2018.03.08 Whistler, Canada (dzień 6)
Dzisiejszy wpis będzie mniej narciarski.
Dziś pogoda niestety nie dopisała. W górach było mgliście i padał śnieg. W miasteczku podało ale niestety deszczem. Taka pogoda średnio zachęcała do spacerów po parku czy lasach więc zdecydowałam się na odwiedzenie muzeów.
Whistler położone jest przy drodze Sea to Sky. Jest to słynna droga przez British Columbia. Zaczyna się ona od zatoki i wybrzeżem biegnie aż do gór. Jest to też ścieżka przez dziedzictwo kulturowe tego rejonu. Okolice te bowiem zamieszkiwali Aborygenie nazywani Squamish Lil’wat. Squamish referuje do nazwy pobliskich wiosek a Lil'wat znaczy pierwotni i referuje do pierwszych ludzi, którzy żyli w tych rejonach. A żyli sobie oni w pobliskich górach gdzie uczyli się od zwierząt jak polować, czym się żywić i jak przetrwać.
Poznawanie historii tych plemion można zacząć od Horshoe Bay. Legenda głosi, że to tu się wszystko zaczyna albo kończy. To tu wieki temu pobiło się dwóch olbrzymów a ich miecze zamieniły się w skały które teraz stoją przy wlocie do zatoki. Ja jednak zaczęłam od muzeów. Pierwsze muzeum nazwana „Pierwszych ludzi” jest w Whistler Upper Village. Bardzo ciekawy budynek ale przede wszystkim ciekawa kolekcja.
Przede wszystkim maski – jest ich dużo i mają przeróżne formy. Były one używane do świętowania, obrzędów religijnych, jak i żeby odstraszyć wrogów w postaci zwierząt. Maski też były robione na cześć zwierząt, które były szanowane przez pierwotne plemiona. Przez obserwację zwierząt ludzi się uczyli jak przetrwać w lasach. Na przykład maska misia - niedźwiedź jest symbolem rodziny i siły. Ludzie uczyli się od niego jak polować na łososie albo zbierać jagody.
Każde zwierze ma swoją symbolikę ale też umiejętności, które powinny być naśladowane przez człowieka. Niestety w dzisiejszych czasach nie potrafimy żyć razem ze zwierzętami. My wchodzimy za bardzo w ich terytorium i one robią to samo – podjadając nam jedzenie z plecaków czy namiotów.
Poza maskami można też podziwiać w muzeum lokalne stroje, nauczyć się jak pleść koszyki czy inne przydatne rzeczy. Część eksponatów jest w miarę nowa. Lokalni ludzie i potomkowie plemienia Squamish, nadal podtrzymują tradycję i spotykają się od święta, wyrabiają lokalne produkty, łowią i suszą łososia a przede wszystkim przekazują swoją wiedzę dalej.
Muzeum jest takie w sam raz. Nie za duże, żeby się nie znudzić ale też nie za małe, i można się dowiedzieć co nieco. Można też wejść do ich tradycyjnych chatek (Pit house), gdzie palili ognisko i się ogrzewali.
Pogoda niestety wcale się nie poprawiała więc po muzeum już nie wiele chodziłam tylko wróciłam do domku. Niedługo potem wrócili narciarze, cali przemoczeni ale z uśmiechem na ustach. Zaczęli wspominać dzień i opowiadać po kolei jak to minął im dzień:
"Po wczorajszym intensywnym dniu dzisiaj nasze nogi za bardzo nas nie lubiły. Musiało minąć trochę czasu zanim wszystko nie wróciło do normy. W miasteczku padał lekki deszcz ale my wyjechaliśmy nad chmury i mieliśmy nie najgorszą pogodę.
Wiedząc, że po południu pogoda ma się popsuć chcieliśmy jak najwięcej rano się wyjeździć. W ruch poszły ciekawe trasy. Byliśmy na lodowcu, Seventh Heaven, lasach, pod wyciągami, trasy dla ekspertów....
Jeszcze przed południem wyszły chmury i zrobiła się gęsta mgła. Pojechaliśmy na lunch. Później było jeszcze „gorzej”, zaczął sypać gęsty śnieg. Parę razy jeszcze zjechaliśmy, ale widoczność stawała się zerowa i robiło się niebezpiecznie.
Wiedząc, że jutro ma być świetny, puszysty dzień i że będziemy potrzebować każdy centymetr naszych zmęczonych nóg zjechaliśmy na dół na odpoczynek."
Po osuszeniu się, i małym odpoczynku przyszedł czas na kolację. Dziś postanowiliśmy odwiedzić lokalny browar. Przecież nie można odkrywać lokalnych tradycji, poznawać lokalnej historii bez odwiedzenia lokalnego browaru.
Na szczęście browar mamy zaraz pod nosem więc nikogo nie trzeba było namawiać. Po raz kolejny w Whistler zaskoczyli nas pytaniem „macie rezerwację?”. Pytanie niby ok ale reakcja na naszą odpowiedź, że nie mamy zawsze nas zaskakiwała – "nie mamy teraz stolika". W Whistler jest dość dużo restauracji, barów i sklepów z fast food. Pomimo, że większość miejsc jest duża to jednak często jest pełna. Wiadomo, najgorsze są godziny 7-9 wieczorem, gdzie każdy chce zjeść kolację ale i tak zadziwiało mnie gdzie ci ludzie się mieszczą w tym małym miasteczku. Pewnie to efekt po Olimpijski. W Whistler w 2010 była zimowa Olimpiada, na pewno przyjechało wtedy multum ludzi. Aby wszystkich pomieścić, zaczęły powstawać hotele. Na szczęście tak sprytnie je pobudowali, że dojazd do hotelu jest zazwyczaj przez parking podziemny. Dzięki temu na ulicach nie widzi się prawie aut, część ulic jest w ogóle zamknięta na ruch samochodowy a góry są tak wielkie, że tłum się jakoś rozjeżdża. I tylko jak chcesz iść wieczorem do restauracji to sobie uświadamiasz, że nie jesteś sam, że w tym miasteczku są dziesiątki tysięcy innych turystów.
Udało nam się jakimś cudem zdobyć stolik w miarę szybko. Podobno ktoś odwołał rezerwację - ciężko w to uwierzyć ale ważne, że stolik był i można było zamówić pół świni.
Popici, pojedzeni spacerkiem doczołgaliśmy się do klubu. W pierwszym wpisie Darek narzekał, że ma za blisko do baru. Pomału zbliżamy się do końca naszego wyjazdu a jeszcze sąsiedniego baru nie odwiedziliśmy. Grzech! Tak więc dziś (skoro jest Local Nights) postanowiliśmy tam pójść. Drzwi otwierają o 21 godzinie i tak też się zjawiliśmy. Jako jedni z pierwszych gości mogliśmy nawet załapać się na miejsca siedzące. Wzięliśmy po drinku i czekaliśmy na rozwój wydarzeń.
No i Whistler wygrało - zaskoczyło nas na maksa. Okazało się, że local nights oznacza, że lokalni przychodzą do klubu z deskorolkami i sobie jeżdżą. Na następny wyjazd do Whistler Darek już chyba musi zacząć trenować, żeby wtopić w tłum lokalnych. Wszyscy w przekroju wieku od 25 do 70 lat jednogłośnie stwierdziliśmy, że czegoś takiego w życiu jeszcze nie widzieliśmy. Impreza się jednak za bardzo nie rozkręcała więc poszliśmy do domu. Ale to nie koniec...
Z okien obserwowaliśmy jak z minuty na minute coraz większa robiła się kolejka do klubu. Ja jako dobry reporter nie mogłam tak tego zostawić. Stwierdziłam, że sprawdzę co tam się dzieje. Miałam już pieczątkę na ręce więc mogłam wejść bez kolejki i zabawić się w szpiega. No tak koło 23-24 godziny, impreza się rozkręcała na dobre i wszyscy tańczyli. Teraz już wiem skąd ta kolejka. Bo przecież to jedyny taki klub w mieście - a mówimy o Garfinkel's jak byście byli w okolicy.