Traveling - it leaves you speechless, then turns you into a storyteller.
Destynacje
- Anglia 7
- Argentyna 1
- Austria 4
- Belgia 4
- Bermuda 2
- Canada 19
- Chile 9
- Czechy 2
- Ekwador 12
- Francja 28
- Gibraltar 1
- Grecja 4
- Hiszpania 13
- Holandia 5
- Hong Kong 2
- Indonezja 4
- Islandia 14
- Korea Południowa 6
- Macau 2
- Malezja 9
- Maroko 7
- Niemcy 4
- Nowa Zelandia 26
- Polska 17
- Portugalia 9
- Qatar 1
- Singapur 7
- Szwajcaria 17
- Słowenia 6
- UAE 3
- USA - Alaska 19
- USA - Colorado 61
- USA - DC 2
- USA - Nowy Jork 38
- USA - Pennsylvania 2
- USA: New England 50
- USA: Northwest 24
- USA: Southeast 17
- USA: Southwest 66
- Włochy 7
- _NY - Adirondacks 46er 20
- _Parki Narodowe USA 38
2018.05.05-06 Killington, VT
Jak byłem dwa tygodnie temu w Utah, to myślałem, że to pewnie już jest ostatni wyjazd na narty w tym sezonie. Na szczęście się myliłem. Killington jako jeden z niewielu resortów na wschodzie skutecznie walczy o miano resortu z największą ilością otwartych dni w sezonie. Często ilość dni przekracza magiczną liczbę 200. Pierwsze krzesełko rusza już na początku listopada i są otwarci do maja albo nawet czasami do czerwca. Tak trzymać Killington!
Oczywiście w maju nie są idealne warunki narciarskie, ale lepsze to niż nic. Ze 150+ tras otwartych jest może 10 i to w dodatku często z małą pokrywą śnieżną. Zagorzałym narciarzom to w niczym nie przeszkadza i próbują swoich możliwości na miękkich, zmuldzonych trasach.
Przyjechaliśmy do Killington na dwa dni. Jeden dzień hike, drugi nartki i tennis.
Resort ma fajny autobus który rozwozi narciarzy/hikerów po całej okolicy i nawet dalej, do pobliskich miasteczek. Autobus wywiózł nas parę kilometrów od Killington, tam nas zostawił i górami mieliśmy wracać do resortu.
Szlak Appalachian przechodzi przez ten rejon, więc było oczywiste, że będziemy chcieli przejść się nim trochę. Może nie cały (ma 3,500km), ale jakieś parę kilometrów jak najbardziej. Plan przewidywał wspięcie się na górę Pico, następnie przejście górami do Killington i tam już trasami narciarskimi zejście na dół do bazy na imprezę. Dzisiaj w Killington jest triatlon (bieg, rower i narty), więc szykowała się niezła zabawa na zakończenie.
Szlak Appalachian na początku szedł delikatnie do góry. Była wspaniała, wiosenna pogoda, po śniegu ani śladu. Mieliśmy dobre tempo i zapowiadało się, że w Killington będziemy lada moment.
Gdzieś tak po 45 minutach śnieg zaczynał się pojawiać, a po kolejnej pół godzinie był już prawie wszędzie.
Dobrze, że przygotowaliśmy się na te warunki i mieliśmy w plecaku raki.
Pomagały one nam w stromszych odcinkach gdzie występowało dużo lodu, natomiast w płaściejszych terenach często wpadaliśmy głęboko w śnieg
Nie można mieć rakiet i raków, więc w podskokach kontynuowaliśmy naszą wspinaczkę.
Pod szczytem Pico szlak wyszedł na trasy narciarskiej i śniegu momentalnie ubyło. Widać, że wiosenne słońce jest mocne i szybko topi śnieg. W lasach, gdzie promienie słoneczne rzadziej docierają śniegu dalej było dużo.
Zejście z Pico było o wiele łatwiejsze. Szliśmy południową stroną góry gdzie słońce współpracowało z nami i raki były już niepotrzebne
Nie można jednak było tego powiedzieć o podejściu na Killington. Znowu północne zbocze zmusiło nas do założenia sprzętu na buty i kontynuowania wspinaczki.
Na szczycie Killington byliśmy już wiele razy, więc tym razem nie chciało nam się tam wspinać w głębokim śniegu.
Weszliśmy na trasy narciarskie (jest tam ubity śnieg) i nimi wspięliśmy się Snowdom. Na szczycie jest znana nam już ławeczka, na której zrobiliśmy sobie dłuższą przerwę. W końcu szliśmy już parę godzin.
Z Snowdom trasami narciarskimi praktycznie zbiegaliśmy na dół. Śniegu było jeszcze dużo, więc ułatwiało nam to schodzenie. Zwłaszcza, że pod koniec schodziliśmy już czarnymi trasami gdzie gdyby nie raki i śnieg to ciężko by było się utrzymać na stromej ścianie. Spotkaliśmy trochę ludzi co podchodzą do góry na nogach i zjeżdżają w dół na nartach. Fajny sposób na darmowe narciarstwo.
Zbliżaliśmy się do dolnej bazy, muzyka zaczynała do nas dochodzić. Po kolejnych paru minutach doszliśmy na taras, gdzie w słoneczku odpoczywając i schładzając się patrzyliśmy na wspaniały górski rejon który właśnie przeszliśmy.
Jak nam się piwko w plecaku skończyło to udaliśmy się do głównej części gdzie przy muzyce na żywo i zimnym Long Trail obserwowaliśmy narciarzy.
Było już popołudniu, a dalej wielu narciarzy miało dużo energii w nogach i pokazywało nam jak to się jeździ na stromych, omuldzonych, wiosennych trasach. Szacun!!!
Około 18 wszystko zaczęło się pomału kończyć, więc i my udaliśmy się do hotelu, a następnie na zasłużony posiłek.
Wynajęliśmy pokój w fajnym hotelu, Killington Mountain Lodge. Jest to nasz pierwszy pobyt tutaj, ale raczej nie ostatni. Polecamy go. Może nie jest najnowszy, ale posiada wiele dodatków dzięki którym po całym dniu aktywności na zewnątrz można się zrelaksować.
NIEDZIELA
Dzisiejszy dzień też spędziliśmy sportowo na świeżym powietrzu. Rano były narty, a popołudniu tenis.
Killington wciąż ma otwartych trochę tras, więc było na czym pojeździć. Ludzi nie było za wiele, śnieg był, była zabawa.
Killington che utrzymać pokrywę śnieżną jak najdłużej, a zatem mało co ubijał tras. Efektem tego były wielkie muldy. Na szczęście jest wiosna i muldy były miękkie co nie utrudniało zabawy.
Zjechałem z 10 razy i wróciłem do hotelu gdzie rozegraliśmy zacięty mecz tenisa.
Tak, ten hotel też posiada korty tenisowe, billard, bar, dużą świetlicę z wieloma grami.... a także autobus który dowozi cię do resortu.
Niestety po południu pogoda się trochę popsuła i zaczął kropić mały deszczyk. Oczywiście nie przeszkodziło nam to w dokończeniu meczu.
Ilonka wygrała...!!! Ale chyba dlatego, że na mojej połowie boiska jakoś bardziej padał deszcz co znacznie utrudniało mi precyzyjne serwowanie. Lubimy tenisa. W Czerwcu wybieramy się na tygodniową wycieczkę po Nowej Szkocji, tak więc będziemy szukać tam kortów na rozegranie rewanżu.
Był to niestety nasz ostatni wyjazd na narty w tym sezonie. Mimo, że Killington może być czynny jeszcze parę tygodni, to z wolnym czasem u nas gorzej. Następnych parę weekendów praca, a pod koniec Maja trzeba trochę poimprezować w stolicach europejskich.
Ski Magazyn (moje ulubione czasopismo) bombarduje mnie informacjami, żeby się nie martwić końcem sezonu. W Ameryce Południowej właśnie sezon narciarski się rozpoczyna. Nie planujemy w tym roku tam zawitać, ale wiecie jak to jest z nami... jeden pozytywny email lini lotniczych i wszystko może się zmienić. No bo jak można takim warunkom i widokom powiedzieć NIE...!!!
2018.04.22-24 Snowbird, UT
Końcem kwietnia, czy w maju narciarz niestety nie ma wiele opcji. Dużo resortów jest już zamkniętych. Główną przyczyną nie jest brak śniegu, ale względy ekonomiczne (brakuje narciarzy). W wyższych partiach gór grubość pokrywy śnieżnej jest nadal ponad metrowa, ale ludzi brak.
Do końca nie można zrozumieć dlaczego ludzie w listopadzie lub w grudniu tak bardzo chcą jechać na narty, a w maju czy nawet w czerwcu już deski dawno schowali za szafę. Początek sezonu wcale nie jest fajny. Mało śniegu, niewiele terenów otwartych, zimno, wiatr, dużo ludzi i ciemno o 4 po południu.
Koniec sezonu to zupełnie inna bajka. O wiele więcej śniegu, ciepło, słonce świeci aż do 8 wieczorem, puste stoki, brak kolejek, o wiele niższe ceny, dużo terenów otwartych....
Rano wszystko jest zmrożone i masz uczucie jakbyś jeździł w środku zimy. Gdzieś tak od południa mocne słońce podtapia śnieg i wtedy zaczyna się prawdziwe wiosenne narciarstwo. Narty wcinają się w miękki śnieg pozwalając uprawiać przepiękny, długi karwing. Ludzie wyrozbierani do koszulek (albo nawet i bez), gogle zamienione na okulary przeciwsłoneczne, przy wyciągach gra muzyka, opalone, uśmiechnięte twarze (a nie w maskach), na wyciągach zimno piwo schładza rozpalone ciała.... Mam wymieniać dalej?!?
Oczywiście ja na nartach jeżdżę i w listopadzie i w maju, więc mam porównanie. Najbardziej lubię puch w środku zimy, a poza puchem, którego pod koniec sezonu brakuje moim ulubionym okresem narciarskim jest wiosna.
Niestety wiosna ma też minusy. Mowa tu oczywiście o śniegu. Na ubitych trasach nie ma tego problemu, wszystko jest równe jak stół i nie trzeba wiele wysiłku żeby sobie fajnie zjechać. Natomiast żaden dobry narciarz nie chce się ograniczać tylko do ubitych tras. Większość ciekawych, świetnych terenów jest poza trasami.
Tutaj na wiosnę jest zupełnie inaczej. Nie ma już leciutkiego puchu. Śnieg jest głęboki, ciężki, zakręcanie w nim stwarza pewne trudności i wymaga dużego wysiłku. Przy ostrym słońcu i wysokiej temperaturze narciarz jest spocony po paru zakrętach. Dlatego plecak wypełniony po brzegi zimnym piwkiem jest tak samo potrzebny jak dobre umiejętności narciarskie.
Podczas takich zjazdów odpoczynek jest wskazany. Nie ma to jak usiąść na śniegu i w ciszy podziwiać cudowne widoki. Czasami tylko słychać kolejnego narciarza, który stara się jak najlepiej i najciekawiej przejechać kolejny odcinek. Błędy i wywrotki w tak miękkim śniegu nie są bolesne, więc każdy wyszukuje coraz to ciekawsze trasy.
Dzięki pomocy lokalnych my też często odkrywaliśmy ciekawe tereny i próbowaliśmy z nich zjeżdżać. Czasami łatwiej, czasami gorzej, ale zawsze z zadowoleniem, że kolejne tereny z przepięknymi widokami zostały odkryte.
Przyjechaliśmy tutaj na trzy pełne narciarskie dni. Jak się ma szczęście do pogody i warunków (my mieliśmy), to przez te 3 dni można się wyjeździć jak przez tydzień na wschodnim wybrzeżu. Mieszkaliśmy zaraz koło tras, ludzi prawie nie było, więc jazda była non-stop, z przerwami na ochłodzenie oczywiście.
Mieszkaliśmy w Snowbird. Zimą ten resort jest połączony trasami narciarskimi z kolejnym świetnym resortem, z Alta. Mimo, że Alta jest wyżej i ma więcej śniegu była niestety zamknięta. Miała ten sam problem, co większość resortów, brak chętnych do uprawiania białego szaleństwa. Szkoda, bo tam też są cudowne tereny.
Snowbird też jest wysoko położony. Dolne stacje są na 8,100 stóp (2,468m), a wyjeżdża się na 11,000 stóp (3,350m). Czasami wysokość negatywnie odbijała się na naszym tempie zjazdów i musieliśmy częściej stawać i wyrównywać oddech. W trzecim dniu było już ok.
Myśmy całymi dniami szusowali po stokach, a Ilonka...
"Ja niestety w Snowbird byłam tylko dwa dni. W poniedziałek rano musiałam już niestety lecieć na konferencję do Chicago. Tak więc niedzielę wykorzystałam w 100% na gonienie po górkach. Niestety tak jak Darek pisał, na tej wysokości brak tlenu jest odczuwalny. Snowbird też nie pozwala na up hill traffic - coś mam pecha w tym roku i nigdzie mi nie pozwalając chodzić. Nie narzekałam za bardzo bo po dole połaziłam, na górę wyjechałam a i tak jak na pierwszy dzień to wysokość trochę odczuwałam."
Zawsze po nartach siadaliśmy sobie na dole i w słoneczku wspominaliśmy kolejny, cudowny dzień. Nie byliśmy jedyni co tak odpoczywali, więc z innymi narciarzami przy piwku nawiązywaliśmy kontakty i planowaliśmy kolejne dni.
Oczywiście siedzieliśmy niedaleko polskiej flagi. W 2002 roku była tu olimpiada i nasz wspaniały Małysz wyskakał tutaj parę medali.
Fajnie się złożyło, bo miesiąc temu byliśmy w Whistler (Kanada) gdzie w 2010 też była olimpiada. Podróżujemy szlakami olimpijskimi. Kto za rok jedzie do Korei Południowej na narty sprawdzić gdzie nasz rodak Kamil wyskakał złoto?
Nie będę się rozpisywał gdzie i jakimi trasami jeździliśmy. Jechaliśmy tam gdzie nas narty niosły, a wieczorami odpoczywaliśmy na balkonie a później włóczyliśmy się po malutkim miasteczku.
Szkoda, że nie mieszkamy w Salt Lake City i nie mamy w tak piękne góry godzinki samochodem. Wtedy na pewno w sezonie miał bym ponad 30 dni narciarskich, a nie jakieś 20+. Z NY muszę jechać minimum 4-5 godzin samochodem żeby jeździć na nartach w miarę fajnych terenach, ale tym górkom dalej daleko do Snowbird.
Trzy dni zleciało i niestety wróciliśmy do NY. Ilonka wyjechała z gór wcześniej bo miała jakąś konferencje w Chicago.
Być może był to nasz ostatni wyjazd na narty w tym sezonie. A może jednak nie. Killington obiecuje, że będzie czynny do końca maja albo nawet do czerwca. Pożyjemy, zobaczymy....
Jak coś to zdamy relacje.
2018.04.21 Salt Lake City & Snowbird, UT
Wiosna w tym roku w Stanach jakoś nie chce przyjść. Nawet teraz, pod koniec kwietnia zdarzają się śnieżyce na wschodnim i zachodnim wybrzeżu. Większość ludzi to denerwuje i smuci, a nas narciarzy cieszy. Ogólnie to lubimy śnieg w górach więc nie narzekamy tylko jedziemy / lecimy w jego kierunku.
Darek nie mógł odpuścić i zamarzył o spring skiing (wiosennych nartach) na zachodnim wybrzeżu. Dobrze, że mamy dużo mil i kredytów w liniach lotniczych to nadal mogliśmy pokombinować i za cenę wschodniego wybrzeża przelecieć się do Salt Lake City a dokładniej do Snowbird w stanie Utah. Utah reklamuje się jako stan z najlepszym śniegiem w USA. Darek potwierdza. Suche powietrze z pustyń, duże góry i częste opady na północy stanu powodują, że Utah ma jedne z najlepszych resortów narciarskich. Niestety część resortów ustaliła datę zamknięcia sezonu na koniec marca więc wyboru nie mieliśmy za dużego – ale Snowbird też jest w czołówce więc w cale nie narzekaliśmy.
Zima zrobiła psikusa wszystkim w tym roku. Z początkiem zimy opady były bardzo słabe i nikt nie wróżył długiej zimy. Matka natura jednak lubi pomieszać i w kwietniu Snowbird dostał potężne ilości śniegu. Sezonowa ilość opadów doszła do 375” (prawie 10 metrów). Tak więc Snowbird miło nas zaskoczyło i jak Darek sprawdzał stan tras to nadal połowa (czyli ponad 100) była otwarta. Takiej szansy nie można było zmarnować i nawet większa grupa się uskładała. W sumie poleciało nas 4 osoby.
Ja wyleciałam już w piątek wieczorem. Nigdy nie byłam w Salt Lake City (SLC) więc miałam w planie pozwiedzać rano trochę miasto zanim Darek z kumplami doleci. Wylot miałam dość późno w nocy więc mogłam podziwiać NY z lotu ptaka. Nie napiszę nic nowego jak stwierdzę że NY z góry jest niesamowity. Patrzysz na tą ilość świateł. Na to życie toczące się w dole i uświadamiasz sobie jaki jesteś malutki hipek. Miałam nie tylko miejsce zaraz przy oknie ale też widoczność była super. Mogłam nawet zlokalizować Time Square na Manhattanie wyróżniający się kolorowymi światłami. Chyba żadne inne miasto nie jest aż tak rozległe i nie ma tyle świecących punkcików widocznych z góry.
Wylądowałam w SLC już po północy więc szybko pojechałam do hotelu blisko lotniska i do spania. Między NY a SLC jest dwie godziny różnicy więc już było koło 3 rano nowojorskiego czasu. Ja szłam spać a Darek pomału się przebudzał. Jego samolot był wcześnie rano i koło 5:00 musiał wstać. Dobrze, że miał tylko podręczny to mógł dłużej pospać i nie tracić czasu na lotnisku.
Ja się zmobilizowałam i wstałam tak szybko jak budzik zadzwonił. Wiedziałam, że mam czas do ok. 11 rano kiedy to chłopaki wylądują i mnie gdzieś zgarną. Oni za bardzo nie lubią zwiedzać amerykańskich miast więc to co zobaczę do 11 jest moje. Na szczęście SLC jest stosunkowo małym miasteczkiem, które w 2-3h można obejść. Jak tylko wyszłam z hotelu, żeby złapać taksówkę to pozytywnie zaskoczyła mnie temperatura. Zapowiadał się piękny, słoneczny dzień. Taki idealny na road trip. Ja wskoczyłam do taksówki i pojechałam do Eva’s bakery. Koleżanka poleciła mi tą piekarnię. Rzeczywiście warto. Mają oni salę z kelnerami gdzie można zjeść prawdziwe śniadanie, jakieś jaja czy co tam kto woli. Albo można wziąć croissant na drogę, kawę w łapkę i ruszyć w miasto. Croissant'y były chyba największe jakie do tej pory widziałam. Niestety nie zrobiłam zdjęcia bo była taka kolejka, że ciężko było się przepchać. Zdecydowanie polecam Eva’s bakery. Kupiłam ekstra croissant bo wiedziałam, że chłopaki chętnie coś przekąszą po długim locie. Tak więc z torbą croissant’ów i aparatem ruszyłam w miasto.
Miasto dopiero budziło się do życia. Część ludzi biegała, część miała numerki jak po jakimś maratonie, część dopiero leniwie budziła się do życia. Miasto wywarło na mnie pozytywne wrażenie, zwłaszcza czystość. Ulice i chodniki ładnie zadbane, piękna pogoda i niewielka ilość ludzi na ulicach. Po Nowym Jorku to nawet można powiedzieć, że opustoszałe ulice. Było tak miło, że nawet się zlitowałam i jednemu bezdomnemu dałam croissant. To był mój błąd. Człowiek chce być miły a potem są tylko problemy. Dużych problemów nie było ale jak tylko dałam jednemu gościowi jedzenie to zauważyłam, że jakaś babka zaczęła za mną iść, troszkę nawet przyspieszając. Wyglądała na bezdomną też, więc mój instynkt mieszczucha podpowiedział mi, żebym przyspieszyła. I tak wchodząc do jednego budynku i wychodząc innymi drzwiami, w końcu ją zgubiłam. Miałam nie daleko do Temple Square więc szybko tam doszłam i już byłam bezpieczna.
Tutaj było dużo więcej ludzi i jakoś tak milej. Temple square to ogrody wokół pięknej katedry. Szkoda, że nie mogłam wejść do środka. Kościół wyglądał na zamknięty i pomimo, że dużo ludzi wchodziło do okolicznych budynków tzw. „plebani” to sam budynek katedry był zamknięty.
W Utah jest bardzo dużo mormonów. Wieżą oni w Biblię i Jezusa ale wieżą też w Książkę Mormona. Nie uznają picia alkoholu, kawy, palenia papierosów i ogólnie prowadzą dość zdrowy tryb życia. Są bardzo zrzeszeni i aktywnie uczestniczą w życiu kościoła. Mormoni często są kojarzeni z poligamią ale jest to historyczna praktyka i w dzisiejszych czasach nie uznawana przez ich kościół.
Niech sobie wieżą w co chcą tak długo jak nie ranią innych ludzi – to jest moja zasada. I muszę przyznać, że mormoni są bardzo mili. Jak tylko Pan przy katedrze, zobaczył, że pstrykam zdjęcia, że mam fajny aparat to mi poradził abym weszła do budynku obok i wyjechała na 10 piętro. Trochę się zdziwiłam ale on mówi, że spoko, żebym poszła i wyjechała. Tak też zrobiłam. Szłam dopóki ktoś mnie nie zatrzepi gdzie jadę. Na samej górze była Pani, spytała się w czym może mi pomóc. A ja na to, że słyszałam, że stąd jest piękny widok na katedrę. Pani powiedziała, że tak i żebym sobie pochodziła, popstrykała zdjęcia. Super – przemili ludzie.
Tak też zrobiłam i w końcu mogłam ująć cała katedrę na zdjęciu. Piękna, nie? Po katedrze przyszedł czas na Capitol Hill. Jest to główny budynek urzędowy stanu Utah. Kolejny piękny budynek otoczony pięknymi ogrodami.
Jak się wyjdzie na samą górę po schodach to można ładnie podziwiać miasto położone na tle pięknych gór. Jak tak skakałam po schodach to Darek napisał, że wylądowali. Oni te góry widzieli pięknie z lotu ptaka.
Chłopaki musieli jeszcze wypożyczyć auto i odebrać mój bagaż z hotelu tak więc wiedziałam, że mam jeszcze trochę czasu. Jednak tu było tak przyjemnie, że wcale nie chciało mi się ruszać. Kurtka i bluza poszły już do plecaka a ja nareszcie po tej całej zimie mogłam w krótkim rękawku relaksować się na ławeczce.
Capitol sam w sobie został obfotografowany na dziesiątą stronę. Drugą atrakcją był Pan co puszczał bańki mydlane. Miał te duże kije ze sznurkiem więc bańki jakie puszczał były ogromne. Dzieci miały radochę goniąc za nimi a ja miałam radochę pstrykać zdjęcia i po prostu je obserwować.
Koło 10 rano coraz więcej ludzi zaczęło przychodzić do „parku” widać, że miasto się budziło do życia. Część ludzi pewnie przyszła po kościele bo byli ładnie ubrani, część w sportowych ubraniach ćwiczyła na schodach budynku. Każdy robi to co lubi.
W końcu chłopaki do mnie dojechali. Zrobiliśmy sobie przerwę na śniadanie, croissant – te które bezdomni nie zjedli. Ciacha pomimo, że ogromne nie zaspokoiły głodomorów więc pojechaliśmy do garażu – knajpa naprawdę nazywa się GARAGE (on Beck). Jest trochę na obrzeżach miasta i z początku reakcja w samochodzie byłą – co??? Tam mamy jeść??? Przecież to jakaś rudera...
Rudera, ruderą ale motocykli przed nią było multum. A jak jest dużo motorów to i jedzenie musi być dobre. I tak też się stało. Jak weszliśmy do środka to się pozytywnie zaskoczyliśmy. Był fajny bar, duże patio ze stolikami na zewnątrz, przemiła obsługa i pyszne jedzenie. Czego chcieć więcej.
Podobno specjalnością tego miejsca są ziemniaki zwane: Fried Mormon Funeral Potatoes (Smażone Mormońskie Pogrzebowe ziemniaki). Tak naprawdę są to utarte ziemniaki, zmieszane z przyprawami, boczkiem, serem, cebulką i ubite w kulkę, obtoczoną płatkami kukurydzianymi i usmażone w oleju. Wzięliśmy talerz na przystawkę, żeby każdy spróbował. Ciekawa wersja polskich placków ziemniaczanych. Dodatkową atrakcją były metalowe talerze an których to podali. Prawie jak w wojsku.
Wypiliśmy po piwku, zjedliśmy po sałatce czy hamburgerze i ruszyliśmy w drogę. Nauczeni już, że w resortach zawsze jest drogo zaopatrzyliśmy się w jedzenie i piwo. W Utah przez dłuższy czas były dość duże restrykcje na alkohol. Ze względu na główną religię w tym stanie alkohol nie był często spożywany i ciężko było znaleźć prawdziwy bar. Na szczęście, turystyka wygrała i ludzie szybko zrozumieli, że turyści potrzebują bary. Utah ma piękne parki narodowe. Piękne resorty narciarskie, więc to normalne, że dużo turystów tu przyjeżdża. Aktualnie rejon SLC jest całkowicie znormalizowany i ma te same przepisy co pozostałe stany. Natomiast inne części Utah jeszcze gdzie nie gdzie mają oboszczenie, że alkohol można zamówić tylko do jedzenia. Sklepy alkoholowe kontrolowane są przez stan (tak jak w New Hempshire) i nie można kupić alkoholu w zwykłym Wal-Mart (można tylko do 3.8%). Tak więc wycieczka do sklepu monopolowego też musiała być.
Zaopatrzeni we wszystko ruszyliśmy w góry. Z miasta do resortu jest tylko 40 min. Szczęściarze. Tyle to ja do pracy codziennie jadę. Nie dziwota więc, że jak myśmy jechali do resortu to dużo ludzi już wracała do miasta. Pewnie jutro też tu przyjadą. Oni natomiast nie muszą płacić za hotele. Zajechaliśmy bez problemu, zameldowaliśmy się w The Lodge i podziwialiśmy górki. Widok z okna mamy pierwsza klasa i można podziwiać stoki narciarskie. Za dużo narciarzy nie widać ale za to śniegu w górach jest jeszcze dużo.
Było już koło 5 po południu więc stoki zamykali, muzyka na żywo się skończyła ale my i tak siedzieliśmy na tarasie i piliśmy piwko podziwiając góry. No i smarując się kremami. Tutaj słońce na maksa smaży więc nawet się nie zorientujesz kiedy się spalisz. Jesteśmy na wysokości 8100 ft (2469 m). To już jest dość wysoko i powietrze jest lżejsze przez co słońce bardziej pali.
Jak tylko słońce zaszło za góry zrobiło się chłodno. Zachód słońca to też czas na kolację więc poszliśmy do budynku obok do włoskiej knajpki. Niestety wiele miejsc już zamykają na sezon więc wybór menu był ograniczony ale nawet udało nam się coś wybrać i zjeść coś dobrego. Mieli też stół do bilarda. Wow – lata nie grałam. Nigdy jakoś nie miałam cierpliwości do tej gry ale nawet dość ją lubię. Tak więc dziubdziuki (Darek i ja) przeciwko Grzesiowi i Damianowi – graliśmy o to kto stawia kolejkę. My pierwszą postawiliśmy bo przegraliśmy, ale szybko się odegraliśmy i teraz Damian z Grzesiem nam wiszą po kolejce. Coś czuję, że dziś znów będzie rewanż. W końcu Maślanki wygrały 2:1.
Długi dzień pełen przygód więc pora iść spać – jutro w górki!
2018.03.11 Seattle, WA (dzień 9)
This is the end – ostatni dzień naszych wakacji. Wspomnienia są niesamowite i na pewno będą nam towarzyszyć jeszcze przez długie miesiące i lata. Ostatni dzień wakacji spędziliśmy w Seattle. Moim ulubionym mieście. W Seattle byłam już dwa razy trochę służbowo, trochę turystycznie. Oba wyjazdy pozwoliły mi poznać Seattle i trochę pozwiedzać. Dlatego łatwo było mi się poruszać po mieście tym razem.
Seattle nie jest dużym miastem i jak się człowiek uprze to może na nogach przejść z jednego krańca na drugi. W mieście są autobusy, kolejka łącząca dwie części miasta ale metra nie ma. W Seattle jest dużo mega firm i tak swoje siedziby tam ma Amazon, Google, Microsoft, etc. Większość tych firm buduje tu swoje siedziby aby płacić mniejsze podatki. Biurowce jednak w większości usytuowane są na obrzeżach miasta i nie widać tego tłumu tak bardzo w mieście. Oczywiście w mieście też są biurowce ale nie jest to Manhattan gdzie biurowiec powstaje na biurowcu.
Zwiedzanie Seattle zazwyczaj zaczyna się od Pike Place Market albo od wieży, Space Needle. Pike Place Market znajduje się na tak zwanym Waterfront czyli wybrzeżu. Dla mnie ta część miasta powinna się nazywać centrum – to właśnie koło wybrzeża jest najwięcej restauracji, biurowców, sklepów, hoteli i czego tylko sobie człowiek zapragnie.
Seattle center jest jednak tam gdzie znajduje się wieża. Między wieżą a Pike's place można się przemieszczać kolejką Monorail. Bardzo fajna sprawa. W parę minut jest się już w drugiej części miasta. Kolejka ma tylko dwa przystanki: Seattle Center i Seatle Westlake Center.
Nasz hotel jest blisko Seattle Center wiec zaczęliśmy zwiedzanie od wieży. Aktualnie (niestety) wieża jest w remoncie. Wiedzieliśmy, że jest w remoncie jak kupowaliśmy bilety ale mieliśmy nadzieję, że źle nie będzie. Jak się rano przebudziliśmy i zobaczyliśmy wieżę z okna w pokoju to się troszkę przestraszyliśmy – wyglądało, że wszystko jest w remoncie. Ale jak to bywa, nie można mieć zdania dopóki się nie zobaczy czy przeżyje. Tak więc po hotelowym śniadaniu ruszyliśmy na wieżę. Była piękna wiosenna pogoda. Aż chciało się ściągać kurtki – i kto to mówi, że w Seattle ciągle pada. Tak naprawdę w Seattle pada mniej niż np. w Nowym Orleanie.
Wieża Space Needle została wybudowana w 1962. Kiedyś była najwyższą budowlą na zachód od rzeki Mississippi. Ma ona 160 m (520 ft) wysokości. Aktualnie cześć tarasu widokowego jest w remoncie ale i tak nie żałujemy, że wyjchaliśmy na górę.
Mogliśmy podglądnąć jak panowie pracują na zewnątrz na takich wysokościach. Widok nadal był dość dobry a część tarasu jest otwarta więc tym lepszy ma się widok. Remont wieży przewiduje przede wszystkim zainstalowanie szklanych podłóg. Na wieżę opłaca się wyjechać tylko jak jest piękna pogoda, duża widoczność i jest dzień. Zazwyczaj wolę wyjeżdżać na wieże nocą i podziwiać oświetlone miasto z góry. Natomiast Seattle i Toronto są wyjątkami jak do tej pory. Toronto ze względu na jezioro a Seattle oczywiście ze względu na góry.
Seatlle otoczone jest pięknymi górami. W okolicy ma Olympic National Park, North Cascades National Park, Baker Mountain no i oczywiście najważniejszy Mt. Rainer. Mt. Rainer nie jest najwyższą górą w Stanach (nawet jak pominie się Alaskę) ale jest jedną z najtrudniejszych. Sama góra to wulkan pokryty lodowcem. Tak więc aby się na nią wspiąć trzeba mieć nie tylko dobrą kondycję ale przede wszystkim duże umiejętności wspinania się po lodzie i doświadczenie z dużymi górami. Dużo himalaistów, wybierających się w wysokie góry, wybiera właśnie Rainer jako szczyt treningowy. Jak tu masz problemy to wybij sobie z głowy Himalaje. Góra jest trudna ze względu na strome lodowce, małą ilość szlaków i duże wiatry.
Po wieży przyszedł czas na Chihuly, czyli na wystawę rzeźb ze szkła. Dale Chihuly urodził się w niedaleko Seattle dlatego pewnie największa wystawa jego prac znajduje się w właśnie tu. Myśmy jego pracę widzieli w Kentucky w destylarni Maker's Mark. Podobno jego prace wystawiane są też w ogrodzie botanicznym w NY. Zdecydowanie polecam wszystkim odwiedzenie tych wystaw jak tylko mają okazję.
Rzeźby Chihuly są wykonane tylko ze szkła, bawi się on światłem, kolorem ale materiał podstawowy pozostaje zawsze szkłem. Wiele jego prac związanych jest z ogrodem, kwiatami czy jak to szeryf powiedział, robakami. Część eksponatów jest w głównym pomieszczeniu ale część jest fajnie skomponowana z ogrodem i pozostaje na zewnątrz miesiącami.
Było pięknie ale się skończyło. Za dużo czasu już nie mieliśmy ale wystarczająco, żeby odwiedzić ostatni obowiązkowy punk w Seattle, Pike's Place. Jak już pisałam wyżej, można się tam przejechać kolejką Monorail. Pike's place jest placem targowym który ma masę świeżego jedzenia, pełno restauracji oferujących różne smakołyki z różnych zakątków świata, ma też początki – którym nie mogliśmy się oprzeć, i pierwszy lokal Starbucks który odpuściliśmy ze względu na duże kolejki. Zresztą słyszałam kiedyś, że ten Starbucks przy Pike's place nie do końca jest pierwszy, on po prostu jest najbardziej turystyczny.
Czas mijał szybko bo przyjemnie więc niestety musieliśmy się wrócić do hotelu i pognać w kierunku lotniska. Na lotnisku wszystko sprawnie poszło. W drodze powrotnej zafundowaliśmy sobie Delta Comfort więc mieliśmy troszkę wygodniej niż tył samolotu a do tego drinki i jedzenie też podawali. Zdecydowanie warto dopłacać do lepszej klasy gdy tylko ma się okazję. Zwłaszcza na 6h lotach na których chcesz odpocząć po intensywnych wakacjach.
2018.03.10 Whistler, Canada (dzień 8)
Dzisiaj już wyjeżdżamy z tego raju. Sześć dni przeleciało jakby to był jeden dzień. Po obfitym śniadaniu spakowaliśmy się do naszego „autobusu” i ruszyliśmy w drogę.
W Whistler, na wysokości 650 metrów temperatura był -1C, pewnie niżej, bliżej oceanu napotkamy wiosnę, gdzie w przepięknej scenerii możne będzie się napić chłodnego piwka.
W planie mieliśmy dojechać do Vancouver na lotnisko, tam zostawić przybyszy z Polski, a my pojechać dalej do Stanów, a dokładnie do Seattle skąd jutro startujemy do NY.
Niestety droga z Whistler o nazwie „See to Sky” jest za piękna żeby tak ją tylko przejechać. Musiały być częste przystanki na podziwianie tej pięknej krainy.
Im niżej się jechało tym było cieplej. W Vancouver już było +15C. Zajechaliśmy na lotnisko na którym to tydzień temu odbieraliśmy przybyszów z Polski. Wypiliśmy pożegnalne piwko i każdy udał się w swoją stronę.
My z powrotem do samochodu i dalej w drogę. Po niecałej godzinie przekroczyliśmy granicę i wjechaliśmy do stanu Washington. Stąd już tylko mieliśmy dwie godziny do Seattle. Niestety życie nie jest takie piękne i proste jakby się chciało. Jubilat siedzący na tylnim siedzeniu w wielkim, amerykańskim samochodzie, popijający kolejne, urodzinowe piwko nagle powiedział: „a co to za wielka, ośnieżona góra na horyzoncie?”
"To jest Mt. Baker" - odpowiedziałem.
"A daleko jest do niej?" - Jubilat zapytał.
Ilonka sprawdziła na GPS i powiedziała, że około dwie godziny, w każdą stronę!!!
"A, to spoko, mam na tyle piwa, możemy tam podjechać." - Doleciał głos z tylego siedzenia.
I tak oto szybko zjechaliśmy z autostrady i małymi, krętymi dróżkami zaczęliśmy się podnosić w górę w kierunku wulkanu Baker. Przecież nie wolno odmawiać jubilatowi!
Góra Baker jest to uśpiony wulkan z lodowcami i resortem narciarskim. Wysokość góry to 3,286 metrów. Drogą (jak ją odśnieżą) można wyjechać na około 1500 metrów. My biliśmy na poziomie oceanu, także trochę mieliśmy wzniesienia do pokonania.
Tam też znajduje się resort narciarki, który jest słynny z największej ilości opadów śniegu na świecie. Średnio spada tu około 15 metrów śniegu. W 1998/99 spadło tutaj 31 metrów śniegu! (światowy rekord!).
Jak do tej pory jeszcze nie jeździłem tu na nartach, ale mam nadzieję, że wkrótce to się zmieni. Byliśmy tam koło 5 po południu i już niestety resort był zamknięty.
Nie przeszkadzało nam to oczywiście w spacerze. Zostawiliśmy samochód na parkingu i poszliśmy się przejść.
Rzeczywiście takiej ilości śniegu to ja dawno (albo nigdy) nie widziałem. Byliśmy tu dwa lata temu w lipcu i śniegu było dalej wiele.
Na parkingu było trochę samochodów, które nie przyjechały tu na jeden dzień. Widać było ludzi, którzy szykowali się spać, żeby jutro rano być jednym z pierwszych na stoku. Szacun!
Ruszyliśmy na dół i po kilkunastu minutach śnieg się skończył, a po trzech godzinach zaparkowaliśmy na parkingu pod naszym hotelem w Seattle.
Spod hotelu już taxi pojechaliśmy do znanej już nam restauracji Elliott’s na jakieś ciekawe morskie wynalazki.
Przy ostrygach, rybkach i dobrym winku (Orin Swift, Mannequin) wspominaliśmy wspaniały tydzień jaki mieliśmy w tych rejonach. Kolejne udane wakacje, które na pewno będziemy pamiętać do końca życia.
Jutro jeszcze mamy dużą część dnia na zwiedzanie Seattle. Na pewno coś ciekawego zobaczymy.
20018.03.09 Whistler, Canada (dzień 7)
Piątek, nasz ostatni dzień na nartach w Whistler. W nocy spadło kilkanaście centymetrów puchu, a wyżej w górach jeszcze więcej.
Dolne wyciągi otwierają o 8:15 rano. Górne trochę później, w zależności jak szybko ski patrol sprawdzi zagrożenie lawinowe w wyższych partiach gór. Chcąc jak najszybciej wyjechać w góry i jak najwięcej zjechać w puchu już o 8 rano byliśmy pod gondolą na Blackcomb. Myśleliśmy, że będziemy jedni z pierwszych. Jak bardzo się pomyliliśmy. Ludzi spragnionych białego, puszystego szaleństwa było znacznie więcej i już trochę ich się przed nami ustawiło w kolejce. O 8:15 kolejka sięgała ulicami w głąb miasteczka.
Wyjechaliśmy gondolą do góry. Tu już było więcej śniegu. Bardzo nam się chciało po nim zjechać, ale wiedzieliśmy, że im wyżej tym jest go więcej. Wsiedliśmy na krzesełka Excelerator i pojechaliśmy do góry. Znowu więcej śniegu, a my znowu wyżej. Wzięliśmy kolejne krzesła, Jersey Cream i wyjechaliśmy już dość wysoko. Dalej jak na razie wszystko było pozamykane (patrol dalej sprawdzał teren).
Ruszyliśmy na dół. Ach, co za uczucie jak nartki mkną po grubej warstwie świeżego nie ubijanego puchu. Nie dziwię się ludziom którzy wstają wcześnie w puszyste dni.
Drugi zjazd był już dużo bardziej stromą i trudniejszą trasą. Prawie nikt tędy jeszcze nie jechał, więc znowu byliśmy w raju. Fajne uczucie jak zwały śniegu które powstają przy każdym zakręcie wyprzedzają cię i lecą w dół tworzą mini-lawinę. Tu już było znacznie więcej śniegu niż w niższych partiach gór.
Włączyli wyciąg Glacier Express. Na razie jechał pusty, ale kolejka na dole już się robiła. Z tego wyciągu można dostać się w jedne z lepszych części Blackcomb. Oczywiście zjechaliśmy do wyciągu i ustawiliśmy się grzecznie w kolejce. Tak chyba staliśmy z pół godziny zanim pozwolili narciarzom wyjechać w góry. Glacier Express wyjeżdża wysoko i pewnie patrol musiał wszystkie wyższe rejony sprawdzić zanim puści tam wygłodniałych narciarzy.
Warto było odstać te pół godziny. Lokalni wiedzą co robią i zawsze powinno się za nimi jeździć. Znowu był piękny zjazd w dziewiczym puchu.
Jadąc dzisiaj rano w gondoli rozmawiałem z pewnym panem co już ponad 20 lat tu jeździ. Zdradził mi parę miejsc, które w puszyste dni powinno się odwiedzić. Jednym z takich miejsc jest Spanky’s Ladder (drabina).
Żeby tam się dostać to trzeba się wspiąć po śnieżnych stopniach stromo do góry. Z przełęczy nie ma tras, są tylko strome ściany , które często kończą się urwiskami.
Najłatwiejszy zjazd to podwójne diamenty. Innych możliwości nie ma. Było już tu dzisiaj trochę ludzi przed nami, ale i tak o zjazd w puchu nie było trudno.
Lokalny miał racje. Stromo, puszysto, cudowne widoki i sami dobrzy narciarze. Trzeba było się wspiąć stromo po śniegu, ale warto było. Kolejna lekcja zjazdu w stromym puchu.
Na koniec dowiedzieliśmy się o ciekawym strumyku, w którym też można zjechać i poskakać po kamyczkach. Trzeba było tylko uważać żeby za daleko nie pojechać, bo potem trzeba dużo wychodzić pod górę.
Przejechaliśmy na drugą stronę Blackcomb i zaatakowaliśmy Seventh Heaven (Siódme Niebo). Widoczność się znacznie pogorszyła i znowu trzeba było uważać gdzie się jedzie. Pierwszy zjazd zrobiliśmy trasami, a drugi już nie był taki prosty.
Ten sam pan w gondoli powiedział nam o Lakeside Bowl. Jest to otwarty teren po lewej stronie Seventh Heaven. Dojechaliśmy do niego, ale widoczność była tak słaba, że baliśmy się tam wjechać w obawie przed zabłądzeniem. Staliśmy przed zjazdem i zastanawialiśmy się co dalej robić. Po chwili podjechał do nas narciarz i na zadane przez nas pytanie czy zna teren, odpowiedział, że był tam już wiele razy. Powiedział i pojechał.
Postanowiliśmy pojechać za nim. Gostek jest dobrym narciarzem i szybko mu to szło. Nie chcieliśmy go stracić z oczów, więc my też szybko musieliśmy się nauczyć jak za nim nadążyć. Znowu warto było posłuchać lokalnych i bawić się w puchu.
Wiedzieliśmy, że jest to nasz ostatni dzień tutaj na nartach więc chcieliśmy wszędzie być i wszystko zaliczyć. Po szybkim lunchu wybraliśmy się na jeszcze jeden ciekawy zjazd. Wyjechaliśmy na szczyt Seventh Heaven i na skróty, prosto na dół zjechaliśmy do orczyków na lodowiec. Było stromo, bardzo stromo. Trawersując nasze ręce dotykały ściany śniegu. W dodatku była bardzo gęsta mgła i nic nie było widać. Wiedzieliśmy, że nie ma żadnego urwiska dlatego odważyliśmy się tam pojechać.
Później już jeździliśmy łatwiejszymi trasami. Nogi już nas nie kochały za wszystkie dzisiejsze pomysły. W górach pogoda zmienia się co parę minut, wiec po chmurach i mgle nagle wyszło słońce. Towarzyszyło ono nam do samego końca, nawet do Amsterdamu. A Amsterdam ma symboliczne znaczenie - nie tylko jest to bar gdzie kończyliśmy nasze wakacje ale jest to też miast które już wkrótce będzie początkiem naszych kolejnych wakacji. Nie mówiąc, że jest to miejsce gdzie się nasi goście z Polski przesiadali. Jednym słowem - wszystkie drogi prowadzą do Amsterdamu.
Często przechodziliśmy koło baru New Amsterdam, więc w końcu musieliśmy ich odwiedzić. Whistler ma wiele barów, pubów, wszystkich za tydzień się nie odwiedzi. Koniecznie trzeba tu wrócić i kontynuować zwiedzanie.
Przy piwie Ilonka pokazywała nam zdjęcia i opowiadała wrażenia z wizyty w kolejnym muzeum.
"Tak, ja poza spacerkiem po miasteczku i okolicznych parkach odwiedziłam też muzeum. Drugim popularnym muzeum w Whistler jest Audain Muzeum Sztuki. Posiada on kolekcję prac artystów w rejonu British Columbia.
Oczywiście najpopularniejsze były maski, choć obok masek były też olejne obrazy twórców którzy żyli i tworzyli w tym rejonie. Ponieważ muzeum ma kolekcję od XVIII wieku po czasy dzisiejsze to znalazły się również fotografie i sztuka współczesna. Mnie jednak najbardziej podobały się maski.
Moją uwagę przykuły też prace Shawn Hunt - artysty urodzonego w 1975 roku i związanego z rejonem British Columbia. Jak powiedział w jednym a wywiadów - "Sztuka nie da Ci odpowiedzi ale zadaniem sztuki jest zachęcanie do zadawania pytań" - na pewno dużo pytań można mieć patrząc na jego obrazy. Moje jednak zamiłowanie do Dziubdziuków i innych stworków wygrało i jego obraz pod tytułem tancerz najbardziej mi się podobał, nawet bardziej niż maski.
Inne jego obrazy też były ciekawe. Niby współczesne ale przynajmniej wpływające na wyobraźnię. A nie dwie kreski i człowiek się zastanawia co autor miał na myśli. W muzeum miałam też okazję przetestować współczesną maskę VR która generuje halogenowe postacie zwierząt najbardziej cenionych przez pierwotnych ludzi. Wyglądało to jakby z płomieni ogniska wyłaniał się niedźwiedź, potem jeleń, orzeł itp. Bardzo ciekawe doświadczenie."
Po piwku w Amsterdam Pub i opowieściach Ilonki przyszedł czas na kolację. Nie mogło być inaczej jak zjeść pyszną kolację w dobrze nam już znanej restauracji 21 Steps. Tym razem nie zamówiłem bizona. Zaryzykowałem z jagnięciną. Dobry wybór, była pyszna. Troszkę jej brakowało do nowozelandzkiej czy argentyńskiej ale niewiele. Popijając ciekawe, australijskie wino Shiraz z winiarni Two Hands wspominaliśmy wspaniały tydzień jaki mieliśmy w Whistler.
Minął nam tydzień w narciarskim raju. Whistler, uznawany za jeden z najlepszych światowych resortów narciarskich nas nie zawiódł. Dla niektórych (zwłaszcza przybyszów z Polski), jest to odległa kraina, ale powiedzieli, że warta tych kilkunastu godzin lotu. Stwierdzili też, że Whistler pobija alpejskie kurorty.
Może nie mieliśmy dnia w którym spadł metr śniegu (tutaj to się zdarza), ale też chyba byśmy nie wiedzieli co z taką ilością puchu zrobić. Natomiast dni z 20+ cm śniegu mieliśmy i mogliśmy się wyszaleć w kanadyjskim puchu.
Whistler nie jest łatwym resortem. Oczywiście, że są trasy dla początkujących i można się uczyć na nich jeździć. Ale jak się widzi te otaczające cię zaśnieżone góry to chce się w nie pojechać. Tam już jest inna bajka, mniej zaawansowani narciarze nie mają co tam robić. Nawet ubite zielone i niebieskie są tak strome, że słabi narciarze mieli tam dużo problemów.
Ogólnie polecam narty w Whistler. Coś innego niż zachodnie Stany. Zdecydowanie niżej położony resort, czyli mniejszy problem z aklimatyzacją. Dużo śniegu i ogromna różnica wzniesień. Bilety lotnicze do Vancuver mogą być drogie. Myśmy lecieli do Seattle, połowę taniej.
2018.03.08 Whistler, Canada (dzień 6)
Dzisiejszy wpis będzie mniej narciarski.
Dziś pogoda niestety nie dopisała. W górach było mgliście i padał śnieg. W miasteczku podało ale niestety deszczem. Taka pogoda średnio zachęcała do spacerów po parku czy lasach więc zdecydowałam się na odwiedzenie muzeów.
Whistler położone jest przy drodze Sea to Sky. Jest to słynna droga przez British Columbia. Zaczyna się ona od zatoki i wybrzeżem biegnie aż do gór. Jest to też ścieżka przez dziedzictwo kulturowe tego rejonu. Okolice te bowiem zamieszkiwali Aborygenie nazywani Squamish Lil’wat. Squamish referuje do nazwy pobliskich wiosek a Lil'wat znaczy pierwotni i referuje do pierwszych ludzi, którzy żyli w tych rejonach. A żyli sobie oni w pobliskich górach gdzie uczyli się od zwierząt jak polować, czym się żywić i jak przetrwać.
Poznawanie historii tych plemion można zacząć od Horshoe Bay. Legenda głosi, że to tu się wszystko zaczyna albo kończy. To tu wieki temu pobiło się dwóch olbrzymów a ich miecze zamieniły się w skały które teraz stoją przy wlocie do zatoki. Ja jednak zaczęłam od muzeów. Pierwsze muzeum nazwana „Pierwszych ludzi” jest w Whistler Upper Village. Bardzo ciekawy budynek ale przede wszystkim ciekawa kolekcja.
Przede wszystkim maski – jest ich dużo i mają przeróżne formy. Były one używane do świętowania, obrzędów religijnych, jak i żeby odstraszyć wrogów w postaci zwierząt. Maski też były robione na cześć zwierząt, które były szanowane przez pierwotne plemiona. Przez obserwację zwierząt ludzi się uczyli jak przetrwać w lasach. Na przykład maska misia - niedźwiedź jest symbolem rodziny i siły. Ludzie uczyli się od niego jak polować na łososie albo zbierać jagody.
Każde zwierze ma swoją symbolikę ale też umiejętności, które powinny być naśladowane przez człowieka. Niestety w dzisiejszych czasach nie potrafimy żyć razem ze zwierzętami. My wchodzimy za bardzo w ich terytorium i one robią to samo – podjadając nam jedzenie z plecaków czy namiotów.
Poza maskami można też podziwiać w muzeum lokalne stroje, nauczyć się jak pleść koszyki czy inne przydatne rzeczy. Część eksponatów jest w miarę nowa. Lokalni ludzie i potomkowie plemienia Squamish, nadal podtrzymują tradycję i spotykają się od święta, wyrabiają lokalne produkty, łowią i suszą łososia a przede wszystkim przekazują swoją wiedzę dalej.
Muzeum jest takie w sam raz. Nie za duże, żeby się nie znudzić ale też nie za małe, i można się dowiedzieć co nieco. Można też wejść do ich tradycyjnych chatek (Pit house), gdzie palili ognisko i się ogrzewali.
Pogoda niestety wcale się nie poprawiała więc po muzeum już nie wiele chodziłam tylko wróciłam do domku. Niedługo potem wrócili narciarze, cali przemoczeni ale z uśmiechem na ustach. Zaczęli wspominać dzień i opowiadać po kolei jak to minął im dzień:
"Po wczorajszym intensywnym dniu dzisiaj nasze nogi za bardzo nas nie lubiły. Musiało minąć trochę czasu zanim wszystko nie wróciło do normy. W miasteczku padał lekki deszcz ale my wyjechaliśmy nad chmury i mieliśmy nie najgorszą pogodę.
Wiedząc, że po południu pogoda ma się popsuć chcieliśmy jak najwięcej rano się wyjeździć. W ruch poszły ciekawe trasy. Byliśmy na lodowcu, Seventh Heaven, lasach, pod wyciągami, trasy dla ekspertów....
Jeszcze przed południem wyszły chmury i zrobiła się gęsta mgła. Pojechaliśmy na lunch. Później było jeszcze „gorzej”, zaczął sypać gęsty śnieg. Parę razy jeszcze zjechaliśmy, ale widoczność stawała się zerowa i robiło się niebezpiecznie.
Wiedząc, że jutro ma być świetny, puszysty dzień i że będziemy potrzebować każdy centymetr naszych zmęczonych nóg zjechaliśmy na dół na odpoczynek."
Po osuszeniu się, i małym odpoczynku przyszedł czas na kolację. Dziś postanowiliśmy odwiedzić lokalny browar. Przecież nie można odkrywać lokalnych tradycji, poznawać lokalnej historii bez odwiedzenia lokalnego browaru.
Na szczęście browar mamy zaraz pod nosem więc nikogo nie trzeba było namawiać. Po raz kolejny w Whistler zaskoczyli nas pytaniem „macie rezerwację?”. Pytanie niby ok ale reakcja na naszą odpowiedź, że nie mamy zawsze nas zaskakiwała – "nie mamy teraz stolika". W Whistler jest dość dużo restauracji, barów i sklepów z fast food. Pomimo, że większość miejsc jest duża to jednak często jest pełna. Wiadomo, najgorsze są godziny 7-9 wieczorem, gdzie każdy chce zjeść kolację ale i tak zadziwiało mnie gdzie ci ludzie się mieszczą w tym małym miasteczku. Pewnie to efekt po Olimpijski. W Whistler w 2010 była zimowa Olimpiada, na pewno przyjechało wtedy multum ludzi. Aby wszystkich pomieścić, zaczęły powstawać hotele. Na szczęście tak sprytnie je pobudowali, że dojazd do hotelu jest zazwyczaj przez parking podziemny. Dzięki temu na ulicach nie widzi się prawie aut, część ulic jest w ogóle zamknięta na ruch samochodowy a góry są tak wielkie, że tłum się jakoś rozjeżdża. I tylko jak chcesz iść wieczorem do restauracji to sobie uświadamiasz, że nie jesteś sam, że w tym miasteczku są dziesiątki tysięcy innych turystów.
Udało nam się jakimś cudem zdobyć stolik w miarę szybko. Podobno ktoś odwołał rezerwację - ciężko w to uwierzyć ale ważne, że stolik był i można było zamówić pół świni.
Popici, pojedzeni spacerkiem doczołgaliśmy się do klubu. W pierwszym wpisie Darek narzekał, że ma za blisko do baru. Pomału zbliżamy się do końca naszego wyjazdu a jeszcze sąsiedniego baru nie odwiedziliśmy. Grzech! Tak więc dziś (skoro jest Local Nights) postanowiliśmy tam pójść. Drzwi otwierają o 21 godzinie i tak też się zjawiliśmy. Jako jedni z pierwszych gości mogliśmy nawet załapać się na miejsca siedzące. Wzięliśmy po drinku i czekaliśmy na rozwój wydarzeń.
No i Whistler wygrało - zaskoczyło nas na maksa. Okazało się, że local nights oznacza, że lokalni przychodzą do klubu z deskorolkami i sobie jeżdżą. Na następny wyjazd do Whistler Darek już chyba musi zacząć trenować, żeby wtopić w tłum lokalnych. Wszyscy w przekroju wieku od 25 do 70 lat jednogłośnie stwierdziliśmy, że czegoś takiego w życiu jeszcze nie widzieliśmy. Impreza się jednak za bardzo nie rozkręcała więc poszliśmy do domu. Ale to nie koniec...
Z okien obserwowaliśmy jak z minuty na minute coraz większa robiła się kolejka do klubu. Ja jako dobry reporter nie mogłam tak tego zostawić. Stwierdziłam, że sprawdzę co tam się dzieje. Miałam już pieczątkę na ręce więc mogłam wejść bez kolejki i zabawić się w szpiega. No tak koło 23-24 godziny, impreza się rozkręcała na dobre i wszyscy tańczyli. Teraz już wiem skąd ta kolejka. Bo przecież to jedyny taki klub w mieście - a mówimy o Garfinkel's jak byście byli w okolicy.
2018.03.07 Whistler, Canada (dzień 5)
Narciarstwo ma też i wady. Jedną z nich jest brak czasu na sen. Nie dość, że wieczory są intensywne to rano nie można się wylegiwać. Dzisiaj już o 6:45 staliśmy w kolejce do gondoli.
Po co tak wcześnie? A no po to, że po 7 rano już jest za późno i nas nie wpuszczą. W Whistler mają rano taki program o nazwie First Track (pierwszy ślad).
Pierwsze 650 osób może wyjechać gondolą na górę zanim jeszcze resort jest otwarty. Tam nam dali obfite śniadanie i pozwolili zjechać parę razy zanim tłumy z dołu tu dojadą.
Warto było rano wcześniej wstać i zapisać się na ten program. Nie ma to jak być jednym z pierwszych narciarzy i zlecieć po idealnie ubitych i nie rozjeżdżonych trasach. Głębokie wcięcia i pewność, że narta się nie ośliźnie podczas karwingu to tak jak by lecieć samochodem sportowym po torach i wiedzieć, że nie wyleci się z zakrętu.
Dzisiaj była świetna pogoda, więc około 10 rano trochę ludzi już wyjechało na górę. My, prawie już jak lokalni uciekliśmy od tłumów i wjechaliśmy w wielkie doliny.
Rejony Harmony i Symphony mają nieograniczone tereny. Można jeździć wszędzie, gdzie tylko wzrok i umiejętności cię skierują. Na niektóre zbocza trzeba się trochę wspiąć, ale później, przy zjeździe szybko zapomina się o trudnościach i cieszy się każdym metrem przebytej trasy.
Na lunch wybraliśmy Blackcomb. Najdłuższą gondolą na świecie w niecałe 9 minut przejechaliśmy na drugą stronę góry i udaliśmy się na zasłużony odpoczynek.
Po lunchu nogi za bardzo nie chciały jeździć, ale była za piękna pogoda żeby ją zmarnować. Zostaliśmy w Blackcomb i już spokojnie po łatwiejszych trasach jeździliśmy do końca.
Dzisiaj mieliśmy najdłuższy dzień w górach. Od pierwszego zjazdu przed wszystkimi ludźmi, aż do samego końca. Była wyśmienita, słoneczna pogoda. Grzechem by było tego nie wykorzystać.
Ilonka też nie marnowała pięknej pogody...
" Jak się okazało Whistler ma masę dróg po parkach. Są to drogi asfaltowe ale idą ładnym parkiem i nadal można podziwiać widoki. Ścieżki te prowadza kilometrami i można spokojnie dojść do innej wioski albo nawet i dalej. Często idą wzdłuż jezior. Ścieżkę taką znalazłam przez przypadek. Poszłam sprawdzić Ice Kingdom (wystawę rzeźb z lodu - na którą jednak nie było warto kupować biletu) i całkiem niedaleko zobaczyłam ścieżkę przez park. Zaczęłam iść i iść i tak mogłabym chyba w nieskończoność. Po około godzinie zawróciłam bo Darek już wysyłał za mną SMSy czy wszystko OK. Park ma to do siebie, że oddala się od resortu więc i zasięg na walkie-talkie zanikał.
W sumie to dobrze, że ścieżki są asfaltowe bo przynajmniej są odśnieżone i ludzie mogą po nich spacerować, biegać albo jeździć na rowerach. Muszę przyznać, że dość tłocznie tam było jak na środek zimy. Szkoda tylko, że Pani w informacji turystycznej nie udzieliła mi informacji, że takie coś istnieje. Ale mój nos chipmonka wywęszył. Najpierw las a potem live music w barze..."
Zjechaliśmy na dół i prosto udaliśmy się do Dublin Gate. Ilonka spisała się na medal i znalazła nam idealne miejsce na odpoczynek. Dublin Gate jest to fajny irlandzki pub, znajdujący się przy samych wyciągach. Klimacik w środku wciągnął nas na maksa. Irlandzka muzyka na żywo, dzbany piwa, przekąski i wielu głośnych narciarzy przytupujących w rytm muzyki butami narciarskimi. Ach ten après ski klimacik.......
Potem jeszcze udaliśmy się do lokalnej pizzerii, gdzie oczywiście mają 18 lanych piw. Pizze były dobre, a piwa jeszcze lepsze. Znowu się fajnie siedziało, gadało i wspominało kolejny, cudowny dzień w Whistler.
Oczywiście każdy najadł się tak jakby jutro zamknęli wszystkie restauracje, więc spacer po kolacji był wskazany. A z drugiej strony jak tu nie poszwendać się po tak uroczym, klimatycznym i pięknie ubranym miasteczku.
2018.03.06 Whistler, Canada (dzień 4)
Mountains are calling and I have to go – Góry wołają więc muszę iść. Mnie wołały już odkąd tu przyjechaliśmy. Jednak obowiązki wzięły górę i w poniedziałek niestety musiałam nadal zdalnie pracować. Może to i lepiej bo dzięki temu miałam idealną pogodę.
Niestety w Whistler nie można chodzić po stokach narciarskich, nawet jak się ma fajny sprzęt. Rozumiem, że ciężko by było wyjść na samą górę w jeden dzień. Miasteczko jest na wysokości ok. 2200 feet, a gondola wyjeżdża na ponad 6tys stóp. Ale przecież zawsze można wyjechać na górę a potem podreptać jeszcze wyżej. Przynajmniej tak zawsze robiłam w wysokich górach.
Miałam jednak nadzieję, że jak tam już wyjadę to sobie będę mogła pochodzić. Jak bardzo się zdziwiłam kiedy zaczęłam iść i po paru minutach jakaś Pani zaczęła mnie gonić, że nie wolno. Wcześniej inna pani, w informacji, też pokiwała głową ale myślałam, że już na górze nikt się nie będzie czepiał jak zobaczy moje raki – niestety bardzo się pomyliłam.
W Whistler można kupić Sightseeing pass (wycieczkowy pass), który pozwala wyjechać gondolą na górę. Podobno można też wsiadać na niektóre krzesełka ale mi chodziło o łazikowanie a nie o wożenie tyłka tam i z powrotem. Tak więc wyjechałam na górę do bazy Roundhouse, gdzie udało mi się popodziwiać widoki, przejść się ale nie za daleko no i przede wszystkim porobić zdjęcia jak Darek zjeżdża.
Jak tylko mamy okazję to lubimy się bawić w zdjęcia. Znajdujemy wtedy jakąś fajną górkę, ja zakładam moją lunetę i na znak narciarz rusza w dół. Ja wtedy nie ściągam palca ze spustu i leci seria zdjęć. Potem tylko ciężko się zdecydować, które zostawić a które skasować.
Skoro już się spotkaliśmy to postanowiliśmy wszyscy razem przejechać się gondolą Peak-to-Peak. Jest to słynna Gondola łącząca dwa szczyty Whistler z Blackcomb. Sławę zyskała z wielu powodów. Po pierwsze jest to pierwsza gondola na świecie która łączy dwa szczyty ze sobą. Po drugie jest kolejką, która przez dłuższy czas miała najdłuższą wolno wiszącą linę między słupami – jest to dokładnie 3.03 km (1.88 miles). Rok temu rekord ten został pokonany przez kolejkę w Niemczech.
Nadal Peak 2 Peak jest kolejką która ma największy dystans od ziemi. Przebiega ona nad doliną i w najwyższym punkcie jest 436 metrów (1430 ft) nad doliną. Robi to wrażenie, nie ma co. Do kolejki wchodzi około 20-25 ludzi i co jakiś czas można mieć szczęście i wsiąść w wagonik ze szklaną podłogą.
My jednak nie czekaliśmy na szklaną podłogę. Potem podglądnęliśmy, że to tylko fragment podłogi jest szklany i nie warto czekać 15-20 minut na ten specjalny wagonik.
Kolejka ma 4 słupy wspierające ale nad doliną jest puszczona tylko na linach. Niesamowite, że są potem w stanie wyciągnąć te wagoniki na górę. Cała przejażdżka trwa około 10 minut. Pełno jest tam narciarzy jak i zwykłych turystów. Dla narciarzy kolejka jest w cenie biletu natomiast dla zwykłych ludzików koszt biletu to 60 CAD. Jak ktoś planuje pojechać kilka razy w tygodniu to lepiej opłaca się kupić pass na sezon który jest w cenie 110 CAD.
Wysiedliśmy na Blackcomb. Chłopaki się rozjechały bo z takiej ładnej pogody to grzech nie korzystać. Natomiast ja się jeszcze poszwendałam po okolicy, odpoczęłam na tarasie widokowym, popstrykałam zdjęcia i akurat przyszedł czas na lunch.
Wszyscy zjechali do bazy, otworzyliśmy po piwku, wyciągnęliśmy kabanosy i przystąpiliśmy do opowiadania wrażeń z pierwszej połowy dnia.
"Dzisiaj cały dzień mieliśmy idealną pogodę. Słoneczko, bez wiatru i temperatura w górach na lekkim minusie. Taka pogoda tutaj trafia się rzadko, więc chcieliśmy ją wykorzystać na 120%.
Na początek wyjechaliśmy na szczyt Whistler w celu podziwiania widoków, ładnych zdjęć i oczywiście ciekawych zjazdów.
Ze szczytu prowadzi wiele tras zjazdowych. Myśmy oczywiście wybrali ciekawszą i był to dobry wybór. Zjechaliśmy Stefan's Chute i Bagel Bowl. Było stromo, miękko i oczywiście gorąco (w nogi). Ilonka w tym samym czasie też się dostała w rejony góry Whistler. Miała ze sobą cały jej sprzęt fotograficzny i starała się nas uchwycić w akcji.
Potem przejechaliśmy z Ilonką na Blackcomb. Tam trasy są bardziej zaawansowane więc i zabawa jest lepsza. Poszaleliśmy dopóki siły nam pozwoliły i dołączyliśmy do Ilonki na lunch.
Po przerwie na lunch każdy poszedł w swoją stronę. Ja w kierunku Gondoli a chłopaki dalej w góry. Niestety jak byliśmy na przerwie to Darkowi ukradli kijki narciarskie. Właściwie to ukradli mu tylko jeden kijek. Tak głupio, że ktoś wziął tylko jeden, pewnie, ktoś się pomylił. Bez kijków się dziwnie jeździ więc Darek przyjął pozycję Batmana i “odleciał”.
"Odleciałem w kierunku lodowca. Będąc w tej części nie pozostało nam nic innego jak wyjechać na lodowiec Blackcomb. Nie było to takie proste, bo z ostatniego wyciągu (orczyk) musieliśmy jeszcze chwilę podchodzić.
Lokalni uważają, żeby dostać się do najlepszych tras to trzeba trochę się namęczyć. Hike nie był ciężki (Whistler na szczęście nie jest wysoko) i po paru minutach ukazał nam się wspaniały lodowiec Blackcomb.
Lodowiec ma szerokości ponad kilometr, a co za tym idzie możliwości zjazdu też są nieograniczone. Napotkamy po drodze przewodnik powiedział nam żeby jechać najdalej na drugą stronę, bo tam jest najwięcej śniegu i najmniej narciarzy.
Miał rację. Śniegu było co niemiara. Bawiliśmy się na całego. Niestety jeszcze w 100% nie opanowałem głębokiego i stromego puchu, ale nad tym pracuje. Coraz lepiej mi to idzie. Jeszcze z 2-3 sezony za lokalnymi będę podążał w ciekawych górach, a będę gotowy na heli-skiing dla zaawansowanych."
Ja dostałam dwa zadania – pierwsze znaleźć kijki a drugie znaleźć miejsce na apres ski.
Z tym pierwszym zadaniem trochę mi nie wyszło bo jak weszłam do pierwszego i drugiego sklepu to troszkę się przestraszyłam ceną za kijki. Byle kto widocznie tu nie przyjeżdża. Darek jednak ma swoje ukryte zdolności i zdobył potem kijki za połowę ceny.
Natomiast, drugie zadanie wyszło mi dużo lepiej. Zaraz przy stoku jest knajpa Longhorn, która wciąga do środka głośną muzyką.
Ilość nart pod knajpą mówi sama za siebie i świadczy, że tam jest dobra impreza. Tak więc muzyka nas wciągnęła, wzięliśmy stolik, zamówiliśmy po piwko i pomimo, że gadać się nie dało to bawiliśmy się dobrze i kiwaliśmy się do muzyki.
Dzień skończyliśmy w domku oglądając filmiki z całego dnia na nartach, wspominając, i wyjadając co jest w lodówce.
To był kolejny wspaniały dzień!
2018.03.05 Whistler, Canada (dzień 3)
Na dzisiejszy dzień zaplanowaliśmy Blackcomb, które jest uważane za bardziej cięższą, trudniejszą i ciekawszą część resortu.
Pogoda na dzisiejszy dzień zapowiadała się tak jak wczoraj. Zachmurzone niebo z przelotnymi opadami śniegu. Na dodatek dzisiaj często pojawiały się mgły, które skutecznie utrudniały widoczność.
Wyjechaliśmy nad mgły i naszym oczą ukazały się piękne góry pokryte grubą warstwą śniegu przekraczającą 3 metry. W takich warunkach to naprawdę się idealnie jeździ.
Dzisiaj tak jak wczoraj poznawaliśmy drugą część resortu. Staraliśmy się w miarę możliwości być wszędzie. Zrezygnowaliśmy z wjazdu na lodowiec, bo w złej pogodzie i słabej widoczności nie ma sensu tam jechać. Pojedziemy tam jak się pogoda poprawi.
W Blackcomb znajduje się też super rejon zwany Seventh Heaven. Idealne miejsce na jeżdżenie poza trasami po głębokim, nie ubijanym śniegu. Wraz z kuzynem wyszukiwaliśmy ciekawych miejsc i robiliśmy zlot w dół. Po prostu bajka.....
Dzisiaj trochę intensywniej niż wczoraj uprawialiśmy białe szaleństwo. Każdy z naszej czwórki jest dobrym narciarzem, więc dobór tras też był odpowiedni.
Były oczywiście zielone dla ochłody, ale często pojawiały się trudniejsze dla zagrzania mięśni. Zielone w Whistler to jak strome niebieskie u nas w górach, a ich niebieskie to spokojnie mogą podchodzić pod czarne na wschodnim wybrzeżu. Mają też ogromną ilość lasów, w które jak uparci leśnicy non-stop wjeżdżaliśmy.
Ogrom i wielkość tego resortu jest tak potężna, że aż ciężko sobie to wyobrazić. Kilometrami ciągną się trasy, a jak się później spojrzy na mapę to wygląda, że niewiele się przejechało.
Dzień zakończyliśmy przepyszną kolacją w restauracji 21 Steps. Oczywiście musiałem uzupełnić kalorie i zamówiłem ogromnego steak'a z Bizona. Dało się zjeść......
Na koniec pospacerowaliśmy po miasteczku i wróciliśmy do hotelu. Jutro czeka nas kolejny dzień przygód. Zwłaszcza, że zapowiada się słoneczna pogoda.
2018.03.04 Whistler, Canada (dzień 2)
Mój tata swoje okrągłe urodziny chciał spędzić w jakimś dobrym, dużym resorcie narciarskim. W Alpach już był wiele razy, zachodnie Stany też już zjeździł. Wybrał Kanadę. Wschodnia Kanada jest płaska i mało ciekawa dla narciarzy, więc wybór padł na British Columbia (BC). Tata nigdy nie był w najsłynniejszym resorcie BC Whistler, czyli oczywiste było, że ten przepiękny raj dla narciarzy trzeba odwiedzić.
Whistler jest w czołówce najlepszych resortów na świecie. Czy jest numer 1? Na to pytanie nie da się odpowiedzieć. Każdy resort jest inny i każdy ma swoje plusy i minusy. W Whistler na pewno każdy znajdzie coś dla siebie. Jest on tak duży i tak zróżnicowany, że przez tydzień, a pewnie i więcej żaden narciarz nie będzie się nudził.
Trasy od płaskich zielonych, poprzez idealnie ubite niebieskie, skończywszy na stromych diamentach. Dolna część góry jest w lasach, więc miłośnicy lasów mają nieograniczone tereny.
Górna część resortu jest powyżej granicy lasów, w związku z tym narciarze kochający nieograniczoną przestrzeń mają tutaj raj. Mała część jest ubijana, więc zabawy po nierównym, często puszystym terenie jest co niemiara. W Whistler można jeździć wszędzie, nie ma ograniczeń, co zresztą widać po śladach odważnych narciarzy. Ogólnie mówiąc raj na ziemi. A jak się jeszcze dołoży to, że resort jest na niższych wysokościach w porównaniu do Alp czy Colorado, to znowu Whistler dostaje kolejnego plusa.
Przyjechaliśmy tutaj na tydzień. To jest stanowczo za mało, żeby poznać i zjeździć ten teren, ale nie ma innej możliwości, tydzień i koniec. Resort składa się z dwóch części, Whistler i Blackcomb. Obie mają wspólną dolną stacje, skąd wyjeżdża wiele wyciągów w obu kierunkach, a na górze obie części są połączone słynną kolejką linową Peak2Peak.
Na pierwszy dzień wybraliśmy Whistler. Wsiedliśmy na wyciąg i ruszyliśmy do góry. Była niedziela, więc ludzi było nawet trochę, ale ilośc wyciągów jest ogromna i prawie wszystkie to ekspresy czyli praktycznie nie staliśmy w żadnych kolejkach.
Nie będę się rozpisywał ile i jakimi trasami jeździliśmy. Na tym wyjeździe jest nas czterech narciarzy i każdy ma swoje upodobane trasy, więc jeździliśmy praktycznie wszędzie. Czasami rozłączaliśmy się, bo ktoś chciał zjechać inaczej, a na dole znowu spotykaliśmy się.
Każdy z nas nie mógł się najeździć. Idealne trasy, zero lodu, cudowna przestrzeń..... jeździliśmy cały czas, nie tracąc ani minuty.
Byłem tutaj jakieś 15 lat temu, nie wiele pamiętam, ale w 2010 roku była tu zimowa olimpiada i znacznie rozbudowali ten resort.
Nie było innego wyboru jak jeździć do końca. Nogi już na maksa bolały, a i tak na sam koniec wzięliśmy główną gondolę i wyjechaliśmy na górę, żeby już po zupełnie pustych stokach zlecieć na dół.
„Niestety” w Whistler nie da się zjechać i iść do hotelu. Na dole jest wielka impreza après ski. We wszystkich barach jest głośna muzyka na żywo, ludzie się bawią, tańczą, śpiewają. Wstąpiliśmy do jednego i już tam zostaliśmy.
Nawet brak miejsc do siedzenia nam nie przeszkadzał. Zimne piwko szybko wyleczyło ból nóg i można było słuchać muzyki w wykonaniu lokalnych.
Nie zostaliśmy do końca, bo kuzyn stwierdził, że w Whistler nie można jeździć na zwykłych nartach i poszliśmy do sklepu kupić sprzęt na puch. Zakupy się udały i jutro będziemy je testować na ciekawszych terenach.
Na koniec jeszcze załapaliśmy się na pokazy „Snow & Fire”. Były to skoki narciarzy i snowboardzistów przez zapalone koło. Fajnie to wyglądało, a z muzyką robiło to wrażenie.
Zmęczeni całym dniem wróciliśmy do hotelu i szybko padliśmy do łóżek. Jutro czeka nas kolejny intensywny dzień.
2018.03.03 Whistler, Canada (dzień 1)
Piątek – 23 w nocy, my właśnie wróciliśmy z pracy, bierzemy się do pakowania, kiedy to dostajemy SMS: “Wszystko planowo, jesteśmy już po odprawie.” - super, pomyśleliśmy modląc się aby u nas też wszystko było o czasie.
Sobota – 1:30 w nocy – po pakowaniu (nie do końca szybkim) idziemy spać.
Sobota – 3 w nocy – dzwoni budzik, zbieramy się jeszcze w pół śnie i pakujemy się do taksówki. W między czasie krótka wymiana smsów – druga cześć ekipy wylądowała już w Amsterdamie. Po drodze na JFK odbieramy Darka tatę i pędzimy na lotnisko.
Sobota – 4:30 w nocy – dojechaliśmy na lotnisko a tu wszystko zamknięte. Nikt nie odprawia, wszyscy jeszcze śpią. No nic, my tez mogliśmy pospać ale przy aktualnej pogodzie w NY lepiej być pierwszym i załapać się na samolot zanim zaczną dorzucać ludzi z lotów które były odwołane wczoraj.
Sobota – 6 rano – po odprawie, jemy śniadanie na lotnisku – lotniska to zdziercy, po raz kolejny przekonujemy się jak drogo jest na lotnisku.
Sobota – 7:15 rano – wszyscy w samolotach. 3 osoby na JFK, 2 osoby w Amsterdamie. Do startu gotowi – START.
Lot do Seattle trwał 6h. Nawet udało nam się przespać bo pomimo emocji byliśmy dość zmęczeni wcześniejszą nocą. Tak więc na szczęście większość lotu przespaliśmy. Obudziliśmy się w sam raz na ładne widoki. Mijaliśmy Montanę, park North Cascades i widzieliśmy też Mt. Rainer.
Wszystko pokryte śniegiem, takie dziewicze, bezludne, nie widać najmniejszego znaku życia. My dobrze wiemy, że życie się tam toczy i misie grasują. Udało się szczęśliwie wylądować w Seattle. Nawet wszystkie bagaże doleciały. Druga część naszej wycieczki nadal leciała. Była gdzieś nad wschodnią Kanadą. Jeszcze trochę mieli do pokonania. Na szczęście oni lądowali w Vancouver więc mieliśmy trochę czasu na dojazd, żeby ich odebrać.
Ja i Darek wiedzieliśmy, że tak naprawdę leci nas 5 ludzi więc wypożyczyliśmy największy z możliwych samochód – Suburban. Tak więc z zapakowaniem nie było żadnego problemu. Takie bydle wszystko pomieści.
Troszkę zgłodnieliśmy po locie, no bo w sumie nie zjedliśmy obfitego śniadania. Tylko jakieś croissanty czy inne drożdżówki. Tak więc poszliśmy do lokalnej restauracji. Pancake Chef, jest typowym amerykańskim dinerem w którym czas zatrzymał się w latach 60-tych. Ale to ma swój urok. Obsługa super miła, wystrój pomimo, że stary to zadbany, a przede wszystkim jedzenie bardzo dobre. No i plus – można zamienić ziemniaki na sałatkę. Do dziś nie rozumiem, dlaczego amerykanie na śniadanie jak jedzą jajka (np z boczkiem) to jeszcze do tego mają chleb i ziemniaki. Zapychacze na maksa. Na szczęście w tym miejscu można zamienić ziemniaki na sałatkę.
Po śniadaniu już nie było na nic czasu. Wskoczyliśmy w samochód i pognaliśmy w kierunku granicy. O 2:30 popołudniu przyszedł kolejny sms - „Wylądowaliśmy...” 30 minut i prezent dla taty był już w Kanadzie. Szybciej przeszli granicę niż my – my podjechaliśmy pod granicę i aż nas zdziwiło, że tak dużo ludzi jest i takie kolejki. To nie było w naszych planach.
Napięcie narastało. My z Darkiem twardo jechaliśmy do sklepu Costco a de facto prowadziliśmy na lotnisko bo tam już czekała druga część wycieczki.
3:30 pm – udało się! Dwóch braci się spotkało. Na urodziny szeryfa zrobiliśmy mu niespodziankę i namówiliśmy jego brata z synem aby do nas dołączyli w Kanadzie. Na szczęście długo ich nie trzeba było namawiać i tak my z Darkiem zajechaliśmy samochodem pod passanger pick-up na lotnisku, prawie się pokłóciliśmy, że przecież na lotnisku nie ma Costco a tu podeszli do nas goście z Europy. Śmiechu, radość i łez szczęścia było co nie miara. Tak to jest jak Maślanki zorganizują Ci urodziny – nigdy nie wiesz co się czai za rogiem.
Wreszcie się połączyliśmy i mogliśmy już na spokojnie zrobić zakupy w sławetnym Costco. Zapakowaliśmy samochód do pełna i ruszyliśmy w kierunku Whistler. Jak to Darek mówi – Whistler jest najlepszym resortem z najgorszą pogodą – non stop tu pada śnieg. Przekonamy się, miejmy nadzieję, że padać będzie po nocach a w dzień dopisze nam słoneczko.
Do Whistler prowadzi droga Sea to Sky – morze do nieba. Jest to piękna droga widokowa, która po jednej stronie ma piękne góry a po drugiej wodę. Oczywiście przejechaliśmy tą trasą ale było już ciemno. Mam nadzieję, że jak bedziemy wracać to pogoda nas nie zawiedzie i będziemy mogli podziwiać widoki.
Dotarliśmy do hotelu późnym wieczorem. Mamy bardzo fajne mieszkanko. Dwa pokoje z salonem, mały balkonik, dwie łazienki a wszystko w samym centrum. Wyobraźcie sobie, że Darek po raz pierwszy w życiu narzekał, że ma za blisko do baru...bar mamy po drugiej stronie ulicy Garfinkel's. Jest on podobno najdłużej działającym barem w Whistler i muszą tam być dobre imprezy bo ludzie imprezowali do 2 rano. A jak to bywa z pijakami, krzyczeli i gadali tuż przed naszym balkonem. My jednak byliśmy tak zmęczeni, że nawet nam to nie przeszkadzało. A następnym razem po prostu do nich dołączymy.
2018.02.19 Stratton, VT (dzień 3)
Stratton, uważane za Aspen wschodniego wybrzeża, przynajmniej cenowo. Kiedyś był to jeden z lepszych resortów na wschodzie. Nowe wyciągi, idealnie ubite trasy, duża różnica wzniesień i miasteczko w europejskim stylu. Niestety od paru lat nie wiele tam zrobili i inne resorty ze wschodu przeskoczyły Stratton w rankingu.
Nie dziwię się, że właśnie Aspen kupiło w tym roku Stratton i ma zamiar zainwestować dużo $$$, żeby ten resort wrócił do swojej świetności sprzed lat.
Dzisiaj mieliśmy plan zwiedzić ten resort i zobaczyć co się tam właściwie dzieje. Jest on na moim sezonowym bilecie, więc grzechem by było tego nie wykorzystać.
Wstaliśmy wcześnie i wschód słońca przywitaliśmy już w samochodzie. Nie było innego wyjścia, do resortu mieliśmy jakieś 1.5 godziny drogi.
Na start rozczarowanie. Większość wyciągów nieczynna, zwłaszcza te na szczyt. W związku tym na dole kolejki na 20-30 minut stania. Dobrze, że kolejka pojedynczych osób szybko szła i może po 10 minutach już siedziałem na sześcio- osobowym krzesełku.
Na wyciągu oczywiście dyskusja na temat wiatru i zamkniętych wyciągów. Ponoć wczoraj też były zamknięte. Zdziwiłem się, bo niedaleko stąd jest Killington, gdzie wczoraj wszystko było otwarte. Stratton pewnie ma stare wyciągi, które już przy większym wietrze nie mogą jechać.
Dojechałem do połowy góry i przesiadłem się na kolejny wyciąg. Jedyny który aktualnie jest czynny i jedzie na szczyt. Za szybko powiedziałem, że się przesiadłem. Musiałem odstać swoje. Tutaj już nawet kolejka dla pojedynczych posuwała się wolno. W Stratton wymyślili coś fajnego dla bogatych. Pewnie na wzór Aspen.
W większości resortów jest oddzielna kolejka dla szkółki narciarskiej. Tutaj też oczywiście była. Oprócz tego wprowadzili jeszcze jedną kolejkę. Dla narciarzy którzy mają prywatnego instruktora. Oni już w żadnej kolejce nie muszą stać, idą prosto na wyciąg. Było ich oczywiście dużo w związku z tym dużo się stało.
W końcu wyjechałem na szczyt. Trochę wiało, ale chyba nie aż tak żeby wyciągi były zamknięte. No nic, na to nie mam wpływu, więc pojechałem na drugą stronę góry. Tutaj już było mniej ludzi, czyli mniej się stało, a więcej jeździło.
Niestety wiatr zwiał większość śniegu i pojawiły się twarde place i lód. Na szczęście mam świeżo naostrzone narty, które idealnie wcinały się w te nie przyjazne dla narciarza utrudnienia.
Zjechałem na dół na lunch. Mimo, że to poniedziałek to ludzi było mnóstwo. Dzisiaj jest święto w Stanach, to pewnie jest tego przyczyna. Nie jest to jakieś wielkie święto, ale chyba jednak dużo ludzi ma wolne.
Na szczęście Ilonka była już tam wcześniej i zarezerwowała miejsce.
Dobry hamburger i zimne piwo na nartach zawsze uzupełni spalone kalorie i ugasi pragnienie.
"No tak - jak się poszwendałam po okolicy, trochę po lasach, trochę po miasteczku. Stratton, jako jeden z niewielu resortów na wschodnim wybrzeżu ma miasteczko - choć ciężko to nazwać miasteczkiem jak by porównać do prawdziwych miasteczek w Europie czy na zachodnim wybrzeżu."
Po południu już nie było szkółek narciarskich i stoki były puste. Wróciłem na drugą stronę góry gdzie na diamentach spalałem hamburgera. Jak nogi przestawały działać to wracałem na łatwiejsze trasy i podczas karwingowania dawałem im odpocząć.
Tak fajnie się jeździło, że nawet nie zauważyłem, że już jest 16 godzina i zamykają resort. Dobrze było tak na maksa pojeździć i potrenować, bo za dwa tygodnie zbliżają się duże narty. Jedziemy na tydzień do Whistler w British Colombia.
Whistler przez wielu uważany jest za jeden z lepszych resortów na świecie i najlepszy w Północnej Ameryce z „najgorszą” pogodą. Dlaczego najgorszą? Bo większość czasu sypie śnieg. Już tam nasypało ponad 9 metrów puchu. Średnio tygodniowo spada tam ponad 50cm śniegu. Co za raj...!!!! Biorę moje narty na puch i mam nadzieję, że mi wystarczą, a nie będę musiał wypożyczać szerszych. W Whistler byłem jakieś 15 lat temu. Jeździło mi się dobrze, ale nie bardzo dobrze. Dlaczego? Dlatego, ze wtedy jeszcze nie miałem sprzętu, a przede wszystkim umiejętności do jeżdżenia w tak potężnej ilości śniegu. W większości jeździłem jak ten turysta bo ubitych trasach i się ograniczałem tylko do niewielkiej części resortu. Jak czasami wyjechałem z tras i chciałem jak lokalni pobawić się w puchu, to szybko stamtąd uciekałem, bo albo się od razu męczyłem, ale wywracałem.
Nie mówię, że teraz jestem ekspertem w puchu, ale znacznie lepiej go ogarniam niż kilkanaście lat temu. Kiedykolwiek jestem w dużych górach, to staram się wyjeżdżać z „komfort zone” i wjeżdżać w puszyste, dziewicze tereny. Po pierwsze jest to znacznie lepsza zabawa niż po monotonnych, ubitych trasach, a po drugie narciarz ma o wiele większe możliwości. W ogromnych resortach narciarstwo to też podróżowanie i zwiedzanie. Za pomocą wyciągów i praktycznie nieograniczonych terenów przemieszczanie się jest o wiele szybsze niż latem na szlakach. A góry zimą są równie, jak i nie piękniejsze niż latem.
W 2010 w Whistler była też Olimpiada Zimowa i pobudowali wiele wyciągów i tras, które tylko wzbogaciły ten resort.
Wkrótce to wszystko sprawdzę i mam nadzieję, że zdjęcia i opisy przybliżą wam ten narciarski raj.
Jak narazie to za tydzień planujemy jeszcze wyjazd do Windham w Catskills, NY. Nie sądzę, że będę go na blogu opisywał, ale jak mnie góra w jakiś ciekawy sposób zaskoczy to oczywiście nie omieszkam o niej wspomnieć na następnym wpisie.
Wspaniałego białego szaleństwa dla wszystkich miłośników nart i do usłyszenia.
2018.02.18 Killington, VT (dzień 2)
Po wczorajszym wspaniałym hiku na szczyt Stratton, dzisiaj przyszedł czas na narty. Z pogodą trafiliśmy idealnie. Podczas wspinaczki mieliśmy słońce, w nocy spadł śnieg, a rano znowu się rozpogodziło.
Jak się okazało w Killington spadło, aż 5” śniegu i ponoć dalej sypie. Zdziwiłem się bo w White River Junction (tu gdzie mamy hotel) świeci słońce. Po przejechaniu paru kilometrów w górę drogą 4 wszystko się wyjaśniło. W górach dalej fajnie śnieżek sypie.
Rano nie było jeszcze ludzi, więc bez żadnej kolejki wsiadłem na expresowy wyciąg i wyjechałem na jeden z wielu szczytów na który można wyjeżdżać w Killington. Już z wyciągu widziałem, że warunki narciarskie będą wspaniałe. Dużo śniegu, nic nie ubijane i dalej sypie.
Cisza z jaką moje narty sunęły w tym puchu była jak z bajki. Dawno na wschodnim wybrzeżu nie jeździłem w takich warunkach. Puch nie był jeszcze rozjeżdżony, nie było muld i można było jechać jak tylko się chciało. Szybko zjechałem na dól i wziąłem inny wyciąg na górę obok. Chciałem zjechać Outer Limits. Jest to bardzo stromy, podwójny diament, często strasznie zmuldzony.
Mimo, że trochę śniegu spadło to jednak na tak stromej trasie lód i muldy były dalej wyczuwalne. Dało się zjechać, ale nie był to zjazd w puchu jaki oczekiwałem. Dla porównania pojechałem na drugą stronę Killington i zjechałem Ovation.
Ovation jest to podwójny diament który jest otwarty tylko parę dni w roku jak dużo spadnie śniegu. Tutaj była zupełnie inna bajka. Dalej były duże muldy, ale miękkie i pokryte świeżym śniegiem. Narty przebijały się przez te muldy tak jak by one nie istniały. Dzisiaj miałem w planie maksymalnie zjechać tylko raz trasą, nie powtarzać się. Tutaj zrobiłem wyjątek i zjechałem jeszcze raz Ovation. Jakoś tak fajnie mi się nią jechało. Pewnie już w tym sezonie już jej nie otworzą.
Trasa Superstar też była świetna. Jeszcze nie rozjeżdżona. Widać, że w Killington wyznają zasadę, że jak śnieg spadnie to nie ubijają. Wczoraj bo zamknięciu resortu ubili większość tras, ale już po nocnych opadach śniegu nic z tym nie robili. Tylko po paru zielonych na dole ratraki przejechały, żeby dzieci miały się gdzie uczyć.
Obok Superstar jest fajny lasek. Pisało, że zamknięty, ale jak większość zamkniętych tras dzisiaj w Killington była już uczęszczana. Ski Patron po prostu nie zdążył jej otworzyć. Lubię ten lasek, ale nie dzisiaj. Dalej było mało śniegu. On jest stromy i wymagana jest potężna ilość śniegu. Dało się zjechać, ale często czułem, że narty jadą po korzeniach i kamieniach. Biedne nartki.
Jak jeździ się samemu po górach to wsiadasz na wyciąg ze specjalnej kolejki. Tam z reguły jest mało ludzi, więc szybko jesteś na wyciągu i można wyjeździć się na maksa. Plusem też jest to, że dosiadając się do innych ludzi można dowiedzieć się ciekawych rzeczy.
Na jednym z krzesełek na przykład dowiedziałem się o klubie 100. Jest to klub w Killington, który w ten piątek miał swoje święto. W Piątek Killington był otwarty po raz setny w tym sezonie. Jest grupa ludzi, która już 100 dni jeździła na nartach w tym sezonie. Szacun....!!! W którymś roku mam zamiar do nich dołączyć. Pewnie tylko na jeden sezon, ale zawsze coś, prawda?
Na innym krzesełku po lunchu pewna pani mi powiedziała, że teraz w końcu jedzie na trudne trasy. Zapytałem się dlaczego dopiero teraz. Odpowiedziała, że cały poranek jeździła ze swoją 84-ro letnią mamą, a ona już nie lubi trudnych tras. Kolejny szacun...!!!!
Nie jest źle, Zostało mi jeszcze „parę” lat jeżdżenia.
Miałem jechać na lunch, ale niestety słoneczko pokrzyżowało mi plany. Góry i trasy zupełnie inaczej wyglądają w słońcu, które właśnie wyjrzało zza chmur. Nic innego mi nie zostało jak jeszcze zjechać parę razy.
Na lunch zjechałem do Bear Mountain. Lubię tu odpoczywać. Mniej ludzi, w miarę ok jedzenie, zimne piwko, a i widoki z tarasu są ciekawsze niż w innych dolnych stacjach.
Po posiłku zawsze jakoś tak nie chce się jeździć. Człowiek po prostu za dużo zje i jest śpiący. Mam na to sposób. Wybieram trudniejsze trasy i od razu senność przechodzi. Dzięki temu, że ostatnio spadło tutaj dużo śniegu to większość tras była otwarta i można było dobrze się pobawić.
Jak to nie pomoże, to zapraszam do lasu. Tutaj mózg musi natychmiast się obudzić i intensywnie myśleć, bo jak nie to po prostu wjedziesz w drzewo. Killington ma wiele lasów, od łatwych do na prawdę wymagających koncentracji i dobrej techniki manewru w ciasnym terenie. Im szybciej jedziesz tym jest ciekawiej.
Po takich laskach narciarz jest tak spocony, że nie ma nic lepszego jak usiąść przy chłodnym piwku i posłuchać dobrego DJa. Tak, w Killington nawet mają DJa na dole, który upewnia się, że schładzasz się w odpowiednim tempie.
Niestety za długo nie można było słuchać muzyki, bo do domu daleko. Mieszkaliśmy w White River Junction, oddalone od Killington 50 minut samochodem. W ten weekend nigdzie bliżej nie było miejsca, albo ceny były chore.
Po takim wspaniałym dniu poszliśmy na ucztę do Big Fatty's BBQ.
Mieliśmy ochotę na dobre i syte jedzenie. Jedzenie było ok, ale mogło być lepsze. Wołowina była dobrze zrobiona, natomiast wieprzowe żeberka mogły parę godzin dłużej poleżeć w piecu. Mięsko nie odchodziło od kości.
Jutro Stratton. Jeszcze w tym roku tam nie jeździłem. Ciekawe czy coś się zmieniło.
2018.02.17 Stratton, VT (dzień 1)
President’s day weekend – kolejny długi weekend w Stanach. Według prawa w Stanach, pracodawca nie musi Ci dawać wolnego w każde święto. Są firmy, które dają tylko najważniejsze święta jak Boże Narodzenie, Dziękczynienia itp. Ja ostatnio zmieniłam pracę i miałam szczęście dostać się do firmy która respektuje prawie każde święto i daje nam wolne. Co to oznacza? Jeszcze więcej długich weekendów niż miałam do tej pory.
Skoro mam wolny poniedziałek to nie ma innej opcji niż uderzyć w górki. A, że jest zima to Vermont się do tego najlepiej nadaje. Myśleliśmy pojechać gdzieś dalej ale zima w tym roku nie rozpieszcza i nie ma co jechać 7 czy 8 godzin bardziej na północ jak nie mają otwartych wszystkich terenów.
Niestety ten długi weekend jest też początkiem ferii zimowych dla dzieci w szkołach. Oznacza, to multum ludzi w górach i mały wybór noclegów. Ponieważ, my czekaliśmy do ostatniej chwili, żeby się przekonać jaka jest sytuacja ze śniegiem to wybór hoteli mieliśmy dość mały. Padło na White River Junction. Małe miasteczko położone na granicy Vermont i New Hempshire. Na szczęście moja karta travel agent nadal jeszcze działa więc udało mi się załatwić cały apartament z kuchnią, living roomem i sypialnią za jedyne $100 za noc. Będę tęsknić za tymi zniżkami.
Planowaliśmy wyjechać w sobotę rano więc pierwszy dzień padło na Stratton. Tylko tym razem padło na hike a nie na nartki. Po pierwsze chcieliśmy sobie urozmaicić jakoś ten weekend i zrobić coś innego skoro mamy już 3 dni wolne. Po drugie na hike mogliśmy wyjść po 10 rano i nadal mieć super warunki a na nartach jak cię rano nie ma to potem nie ma po co w ogóle wychodzić.
Z Nowego Jorku wyjechaliśmy koło 6 rano. Przed 8 rano zjechaliśmy zatankować i po kawę do Starbucksa. Na szczęście najpierw pojechaliśmy na stację i zaraz obok stacji Darek wypatrzył francuską piekarnię. Co tam Starbucks – Starbucks jest zawsze i wszędzie a świeże ciacho prosto z piekarni ciężko jest znaleźć przy autostradzie. Rzeczywiście piekarnia była pierwsza klasa. Jak coś to polecamy Isabelle et Vincent w Fairfield CT, otwierają o 6 rano ale jak jesteście przejazdem to zdecydowanie warto. Croissantów i pączków było tyle, że Darek nie mógł się zdecydować i wziął 3...do tego świeża bagietka i śniadanie gotowe.
Muszę przyznać, że ktoś miał znakomity pomyśl upieczenia bagietki z kawałkami oliwek. Bardzo mi to smakowało i idealnie pasowało do prosciutto. Śniadanie jak zwykle zjedliśmy w drodze, żeby nie tracić czasu. Takim sposobem byliśmy na parkingu już o 10 rano. Szybkie przebranie się – no może nie do końca szybkie i w drogę na górkę.
Zimowego hiku dawno nie robiliśmy. Ja chodzę po stokach narciarskich i nawet już zapomniałam jak te dwa tereny się różnią. Po stokach narciarskich wyjdziesz na szczyt szybciej bo jest stromiej. Przez to, że jest stromiej to nie ma szansy odpocząć idąc. Po stokach idzie się cały czas pod górę i pracują zupełnie inne mięśnie niż jak się „biegnie” przez lasek. Na górę Straton w resorcie wychodzę w 1.5h po trasie zeszło nam ok. 2.5h.
Baliśmy się trochę, że może być za dużo śniegu na trasie i będziemy mieli problemy ze znalezieniem szlaku. Na szczęście widać, że trasa jest dość popularna i nawet była lekko udeptana. Pierwsza mila jest dość płaska. Tylko lekko się podnosiliśmy, aż doszliśmy do skrzyżowania z drogą dla skuterów śnieżnych (snow mobile).
W stanach Main i Vermont bardzo dużo ludzi jeździ na skuterach. Jest tu dużo tras przystosowanych dla miłośników tego sportu więc jest się gdzie pogonić. My też spotkaliśmy ich kilka, zdecydowanie więcej niż ludzi. Przez całą trasę nie spotkaliśmy, żadnego człowieka. Dopiero na szczycie dogonił nas jeszcze jeden górołaz z dwoma pieskami.
My po drodze za to widzieliśmy dużo śladów różnych zwierzątek. Szczególnie zainteresowały nas jedne ślady. Były dość duże i głębokie. Na pewno nie zrobił tego człowiek. Po pierwsze ślad miał bardziej formę kopyta a po drugie wchodził do lasu i tam zniknął. Ślady nas bardzo zaciekawiły. Nie bardzo mieliśmy ochotę stanąć twarzą w twarz z tym czymś co zrobiło te ślady. Wiedzieliśmy na 100%, że to nie człowiek.
Potem zrobiliśmy dochodzenie na internecie i wyszło, że były to ślady łosia. Inne ślady też widzieliśmy ale to były raczej mniejsze liski czy inne gryzonie.
Na szczęście, że nie spotkaliśmy tego łosia twarzą w twarz. Troszkę byśmy się trochę wystraszyli jakby takie bydle stanęło na naszej drodze. Za skrzyżowaniem z drogą dla skuterów śnieżnych trasa zaczęła się podnosić do góry. Fajnie tak było poskakać między drzewami. Dobrze, że mieliśmy raki bo czasami był lodzik na trasie i bez raków to by było ciężko. W rakietach też za bardzo nie można było chodzić bo co jakiś czas wychodziły kamienie. Dlatego ja zawsze wybieram raki nad rakietami. Rakiety są dobre tylko na bardzo głęboki śnieg ale wtedy zazwyczaj nie można znaleźć trasy.
Im wyżej wychodziliśmy tym chłodniej się robiło ale my wtedy tylko przyspieszaliśmy kroku, żeby nam było ciepło. Na szczyt wyszliśmy koło 1 po południu. Myśleliśmy zjeść tam lunch ale dość wiało a i tak za bardzo głodni nie byliśmy. Tak więc wyszliśmy tylko na wieżę widokową, pobawiliśmy się z pieskami i zawróciliśmy na dół.
W górach na wschodnim wybrzeżu często można na szczycie zobaczyć wieże strażackie. Dawniej jak bywały duże pożary wartownicy z wież obserwowali okolicę i wzywali pomoc kiedy dostrzegli jakiś mały pożar. Teraz są inne sposoby na alert pożarowy. Wieże nadal są ale jest to bardziej atrakcja turystyczna. W lecie czasem otwierają i można wejść do środka i posłuchać opowieści o historii pożarów i ogólnie okolicznych lasów.
Po krótkiej przerwie zeszliśmy na dół. Schodzenie na dół zawsze jest szybsze. W drodze powrotnej też łosia nie spotkaliśmy więc bezpiecznie dotarliśmy do autka. Na parkingu nie było za dużo aut. Jedna para się zastanawiała czy nie wyjść na szczyt na nartach ale się jednak rozmyśliła. Myślę, że dali by radę bo ogólnie trasa była w miarę szeroka.
Takiego hiku nam trzeba było. Nie za duży 7 mil, zimowy, bez ludzi, bez owadów, bez niepotrzebnego pocenia się. Naprawdę zadowoleni byliśmy z decyzji. Darek, który jeszcze mniej chodzi w zimie niż ja, tym bardziej tęsknił za zimowym łażeniem po górach. Nawet, nie narzekał, że poświęcił dzień na nartach. Nadrobi jutro. Jutro i w poniedziałek będzie mieć cały dzień na gonienie po stokach a pogodę zapowiadają wyśmienitą. Miejmy nadzieję, że tak też będzie.
Po hiku pojechaliśmy do hotelu. Hike jednak był niczym w porównaniu do drogi. W Vermont nie ma za dużo autostrad a dróg z asfaltem też jest jak na lekarstwo. Wiadomo jak zjeżdża się z autostrady do resortu to zawsze wszystko jest fajnie zrobione ale jak trzeba przejechać wzdłuż z resortu do hotelu to zaczyna się przygoda. Tak więc ja jako nawigator, powiedziałam tylko skręć w lewo, potem w lewo, i w lewo (patrz k....zaciął się), a Darek potulnie poskręcał i powiedział "no to Subaru, zobaczymy co potrafisz". Subaru spisało się wyśmienicie bo po to zostało w końcu stworzone. Po ty by jeździć po błotach, ziemi i lasach.
Dotarliśmy do hotelu, zaparkowaliśmy w garażu podziemnym (kolejny plus tego hotelu), zamówiliśmy pizzę i padliśmy spać już koło 10. To się nazywa odpoczynek. Dobrze się tak zmęczyć bo potem się śpi jak niemowlę i naprawdę człowiek odpoczywa.
2018.02.11 Okemo, VT (dzień 2)
Pogoda na dzisiejszy dzień nie zapowiadała się ciekawa. Synoptycy ostrzegali, że już od samego rana mogą wystąpić opady deszczu. Niektórych to wystraszyło, a zagorzali narciarze już o ósmej rano byli na stoku.
Tych co pogoda nie wystraszyła dzisiaj wygrali na maksa. Rano jeszcze deszcz nie padał. Tak gdzieś od połowy góry zaczynały się chmury, gęste chmury. Trochę utrudniało to jazdę z większymi prędkościami, ale trasy były dobrze przygotowane, więc dobra widoczność nie była do niczego potrzebna.
Co było dzisiaj największym plusem to brak ludzi. Żeby w weekend w Okemo nie stać w kolejkach do wyciągów, to się rzadko zdarza. Non-stop bez żadnych kolejek śmigaliśmy po całym resorcie.
Gdzieś tak o 10 rano chmury się trochę podniosły i zaczął padać deszcz. Nie były to jakoś duże opady, taki lekki kapuśniaczek, mżawka. Za bardzo on nie przeszkadzał, natomiast pomógł wiele. Zmiękczył twardy śnieg, w którym teraz można się było bardzo głęboko wcinać.
Coś jak wiosenne narty na początku lutego. Puste stoki, miękki śnieg, karwing na całej długości tras. Do południa zjechaliśmy około 20 razy. Każdy z nas powiedział, że dawno tak się nie wyjeździł. Pod koniec nogi bardzo prosiły o przerwę.
Zjechaliśmy do knajpki w głównej części resortu. Normalnie jest tu ciężko dostać stolik w weekend. Dzisiaj bez problemu usiedliśmy, ściągnęliśmy ciężkie, mokre kurtki i zamówiliśmy co trzeba na ogrzanie się.
Po lunchu jeszcze oczywiście poszliśmy trochę pojeździć. Zupełnie nie było nikogo. Czułem się jak gdzieś w Chile, gdzie często dużo czasu upłynie zanim spotkam innego narciarza.
Zjechaliśmy jeszcze parę razy w bezludnych górach i postanowiliśmy wracać do domu. Deszcz zaczął bardziej lać, a na dodatek gęsta mgła zaczęła się pojawiać.
Droga do domu nie była łatwa, bo cały czas padał deszcz. Im bardziej na południe tym był gęściejszy.
Jednak warto było zostać niedzielę w górach i się wyjeździć na maksa. Okemo jest fajnym resortem, ale niestety w weekendy jest zawalone masą turystów. Dobrze, że nam pogoda „dopisała” i większość ludzi wyjechała do domu, albo siedziała w barach. Wiadomo, każdy narciarz woli żeby było słoneczko, bez wiatru, -5C i w nocy spadło pół metra śniegu. Ale wtedy w Okemo więcej bym stał w kolejkach niż jeździł na nartkach. Na pewno bym nie zjechał 25 razy!!!
Za tydzień długi weekend w Stanach i początek ferii zimowych w szkołach. Oczywiście mamy w planie gdzieś na 3 dni wyjechać. Jeszcze nie wiemy gdzie. Będziemy podążać za śniegiem i szukać resortów z małą ilością ludzi. Jeśli takie w ten weekend w ogóle bedą istniały. Plan jest następujący: 3 dni i 3 różne resorty.
Do usłyszenia.....
2018.02.09-10 Okemo, VT (dzień 1)
Tydzień temu w Vermont spadła stopa śniegu (30 cm), w środę podobną ilością Matka Natura obdarzyła ten stan. Nie było innego wyboru jak zapakować nartki na puch i ruszyć na północ.
Nie tylko my mieliśmy ten sam pomysł, więc uzbierała się nas nawet niezła grupka i wynajęliśmy cały dom w pobliżu Okemo.
Ósma rano, wyciągi ruszają, a my siedząc na jednym z krzesełek dyskutujemy i cieszymy się wspaniałym weekendem jaki będziemy mieć w tym resorcie.
Mimo wczesnych godzin ilość samochodów na parkingu i ludzi w górach mówiła nam, że w Okemo będzie ciasno. Lubię ten resort. Jest w miarę duży, ma ciekawe i zróżnicowane trasy i jest boisko NY. Niestety inni też go lubią i w ładne weekendy jest tu stanowczo za dużo ludzi. Okemo nie jest tak duże jak Killington czy Sunday River gdzie w zatłoczone weekendy można się bawić w mniej uczęszczanych częściach resortu i praktycznie bez kolejek wsiadać na wyciąg.
Okemo jest fajne w tygodniu, albo w weekendy ze złą pogodą. Ale o tym za chwile.
Po raz pierwszy w tym sezonie Okemo miało 100% otwartych tras i terenów. Ma ich ponad 130, więc wszystkimi nie zjedziemy, ale te ciekawsze na pewno zaliczymy. Mój tata (też pojechał w ten weekend), powiedział, żeby zrobić rozgrzewkę na łatwiejszych, a potem się pobawić na ciekawszych trasach.
Tak też się stało. Na start poleciały niebieskie i ubite czarne, takie jak World Cup, Defiance, Fall Line. Muszę powiedzieć, że byłem pozytywnie zaskoczony jakością tras. Wyczuwalna była potężna ilość śniegu jaka tu ostatnio spadła. Głębokie wcinania się, brak lodu, dobrze zrobione trasy..... ale zabawa. Wiedzieliśmy, że jest sobota i za chwilę będzie tu wiele narciarzy, którzy to wszystko rozjeżdżą i zrobią muldy. Nie tracąc ani minuty rozjeżdżaliśmy ich „sztruks”.
Ilonka na dzisiaj miała specjalne zadanie. Bardzo ważne i odpowiedzialne zadanie. Miała wynieść pyszne jedzenie na sam szczyt do lodge gdzie mieliśmy zjeść lunch. Mają tam jedzenie, ale nic specjalnego. My mieliśmy lepsze.
Na jednej z tras spotkaliśmy ją. Szła dzielnie do góry niosąc przepyszne jedzenie. Ilonka i my potrzebowaliśmy krótkiej przerwy.
Ilonka lubi Okemo, mają tutaj luźne przepisy jeśli chodzi o chodzenie...
"Tak, przepisy tu mają bardzo luźne - jak to Owsiak mówi - Róbta co chceta. Nie trzeba za nic płacić, można chodzić po wszystkich trasach ale jak we wszystkim i w tym jest haczyk - haczyk w postaci "nieruchomości".
Spacerując sobie tak po cichej trasie Sachem, podziwiałam posiadłości które tu się pobudowały. Pewnie już to czytaliście na naszych blogach ale ostatnio naprawdę chodzi za nami jakaś odskocznia od codzienności a szczególnie od dużego miasta. Okemo wydaje się nam całkiem fajnym wyborem. Pewnie nie będzie nas stać na aż taki domek ale możne kiedyś dorobimy się czegoś małego - jakiegoś jedno-dwu pokojowego apartamentu, który ma dostęp do tras - tak zwany ski in i ski out. Wstępnie sprawdzaliśmy i już za $200 tys można coś kupić. To tak z 10 razy taniej niż w NY.
Chłopakom super się jeździło więc mi się wcale nie spieszyło. Zwłaszcza, że pogoda była idealna. Tak więc szłam sobie spacerkiem pod górę i upajałam się ciszą. Aż spotkałam dwóch spragnionych narciarzy, którym chyba bardziej chciało się pić niż mi - no tak Darek z Tata się nie obijali."
Po przerwie, każdy pojechał w swoją stronę. My na dól do wyciągu, a Ilonka dzielnie kontynuowała wspinaczkę.
Na dole dołączyli do nas kolejni znajomi i już większą grupą kontynuowaliśmy białe szaleństwo.
Ludzi już było dużo. Na wyciągach i na trasach. Odjechaliśmy z głównej części góry i udaliśmy się do South Face. Tu też było trochę narciarzy, ale znacznie mniej niż w centralnej części. Po paru zjazdach tatuś powiedział, że jak trudne trasy to teraz. Po lunchu już się nie będzie chciało.
W South Face jest fajna dolina gdzie schodzą się podwójne diamenty. Tu przynajmniej było mało ludzi i można było zjechać ciekawą trasą. Czasem tylko trzeba było uważać żeby w drzewo nie wjechać jak się śmigało przez laski.
Tatuś świetnie sobie poradził i na dole powiedział, że nie było tak źle jak myślał i trzeba tu jeszcze przyjechać.
W tym czasie Ilonka:
"Po rozstaniu poszłam dalej do góry, zielone trasy się już po kończyły i wspinałam się niebieskimi. Stromsze trasy mają to do siebie, że narciarze pojawiają się znikąd i mają większą prędkość na szczęście pogoda im bliżej szczytu tym była gorsza więc i narciarzy było mniej. Mi jednak pogoda nie przeszkadzała i w miarę szybko doszłam na szczyt. I poinformowałam resztę, że lunch podano do stołu"
Musieliśmy wziąć dwa wyciągi żeby tam dojechać i parę minut po południu zasiedliśmy do stołu. Prosciutto, serki, pasztet z zająca..... do tego zimne piwko.... ale uczta. Taki lunch to rozumiem.
Jak zwykle fajnie się siedziało, jadło, gadało, ale górki wzywały. Około pierwszej ruszyliśmy dalej. Ilonka w dół, a my na drugi koniec resortu, do Jackson Gore. Do Jackson Gore wzięliśmy niebieską trasę, Rum Run. Jedziemy, a tu niespodzianka. Z góry widzimy, że grupa ludzi stoi i patrzy się w dół. Podjechaliśmy do nich i jak się okazało trasa kończy się ścianą z lodu. Ludzie stoją i nie wiedzą jak ją pokonać.
Lód pokonuje się w prosty sposób. Po prostu jedzie się prosto. Tak też uczyniliśmy i pojechaliśmy dalej. Dotarliśmy do Jackson Gore. Tu niestety rozczarowanie. Duże kolejki do wyciągów, czasami nawet po 10-15 minut musieliśmy stać.
Zjechaliśmy parę razy i wróciliśmy do głównej części resortu. Była gdzieś godzina piętnasta, ludzi ubywało i znowu jak rano, bez kolejek można się było wyszaleć. Zrobiły się już małe muldy, ale były miękkie, więc nie wiele przeszkadzały w zabawie. Wręcz przeciwnie, urozmaicały zjazdy, dzięki czemu jeździliśmy aż do końca.
Na koniec zjechaliśmy na dół, gdzie Ilonka dzielnie dorzucała drzewa do ogniska i pilnowała siedzeń. Ognisko się paliło, lokalne piwko się lało, muzyka na żywo grała..... takie Apres Ski to lubię.
Posiedzieliśmy tam ponad godzinkę i powspominaliśmy dobry dzień na nartach. Mimo, że w Okemo było dużo ludzi i czasami długo stało się do wyciągów, to dzięki temu, że zaczęliśmy wcześnie rano i jeździliśmy do końca to wyjeździliśmy się na maksa.
Po ognisku udaliśmy się jeszcze do punktu ostrzenia nart. Jutro zapowiada się też wspaniały dzień, a nasze narty już na maksa potrzebują naprawy.
Znajomi lubią i umieją gotować, także zakończyliśmy dzień wspaniałymi steakami z dodatkami i pysznym winem. Dziękujemy bardzo...!!!!
2018.01.27-28 Sunday River, ME (dzień 2-3)
Ale ja uwielbiam ten resort narciarski!!!
Tak powiedziałem jak w sobotę rano usiadłem na pierwszym wyciągu w Sunday River (SR). Wiele gór, dużo tras, mało ludzi i w miarę dobre warunki śnieżne jak na wschodnie wybrzeże.
Nie dziwię się, że rok temu wyczerpałem wszystkie dni na moim sezonowym bilecie już do sylwestra. MAX pass polega na tym, że mogę jeździć w większości dużych resortów cały sezon, ale maksymalnie w każdym z nich mogę być 5 dni. Rok temu już pierwszego stycznia byłem po pięciu dniach w Sunday River. Tak tu jest fajnie!!
Parę minut po ósmej wyjechaliśmy na pierwszy szczyt. Wiedząc, że mamy przed sobą 12 godzin jeżdżenia (tutaj mają nocne trasy do 20) mieliśmy się oszczędzać na początku. Niestety znowu się nie udało. Brak ludzi, w miarę dobre trasy (trochę lodu jednak było), mroźne powietrze, to wszystko spowodowało że odrazu zaczęliśmy ostro jeździć.
Byliśmy na White Cap, czyli na pierwszej górze od wschodniej strony. Planowaliśmy przejechać wszystkie 8 gór i dotrzeć do Jordan Bowl. Oczywiście zjeżdżając każdą ciekawą trasą i „odpoczywać” gdzieś po drodze. Ilonka też ubrała swój sprzęt i ruszyła pod górę. Może nam się uda gdzieś w górach spotkać na piwku.
Niestety wszystkie trasy przez lasy były dalej nieczynne. Gruba warstwa lodu skutecznie utrudniła zakręcanie. A szkoda, bo w SR tras przez lasy jest wiele i są dobrej jakości. Natomiast większość innych stoków była otwarta i można było dobrze pozjeżdżać.
Na niebieskich uprawialiśmy narciarstwo karwingowe, natomiast na diamentach ślizg kontrolowany. Na stromych trasach śnieg był zeskrobany, więc ilość lodu była znaczna. Moje narty już nie są ostrzone wiele dni, więc na lodzie za bardzo nie chciały się wcinać. Ślizgały się jak misiowi łapki na lodzie. Tak to jest jak się zaniedbuje podstawowe obowiązki narciarskie.
W SR organizują wiele różnego rodzaju zawodów narciarskich. Odpoczywając na wyciągach można oglądać i podziwiać nową kadrę zawodowców. Paru z nich pokazało jak to się jeździ na nartach dużymi prędkościami.
Około 11 rano udało nam się spotkać z Ilonką i odpocząć sobie przy czymś chłodnym.
No tak ja nie leniuchując wyspinałam się na górę North Peak. Pogoda dopisała, słoneczko świeciło, na trasie nie było za dużo ludzi a za towarzyszy wspinaczki miałam wiewiórki, które co jakiś czas przebiegały trasę albo buszowały po laskach. Dla nich żaden lasek nie jest zamknięty.
North Peak jest szczytem w połowie góry ale niestety bardzo nie bezpieczny szczyt. W Sunday River jest 8 szczytów i można wejść na każdy z nich. Jeśli chodzi o ich zasady dla górołazów to są dość luźne. Nadal trzeba kupić bilet ale można chodzić gdzie się chce. North Peak jest jednym z moich ulubionych. Idzie się na niego ok. 1h i jest to pierwszy przystanek. Z niego można atakować inne szczyty takie jak Baker czy Jordan. Niestety North Peak ma też pułapkę - bar - jak się za długo zasiedzi to można zapomnieć o innych szczytach.
Szczyt North Peak ma fajny chatkę z barem. Ciemne piwo Sunday River z lokalnego browaru postawiło nas znowu na nogi. Chciało by się drugie, ale nie wolno, trzeba na nartki wracać.
Odporni na wszelkie pułapki ruszyliśmy dalej. Ja w poszukiwaniu lodu a chłopaki w poszukiwanie puchu. Mam wrażenie, że ja miałam duże szanse na wygranie tego konkursu. W końcu na wschodnim wybrzeżu dużo łatwiej jest znaleźć lodowisko niż jakiś puszek.
Ilonka udała się w swoim kierunku, a my zaczęliśmy posuwać się dalej na zachód. Wczoraj po raz pierwszy w tym sezonie otworzyli Oz i Aurora Peak. Są to góry z najtrudniejszymi trasami w SR. Rozgrzani już na maksa zaatakowaliśmy te stoki.
Jednym zdaniem. Bardzo stromo i dużo lodu. Za bardzo nie wolno się wywrócić, bo się poleci na sam dół. Ostrożnie z kontrolowanymi zakrętami, pomału daliśmy radę. Potem poszły jeszcze inne trasy, a na końcu z dużymi prędkościami niebieskie dla ochłody. Ostatnia góra, Jordan, ma większość niebieskich, a także słynną zieloną, Lollapalooza. Ta zielona nie jest wcale płaska i jest idealna do szerokiego karwingu. A co najważniejsze, pod koniec trasy jest fajny bar na zewnątrz.
Można usiąść, odpocząć i doładować kalorie. Widoczki z tarasu też są ciekawe, więc znowu nie chciało nam się wstawać. Na szczęście Ilonka powiadomiła nas, że już wróciła do White Cap i robi nam tam lunch przy ognisku.
Wiedząc, żeby tam dojechać to musimy przejechać wiele kilometrów, więc szybko się zebraliśmy, wzięliśmy wyciąg na szczyt Jordan i ruszyliśmy w kierunku Ilonki.
Z wyciągu fajnie było widać jak potężną ilość śniegu tutaj robią. Do tego stopnia, że aż małe lawinki ze sztucznego śniegu powstają.
Jak jedziesz ze wschodu na zachód to nie musisz żadnego wyciągu więcej używać. Dobry system tras pozwala na przejechanie wszystkiego za jednym zamachem. I tak wzięliśmy Kansas, Lights out..... i dojechaliśmy do White Cap. Nasze nogi nas za to nie kochały, bardzo nie kochały, bo nie było żadnego przystanku.
Po lunchu jeszcze trochę pojeździliśmy w White Cap i udaliśmy się do głównej bazy, czyli do South Ridge, gdzie są nocne trasy.
Dwa wyciągi obsługują nocne trasy i są czynne do dwudziestej. Oszczędzając nogi robiliśmy sobie częste przerwy w barze na dole, albo na górze przy ognisku.
Ósma wybiła, wyciągi zamknęli, więc w końcu można odpocząć i zjeść jakąś kolację. Obok głównej bazy jest restauracja Trail’s End. Nie chciało nam się iść do hotelu przebrać, więc po europejsku zapakowaliśmy się do środka.
Wchodzimy, a tu niespodzianka. Nie wolno w butach narciarskich wchodzić. Że co? Zdziwieni zapytaliśmy się obsługi. Takie mamy przepisy, z uśmiechem na twarzy jakaś panienka nam odpowiedziała. Znowu się przekonaliśmy, że ten kraj ma śmieszne i idiotyczne przepisy. W Alpejskich resortach, to ludzie do późnych godzin nocnych bawią się w butach narciarskich i jakoś nikomu to nie przeszkadza.
Ja wiem o co tu chodzi. Chodzi o śmieszne ubezpieczenia. No bo jak bym się w butach narciarskich poślizgnął na podłodze to pewnie mógłbym ich skarżyć.
Ściągnęliśmy buciki i weszliśmy do środka. Nie chciało mi się szukać jakieś drzazgi w podłodze, żeby sobie wbić ją w nogę i żądać odszkodowania. Usiedliśmy grzecznie przy stoliku i „trochę” ponabijaliśmy się z amerykańskich przepisów.
Po kolacji udaliśmy się do hotelu gdzie szybko padliśmy do łóżek, zmęczeni 12-to godzinnymi nartami. W Niedzielę też cały dzień (bez nocnych nart) jeździliśmy w SR. W nocy ponoć padał zmarznięty deszcz, więc dużo tras było rano zamkniętych. Dopiero koło południa je otworzyli.
Ludzi było znacznie mniej niż w sobotę, dzięki czemu bez żadnych kolejek wsiadaliśmy na wyciągi. Było trochę więcej lodu i czasami narty za bardzo nie słuchały poleceń. Przed następnym wyjazdem muszę je na 100% naostrzyć.
Za dwa tygodnie kolejny wyjazd. Tym razem do Okemo, południowe VT. Jedzie nas duża grupa..... oj, oj będzie się działo.
2018.01.26 Sunday River, ME (dzień 1)
Znowu weekend i znowu nartki. Jest już koło północy, autostrady są już prawie puste, a my właśnie wjechaliśmy do stanu Maine. Zostało nam jakieś dwie godziny drogi do drugiego z najlepszych resortów narciarskich na wschodnim wybrzeżu, do Sunday River (SR).
W Maine na autostradzie po raz pierwszy włączyłem system samoprowadzenia w naszym samochodzie. Subaru samo zakręca, trzyma się pasu na autostradzie i dostosowuje prędkość do innych samochodów. W końcu nie muszę być aż tak bardzo skoncentrowany na prowadzeniu. Mogę sobie trochę odpocząć, zwłaszcza na długich dystansach.
Niestety nie mogę jeszcze iść na tylne siedzenie i na chwilę się zdrzemnąć, bo jak przez parę sekund nie trzymam kierownicy to samochód mi mówi żebym położył ręce na kierownicy, bo jak nie to on wyłączy systemy.
Ilonka już wpadła na pomysł, żebym sobie wygodnie usiadł na tylnym siedzeniu, złożył przednie i położył nogi na kierownicy. Pomysł dobry, nie? Nie wiem tylko czy można już na tyle ufać samochodom. Ja wiem, że komputer znacznie szybciej podejmie decyzje niż człowiek, ale czy dobrą decyzje.
Numer jeden to oczywiście Sugarloaf, które też oczywiście znajduje się w Maine. Dodatkowe dwie godziny drogi na północ od Sunday River. Sugarloaf jest świetny pod warunkiem, że zima też jest świetna. Inaczej to uważam, że nie ma sensu jechać 420 mil (675 km). Jest to jedyny resort po naszej stronie Ameryki, w którym można jeździć powyżej górnej granicy lasów, a także ponad połowa znajduje się na terenach gdzie nie ma tras tylko jedzie się gdzie się chce. Te wspaniałe tereny wymagają dużo śniegu, inaczej są niedostępne.
Jak narazie jest go za mało. Planujemy tam jechać za 3 tygodnie pod warunkiem, że przejdzie tam parę śnieżyc i tak z dobry metr nasypie.
Jak na razie to trenuje na lokalnych górkach. Dwa dni temu, w środę pojechałem na narty do Mointain Creek w stanie NJ. 1.5h samochodem z NY. Nie jest to żaden duży resort. Nie można go porównywać do terenów z Vermont czy Maine. Ma jednak parę zalet. Jest blisko, ma 4 górki połączone wyciągami (dużo z nich to expresy) i nawet dobrą ilość stromych tras. W weekendy jest tam masa ludzi. Do wyciągów stoi się w długich kolejkach i na trasach pląta się ich wielu. W środę było zupełnie inaczej. Ani raz nie stałem w kolejce na dole, a trasy były puściutkie. Można było non-stop jeździć, bez żadnych przerw. Mountain Creek dostał też plusa za przygotowanie tras i zaśnieżanie.
A co najlepsze? Po nartach wróciłem normalnie do pracy. Super jest tak rano przed pracą sobie pojeździć na nartach, a potem opowiadać klientom w sklepie jak to się spędziło dzień. Muszę tak częściej robić, zwłaszcza, że ta górka jest na moim sezonowym bilecie. Mountain Creek jest czynny do 21, więc jak ktoś ma ranne godziny pracy może zrobić to samo tylko w odwrotnej kolejności. Zamiast po robocie iść do baru, można wsiąść do samochodu i po 1.5 godziny zapiąć nartki i uprawiać białe szaleństwo parę godzin. Jest to na pewno zdrowsze i tańsze.
Około drugiej nad ranem dojechaliśmy do Sunday River. Mamy mały hotelik położony zaraz koło tras narciarskich, więc jutro rano nie trzeba będzie brać samochodu tylko prosto na nartki. Po zameldowaniu się szybko poszliśmy spać.
Wyciągi są czynne od 8 do 20, także będziemy jutro potrzebować dużo energii na wielo-godzinne białe szaleństwo. Dodatkowo Ilonka padła bo jeszcze biedna na jet-lagu po powrocie wczoraj z Polski. Największą katorgą było siedzenie 8h w samolocie i 7 w aucie. Ale dała dzielnie radę. Chyba też musi kochać nartki - albo mnie.
2018.01.13-14 Killington, VT
Posiadanie sezonowego biletu na narty „niestety” zobowiązuje mnie do częstych podróży w rejony narciarskie.
Mimo, że pogoda na ten weekend (zwłaszcza sobota) nie zapowiadała się super to i tak „musiałem” pojechać sprawdzić co tam się dzieje.
Synoptycy zapowiadali duże opady deszczu w piątek i nagłe oziębienie w sobotę nad ranem. Niestety się sprawdziło. W piątek było ciepło i wszędzie padał deszcz. Nawet w wyższych partiach gór lało. Stopniało wiele śniegu, a to co zostało, zamieniło się w lód.
Na drodze było to samo. Jak wyjeżdżaliśmy z NY w sobotę nad ranem to było 50F (10C). W miarę posuwania się na północ temperatura spadała. Gdzieś na granicy MA i VT spadła do 30F (-1C), a w Killington na dole było 5F (-15C). Mimo, że drogę cały czas posypywali i odśnieżali (padał śnieg), to i tak wiele razy samochód mi mówił, żebym uważał bo on wyczuwa śliską nawierzchnię.
Niestety w górach nie było za ciekawie. Zimno, wiatr, dużo wyciągów nieczynnych i wszędzie lód. Dla dobrego narciarza nie ma złych warunków, więc ubraliśmy buty i ruszyliśmy. Daleko nie uszliśmy, bo jak się okazało wyciągi jeszcze były nieczynne. Jest wszędzie dużo lodu i starają się ratrakami to wszystko rozbić. Planowany start wyciągów to 10 rano. Na ten wyjazd pojechaliśmy ze znajomymi, więc wszyscy udaliśmy się do poczekalni (baru). Fajny klimat tam panował. Jakoś nikomu nie przeszkadzało, że wyciągi nieczynne. Każdy sobie swoje pił i nawet jak je otworzyli, to i tak jeszcze chwilę tam posiedzieliśmy.
Wyszliśmy na zewnątrz i ustawiliśmy się grzecznie w kolejce do wyciągu. Niestety mało wyciągów było czynnych, a co za tym idzie, kolejki to tych otwartych były dosyć spore. Na dodatek w wyższych partiach gór panował mocny wiatr i co chwile zatrzymywał wyciąg.
W końcu po około 10 minutach wsiedliśmy na krzesełko i ruszyliśmy do góry.
Na górze było znacznie chłodniej i był większy wiatr. Jechało się nawet ok, ale jednak często wyczuwaliśmy ślady po wczorajszym deszczu w postaci lodu. Na dole była już znaczna kolejka, staliśmy chyba z 12-15 minut. Mimo, że warunki nie są najlepsze, to jednak spora grupa ludzi przyjechała do Killington. Na dodatek wiele wyciągów było dalej nieczynnych, więc kolejki do tych otwartych się powiększały.
W tym czasie Ilonka.....
"...załatwiła sobie bilet na cały sezon na chodzenie po górkach. Aż kierowca w autobusie się dziwił, że trzeba za to płacić. Każdy normalny pomyśli, że przecież chodzenie po górach jest za darmo - niby jest ale jak się korzysta z tras resortów to trzeba wykupić pass na cały sezon za $20. Nie jest źle. Tak więc zaopatrzona w pass wróciłam do Bear Mountain i na rozgrzewkę przed jutrem poszłam na spacer do góry. Niestety zdrowie nie pozwalało mi na długie łazikowanie i po godzinnym spacerze wróciłam do ciepłej bazy na herbatkę z cytryną."
Po jakimś czasie zjechaliśmy do głównej bazy (K1) w celu zagrzania się chłodnym piwkiem. Ale tu się w środku działo. Takich tłumów do baru to ja dawno nie widziałem. Każdy chciał się ogrzać. Myślę, że dobre 10 minut nam zajęło, zanim dostaliśmy coś chłodnego. Po drugie piwko już nie staliśmy w kolejce, szkoda czasu. Poszliśmy jeszcze trochę pozjeżdżać. Wzięliśmy gondole na samą górę i tam jeszcze trochę pojeździliśmy.
Ilonka dała nam znak, że już jest w naszej ulubionej bazie, w Bear Mountain, więc pospiesznie po lodzie zlecieliśmy do niej. Tutaj było znacznie mniej ludzi, więcej miejsca, lokalny gościu grał na gitarze, napoje chłodzące się lały, swojskie jedzenie.... Ogólnie mówiąc, lubię takie klimaty.
Warunki na nartach dzisiaj może nie były idealne, ale na to nie mamy wpływu. Trzeba się cieszyć z tego co się ma. Znacznie lepiej jest jeździć na nartach w złych warunkach niż w ogóle nie jeździć.
Trochę jeszcze posiedzieliśmy, pogadaliśmy i ruszyliśmy do miasteczka Rutland, gdzie mamy hotel na dzisiejszą noc.
Ilonka, jak to Ilonka lubi coś wynajdywać i na obrzeżach miasta znalazła Beer King. Fajne miejsce z duża ilością piw z okolicznych browarów. Wyszukaliśmy naszym zdaniem ciekawe okazy i wieczorem degustowaliśmy je wszystkie ratując naszą planetę. Mowa tu oczywiście o grze planszowej Pandemia.
NIEDZIELA
Nowy dzień, a wraz z nim nowe siły. O 7:30 siedzieliśmy już w samochodzie po śniadaniu. Nie mogło być inaczej. Po wczorajszym dniu miałem niedosyt narciarski, a i pogoda była znacznie lepsza. Słonecznie, bez wiatru i około 5F (-15C).
Parę minut po ósmej, a ja już wyjechałem wyciągiem na jedną z górek. Uwielbiam tak rano być na szczycie jak prawie nikogo nie ma. Wszystko jest takie zmrożone, nie rozjeżdżone, dziewicze. Nie tracąc czasu, szybkim carvingiem zleciałem na dół parę razy. Co za zmiana warunków w porównaniu do wczorajszego dnia. Jak bym był zupełnie w innych górach.
Rozgrzany paroma zjazdami wziąłem gondolę i wyjechałem na samą górę. Ludzi już było troszkę więcej, ale dopiero było koło 9 rano, więc trasy były dalej puste.
Trasy w nocy dobrze przygotowali. Wiadomo, czasami się pojawiały płaty lodu, ale to było nic w porównaniu do wczorajszego dnia.
Brak ludzi, dobre trasy i zero kolejek do wyciągów spowodował, to że już około 10 rano zjechałem więcej razy niż wczoraj przez cały dzień. Po kolejnej godzinie nogi już zaczęły domagać się przerwy. Jednak żeby wrócić do naszej części gór potrzebowałem kolejnej godziny. No bo co przejeżdżałem i widziałem fajną trasę, to oczywiście musiałem sobie nią zjechać.
Około południa napisałem do Ilonki, że chyba potrzebuję odpocząć.
A Ilonka w tym czasie......
"...ubrała raki i pognała na górę. Zdecydowanie się dużo fajniej szło na górę dziś niż wczoraj. Zwłaszcza jak stok był nasłoneczniony. To nawet się zimna nie czuło. Killington nie pozawala wszędzie chodzić ale są trasy, które są przeznaczone dla górołazów. Tak więc wyszłam na Ramshead w ramach treningu, wypróbowałam nowe raki na lodzie - spisały się na medal i wróciłam na dół szukać jakiś lekarstw na kaszel. Niestety lekarstw nie mieli ale góralskim sposobem, gorąca herbatka z whisky zrobiła swoje i rozgrzała mnie, że nawet kaszel minął."
Na lunch wybraliśmy Long Trail bar. Long Trail to jest lokalne piwo, które jest robione niedaleko Killington. Nazwę wzięło od szlaku o tej samej nazwie. Szlak ten jest najstarszym szlakiem długodystansowym w Stanach, ma długość 273 mile (440 km) i przechodzi przez cały stan Vermont. Trekkingowcy potrzebują około 2-3 tygodni żeby go przejść.
Najedzeni i ugasiwszy pragnienie wróciliśmy do naszych zajęć. Ja dalej na narty, a Ilonka do pracy. Trasy były już rozjeżdżone, ludzi dużo, nie było już tak fajnie jak rano. Próbowałem wjechać w las, ale po piątkowym deszczu wszystko dalej było pokryte grubą warstwą lodu. Zakręcanie było niemożliwe, więc szybko stamtąd uciekłem.
W końcu udało mi się spotkać ze znajomymi, z którymi już do końca dnia jeździłem. Wynajdywaliśmy trasy gdzie armatki śnieżne cały czas robiły śnieg. Pod nimi była już spora warstwa puchu, którego byliśmy bardzo spragnieni.
Bawiliśmy się tak, aż do 4, czyli do zamknięcia wyciągów. Zjechaliśmy na dół, zapakowaliśmy się do samochodu i ruszyliśmy w drogę powrotną do domu.
Za dwa tygodnie kolejny wyjazd na narty. Tym razem do Sunday River w stanie Maine. Miejmy nadzieję, że przez te dwa tygodnie nie będzie deszczu, tylko cały czas będzie ostro sypało. Narty są świetne, a narty w puchu jeszcze lepsze.