2018.03.03 Whistler, Canada (dzień 1)

Piątek – 23 w nocy, my właśnie wróciliśmy z pracy, bierzemy się do pakowania, kiedy to dostajemy SMS: “Wszystko planowo, jesteśmy już po odprawie.” - super, pomyśleliśmy modląc się aby u nas też wszystko było o czasie.
Sobota – 1:30 w nocy – po pakowaniu (nie do końca szybkim) idziemy spać.
Sobota – 3 w nocy – dzwoni budzik, zbieramy się jeszcze w pół śnie i pakujemy się do taksówki. W między czasie krótka wymiana smsów – druga cześć ekipy wylądowała już w Amsterdamie. Po drodze na JFK odbieramy Darka tatę i pędzimy na lotnisko.
Sobota – 4:30 w nocy – dojechaliśmy na lotnisko a tu wszystko zamknięte. Nikt nie odprawia, wszyscy jeszcze śpią. No nic, my tez mogliśmy pospać ale przy aktualnej pogodzie w NY lepiej być pierwszym i załapać się na samolot zanim zaczną dorzucać ludzi z lotów które były odwołane wczoraj.
Sobota – 6 rano – po odprawie, jemy śniadanie na lotnisku – lotniska to zdziercy, po raz kolejny przekonujemy się jak drogo jest na lotnisku.
Sobota – 7:15 rano – wszyscy w samolotach. 3 osoby na JFK, 2 osoby w Amsterdamie. Do startu gotowi – START.

Lot do Seattle trwał 6h. Nawet udało nam się przespać bo pomimo emocji byliśmy dość zmęczeni wcześniejszą nocą. Tak więc na szczęście większość lotu przespaliśmy. Obudziliśmy się w sam raz na ładne widoki. Mijaliśmy Montanę, park North Cascades i widzieliśmy też Mt. Rainer.

Wszystko pokryte śniegiem, takie dziewicze, bezludne, nie widać najmniejszego znaku życia. My dobrze wiemy, że życie się tam toczy i misie grasują. Udało się szczęśliwie wylądować w Seattle. Nawet wszystkie bagaże doleciały. Druga część naszej wycieczki nadal leciała. Była gdzieś nad wschodnią Kanadą. Jeszcze trochę mieli do pokonania. Na szczęście oni lądowali w Vancouver więc mieliśmy trochę czasu na dojazd, żeby ich odebrać.

Ja i Darek wiedzieliśmy, że tak naprawdę leci nas 5 ludzi więc wypożyczyliśmy największy z możliwych samochód – Suburban. Tak więc z zapakowaniem nie było żadnego problemu. Takie bydle wszystko pomieści.

Troszkę zgłodnieliśmy po locie, no bo w sumie nie zjedliśmy obfitego śniadania. Tylko jakieś croissanty czy inne drożdżówki. Tak więc poszliśmy do lokalnej restauracji. Pancake Chef, jest typowym amerykańskim dinerem w którym czas zatrzymał się w latach 60-tych. Ale to ma swój urok. Obsługa super miła, wystrój pomimo, że stary to zadbany, a przede wszystkim jedzenie bardzo dobre. No i plus – można zamienić ziemniaki na sałatkę. Do dziś nie rozumiem, dlaczego amerykanie na śniadanie jak jedzą jajka (np z boczkiem) to jeszcze do tego mają chleb i ziemniaki. Zapychacze na maksa. Na szczęście w tym miejscu można zamienić ziemniaki na sałatkę.

Po śniadaniu już nie było na nic czasu. Wskoczyliśmy w samochód i pognaliśmy w kierunku granicy. O 2:30 popołudniu przyszedł kolejny sms - „Wylądowaliśmy...” 30 minut i prezent dla taty był już w Kanadzie. Szybciej przeszli granicę niż my – my podjechaliśmy pod granicę i aż nas zdziwiło, że tak dużo ludzi jest i takie kolejki. To nie było w naszych planach.

Napięcie narastało. My z Darkiem twardo jechaliśmy do sklepu Costco a de facto prowadziliśmy na lotnisko bo tam już czekała druga część wycieczki.
​3:30 pm – udało się! Dwóch braci się spotkało. Na urodziny szeryfa zrobiliśmy mu niespodziankę i namówiliśmy jego brata z synem aby do nas dołączyli w Kanadzie. Na szczęście długo ich nie trzeba było namawiać i tak my z Darkiem zajechaliśmy samochodem pod passanger pick-up na lotnisku, prawie się pokłóciliśmy, że przecież na lotnisku nie ma Costco a tu podeszli do nas goście z Europy. Śmiechu, radość i łez szczęścia było co nie miara. Tak to jest jak Maślanki zorganizują Ci urodziny – nigdy nie wiesz co się czai za rogiem.

Wreszcie się połączyliśmy i mogliśmy już na spokojnie zrobić zakupy w sławetnym Costco. Zapakowaliśmy samochód do pełna i ruszyliśmy w kierunku Whistler. Jak to Darek mówi – Whistler jest najlepszym resortem z najgorszą pogodą – non stop tu pada śnieg. Przekonamy się, miejmy nadzieję, że padać będzie po nocach a w dzień dopisze nam słoneczko.

Do Whistler prowadzi droga Sea to Sky – morze do nieba. Jest to piękna droga widokowa, która po jednej stronie ma piękne góry a po drugiej wodę. Oczywiście przejechaliśmy tą trasą ale było już ciemno. Mam nadzieję, że jak bedziemy wracać to pogoda nas nie zawiedzie i będziemy mogli podziwiać widoki.
Dotarliśmy do hotelu późnym wieczorem. Mamy bardzo fajne mieszkanko. Dwa pokoje z salonem, mały balkonik, dwie łazienki a wszystko w samym centrum. Wyobraźcie sobie, że Darek po raz pierwszy w życiu narzekał, że ma za blisko do baru...bar mamy po drugiej stronie ulicy Garfinkel's. Jest on podobno najdłużej działającym barem w Whistler i muszą tam być dobre imprezy bo ludzie imprezowali do 2 rano. A jak to bywa z pijakami, krzyczeli i gadali tuż przed naszym balkonem. My jednak byliśmy tak zmęczeni, że nawet nam to nie przeszkadzało. A następnym razem po prostu do nich dołączymy.

Previous
Previous

2018.03.04 Whistler, Canada (dzień 2)

Next
Next

2018.02.19 Stratton, VT (dzień 3)