nova Scotia, Canada (dzień 2)
Czytaliście wcześniejszego bloga – mam nadzieję, że tak! No więc pewnie pamiętacie, że obiecaliśmy, że tym razem będą ciekawsze zdjęcia. No więc będą...
Ale do rzeczy...
Noc przespaliśmy kamiennym snem – rzadko to się zdarza w hotelach ale Marriott w Kanadzie nas pozytywnie zaskoczył.
Dali nam lepszy pokój, klima była cicha, i materac wygodny – nie spotykane, nie? Tak więc po super przespanej nocy ruszyliśmy w drogę. Tą wycieczkę bardziej Darek planował niż ja, więc nie wiedząc do końca gdzie jedziemy wpisałam docelowy adres i pognaliśmy przed siebie. Moim zadaniem jest pisanie bloga, bo Darek musi pokonać tysiące kilometrów i nie ma za wiele czasu na pisanie.
Jedziemy sobie autostradą, wszystko ładnie, podziwiamy zieleń, aż tu nagle na naszej drodze wyrasta napis – Last Exit Before Tolls (ostatni zjazd przed oplątami). Włączył nam się przycisk panika i zjechaliśmy. No więc tak...pięknie ładnie, jedziemy sobie i nagle sobie uświadamiamy, że nie mamy lokalnej gotówki. Pisało coś o EzPassie ale nasz nie działa, bo po tym jak Darek zgubił portfel to nikt nie zmienił karty w EzPassie...czyli na maksa nie doświadczeni turyści. Zjechaliśmy z autostrady i na stacji benzynowej znaleźliśmy bankomat, uzupełniliśmy gotówkę i pogadaliśmy z Panią kasjerką. Ciężko uwierzyć ale tutaj ludzie są szczęśliwi. Pani sobie pracuje na stacji ale się uśmiecha, pogada miło i w ogóle widać, że jest zadowolona z życia. Nie dziwię się skoro w okół tyle zielonego koloru – i to naturalnego.
Zaopatrzeni w gotówkę, z naprawionym EzPassem ruszyliśmy zaatakować autostradę. Dla bezpieczeństwa wzięliśmy linię EzPass + Cash. No i dobrze...bo oczywiście w Kanadzie nie działa Amerykański EzPass. Oni mają E-Pass co na pierwszy rzut oka wygląda tak samo. Kolejna miła Pani wytłumaczyła nam, że mamy jedną literkę za dużo, pożyczyła nam szczęśliwego dnia taty i otworzyła bramkę. Kolejna szczęśliwa osoba..
Po przygodach z bramkami mogliśmy wreszcie wyruszyć w kierunku Scots Point. I tu znów niespodzianka – ale tak właśnie jest za road trips. I to właśnie lubię – z jednej strony masz coś zaplanowane ale z drugiej masz swobodę i możesz tu i tam skręcić i nagle lądujesz w unikatowym miejscu. Właśnie tak było z nami. Jadąc dziwiliśmy się dlaczego jest tak dużo wyschniętych koryt rzecznych a do tego z gliniastym dnem. Potem zobaczyliśmy znak „The Highest Tights in the World” (najwyższe przypływy na świecie). I tak od decyzji do decyzji pojechaliśmy do Anthony Provincial Park.
W Nova Scotia odnotowuje się najwyższe przypływy. Dochodzą one do 13 metrów wysokości (miejscami nawet 16 metrów). My szarzy ludzie nie zdajemy sobie tak naprawdę sprawy co to oznacza. Ale właśnie wtedy zastanawiając się jak to działa, przypomnieliśmy sobie lekcje geografii.
Tak więc, przypływy są dwa razy dziennie. Około 3 rano i 3 po południu. W czasie przypływu na własne oczy możesz obserwować jak ocean wchodzi w ląd. Później koło 7 wieczór obserwowaliśmy jak ocean „odchodzi” od lądu. Dla nas w NYC przypływy i odpływy to metr lub dwa. Tutaj skala jest dużo większa a koryta w które wchodzi ocean pokazują skalę tego. Tylko spójrzcie na poniższy filmik. To jest kwestia sekund, żeby woda przykryła kamień.
Darek był w szoku – ja zresztą też. Ale to on latał z telefonem i nagrywał. Wskakiwał na kamień i zastanawiał się kiedy go woda otoczy i będzie musiał skakać. Zabawy, zabawami ale tak serio to, każdy z nas w jakimś tam stopniu czytał o przypływach i odpływach. Widuje się je w jakiś małych zatokach itp. Ale nigdy nie widziałam tego na taką skalę. Ludzie nawet jadą na punkty widokowe i obserwują jak woda wchodzi w ląd albo z niego odchodzi – masakra!
Po przypływach pojechaliśmy wreszcie na Scots Point. Może się wydawać, że Nova Scotia za duża nie jest ale to nie prawda. Między punktami często masz 50-100 km. Dróg ekspresowych tu za dużo nie mają więc nagle robi się z tego 1h albo i więcej. Tak więc na Scots Point dojechaliśmy dopiero koło trzeciej popołudniu. Darek obiecał, że tu będzie hike (bardziej spacerek) max 1 h w każdą stronę. No to spoko – zapakowaliśmy do plecaka tylko piwo (może 2), zabraliśmy aparat i w drogę....i upsss....znów coś wyszło nie tak jak powinno. Podchodzimy na początek szlaku a tu informacja....ble ble ble...musisz być przygotowany, hike to nie przelewki...ble, ble, ble...i na koniec zdanie: normalnie trasa zajmuje 4 – 5h. Co??? Miało być 1h w jedną stronę a nie ponad 2h...no nic...szybko tu nie wrócimy. Darek wrócił się do samochodu po jakieś jedzenie (czytaj energetyczne batony), ja zawiązałam podwójnie sznurówki i ruszyliśmy.
Szlak był dość łatwy, czasem piął się do góry ale ogólnie wydeptany, nie za dużo kamieni i delikatnie do góry. My nie oszczędzając sił, ruszyliśmy z kopyta i zrobiliśmy trasę w 1h 15 min. Dobry czas – i bardzo fajny trening. Trasa była idealna na bieganie, widzieliśmy nawet gostka co zrobił to na rowerze. Dobry pomysł.
Trasa kończy się na klifie. A na klifie przywitało nas skrzeczenie mew. Było tego dużo. No tak mają fajną skałę, wychodzącą wysoko, tak jak ląd. Na tej skalnej wysepce mogą spokojnie składać jajka i nie bać się, że jakiś chodzący gryzoń im je zje. Muszą się tylko obawiać większych ptaków ale byliśmy świadkami jak jakiś czarny ptak podleciał a wszystkie mewy tak zaczęły skrzeczeć, że ptak się poddał i odleciał. Widzieliśmy też małe mewy (te szare kudłate na zdjęciu). Oceniając po ich upierzeniu, to one jeszcze nie potrafią latać. Dlatego większe mewy przynosiły im jakieś smakołyki.
Dzięki tak dużym przypływom i odpływom ocean w tych rejonach ma dużo ryb więc jest rajem dla ptaków. Nawet byliśmy świadkami jak mewa upolowała rybkę i potem dała mniejszym ptakom. Moglibyśmy tak siedzieć godzinami na klifie i obserwować jak się rusza ocean, jak mewy karmią swoje dzieci, albo jak polują i od czasu do czasu słuchać ich skrzekania. Niestety piwko się skończyło, późno się robiło a w brzuchach nam burczało. Dlatego zebraliśmy się i ruszyliśmy na dół w kierunku parkingu.
Po drodze spotkaliśmy jeszcze lokalne chipmonki i porobiliśmy im zdjęcia. Chipmonki tu niestety są bardziej płochliwe. Jest ich dużo bo słychać ich w krzakach non-stop. ale bardzo szybko uciekają i nie są skłonne przybliżyć się do człowieka. Pewnie tu ich ludzie nie karmią – i dobrze. Niech dzikie zwierzęta pozostaną dzikie.
Głód nam doskwierał więc zejście na dół też nam nie zajęło dużo. Szybko zlecieliśmy na dół. Zajęliśy stolik na polance i wyciągneliśmy naszego grilla. Po raz tysięczny grill się przydał. Nie ma to jak ugotować sobie samemu jedzonko – użyję tego samego komentarza co wczoraj – oszczędność kasy i żołądka (bo przynajmniej wiesz co jesz).
O tej porze (ok. 7 wieczór) nie było już dużo samochodów i ludzi, więc tym bardziej cieszyliśmy się swobodą i spokojem. Tylko komary dawały nam w kość. Ale tak to już bywa z tymi potworami. Tak więc komary skutecznie nas wygoniły i ruszyliśmy w kierunku Darmouth gdzie śpimy dwie noce. Pani na recepcji nas miło zaskoczyła bo znów dostaliśmy upgrate. Po raz kolejny polecam Marriott a zwłaszcza jego kartę kredytową – czysty zysk.
Nie tylko dostaliśmy suite czyli sypialnię z salonem ale też dostęp do „Pantry”. Jest to sala gdzie 24/7 możesz sobie wziąć coś do picia lub jedzenia. Są to bardziej przekąski, batoniki, owoce itp. Ale super miło, że mamy dostęp do czegoś takiego. Teraz to Darek musi latać nie tylko po lód ale też po colę. Ale kto by narzekał, jak zawsze można wrócić z colą i czymś słodkim.
Mundial – myśleliście, że już zapomnieliśmy? Nigdy! W ciągu dnia nie bardzo mieliśmy czas oglądać mecze więc tylko śledziliśmy wyniki. Natomiast w hotelu oglądnęliśmy sobie mecz Niemcy – Maksyk. Masakra jak Meksyk pokonał Niemcy. Szkoda tylko, że tak mało pokazywali twarz niemieckiego trenera po zakończonym meczu.
2018.06.16 Nova Scotia, Canada (dzień 1)
Plan wyjazdu do Nowej Szkocji siedział w naszych głowach już od wielu lat. Zawsze albo nie było czasu, albo były „ciekawsze” miejsca na Ziemi do odwiedzenia. Jakoś nie chcieliśmy „marnować” tygodnia na ten rejon Kanady. Woleliśmy gdzieś dalej polecieć samolotem.
Dwa lata temu odwiedziliśmy stan Maine, a dokładnie jego wybrzeże, które rozciąga się od Portland aż po Kanadę.
Pojechaliśmy wtedy do Parku Narodowego Acadia. Ten park już był daleko a Nova Scotia jest jeszcze dalej. Dlatego tydzień wydaje się optymalnym okresem.
My za plażami nie przepadamy, ale skaliste, oceaniczne wybrzeża lubimy zwiedzać i słuchać jak fale z potężną siłą rozbijają się o nie. Maine nam się strasznie spodobał, a wiedząc, że nowa Szkocja jest podobna albo i nawet ładniejsza wyjazd tam był już nieunikniony.
I tak jest piątek, godzina 9 wieczorem, a my właśnie wyjeżdżamy z NY i mkniemy na północny wschód. Przed nami 10 dni, 5,000 km i na pewno wiele niezapomnianych wrażeń. Część noclegów planujemy w hotelach, a część na campingach. Wzięliśmy ciepłe śpiwory bo w nocy temperatury w czerwcu w północnej Nowej Szkocji spadają do +2C i nie zawsze będzie czas albo siła na rozpalanie ogniska. Podjechaliśmy 3h w kierunku Bostonu. Niby nie wiele ale zawsze coś. Do hotelu zajechaliśmy koło pierwszej w nocy więc szybko padliśmy do spania. Czekał nas w końcu cały dzień jazdy.
SOBOTA
Droga przed nami była długa – 8h ciągłej jazdy czyli około 11 godzin jak się doliczy wszystkie przerwy i lunch gdzieś po drodze. Na szczęście tą noc też spaliśmy w hotelu więc nie stresowaliśmy się, że za późno dojedziemy. Z kempingiem to by była całkiem inna bajka. Tak więc korzystając z sytuacji, że możemy sobie troszkę więcej pospać z hotelu wyszliśmy dopiero o 9 rano. Śniadanie, śniadaniem....ale jaki zestaw mieliśmy. Wszyscy wiedzą, że aktualnie są mistrzostwa świata więc nie mogło się obyć bez oglądania meczu przy śniadaniu.
Grała Islandia z Argentyną – i ku wszystkim zaskoczeniu Islandia zremisowała. Mogę się założyć, że 80% ludzi obstawiało wygraną Argentyny. A tu...upsss....zaskoczenie....no i dobrze! Fajnie jak czasem mniejszy zespół pokaże pazurki! Jak tylko przestaliśmy oglądać to przestali strzelać bramki. Niestety nie mamy na tyle czasu aby oglądać każdy mecz ale urywki staramy się oglądnąć jak tylko się da...no tak tak... miałam pisać o Nowej Szkocji a nie o mistrzostwach....no dobra.
Tak więc ruszyliśmy w drogę. Jak wspominaliśmy, na tym wyjeździe będziemy spać trochę na kempingach a trochę w hotelach. Ale jak tu pojechać na kemping bez siekiery... no właśnie. My popełniliśmy błąd i zapomnieliśmy naszej starej siekierki. Nie zmartwiło nas to wcale. Jak Darek sobie uzmysłowił, że przecież jest w Maine to od razu miał tylko jeden cel w życiu. Odwiedzić Home Depot i kupić siekierkę. Rzeczywiście asortyment w Maine jest inny niż w Nowym Jorku. Tu wybitnie królują grille, duże siekiery i piły i wszystko inne co potrzebujesz, żeby zbudować dom.
Szczęśliwi z zakupu pognaliśmy w kierunku granicy. Po drodze zatrzymaliśmy się na lunch. Nie bardzo przepadamy za McDonaldem więc często wolimy sobie zrobić coś na grillu niż wybrać „szczura” z McDonalda. Udało nam się znaleźć bardzo fajny zajazd. Niby przy autostradzie ale wśród drzewek, klimatycznie i całkiem miło. Dobrze jest mieć grilla – ja wiem nosić to, miejsce tylko zajmuje ale tak na prawdę 30 minut i ma się super jedzonko. Oszczędność kasy i żołądków.
Teraz już nam pozostało tylko 3h do kolejnego hotelu. Na tym wyjeździe testujemy hotele Marriotta'a. Będziemy spać w czterech różnych. Mam nadzieję, że dobrze się spiszą. Powiedzmy, że moja kariera zawodowa zależy od ich sukcesu więc miejmy nadzieję, że obronią renomę. Niestety ten koło Bostonu już podpadł ale miejmy nadzieję, że pozostałe trzy obronią honor.
Granicę przekroczyliśmy bardzo szybko. Pamiętając długie kolejki w Vancouver trochę się obawialiśmy ale na szczęście nie potrzebnie. Kolejki w ogóle nie było a Pani służbistka zadała szybko 4 pytania czy wwozimy broń, alkohol i papierosy. Tak więc na szczęście nie chcieli, żebyśmy rozpakowywali samochód – a to by było śmieszne bo jakoś tak mamy zapakowany samochód po sam dach. Ok, 11 w nocy zajechaliśmy do Mochton. Nie do końca nas zaskoczyło, ale nadal zdenerwowało, że nam zabrali godzinę. W Novej Scotia jest inna strefa czasowa. Niestety nie jest to nowa strefa czasowa dla nas. Z tą godziną to jest śmiesznie – a kiedy nie jest, nie? Po pierwsze to Nowa Szkocja jest bardzo na północ, ponieważ do tego ma inna strefę to o 10 w nocy jest dopiero zmierzch. Nie wiele dalej (w stanie Maine), jest podobne położenie słońca ale tam jest 9 wieczór. Takim sposobem można zwiedzać do wieczora w dosłownym tego słowa znaczeniu.
Po drugie jak przekraczasz strefę czasową samochodem to od razu ci się zmienia zegarek. My to traktujemy neutralnie bo wiemy, że nam oddadzą tą godzinę jak będziemy wracać. Czasem tylko jest problem jak człowiek podróżuje samochodem, ale zapomni o zmianie strefy. Wtedy mu się zmienia zegarek o godzinę i jest wielkie upss....a upss jest jeszcze większe jak musisz zdążyć na samolot czy masz coś innego w planie. Tak, my się nauczyliśmy na własnych błędach.
Droga mijała nam fajnie. Niby z autostrady nie wiele jest do oglądania ale zawsze coś fajnego się wypatrzy. Wiedzieliśmy biegnące sarenki, piękne kwiatki, no ale atrakcją wieczoru został Bociek! Niestety za szybko przejechaliśmy, żeby zrobić zdjęcie ale bociek był i siedział w swoim gnieździe i podziwiał okolicę. Tylko łosia żadnego nie spotkaliśmy – ale może i lepiej bo jakby tak Subaru spotkało się z łosiem to nie wielkie szanse by miało.
Wreszcie po długiej nocy dotarliśmy do hotelu. Na dzień dobry Pan powiedział, że daje nam upgrade do suite czyli mamy mały pokój z łóżkiem powiększony o mini salon. Nadal jest to wielkość pokoju hotelowego ale fajnie mieć miejsce gdzie można posiedzieć na kanapie i przy piwku dokończyć bloga. Teraz zmykamy do spania bo jutro kolejna podróż. Tym razem już będziemy się zatrzymywać i pstrykać zdjęcia – obiecujemy!