Traveling - it leaves you speechless, then turns you into a storyteller.
Destynacje
- Anglia 7
- Argentyna 1
- Austria 4
- Belgia 4
- Bermuda 2
- Canada 19
- Chile 9
- Czechy 2
- Ekwador 12
- Francja 28
- Gibraltar 1
- Grecja 4
- Hiszpania 13
- Holandia 5
- Hong Kong 2
- Indonezja 4
- Islandia 14
- Korea Południowa 6
- Macau 2
- Malezja 9
- Maroko 7
- Niemcy 4
- Nowa Zelandia 26
- Polska 17
- Portugalia 9
- Qatar 1
- Singapur 7
- Szwajcaria 17
- Słowenia 6
- UAE 3
- USA - Alaska 19
- USA - Colorado 61
- USA - DC 2
- USA - Nowy Jork 38
- USA - Pennsylvania 2
- USA: New England 50
- USA: Northwest 24
- USA: Southeast 17
- USA: Southwest 66
- Włochy 7
- _NY - Adirondacks 46er 20
- _Parki Narodowe USA 38
2018.03.10 Whistler, Canada (dzień 8)
Dzisiaj już wyjeżdżamy z tego raju. Sześć dni przeleciało jakby to był jeden dzień. Po obfitym śniadaniu spakowaliśmy się do naszego „autobusu” i ruszyliśmy w drogę.
W Whistler, na wysokości 650 metrów temperatura był -1C, pewnie niżej, bliżej oceanu napotkamy wiosnę, gdzie w przepięknej scenerii możne będzie się napić chłodnego piwka.
W planie mieliśmy dojechać do Vancouver na lotnisko, tam zostawić przybyszy z Polski, a my pojechać dalej do Stanów, a dokładnie do Seattle skąd jutro startujemy do NY.
Niestety droga z Whistler o nazwie „See to Sky” jest za piękna żeby tak ją tylko przejechać. Musiały być częste przystanki na podziwianie tej pięknej krainy.
Im niżej się jechało tym było cieplej. W Vancouver już było +15C. Zajechaliśmy na lotnisko na którym to tydzień temu odbieraliśmy przybyszów z Polski. Wypiliśmy pożegnalne piwko i każdy udał się w swoją stronę.
My z powrotem do samochodu i dalej w drogę. Po niecałej godzinie przekroczyliśmy granicę i wjechaliśmy do stanu Washington. Stąd już tylko mieliśmy dwie godziny do Seattle. Niestety życie nie jest takie piękne i proste jakby się chciało. Jubilat siedzący na tylnim siedzeniu w wielkim, amerykańskim samochodzie, popijający kolejne, urodzinowe piwko nagle powiedział: „a co to za wielka, ośnieżona góra na horyzoncie?”
"To jest Mt. Baker" - odpowiedziałem.
"A daleko jest do niej?" - Jubilat zapytał.
Ilonka sprawdziła na GPS i powiedziała, że około dwie godziny, w każdą stronę!!!
"A, to spoko, mam na tyle piwa, możemy tam podjechać." - Doleciał głos z tylego siedzenia.
I tak oto szybko zjechaliśmy z autostrady i małymi, krętymi dróżkami zaczęliśmy się podnosić w górę w kierunku wulkanu Baker. Przecież nie wolno odmawiać jubilatowi!
Góra Baker jest to uśpiony wulkan z lodowcami i resortem narciarskim. Wysokość góry to 3,286 metrów. Drogą (jak ją odśnieżą) można wyjechać na około 1500 metrów. My biliśmy na poziomie oceanu, także trochę mieliśmy wzniesienia do pokonania.
Tam też znajduje się resort narciarki, który jest słynny z największej ilości opadów śniegu na świecie. Średnio spada tu około 15 metrów śniegu. W 1998/99 spadło tutaj 31 metrów śniegu! (światowy rekord!).
Jak do tej pory jeszcze nie jeździłem tu na nartach, ale mam nadzieję, że wkrótce to się zmieni. Byliśmy tam koło 5 po południu i już niestety resort był zamknięty.
Nie przeszkadzało nam to oczywiście w spacerze. Zostawiliśmy samochód na parkingu i poszliśmy się przejść.
Rzeczywiście takiej ilości śniegu to ja dawno (albo nigdy) nie widziałem. Byliśmy tu dwa lata temu w lipcu i śniegu było dalej wiele.
Na parkingu było trochę samochodów, które nie przyjechały tu na jeden dzień. Widać było ludzi, którzy szykowali się spać, żeby jutro rano być jednym z pierwszych na stoku. Szacun!
Ruszyliśmy na dół i po kilkunastu minutach śnieg się skończył, a po trzech godzinach zaparkowaliśmy na parkingu pod naszym hotelem w Seattle.
Spod hotelu już taxi pojechaliśmy do znanej już nam restauracji Elliott’s na jakieś ciekawe morskie wynalazki.
Przy ostrygach, rybkach i dobrym winku (Orin Swift, Mannequin) wspominaliśmy wspaniały tydzień jaki mieliśmy w tych rejonach. Kolejne udane wakacje, które na pewno będziemy pamiętać do końca życia.
Jutro jeszcze mamy dużą część dnia na zwiedzanie Seattle. Na pewno coś ciekawego zobaczymy.
20018.03.09 Whistler, Canada (dzień 7)
Piątek, nasz ostatni dzień na nartach w Whistler. W nocy spadło kilkanaście centymetrów puchu, a wyżej w górach jeszcze więcej.
Dolne wyciągi otwierają o 8:15 rano. Górne trochę później, w zależności jak szybko ski patrol sprawdzi zagrożenie lawinowe w wyższych partiach gór. Chcąc jak najszybciej wyjechać w góry i jak najwięcej zjechać w puchu już o 8 rano byliśmy pod gondolą na Blackcomb. Myśleliśmy, że będziemy jedni z pierwszych. Jak bardzo się pomyliliśmy. Ludzi spragnionych białego, puszystego szaleństwa było znacznie więcej i już trochę ich się przed nami ustawiło w kolejce. O 8:15 kolejka sięgała ulicami w głąb miasteczka.
Wyjechaliśmy gondolą do góry. Tu już było więcej śniegu. Bardzo nam się chciało po nim zjechać, ale wiedzieliśmy, że im wyżej tym jest go więcej. Wsiedliśmy na krzesełka Excelerator i pojechaliśmy do góry. Znowu więcej śniegu, a my znowu wyżej. Wzięliśmy kolejne krzesła, Jersey Cream i wyjechaliśmy już dość wysoko. Dalej jak na razie wszystko było pozamykane (patrol dalej sprawdzał teren).
Ruszyliśmy na dół. Ach, co za uczucie jak nartki mkną po grubej warstwie świeżego nie ubijanego puchu. Nie dziwię się ludziom którzy wstają wcześnie w puszyste dni.
Drugi zjazd był już dużo bardziej stromą i trudniejszą trasą. Prawie nikt tędy jeszcze nie jechał, więc znowu byliśmy w raju. Fajne uczucie jak zwały śniegu które powstają przy każdym zakręcie wyprzedzają cię i lecą w dół tworzą mini-lawinę. Tu już było znacznie więcej śniegu niż w niższych partiach gór.
Włączyli wyciąg Glacier Express. Na razie jechał pusty, ale kolejka na dole już się robiła. Z tego wyciągu można dostać się w jedne z lepszych części Blackcomb. Oczywiście zjechaliśmy do wyciągu i ustawiliśmy się grzecznie w kolejce. Tak chyba staliśmy z pół godziny zanim pozwolili narciarzom wyjechać w góry. Glacier Express wyjeżdża wysoko i pewnie patrol musiał wszystkie wyższe rejony sprawdzić zanim puści tam wygłodniałych narciarzy.
Warto było odstać te pół godziny. Lokalni wiedzą co robią i zawsze powinno się za nimi jeździć. Znowu był piękny zjazd w dziewiczym puchu.
Jadąc dzisiaj rano w gondoli rozmawiałem z pewnym panem co już ponad 20 lat tu jeździ. Zdradził mi parę miejsc, które w puszyste dni powinno się odwiedzić. Jednym z takich miejsc jest Spanky’s Ladder (drabina).
Żeby tam się dostać to trzeba się wspiąć po śnieżnych stopniach stromo do góry. Z przełęczy nie ma tras, są tylko strome ściany , które często kończą się urwiskami.
Najłatwiejszy zjazd to podwójne diamenty. Innych możliwości nie ma. Było już tu dzisiaj trochę ludzi przed nami, ale i tak o zjazd w puchu nie było trudno.
Lokalny miał racje. Stromo, puszysto, cudowne widoki i sami dobrzy narciarze. Trzeba było się wspiąć stromo po śniegu, ale warto było. Kolejna lekcja zjazdu w stromym puchu.
Na koniec dowiedzieliśmy się o ciekawym strumyku, w którym też można zjechać i poskakać po kamyczkach. Trzeba było tylko uważać żeby za daleko nie pojechać, bo potem trzeba dużo wychodzić pod górę.
Przejechaliśmy na drugą stronę Blackcomb i zaatakowaliśmy Seventh Heaven (Siódme Niebo). Widoczność się znacznie pogorszyła i znowu trzeba było uważać gdzie się jedzie. Pierwszy zjazd zrobiliśmy trasami, a drugi już nie był taki prosty.
Ten sam pan w gondoli powiedział nam o Lakeside Bowl. Jest to otwarty teren po lewej stronie Seventh Heaven. Dojechaliśmy do niego, ale widoczność była tak słaba, że baliśmy się tam wjechać w obawie przed zabłądzeniem. Staliśmy przed zjazdem i zastanawialiśmy się co dalej robić. Po chwili podjechał do nas narciarz i na zadane przez nas pytanie czy zna teren, odpowiedział, że był tam już wiele razy. Powiedział i pojechał.
Postanowiliśmy pojechać za nim. Gostek jest dobrym narciarzem i szybko mu to szło. Nie chcieliśmy go stracić z oczów, więc my też szybko musieliśmy się nauczyć jak za nim nadążyć. Znowu warto było posłuchać lokalnych i bawić się w puchu.
Wiedzieliśmy, że jest to nasz ostatni dzień tutaj na nartach więc chcieliśmy wszędzie być i wszystko zaliczyć. Po szybkim lunchu wybraliśmy się na jeszcze jeden ciekawy zjazd. Wyjechaliśmy na szczyt Seventh Heaven i na skróty, prosto na dół zjechaliśmy do orczyków na lodowiec. Było stromo, bardzo stromo. Trawersując nasze ręce dotykały ściany śniegu. W dodatku była bardzo gęsta mgła i nic nie było widać. Wiedzieliśmy, że nie ma żadnego urwiska dlatego odważyliśmy się tam pojechać.
Później już jeździliśmy łatwiejszymi trasami. Nogi już nas nie kochały za wszystkie dzisiejsze pomysły. W górach pogoda zmienia się co parę minut, wiec po chmurach i mgle nagle wyszło słońce. Towarzyszyło ono nam do samego końca, nawet do Amsterdamu. A Amsterdam ma symboliczne znaczenie - nie tylko jest to bar gdzie kończyliśmy nasze wakacje ale jest to też miast które już wkrótce będzie początkiem naszych kolejnych wakacji. Nie mówiąc, że jest to miejsce gdzie się nasi goście z Polski przesiadali. Jednym słowem - wszystkie drogi prowadzą do Amsterdamu.
Często przechodziliśmy koło baru New Amsterdam, więc w końcu musieliśmy ich odwiedzić. Whistler ma wiele barów, pubów, wszystkich za tydzień się nie odwiedzi. Koniecznie trzeba tu wrócić i kontynuować zwiedzanie.
Przy piwie Ilonka pokazywała nam zdjęcia i opowiadała wrażenia z wizyty w kolejnym muzeum.
"Tak, ja poza spacerkiem po miasteczku i okolicznych parkach odwiedziłam też muzeum. Drugim popularnym muzeum w Whistler jest Audain Muzeum Sztuki. Posiada on kolekcję prac artystów w rejonu British Columbia.
Oczywiście najpopularniejsze były maski, choć obok masek były też olejne obrazy twórców którzy żyli i tworzyli w tym rejonie. Ponieważ muzeum ma kolekcję od XVIII wieku po czasy dzisiejsze to znalazły się również fotografie i sztuka współczesna. Mnie jednak najbardziej podobały się maski.
Moją uwagę przykuły też prace Shawn Hunt - artysty urodzonego w 1975 roku i związanego z rejonem British Columbia. Jak powiedział w jednym a wywiadów - "Sztuka nie da Ci odpowiedzi ale zadaniem sztuki jest zachęcanie do zadawania pytań" - na pewno dużo pytań można mieć patrząc na jego obrazy. Moje jednak zamiłowanie do Dziubdziuków i innych stworków wygrało i jego obraz pod tytułem tancerz najbardziej mi się podobał, nawet bardziej niż maski.
Inne jego obrazy też były ciekawe. Niby współczesne ale przynajmniej wpływające na wyobraźnię. A nie dwie kreski i człowiek się zastanawia co autor miał na myśli. W muzeum miałam też okazję przetestować współczesną maskę VR która generuje halogenowe postacie zwierząt najbardziej cenionych przez pierwotnych ludzi. Wyglądało to jakby z płomieni ogniska wyłaniał się niedźwiedź, potem jeleń, orzeł itp. Bardzo ciekawe doświadczenie."
Po piwku w Amsterdam Pub i opowieściach Ilonki przyszedł czas na kolację. Nie mogło być inaczej jak zjeść pyszną kolację w dobrze nam już znanej restauracji 21 Steps. Tym razem nie zamówiłem bizona. Zaryzykowałem z jagnięciną. Dobry wybór, była pyszna. Troszkę jej brakowało do nowozelandzkiej czy argentyńskiej ale niewiele. Popijając ciekawe, australijskie wino Shiraz z winiarni Two Hands wspominaliśmy wspaniały tydzień jaki mieliśmy w Whistler.
Minął nam tydzień w narciarskim raju. Whistler, uznawany za jeden z najlepszych światowych resortów narciarskich nas nie zawiódł. Dla niektórych (zwłaszcza przybyszów z Polski), jest to odległa kraina, ale powiedzieli, że warta tych kilkunastu godzin lotu. Stwierdzili też, że Whistler pobija alpejskie kurorty.
Może nie mieliśmy dnia w którym spadł metr śniegu (tutaj to się zdarza), ale też chyba byśmy nie wiedzieli co z taką ilością puchu zrobić. Natomiast dni z 20+ cm śniegu mieliśmy i mogliśmy się wyszaleć w kanadyjskim puchu.
Whistler nie jest łatwym resortem. Oczywiście, że są trasy dla początkujących i można się uczyć na nich jeździć. Ale jak się widzi te otaczające cię zaśnieżone góry to chce się w nie pojechać. Tam już jest inna bajka, mniej zaawansowani narciarze nie mają co tam robić. Nawet ubite zielone i niebieskie są tak strome, że słabi narciarze mieli tam dużo problemów.
Ogólnie polecam narty w Whistler. Coś innego niż zachodnie Stany. Zdecydowanie niżej położony resort, czyli mniejszy problem z aklimatyzacją. Dużo śniegu i ogromna różnica wzniesień. Bilety lotnicze do Vancuver mogą być drogie. Myśmy lecieli do Seattle, połowę taniej.
2018.03.08 Whistler, Canada (dzień 6)
Dzisiejszy wpis będzie mniej narciarski.
Dziś pogoda niestety nie dopisała. W górach było mgliście i padał śnieg. W miasteczku podało ale niestety deszczem. Taka pogoda średnio zachęcała do spacerów po parku czy lasach więc zdecydowałam się na odwiedzenie muzeów.
Whistler położone jest przy drodze Sea to Sky. Jest to słynna droga przez British Columbia. Zaczyna się ona od zatoki i wybrzeżem biegnie aż do gór. Jest to też ścieżka przez dziedzictwo kulturowe tego rejonu. Okolice te bowiem zamieszkiwali Aborygenie nazywani Squamish Lil’wat. Squamish referuje do nazwy pobliskich wiosek a Lil'wat znaczy pierwotni i referuje do pierwszych ludzi, którzy żyli w tych rejonach. A żyli sobie oni w pobliskich górach gdzie uczyli się od zwierząt jak polować, czym się żywić i jak przetrwać.
Poznawanie historii tych plemion można zacząć od Horshoe Bay. Legenda głosi, że to tu się wszystko zaczyna albo kończy. To tu wieki temu pobiło się dwóch olbrzymów a ich miecze zamieniły się w skały które teraz stoją przy wlocie do zatoki. Ja jednak zaczęłam od muzeów. Pierwsze muzeum nazwana „Pierwszych ludzi” jest w Whistler Upper Village. Bardzo ciekawy budynek ale przede wszystkim ciekawa kolekcja.
Przede wszystkim maski – jest ich dużo i mają przeróżne formy. Były one używane do świętowania, obrzędów religijnych, jak i żeby odstraszyć wrogów w postaci zwierząt. Maski też były robione na cześć zwierząt, które były szanowane przez pierwotne plemiona. Przez obserwację zwierząt ludzi się uczyli jak przetrwać w lasach. Na przykład maska misia - niedźwiedź jest symbolem rodziny i siły. Ludzie uczyli się od niego jak polować na łososie albo zbierać jagody.
Każde zwierze ma swoją symbolikę ale też umiejętności, które powinny być naśladowane przez człowieka. Niestety w dzisiejszych czasach nie potrafimy żyć razem ze zwierzętami. My wchodzimy za bardzo w ich terytorium i one robią to samo – podjadając nam jedzenie z plecaków czy namiotów.
Poza maskami można też podziwiać w muzeum lokalne stroje, nauczyć się jak pleść koszyki czy inne przydatne rzeczy. Część eksponatów jest w miarę nowa. Lokalni ludzie i potomkowie plemienia Squamish, nadal podtrzymują tradycję i spotykają się od święta, wyrabiają lokalne produkty, łowią i suszą łososia a przede wszystkim przekazują swoją wiedzę dalej.
Muzeum jest takie w sam raz. Nie za duże, żeby się nie znudzić ale też nie za małe, i można się dowiedzieć co nieco. Można też wejść do ich tradycyjnych chatek (Pit house), gdzie palili ognisko i się ogrzewali.
Pogoda niestety wcale się nie poprawiała więc po muzeum już nie wiele chodziłam tylko wróciłam do domku. Niedługo potem wrócili narciarze, cali przemoczeni ale z uśmiechem na ustach. Zaczęli wspominać dzień i opowiadać po kolei jak to minął im dzień:
"Po wczorajszym intensywnym dniu dzisiaj nasze nogi za bardzo nas nie lubiły. Musiało minąć trochę czasu zanim wszystko nie wróciło do normy. W miasteczku padał lekki deszcz ale my wyjechaliśmy nad chmury i mieliśmy nie najgorszą pogodę.
Wiedząc, że po południu pogoda ma się popsuć chcieliśmy jak najwięcej rano się wyjeździć. W ruch poszły ciekawe trasy. Byliśmy na lodowcu, Seventh Heaven, lasach, pod wyciągami, trasy dla ekspertów....
Jeszcze przed południem wyszły chmury i zrobiła się gęsta mgła. Pojechaliśmy na lunch. Później było jeszcze „gorzej”, zaczął sypać gęsty śnieg. Parę razy jeszcze zjechaliśmy, ale widoczność stawała się zerowa i robiło się niebezpiecznie.
Wiedząc, że jutro ma być świetny, puszysty dzień i że będziemy potrzebować każdy centymetr naszych zmęczonych nóg zjechaliśmy na dół na odpoczynek."
Po osuszeniu się, i małym odpoczynku przyszedł czas na kolację. Dziś postanowiliśmy odwiedzić lokalny browar. Przecież nie można odkrywać lokalnych tradycji, poznawać lokalnej historii bez odwiedzenia lokalnego browaru.
Na szczęście browar mamy zaraz pod nosem więc nikogo nie trzeba było namawiać. Po raz kolejny w Whistler zaskoczyli nas pytaniem „macie rezerwację?”. Pytanie niby ok ale reakcja na naszą odpowiedź, że nie mamy zawsze nas zaskakiwała – "nie mamy teraz stolika". W Whistler jest dość dużo restauracji, barów i sklepów z fast food. Pomimo, że większość miejsc jest duża to jednak często jest pełna. Wiadomo, najgorsze są godziny 7-9 wieczorem, gdzie każdy chce zjeść kolację ale i tak zadziwiało mnie gdzie ci ludzie się mieszczą w tym małym miasteczku. Pewnie to efekt po Olimpijski. W Whistler w 2010 była zimowa Olimpiada, na pewno przyjechało wtedy multum ludzi. Aby wszystkich pomieścić, zaczęły powstawać hotele. Na szczęście tak sprytnie je pobudowali, że dojazd do hotelu jest zazwyczaj przez parking podziemny. Dzięki temu na ulicach nie widzi się prawie aut, część ulic jest w ogóle zamknięta na ruch samochodowy a góry są tak wielkie, że tłum się jakoś rozjeżdża. I tylko jak chcesz iść wieczorem do restauracji to sobie uświadamiasz, że nie jesteś sam, że w tym miasteczku są dziesiątki tysięcy innych turystów.
Udało nam się jakimś cudem zdobyć stolik w miarę szybko. Podobno ktoś odwołał rezerwację - ciężko w to uwierzyć ale ważne, że stolik był i można było zamówić pół świni.
Popici, pojedzeni spacerkiem doczołgaliśmy się do klubu. W pierwszym wpisie Darek narzekał, że ma za blisko do baru. Pomału zbliżamy się do końca naszego wyjazdu a jeszcze sąsiedniego baru nie odwiedziliśmy. Grzech! Tak więc dziś (skoro jest Local Nights) postanowiliśmy tam pójść. Drzwi otwierają o 21 godzinie i tak też się zjawiliśmy. Jako jedni z pierwszych gości mogliśmy nawet załapać się na miejsca siedzące. Wzięliśmy po drinku i czekaliśmy na rozwój wydarzeń.
No i Whistler wygrało - zaskoczyło nas na maksa. Okazało się, że local nights oznacza, że lokalni przychodzą do klubu z deskorolkami i sobie jeżdżą. Na następny wyjazd do Whistler Darek już chyba musi zacząć trenować, żeby wtopić w tłum lokalnych. Wszyscy w przekroju wieku od 25 do 70 lat jednogłośnie stwierdziliśmy, że czegoś takiego w życiu jeszcze nie widzieliśmy. Impreza się jednak za bardzo nie rozkręcała więc poszliśmy do domu. Ale to nie koniec...
Z okien obserwowaliśmy jak z minuty na minute coraz większa robiła się kolejka do klubu. Ja jako dobry reporter nie mogłam tak tego zostawić. Stwierdziłam, że sprawdzę co tam się dzieje. Miałam już pieczątkę na ręce więc mogłam wejść bez kolejki i zabawić się w szpiega. No tak koło 23-24 godziny, impreza się rozkręcała na dobre i wszyscy tańczyli. Teraz już wiem skąd ta kolejka. Bo przecież to jedyny taki klub w mieście - a mówimy o Garfinkel's jak byście byli w okolicy.
2018.03.07 Whistler, Canada (dzień 5)
Narciarstwo ma też i wady. Jedną z nich jest brak czasu na sen. Nie dość, że wieczory są intensywne to rano nie można się wylegiwać. Dzisiaj już o 6:45 staliśmy w kolejce do gondoli.
Po co tak wcześnie? A no po to, że po 7 rano już jest za późno i nas nie wpuszczą. W Whistler mają rano taki program o nazwie First Track (pierwszy ślad).
Pierwsze 650 osób może wyjechać gondolą na górę zanim jeszcze resort jest otwarty. Tam nam dali obfite śniadanie i pozwolili zjechać parę razy zanim tłumy z dołu tu dojadą.
Warto było rano wcześniej wstać i zapisać się na ten program. Nie ma to jak być jednym z pierwszych narciarzy i zlecieć po idealnie ubitych i nie rozjeżdżonych trasach. Głębokie wcięcia i pewność, że narta się nie ośliźnie podczas karwingu to tak jak by lecieć samochodem sportowym po torach i wiedzieć, że nie wyleci się z zakrętu.
Dzisiaj była świetna pogoda, więc około 10 rano trochę ludzi już wyjechało na górę. My, prawie już jak lokalni uciekliśmy od tłumów i wjechaliśmy w wielkie doliny.
Rejony Harmony i Symphony mają nieograniczone tereny. Można jeździć wszędzie, gdzie tylko wzrok i umiejętności cię skierują. Na niektóre zbocza trzeba się trochę wspiąć, ale później, przy zjeździe szybko zapomina się o trudnościach i cieszy się każdym metrem przebytej trasy.
Na lunch wybraliśmy Blackcomb. Najdłuższą gondolą na świecie w niecałe 9 minut przejechaliśmy na drugą stronę góry i udaliśmy się na zasłużony odpoczynek.
Po lunchu nogi za bardzo nie chciały jeździć, ale była za piękna pogoda żeby ją zmarnować. Zostaliśmy w Blackcomb i już spokojnie po łatwiejszych trasach jeździliśmy do końca.
Dzisiaj mieliśmy najdłuższy dzień w górach. Od pierwszego zjazdu przed wszystkimi ludźmi, aż do samego końca. Była wyśmienita, słoneczna pogoda. Grzechem by było tego nie wykorzystać.
Ilonka też nie marnowała pięknej pogody...
" Jak się okazało Whistler ma masę dróg po parkach. Są to drogi asfaltowe ale idą ładnym parkiem i nadal można podziwiać widoki. Ścieżki te prowadza kilometrami i można spokojnie dojść do innej wioski albo nawet i dalej. Często idą wzdłuż jezior. Ścieżkę taką znalazłam przez przypadek. Poszłam sprawdzić Ice Kingdom (wystawę rzeźb z lodu - na którą jednak nie było warto kupować biletu) i całkiem niedaleko zobaczyłam ścieżkę przez park. Zaczęłam iść i iść i tak mogłabym chyba w nieskończoność. Po około godzinie zawróciłam bo Darek już wysyłał za mną SMSy czy wszystko OK. Park ma to do siebie, że oddala się od resortu więc i zasięg na walkie-talkie zanikał.
W sumie to dobrze, że ścieżki są asfaltowe bo przynajmniej są odśnieżone i ludzie mogą po nich spacerować, biegać albo jeździć na rowerach. Muszę przyznać, że dość tłocznie tam było jak na środek zimy. Szkoda tylko, że Pani w informacji turystycznej nie udzieliła mi informacji, że takie coś istnieje. Ale mój nos chipmonka wywęszył. Najpierw las a potem live music w barze..."
Zjechaliśmy na dół i prosto udaliśmy się do Dublin Gate. Ilonka spisała się na medal i znalazła nam idealne miejsce na odpoczynek. Dublin Gate jest to fajny irlandzki pub, znajdujący się przy samych wyciągach. Klimacik w środku wciągnął nas na maksa. Irlandzka muzyka na żywo, dzbany piwa, przekąski i wielu głośnych narciarzy przytupujących w rytm muzyki butami narciarskimi. Ach ten après ski klimacik.......
Potem jeszcze udaliśmy się do lokalnej pizzerii, gdzie oczywiście mają 18 lanych piw. Pizze były dobre, a piwa jeszcze lepsze. Znowu się fajnie siedziało, gadało i wspominało kolejny, cudowny dzień w Whistler.
Oczywiście każdy najadł się tak jakby jutro zamknęli wszystkie restauracje, więc spacer po kolacji był wskazany. A z drugiej strony jak tu nie poszwendać się po tak uroczym, klimatycznym i pięknie ubranym miasteczku.
2018.03.06 Whistler, Canada (dzień 4)
Mountains are calling and I have to go – Góry wołają więc muszę iść. Mnie wołały już odkąd tu przyjechaliśmy. Jednak obowiązki wzięły górę i w poniedziałek niestety musiałam nadal zdalnie pracować. Może to i lepiej bo dzięki temu miałam idealną pogodę.
Niestety w Whistler nie można chodzić po stokach narciarskich, nawet jak się ma fajny sprzęt. Rozumiem, że ciężko by było wyjść na samą górę w jeden dzień. Miasteczko jest na wysokości ok. 2200 feet, a gondola wyjeżdża na ponad 6tys stóp. Ale przecież zawsze można wyjechać na górę a potem podreptać jeszcze wyżej. Przynajmniej tak zawsze robiłam w wysokich górach.
Miałam jednak nadzieję, że jak tam już wyjadę to sobie będę mogła pochodzić. Jak bardzo się zdziwiłam kiedy zaczęłam iść i po paru minutach jakaś Pani zaczęła mnie gonić, że nie wolno. Wcześniej inna pani, w informacji, też pokiwała głową ale myślałam, że już na górze nikt się nie będzie czepiał jak zobaczy moje raki – niestety bardzo się pomyliłam.
W Whistler można kupić Sightseeing pass (wycieczkowy pass), który pozwala wyjechać gondolą na górę. Podobno można też wsiadać na niektóre krzesełka ale mi chodziło o łazikowanie a nie o wożenie tyłka tam i z powrotem. Tak więc wyjechałam na górę do bazy Roundhouse, gdzie udało mi się popodziwiać widoki, przejść się ale nie za daleko no i przede wszystkim porobić zdjęcia jak Darek zjeżdża.
Jak tylko mamy okazję to lubimy się bawić w zdjęcia. Znajdujemy wtedy jakąś fajną górkę, ja zakładam moją lunetę i na znak narciarz rusza w dół. Ja wtedy nie ściągam palca ze spustu i leci seria zdjęć. Potem tylko ciężko się zdecydować, które zostawić a które skasować.
Skoro już się spotkaliśmy to postanowiliśmy wszyscy razem przejechać się gondolą Peak-to-Peak. Jest to słynna Gondola łącząca dwa szczyty Whistler z Blackcomb. Sławę zyskała z wielu powodów. Po pierwsze jest to pierwsza gondola na świecie która łączy dwa szczyty ze sobą. Po drugie jest kolejką, która przez dłuższy czas miała najdłuższą wolno wiszącą linę między słupami – jest to dokładnie 3.03 km (1.88 miles). Rok temu rekord ten został pokonany przez kolejkę w Niemczech.
Nadal Peak 2 Peak jest kolejką która ma największy dystans od ziemi. Przebiega ona nad doliną i w najwyższym punkcie jest 436 metrów (1430 ft) nad doliną. Robi to wrażenie, nie ma co. Do kolejki wchodzi około 20-25 ludzi i co jakiś czas można mieć szczęście i wsiąść w wagonik ze szklaną podłogą.
My jednak nie czekaliśmy na szklaną podłogę. Potem podglądnęliśmy, że to tylko fragment podłogi jest szklany i nie warto czekać 15-20 minut na ten specjalny wagonik.
Kolejka ma 4 słupy wspierające ale nad doliną jest puszczona tylko na linach. Niesamowite, że są potem w stanie wyciągnąć te wagoniki na górę. Cała przejażdżka trwa około 10 minut. Pełno jest tam narciarzy jak i zwykłych turystów. Dla narciarzy kolejka jest w cenie biletu natomiast dla zwykłych ludzików koszt biletu to 60 CAD. Jak ktoś planuje pojechać kilka razy w tygodniu to lepiej opłaca się kupić pass na sezon który jest w cenie 110 CAD.
Wysiedliśmy na Blackcomb. Chłopaki się rozjechały bo z takiej ładnej pogody to grzech nie korzystać. Natomiast ja się jeszcze poszwendałam po okolicy, odpoczęłam na tarasie widokowym, popstrykałam zdjęcia i akurat przyszedł czas na lunch.
Wszyscy zjechali do bazy, otworzyliśmy po piwku, wyciągnęliśmy kabanosy i przystąpiliśmy do opowiadania wrażeń z pierwszej połowy dnia.
"Dzisiaj cały dzień mieliśmy idealną pogodę. Słoneczko, bez wiatru i temperatura w górach na lekkim minusie. Taka pogoda tutaj trafia się rzadko, więc chcieliśmy ją wykorzystać na 120%.
Na początek wyjechaliśmy na szczyt Whistler w celu podziwiania widoków, ładnych zdjęć i oczywiście ciekawych zjazdów.
Ze szczytu prowadzi wiele tras zjazdowych. Myśmy oczywiście wybrali ciekawszą i był to dobry wybór. Zjechaliśmy Stefan's Chute i Bagel Bowl. Było stromo, miękko i oczywiście gorąco (w nogi). Ilonka w tym samym czasie też się dostała w rejony góry Whistler. Miała ze sobą cały jej sprzęt fotograficzny i starała się nas uchwycić w akcji.
Potem przejechaliśmy z Ilonką na Blackcomb. Tam trasy są bardziej zaawansowane więc i zabawa jest lepsza. Poszaleliśmy dopóki siły nam pozwoliły i dołączyliśmy do Ilonki na lunch.
Po przerwie na lunch każdy poszedł w swoją stronę. Ja w kierunku Gondoli a chłopaki dalej w góry. Niestety jak byliśmy na przerwie to Darkowi ukradli kijki narciarskie. Właściwie to ukradli mu tylko jeden kijek. Tak głupio, że ktoś wziął tylko jeden, pewnie, ktoś się pomylił. Bez kijków się dziwnie jeździ więc Darek przyjął pozycję Batmana i “odleciał”.
"Odleciałem w kierunku lodowca. Będąc w tej części nie pozostało nam nic innego jak wyjechać na lodowiec Blackcomb. Nie było to takie proste, bo z ostatniego wyciągu (orczyk) musieliśmy jeszcze chwilę podchodzić.
Lokalni uważają, żeby dostać się do najlepszych tras to trzeba trochę się namęczyć. Hike nie był ciężki (Whistler na szczęście nie jest wysoko) i po paru minutach ukazał nam się wspaniały lodowiec Blackcomb.
Lodowiec ma szerokości ponad kilometr, a co za tym idzie możliwości zjazdu też są nieograniczone. Napotkamy po drodze przewodnik powiedział nam żeby jechać najdalej na drugą stronę, bo tam jest najwięcej śniegu i najmniej narciarzy.
Miał rację. Śniegu było co niemiara. Bawiliśmy się na całego. Niestety jeszcze w 100% nie opanowałem głębokiego i stromego puchu, ale nad tym pracuje. Coraz lepiej mi to idzie. Jeszcze z 2-3 sezony za lokalnymi będę podążał w ciekawych górach, a będę gotowy na heli-skiing dla zaawansowanych."
Ja dostałam dwa zadania – pierwsze znaleźć kijki a drugie znaleźć miejsce na apres ski.
Z tym pierwszym zadaniem trochę mi nie wyszło bo jak weszłam do pierwszego i drugiego sklepu to troszkę się przestraszyłam ceną za kijki. Byle kto widocznie tu nie przyjeżdża. Darek jednak ma swoje ukryte zdolności i zdobył potem kijki za połowę ceny.
Natomiast, drugie zadanie wyszło mi dużo lepiej. Zaraz przy stoku jest knajpa Longhorn, która wciąga do środka głośną muzyką.
Ilość nart pod knajpą mówi sama za siebie i świadczy, że tam jest dobra impreza. Tak więc muzyka nas wciągnęła, wzięliśmy stolik, zamówiliśmy po piwko i pomimo, że gadać się nie dało to bawiliśmy się dobrze i kiwaliśmy się do muzyki.
Dzień skończyliśmy w domku oglądając filmiki z całego dnia na nartach, wspominając, i wyjadając co jest w lodówce.
To był kolejny wspaniały dzień!
2018.03.05 Whistler, Canada (dzień 3)
Na dzisiejszy dzień zaplanowaliśmy Blackcomb, które jest uważane za bardziej cięższą, trudniejszą i ciekawszą część resortu.
Pogoda na dzisiejszy dzień zapowiadała się tak jak wczoraj. Zachmurzone niebo z przelotnymi opadami śniegu. Na dodatek dzisiaj często pojawiały się mgły, które skutecznie utrudniały widoczność.
Wyjechaliśmy nad mgły i naszym oczą ukazały się piękne góry pokryte grubą warstwą śniegu przekraczającą 3 metry. W takich warunkach to naprawdę się idealnie jeździ.
Dzisiaj tak jak wczoraj poznawaliśmy drugą część resortu. Staraliśmy się w miarę możliwości być wszędzie. Zrezygnowaliśmy z wjazdu na lodowiec, bo w złej pogodzie i słabej widoczności nie ma sensu tam jechać. Pojedziemy tam jak się pogoda poprawi.
W Blackcomb znajduje się też super rejon zwany Seventh Heaven. Idealne miejsce na jeżdżenie poza trasami po głębokim, nie ubijanym śniegu. Wraz z kuzynem wyszukiwaliśmy ciekawych miejsc i robiliśmy zlot w dół. Po prostu bajka.....
Dzisiaj trochę intensywniej niż wczoraj uprawialiśmy białe szaleństwo. Każdy z naszej czwórki jest dobrym narciarzem, więc dobór tras też był odpowiedni.
Były oczywiście zielone dla ochłody, ale często pojawiały się trudniejsze dla zagrzania mięśni. Zielone w Whistler to jak strome niebieskie u nas w górach, a ich niebieskie to spokojnie mogą podchodzić pod czarne na wschodnim wybrzeżu. Mają też ogromną ilość lasów, w które jak uparci leśnicy non-stop wjeżdżaliśmy.
Ogrom i wielkość tego resortu jest tak potężna, że aż ciężko sobie to wyobrazić. Kilometrami ciągną się trasy, a jak się później spojrzy na mapę to wygląda, że niewiele się przejechało.
Dzień zakończyliśmy przepyszną kolacją w restauracji 21 Steps. Oczywiście musiałem uzupełnić kalorie i zamówiłem ogromnego steak'a z Bizona. Dało się zjeść......
Na koniec pospacerowaliśmy po miasteczku i wróciliśmy do hotelu. Jutro czeka nas kolejny dzień przygód. Zwłaszcza, że zapowiada się słoneczna pogoda.
2018.03.04 Whistler, Canada (dzień 2)
Mój tata swoje okrągłe urodziny chciał spędzić w jakimś dobrym, dużym resorcie narciarskim. W Alpach już był wiele razy, zachodnie Stany też już zjeździł. Wybrał Kanadę. Wschodnia Kanada jest płaska i mało ciekawa dla narciarzy, więc wybór padł na British Columbia (BC). Tata nigdy nie był w najsłynniejszym resorcie BC Whistler, czyli oczywiste było, że ten przepiękny raj dla narciarzy trzeba odwiedzić.
Whistler jest w czołówce najlepszych resortów na świecie. Czy jest numer 1? Na to pytanie nie da się odpowiedzieć. Każdy resort jest inny i każdy ma swoje plusy i minusy. W Whistler na pewno każdy znajdzie coś dla siebie. Jest on tak duży i tak zróżnicowany, że przez tydzień, a pewnie i więcej żaden narciarz nie będzie się nudził.
Trasy od płaskich zielonych, poprzez idealnie ubite niebieskie, skończywszy na stromych diamentach. Dolna część góry jest w lasach, więc miłośnicy lasów mają nieograniczone tereny.
Górna część resortu jest powyżej granicy lasów, w związku z tym narciarze kochający nieograniczoną przestrzeń mają tutaj raj. Mała część jest ubijana, więc zabawy po nierównym, często puszystym terenie jest co niemiara. W Whistler można jeździć wszędzie, nie ma ograniczeń, co zresztą widać po śladach odważnych narciarzy. Ogólnie mówiąc raj na ziemi. A jak się jeszcze dołoży to, że resort jest na niższych wysokościach w porównaniu do Alp czy Colorado, to znowu Whistler dostaje kolejnego plusa.
Przyjechaliśmy tutaj na tydzień. To jest stanowczo za mało, żeby poznać i zjeździć ten teren, ale nie ma innej możliwości, tydzień i koniec. Resort składa się z dwóch części, Whistler i Blackcomb. Obie mają wspólną dolną stacje, skąd wyjeżdża wiele wyciągów w obu kierunkach, a na górze obie części są połączone słynną kolejką linową Peak2Peak.
Na pierwszy dzień wybraliśmy Whistler. Wsiedliśmy na wyciąg i ruszyliśmy do góry. Była niedziela, więc ludzi było nawet trochę, ale ilośc wyciągów jest ogromna i prawie wszystkie to ekspresy czyli praktycznie nie staliśmy w żadnych kolejkach.
Nie będę się rozpisywał ile i jakimi trasami jeździliśmy. Na tym wyjeździe jest nas czterech narciarzy i każdy ma swoje upodobane trasy, więc jeździliśmy praktycznie wszędzie. Czasami rozłączaliśmy się, bo ktoś chciał zjechać inaczej, a na dole znowu spotykaliśmy się.
Każdy z nas nie mógł się najeździć. Idealne trasy, zero lodu, cudowna przestrzeń..... jeździliśmy cały czas, nie tracąc ani minuty.
Byłem tutaj jakieś 15 lat temu, nie wiele pamiętam, ale w 2010 roku była tu zimowa olimpiada i znacznie rozbudowali ten resort.
Nie było innego wyboru jak jeździć do końca. Nogi już na maksa bolały, a i tak na sam koniec wzięliśmy główną gondolę i wyjechaliśmy na górę, żeby już po zupełnie pustych stokach zlecieć na dół.
„Niestety” w Whistler nie da się zjechać i iść do hotelu. Na dole jest wielka impreza après ski. We wszystkich barach jest głośna muzyka na żywo, ludzie się bawią, tańczą, śpiewają. Wstąpiliśmy do jednego i już tam zostaliśmy.
Nawet brak miejsc do siedzenia nam nie przeszkadzał. Zimne piwko szybko wyleczyło ból nóg i można było słuchać muzyki w wykonaniu lokalnych.
Nie zostaliśmy do końca, bo kuzyn stwierdził, że w Whistler nie można jeździć na zwykłych nartach i poszliśmy do sklepu kupić sprzęt na puch. Zakupy się udały i jutro będziemy je testować na ciekawszych terenach.
Na koniec jeszcze załapaliśmy się na pokazy „Snow & Fire”. Były to skoki narciarzy i snowboardzistów przez zapalone koło. Fajnie to wyglądało, a z muzyką robiło to wrażenie.
Zmęczeni całym dniem wróciliśmy do hotelu i szybko padliśmy do łóżek. Jutro czeka nas kolejny intensywny dzień.
2018.03.03 Whistler, Canada (dzień 1)
Piątek – 23 w nocy, my właśnie wróciliśmy z pracy, bierzemy się do pakowania, kiedy to dostajemy SMS: “Wszystko planowo, jesteśmy już po odprawie.” - super, pomyśleliśmy modląc się aby u nas też wszystko było o czasie.
Sobota – 1:30 w nocy – po pakowaniu (nie do końca szybkim) idziemy spać.
Sobota – 3 w nocy – dzwoni budzik, zbieramy się jeszcze w pół śnie i pakujemy się do taksówki. W między czasie krótka wymiana smsów – druga cześć ekipy wylądowała już w Amsterdamie. Po drodze na JFK odbieramy Darka tatę i pędzimy na lotnisko.
Sobota – 4:30 w nocy – dojechaliśmy na lotnisko a tu wszystko zamknięte. Nikt nie odprawia, wszyscy jeszcze śpią. No nic, my tez mogliśmy pospać ale przy aktualnej pogodzie w NY lepiej być pierwszym i załapać się na samolot zanim zaczną dorzucać ludzi z lotów które były odwołane wczoraj.
Sobota – 6 rano – po odprawie, jemy śniadanie na lotnisku – lotniska to zdziercy, po raz kolejny przekonujemy się jak drogo jest na lotnisku.
Sobota – 7:15 rano – wszyscy w samolotach. 3 osoby na JFK, 2 osoby w Amsterdamie. Do startu gotowi – START.
Lot do Seattle trwał 6h. Nawet udało nam się przespać bo pomimo emocji byliśmy dość zmęczeni wcześniejszą nocą. Tak więc na szczęście większość lotu przespaliśmy. Obudziliśmy się w sam raz na ładne widoki. Mijaliśmy Montanę, park North Cascades i widzieliśmy też Mt. Rainer.
Wszystko pokryte śniegiem, takie dziewicze, bezludne, nie widać najmniejszego znaku życia. My dobrze wiemy, że życie się tam toczy i misie grasują. Udało się szczęśliwie wylądować w Seattle. Nawet wszystkie bagaże doleciały. Druga część naszej wycieczki nadal leciała. Była gdzieś nad wschodnią Kanadą. Jeszcze trochę mieli do pokonania. Na szczęście oni lądowali w Vancouver więc mieliśmy trochę czasu na dojazd, żeby ich odebrać.
Ja i Darek wiedzieliśmy, że tak naprawdę leci nas 5 ludzi więc wypożyczyliśmy największy z możliwych samochód – Suburban. Tak więc z zapakowaniem nie było żadnego problemu. Takie bydle wszystko pomieści.
Troszkę zgłodnieliśmy po locie, no bo w sumie nie zjedliśmy obfitego śniadania. Tylko jakieś croissanty czy inne drożdżówki. Tak więc poszliśmy do lokalnej restauracji. Pancake Chef, jest typowym amerykańskim dinerem w którym czas zatrzymał się w latach 60-tych. Ale to ma swój urok. Obsługa super miła, wystrój pomimo, że stary to zadbany, a przede wszystkim jedzenie bardzo dobre. No i plus – można zamienić ziemniaki na sałatkę. Do dziś nie rozumiem, dlaczego amerykanie na śniadanie jak jedzą jajka (np z boczkiem) to jeszcze do tego mają chleb i ziemniaki. Zapychacze na maksa. Na szczęście w tym miejscu można zamienić ziemniaki na sałatkę.
Po śniadaniu już nie było na nic czasu. Wskoczyliśmy w samochód i pognaliśmy w kierunku granicy. O 2:30 popołudniu przyszedł kolejny sms - „Wylądowaliśmy...” 30 minut i prezent dla taty był już w Kanadzie. Szybciej przeszli granicę niż my – my podjechaliśmy pod granicę i aż nas zdziwiło, że tak dużo ludzi jest i takie kolejki. To nie było w naszych planach.
Napięcie narastało. My z Darkiem twardo jechaliśmy do sklepu Costco a de facto prowadziliśmy na lotnisko bo tam już czekała druga część wycieczki.
3:30 pm – udało się! Dwóch braci się spotkało. Na urodziny szeryfa zrobiliśmy mu niespodziankę i namówiliśmy jego brata z synem aby do nas dołączyli w Kanadzie. Na szczęście długo ich nie trzeba było namawiać i tak my z Darkiem zajechaliśmy samochodem pod passanger pick-up na lotnisku, prawie się pokłóciliśmy, że przecież na lotnisku nie ma Costco a tu podeszli do nas goście z Europy. Śmiechu, radość i łez szczęścia było co nie miara. Tak to jest jak Maślanki zorganizują Ci urodziny – nigdy nie wiesz co się czai za rogiem.
Wreszcie się połączyliśmy i mogliśmy już na spokojnie zrobić zakupy w sławetnym Costco. Zapakowaliśmy samochód do pełna i ruszyliśmy w kierunku Whistler. Jak to Darek mówi – Whistler jest najlepszym resortem z najgorszą pogodą – non stop tu pada śnieg. Przekonamy się, miejmy nadzieję, że padać będzie po nocach a w dzień dopisze nam słoneczko.
Do Whistler prowadzi droga Sea to Sky – morze do nieba. Jest to piękna droga widokowa, która po jednej stronie ma piękne góry a po drugiej wodę. Oczywiście przejechaliśmy tą trasą ale było już ciemno. Mam nadzieję, że jak bedziemy wracać to pogoda nas nie zawiedzie i będziemy mogli podziwiać widoki.
Dotarliśmy do hotelu późnym wieczorem. Mamy bardzo fajne mieszkanko. Dwa pokoje z salonem, mały balkonik, dwie łazienki a wszystko w samym centrum. Wyobraźcie sobie, że Darek po raz pierwszy w życiu narzekał, że ma za blisko do baru...bar mamy po drugiej stronie ulicy Garfinkel's. Jest on podobno najdłużej działającym barem w Whistler i muszą tam być dobre imprezy bo ludzie imprezowali do 2 rano. A jak to bywa z pijakami, krzyczeli i gadali tuż przed naszym balkonem. My jednak byliśmy tak zmęczeni, że nawet nam to nie przeszkadzało. A następnym razem po prostu do nich dołączymy.