2018.06.20 Nova Scotia, Canada (dzień 5)

Większość wpisów z tego wyjazdu jest od Ilonki. Nie dlatego, że mi się nie chce, albo nie mam co pisać, albo tego nie lubię, ale głównym powodem są odległości jakie musimy pokonywać codziennie. Codziennie za kółkiem siedzę kilkaset kilometrów i po prostu nie mam kiedy pisać, albo jestem na maksa zmęczony. Ale o odległościach to za chwilę, przecież są ważniejsze rzeczy do opisania.

Każdy biwakowicz ma swoje ulubione kempingi do których lubi wracać. Są one świetnie położone, albo ma się do nich sentyment. Moim takim ulubionym kempingiem na wschodnim wybrzeżu jest Lafayette Campground w stanie NH. Świetnie położony w samym sercu Białych Gór. Idealny na wędrówki górskie. 
Dzisiaj rano jak się obudziłem i wyszedłem z namiotu to aż powiedziałem WOW...!!!
To miejsce na pewno będzie moim kolejnym ulubionym kempingiem. Sami popatrzcie...

Nie wiem czy kiedykolwiek w ten rejon wrócę, ale jeśli tak, to na pewno tu przyjadę. Położony nad samym oceanem z cudownym widokiem. Brak ludzi, cisza, lekki chłodny wiaterek...... raj.... Nazwa tego miejsca to Seabreeze Campground. Polecam pola nad samym oceanem. Jest zimno, wiecznie i nie ma komarów (są tylko czarne muszki). 
Oczywiście za chwilę, na śniadanie pojawił się pies właścicieli i nie odstępował nas na krok. Nawet „pomagał” nam w pakowaniu i sprawdzał czy mamy świeże jedzenie w lodówkach turystycznych.

Dzisiaj jak i w każdy dzień mamy wiele kilometrów do przejechania. Nawet nie przypuszczałem, że Nowa Szkocja jest tak duża. Nasza wycieczka zajmie 10 dni i obliczyliśmy, że zrobimy około 5,000 km, czyli średnio 500 dziennie. Zważywszy, że jest tu brak dobrych autostrad i duże ograniczenia prędkości to dużo czasu spędzamy w samochodzie.

Testujemy nasze nowe Subaru. Jak na razie spisuje się na medal. Duże, wygodne, mało pali i dobrze sprawuje się w trudnym terenie. Wyszukujemy drogi off-road i staramy się dojechać do końca.

Dzisiaj wyjeżdżamy z kontynentalnej części Nowej Szkocji i jedziemy na Cape Breton. Cape Breton jest to wielka wyspa należąca do Nowej Szkocji i jest to najbardziej wysunięty na północ ląd tej kanadyjskiej prowincji.

Dla wielu jest to najpiękniejsza część Nowej Szkocji i obowiązkowo trzeba ją odwiedzić. Zawdzięcza to na pewno Cape Breton Highlands, który jest parkiem narodowym w północnej części wyspy. Kanadyjczycy zbudowali tam drogę, Cabot Trail. Droga ma długość 300km i wiedzie przez najpiękniejsze tereny tego parku. Nazwali ją na cześć podróżnika, odkrywcy John Cabot, który badał te tereny ponad 500 lat temu.

Żeby tam się dostać to znowu oczywiście musieliśmy setki kilometrów spędzić w samochodzie. Zanim pojechaliśmy do parku to odwiedziliśmy Sydney (niestety nie to w Australii). Sydney jest to jedno z większych miasteczek na Cape Breton. Zrobiliśmy zakupy, zatankowaliśmy samochód i ruszyliśmy na północ. Subaru ma duży bak i można nim przejechać nawet ponad 1000km, co jest szczególnie przydatne w takich terenach.

Można by tu szybciej dojechać, ale niestety jeszcze nie ma sezonu i dużo promów jest zamknięta. Więc trzeba duże kółka zataczać okrężnymi drogami. Otwarte były tylko promy do Newfoundland. Niestety to nie jest na naszej aktualnej drodze, ale chodzi już za nami. Do Newfoundland i Labrador na pewno w najbliższej przyszłości się wybierzemy. To jednak wymaga większego przygotowania i więcej czasu. Samochód na tą wyprawę mamy już odpowiedni.

Do parku zajechaliśmy późnym popołudniem. Planując pobyt w Cape Breton popełniłem błąd i źle zarezerwowałem kempingi. Nie wiedziałem, że przemieszczanie się zajmie nam aż tak dużo czasu. Na szczęście mieli jeszcze wolne miejsca na innym kempingu i zmieniliśmy rezerwacje.

Po szybkim posiłku wybraliśmy się na hike. W tym parku nie ma trudnych szlaków. Jest ich trochę, ale większość jest tak 7-10km. Czyli takie 2-3 godzinki spacerkiem. Niedaleko jest piękny cypel o nazwie Middle Head. Postanowiliśmy przejść się nim na sam koniec i tam przy zachodzie słońca oglądać ocean i grzać się zimnym piwkiem.

Szlak był dobrze oznaczony, wiódł do góry i na dół sosnowym lasem. Fajnie się szło, co chwile wyłaniał się ocean z jego skalistym wybrzeżem. Chcieliśmy robić częste przystanki na zdjęcia i widoki, ale niestety się nie dało.

Komary mam to skutecznie utrudniały. Była ich niesamowita ilość i cięły na maksa. Spray OFF na nie nie działał. Następnym razem bierzemy ze sobą siatki na twarz i może nawet na całe ciało. Widzieliśmy ludzi w nich i im zazdrościliśmy.

Dopiero na końcu trasy jak wyszliśmy z lasu i doszliśmy do stromego urwiska komary się skończyły. Powód był jeden, wiało, a one chyba tego nie lubią. Tutaj dopiero można było usiąść, otworzyć piweczko i obserwować niesamowite widowisko.

A było co oglądać. Nie dość, że siedzieliśmy na kilkudziesięciu metrowej skale i obserwowaliśmy fale jak się o nią rozbijają, to nasze oczy podążały za czymś znacznie ciekawszym. Za „bombowcami”. Mewy z wielką prędkością pionowo wpadały w wodę i za kilka sekund wypływały z rybką w dziobie. 

Wyglądało to tak spektakularnie, że siedzieliśmy sobie tam chyba z godzinę obserwując kolejne wloty. Następnie mewa odlatywała na wyspę gdzie głodne i głośne pisklę czekało zniecierpliwione na pokarm. Dlaczego na wyspę? Wyspa jest bezpieczna. Ani człowiek, ani inny drapieżnik jak kojot czy niedźwiedź tam nie przyjdzie. 

Wróciliśmy do samochodu z tysiącami komarów i pojechaliśmy na nasz kemping. Kolację zrobiliśmy sobie lokalną. Dwa różnego rodzaju lokalne łososie w różnych marynatach poleciały na grill. Było dobre, chociaż jak na Kanadę przystało, marynata w sosie klonowym była trochę dla nas za słodka. 

Około 10:30-11 wieczorem komary już się tyle krwi napiły, że w końcu dały nam spokój i poszły spać. Ilonka naliczyła ponad 25 ugryzień. 
Ognisko zapaliliśmy, drinka zrobiliśmy dzieci (komary) poszły spać, więc w końcu można było usiąść, odpocząć i powspominać kolejny dzień w wspaniałej Nowej Szkocji. 
Jutro cały dzień spędzamy w parku narodowym. Będzie dużo wrażeń. 

Previous
Previous

2018.06.21 Nova Scotia, Canada (dzień 6)

Next
Next

2018.06.19 Nova Scotia, Canada (dzień 4)