20018.03.09 Whistler, Canada (dzień 7)

Piątek, nasz ostatni dzień na nartach w Whistler. W nocy spadło kilkanaście centymetrów puchu, a wyżej w górach jeszcze więcej.

Dolne wyciągi otwierają o 8:15 rano. Górne trochę później, w zależności jak szybko ski patrol sprawdzi zagrożenie lawinowe w wyższych partiach gór. Chcąc jak najszybciej wyjechać w góry i jak najwięcej zjechać w puchu już o 8 rano byliśmy pod gondolą na Blackcomb. Myśleliśmy, że będziemy jedni z pierwszych. Jak bardzo się pomyliliśmy. Ludzi spragnionych białego, puszystego szaleństwa było znacznie więcej i już trochę ich się przed nami ustawiło w kolejce. O 8:15 kolejka sięgała ulicami w głąb miasteczka.

Wyjechaliśmy gondolą do góry. Tu już było więcej śniegu. Bardzo nam się chciało po nim zjechać, ale wiedzieliśmy, że im wyżej tym jest go więcej. Wsiedliśmy na krzesełka Excelerator i pojechaliśmy do góry. Znowu więcej śniegu, a my znowu wyżej. Wzięliśmy kolejne krzesła, Jersey Cream i wyjechaliśmy już dość wysoko. Dalej jak na razie wszystko było pozamykane (patrol dalej sprawdzał teren).

Ruszyliśmy na dół. Ach, co za uczucie jak nartki mkną po grubej warstwie świeżego nie ubijanego puchu. Nie dziwię się ludziom którzy wstają wcześnie w puszyste dni.

Drugi zjazd był już dużo bardziej stromą i trudniejszą trasą. Prawie nikt tędy jeszcze nie jechał, więc znowu byliśmy w raju. Fajne uczucie jak zwały śniegu które powstają przy każdym zakręcie wyprzedzają cię i lecą w dół tworzą mini-lawinę. Tu już było znacznie więcej śniegu niż w niższych partiach gór.

Włączyli wyciąg Glacier Express. Na razie jechał pusty, ale kolejka na dole już się robiła. Z tego wyciągu można dostać się w jedne z lepszych części Blackcomb. Oczywiście zjechaliśmy do wyciągu i ustawiliśmy się grzecznie w kolejce. Tak chyba staliśmy z pół godziny zanim pozwolili narciarzom wyjechać w góry. Glacier Express wyjeżdża wysoko i pewnie patrol musiał wszystkie wyższe rejony sprawdzić zanim puści tam wygłodniałych narciarzy.

Warto było odstać te pół godziny. Lokalni wiedzą co robią i zawsze powinno się za nimi jeździć. Znowu był piękny zjazd w dziewiczym puchu.
Jadąc dzisiaj rano w gondoli rozmawiałem z pewnym panem co już ponad 20 lat tu jeździ. Zdradził mi parę miejsc, które w puszyste dni powinno się odwiedzić. Jednym z takich miejsc jest Spanky’s Ladder (drabina).

Żeby tam się dostać to trzeba się wspiąć po śnieżnych stopniach stromo do góry. Z przełęczy nie ma tras, są tylko strome ściany , które często kończą się urwiskami.

Najłatwiejszy zjazd to podwójne diamenty. Innych możliwości nie ma. Było już tu dzisiaj trochę ludzi przed nami, ale i tak o zjazd w puchu nie było trudno.

Lokalny miał racje. Stromo, puszysto, cudowne widoki i sami dobrzy narciarze. Trzeba było się wspiąć stromo po śniegu, ale warto było. Kolejna lekcja zjazdu w stromym puchu.

Na koniec dowiedzieliśmy się o ciekawym strumyku, w którym też można zjechać i poskakać po kamyczkach. Trzeba było tylko uważać żeby za daleko nie pojechać, bo potem trzeba dużo wychodzić pod górę.

Przejechaliśmy na drugą stronę Blackcomb i zaatakowaliśmy Seventh Heaven (Siódme Niebo). Widoczność się znacznie pogorszyła i znowu trzeba było uważać gdzie się jedzie. Pierwszy zjazd zrobiliśmy trasami, a drugi już nie był taki prosty.

Ten sam pan w gondoli powiedział nam o Lakeside Bowl. Jest to otwarty teren po lewej stronie Seventh Heaven. Dojechaliśmy do niego, ale widoczność była tak słaba, że baliśmy się tam wjechać w obawie przed zabłądzeniem. Staliśmy przed zjazdem i zastanawialiśmy się co dalej robić. Po chwili podjechał do nas narciarz i na zadane przez nas pytanie czy zna teren, odpowiedział, że był tam już wiele razy. Powiedział i pojechał.
Postanowiliśmy pojechać za nim. Gostek jest dobrym narciarzem i szybko mu to szło. Nie chcieliśmy go stracić z oczów, więc my też szybko musieliśmy się nauczyć jak za nim nadążyć. Znowu warto było posłuchać lokalnych i bawić się w puchu.

Wiedzieliśmy, że jest to nasz ostatni dzień tutaj na nartach więc chcieliśmy wszędzie być i wszystko zaliczyć. Po szybkim lunchu wybraliśmy się na jeszcze jeden ciekawy zjazd. Wyjechaliśmy na szczyt Seventh Heaven i na skróty, prosto na dół zjechaliśmy do orczyków na lodowiec. Było stromo, bardzo stromo. Trawersując nasze ręce dotykały ściany śniegu. W dodatku była bardzo gęsta mgła i nic nie było widać. Wiedzieliśmy, że nie ma żadnego urwiska dlatego odważyliśmy się tam pojechać.

Później już jeździliśmy łatwiejszymi trasami. Nogi już nas nie kochały za wszystkie dzisiejsze pomysły. W górach pogoda zmienia się co parę minut, wiec po chmurach i mgle nagle wyszło słońce. Towarzyszyło ono nam do samego końca, nawet do Amsterdamu. A Amsterdam ma symboliczne znaczenie - nie tylko jest to bar gdzie kończyliśmy nasze wakacje ale jest to też miast które już wkrótce będzie początkiem naszych kolejnych wakacji. Nie mówiąc, że jest to miejsce gdzie się nasi goście z Polski przesiadali. Jednym słowem - wszystkie drogi prowadzą do Amsterdamu.

Często przechodziliśmy koło baru New Amsterdam, więc w końcu musieliśmy ich odwiedzić. Whistler ma wiele barów, pubów, wszystkich za tydzień się nie odwiedzi. Koniecznie trzeba tu wrócić i kontynuować zwiedzanie.

Przy piwie Ilonka pokazywała nam zdjęcia i opowiadała wrażenia z wizyty w kolejnym muzeum.

"Tak, ja poza spacerkiem po miasteczku i okolicznych parkach odwiedziłam też muzeum. Drugim popularnym muzeum w Whistler jest Audain Muzeum Sztuki. Posiada on kolekcję prac artystów w rejonu British Columbia.

Oczywiście najpopularniejsze były maski, choć obok masek były też olejne obrazy twórców którzy żyli i tworzyli w tym rejonie. Ponieważ muzeum ma kolekcję od XVIII wieku po czasy dzisiejsze to znalazły się również fotografie i sztuka współczesna. Mnie jednak najbardziej podobały się maski.

Moją uwagę przykuły też prace Shawn Hunt - artysty urodzonego w 1975 roku i związanego z rejonem British Columbia. Jak powiedział w jednym a wywiadów - "Sztuka nie da Ci odpowiedzi ale zadaniem sztuki jest zachęcanie do zadawania pytań" - na pewno dużo pytań można mieć patrząc na jego obrazy. Moje jednak zamiłowanie do Dziubdziuków i innych stworków wygrało i jego obraz pod tytułem tancerz najbardziej mi się podobał, nawet bardziej niż maski.

Inne jego obrazy też były ciekawe. Niby współczesne ale przynajmniej wpływające na wyobraźnię. A nie dwie kreski i człowiek się zastanawia co autor miał na myśli. W muzeum miałam też okazję przetestować współczesną maskę VR która generuje halogenowe postacie zwierząt najbardziej cenionych przez pierwotnych ludzi. Wyglądało to jakby z płomieni ogniska wyłaniał się niedźwiedź, potem jeleń, orzeł itp. Bardzo ciekawe doświadczenie."​

Po piwku w Amsterdam Pub i opowieściach Ilonki przyszedł czas na kolację. Nie mogło być inaczej jak zjeść pyszną kolację w dobrze nam już znanej restauracji 21 Steps. Tym razem nie zamówiłem bizona. Zaryzykowałem z jagnięciną. Dobry wybór, była pyszna. Troszkę jej brakowało do nowozelandzkiej czy argentyńskiej ale niewiele. Popijając ciekawe, australijskie wino Shiraz z winiarni Two Hands wspominaliśmy wspaniały tydzień jaki mieliśmy w Whistler.

Minął nam tydzień w narciarskim raju. Whistler, uznawany za jeden z najlepszych światowych resortów narciarskich nas nie zawiódł. Dla niektórych (zwłaszcza przybyszów z Polski), jest to odległa kraina, ale powiedzieli, że warta tych kilkunastu godzin lotu. Stwierdzili też, że Whistler pobija alpejskie kurorty.
Może nie mieliśmy dnia w którym spadł metr śniegu (tutaj to się zdarza), ale też chyba byśmy nie wiedzieli co z taką ilością puchu zrobić. Natomiast dni z 20+ cm śniegu mieliśmy i mogliśmy się wyszaleć w kanadyjskim puchu.
Whistler nie jest łatwym resortem. Oczywiście, że są trasy dla początkujących i można się uczyć na nich jeździć. Ale jak się widzi te otaczające cię zaśnieżone góry to chce się w nie pojechać. Tam już jest inna bajka, mniej zaawansowani narciarze nie mają co tam robić. Nawet ubite zielone i niebieskie są tak strome, że słabi narciarze mieli tam dużo problemów.
Ogólnie polecam narty w Whistler. Coś innego niż zachodnie Stany. Zdecydowanie niżej położony resort, czyli mniejszy problem z aklimatyzacją. Dużo śniegu i ogromna różnica wzniesień. Bilety lotnicze do Vancuver mogą być drogie. Myśmy lecieli do Seattle, połowę taniej.

Previous
Previous

2018.03.10 Whistler, Canada (dzień 8)

Next
Next

2018.03.08 Whistler, Canada (dzień 6)