2018.02.17 Stratton, VT (dzień 1)

President’s day weekend – kolejny długi weekend w Stanach. Według prawa w Stanach, pracodawca nie musi Ci dawać wolnego w każde święto. Są firmy, które dają tylko najważniejsze święta jak Boże Narodzenie, Dziękczynienia itp. Ja ostatnio zmieniłam pracę i miałam szczęście dostać się do firmy która respektuje prawie każde święto i daje nam wolne. Co to oznacza? Jeszcze więcej długich weekendów niż miałam do tej pory.

Skoro mam wolny poniedziałek to nie ma innej opcji niż uderzyć w górki. A, że jest zima to Vermont się do tego najlepiej nadaje. Myśleliśmy pojechać gdzieś dalej ale zima w tym roku nie rozpieszcza i nie ma co jechać 7 czy 8 godzin bardziej na północ jak nie mają otwartych wszystkich terenów.

Niestety ten długi weekend jest też początkiem ferii zimowych dla dzieci w szkołach. Oznacza, to multum ludzi w górach i mały wybór noclegów. Ponieważ, my czekaliśmy do ostatniej chwili, żeby się przekonać jaka jest sytuacja ze śniegiem to wybór hoteli mieliśmy dość mały. Padło na White River Junction. Małe miasteczko położone na granicy Vermont i New Hempshire. Na szczęście moja karta travel agent nadal jeszcze działa więc udało mi się załatwić cały apartament z kuchnią, living roomem i sypialnią za jedyne $100 za noc. Będę tęsknić za tymi zniżkami.

Planowaliśmy wyjechać w sobotę rano więc pierwszy dzień padło na Stratton. Tylko tym razem padło na hike a nie na nartki. Po pierwsze chcieliśmy sobie urozmaicić jakoś ten weekend i zrobić coś innego skoro mamy już 3 dni wolne. Po drugie na hike mogliśmy wyjść po 10 rano i nadal mieć super warunki a na nartach jak cię rano nie ma to potem nie ma po co w ogóle wychodzić.

Z Nowego Jorku wyjechaliśmy koło 6 rano. Przed 8 rano zjechaliśmy zatankować i po kawę do Starbucksa. Na szczęście najpierw pojechaliśmy na stację i zaraz obok stacji Darek wypatrzył francuską piekarnię. Co tam Starbucks – Starbucks jest zawsze i wszędzie a świeże ciacho prosto z piekarni ciężko jest znaleźć przy autostradzie. Rzeczywiście piekarnia była pierwsza klasa. Jak coś to polecamy Isabelle et Vincent w Fairfield CT, otwierają o 6 rano ale jak jesteście przejazdem to zdecydowanie warto. Croissantów i pączków było tyle, że Darek nie mógł się zdecydować i wziął 3...do tego świeża bagietka i śniadanie gotowe.

Muszę przyznać, że ktoś miał znakomity pomyśl upieczenia bagietki z kawałkami oliwek. Bardzo mi to smakowało i idealnie pasowało do prosciutto. Śniadanie jak zwykle zjedliśmy w drodze, żeby nie tracić czasu. Takim sposobem byliśmy na parkingu już o 10 rano. Szybkie przebranie się – no może nie do końca szybkie i w drogę na górkę.

Zimowego hiku dawno nie robiliśmy. Ja chodzę po stokach narciarskich i nawet już zapomniałam jak te dwa tereny się różnią. Po stokach narciarskich wyjdziesz na szczyt szybciej bo jest stromiej. Przez to, że jest stromiej to nie ma szansy odpocząć idąc. Po stokach idzie się cały czas pod górę i pracują zupełnie inne mięśnie niż jak się „biegnie” przez lasek. Na górę Straton w resorcie wychodzę w 1.5h po trasie zeszło nam ok. 2.5h.

Baliśmy się trochę, że może być za dużo śniegu na trasie i będziemy mieli problemy ze znalezieniem szlaku. Na szczęście widać, że trasa jest dość popularna i nawet była lekko udeptana. Pierwsza mila jest dość płaska. Tylko lekko się podnosiliśmy, aż doszliśmy do skrzyżowania z drogą dla skuterów śnieżnych (snow mobile).

W stanach Main i Vermont bardzo dużo ludzi jeździ na skuterach. Jest tu dużo tras przystosowanych dla miłośników tego sportu więc jest się gdzie pogonić. My też spotkaliśmy ich kilka, zdecydowanie więcej niż ludzi. Przez całą trasę nie spotkaliśmy, żadnego człowieka. Dopiero na szczycie dogonił nas jeszcze jeden górołaz z dwoma pieskami.

My po drodze za to widzieliśmy dużo śladów różnych zwierzątek. Szczególnie zainteresowały nas jedne ślady. Były dość duże i głębokie. Na pewno nie zrobił tego człowiek. Po pierwsze ślad miał bardziej formę kopyta a po drugie wchodził do lasu i tam zniknął. Ślady nas bardzo zaciekawiły. Nie bardzo mieliśmy ochotę stanąć twarzą w twarz z tym czymś co zrobiło te ślady. Wiedzieliśmy na 100%, że to nie człowiek.
Potem zrobiliśmy dochodzenie na internecie i wyszło, że były to ślady łosia. Inne ślady też widzieliśmy ale to były raczej mniejsze liski czy inne gryzonie.

Na szczęście, że nie spotkaliśmy tego łosia twarzą w twarz. Troszkę byśmy się trochę wystraszyli jakby takie bydle stanęło na naszej drodze. Za skrzyżowaniem z drogą dla skuterów śnieżnych trasa zaczęła się podnosić do góry. Fajnie tak było poskakać między drzewami. Dobrze, że mieliśmy raki bo czasami był lodzik na trasie i bez raków to by było ciężko. W rakietach też za bardzo nie można było chodzić bo co jakiś czas wychodziły kamienie. Dlatego ja zawsze wybieram raki nad rakietami. Rakiety są dobre tylko na bardzo głęboki śnieg ale wtedy zazwyczaj nie można znaleźć trasy.

Im wyżej wychodziliśmy tym chłodniej się robiło ale my wtedy tylko przyspieszaliśmy kroku, żeby nam było ciepło. Na szczyt wyszliśmy koło 1 po południu. Myśleliśmy zjeść tam lunch ale dość wiało a i tak za bardzo głodni nie byliśmy. Tak więc wyszliśmy tylko na wieżę widokową, pobawiliśmy się z pieskami i zawróciliśmy na dół.

W górach na wschodnim wybrzeżu często można na szczycie zobaczyć wieże strażackie. Dawniej jak bywały duże pożary wartownicy z wież obserwowali okolicę i wzywali pomoc kiedy dostrzegli jakiś mały pożar. Teraz są inne sposoby na alert pożarowy. Wieże nadal są ale jest to bardziej atrakcja turystyczna. W lecie czasem otwierają i można wejść do środka i posłuchać opowieści o historii pożarów i ogólnie okolicznych lasów.

Po krótkiej przerwie zeszliśmy na dół. Schodzenie na dół zawsze jest szybsze. W drodze powrotnej też łosia nie spotkaliśmy więc bezpiecznie dotarliśmy do autka. Na parkingu nie było za dużo aut. Jedna para się zastanawiała czy nie wyjść na szczyt na nartach ale się jednak rozmyśliła. Myślę, że dali by radę bo ogólnie trasa była w miarę szeroka.

Takiego hiku nam trzeba było. Nie za duży 7 mil, zimowy, bez ludzi, bez owadów, bez niepotrzebnego pocenia się. Naprawdę zadowoleni byliśmy z decyzji. Darek, który jeszcze mniej chodzi w zimie niż ja, tym bardziej tęsknił za zimowym łażeniem po górach. Nawet, nie narzekał, że poświęcił dzień na nartach. Nadrobi jutro. Jutro i w poniedziałek będzie mieć cały dzień na gonienie po stokach a pogodę zapowiadają wyśmienitą. Miejmy nadzieję, że tak też będzie.

Po hiku pojechaliśmy do hotelu. Hike jednak był niczym w porównaniu do drogi. W Vermont nie ma za dużo autostrad a dróg z asfaltem też jest jak na lekarstwo. Wiadomo jak zjeżdża się z autostrady do resortu to zawsze wszystko jest fajnie zrobione ale jak trzeba przejechać wzdłuż z resortu do hotelu to zaczyna się przygoda. Tak więc ja jako nawigator, powiedziałam tylko skręć w lewo, potem w lewo, i w lewo (patrz k....zaciął się), a Darek potulnie poskręcał i powiedział "no to Subaru, zobaczymy co potrafisz". Subaru spisało się wyśmienicie bo po to zostało w końcu stworzone. Po ty by jeździć po błotach, ziemi i lasach.

Dotarliśmy do hotelu, zaparkowaliśmy w garażu podziemnym (kolejny plus tego hotelu), zamówiliśmy pizzę i padliśmy spać już koło 10. To się nazywa odpoczynek. Dobrze się tak zmęczyć bo potem się śpi jak niemowlę i naprawdę człowiek odpoczywa.

Previous
Previous

2018.02.18 Killington, VT (dzień 2)

Next
Next

2018.02.11 Okemo, VT (dzień 2)