2018.03.07 Whistler, Canada (dzień 5)
Narciarstwo ma też i wady. Jedną z nich jest brak czasu na sen. Nie dość, że wieczory są intensywne to rano nie można się wylegiwać. Dzisiaj już o 6:45 staliśmy w kolejce do gondoli.
Po co tak wcześnie? A no po to, że po 7 rano już jest za późno i nas nie wpuszczą. W Whistler mają rano taki program o nazwie First Track (pierwszy ślad).
Pierwsze 650 osób może wyjechać gondolą na górę zanim jeszcze resort jest otwarty. Tam nam dali obfite śniadanie i pozwolili zjechać parę razy zanim tłumy z dołu tu dojadą.
Warto było rano wcześniej wstać i zapisać się na ten program. Nie ma to jak być jednym z pierwszych narciarzy i zlecieć po idealnie ubitych i nie rozjeżdżonych trasach. Głębokie wcięcia i pewność, że narta się nie ośliźnie podczas karwingu to tak jak by lecieć samochodem sportowym po torach i wiedzieć, że nie wyleci się z zakrętu.
Dzisiaj była świetna pogoda, więc około 10 rano trochę ludzi już wyjechało na górę. My, prawie już jak lokalni uciekliśmy od tłumów i wjechaliśmy w wielkie doliny.
Rejony Harmony i Symphony mają nieograniczone tereny. Można jeździć wszędzie, gdzie tylko wzrok i umiejętności cię skierują. Na niektóre zbocza trzeba się trochę wspiąć, ale później, przy zjeździe szybko zapomina się o trudnościach i cieszy się każdym metrem przebytej trasy.
Na lunch wybraliśmy Blackcomb. Najdłuższą gondolą na świecie w niecałe 9 minut przejechaliśmy na drugą stronę góry i udaliśmy się na zasłużony odpoczynek.
Po lunchu nogi za bardzo nie chciały jeździć, ale była za piękna pogoda żeby ją zmarnować. Zostaliśmy w Blackcomb i już spokojnie po łatwiejszych trasach jeździliśmy do końca.
Dzisiaj mieliśmy najdłuższy dzień w górach. Od pierwszego zjazdu przed wszystkimi ludźmi, aż do samego końca. Była wyśmienita, słoneczna pogoda. Grzechem by było tego nie wykorzystać.
Ilonka też nie marnowała pięknej pogody...
" Jak się okazało Whistler ma masę dróg po parkach. Są to drogi asfaltowe ale idą ładnym parkiem i nadal można podziwiać widoki. Ścieżki te prowadza kilometrami i można spokojnie dojść do innej wioski albo nawet i dalej. Często idą wzdłuż jezior. Ścieżkę taką znalazłam przez przypadek. Poszłam sprawdzić Ice Kingdom (wystawę rzeźb z lodu - na którą jednak nie było warto kupować biletu) i całkiem niedaleko zobaczyłam ścieżkę przez park. Zaczęłam iść i iść i tak mogłabym chyba w nieskończoność. Po około godzinie zawróciłam bo Darek już wysyłał za mną SMSy czy wszystko OK. Park ma to do siebie, że oddala się od resortu więc i zasięg na walkie-talkie zanikał.
W sumie to dobrze, że ścieżki są asfaltowe bo przynajmniej są odśnieżone i ludzie mogą po nich spacerować, biegać albo jeździć na rowerach. Muszę przyznać, że dość tłocznie tam było jak na środek zimy. Szkoda tylko, że Pani w informacji turystycznej nie udzieliła mi informacji, że takie coś istnieje. Ale mój nos chipmonka wywęszył. Najpierw las a potem live music w barze..."
Zjechaliśmy na dół i prosto udaliśmy się do Dublin Gate. Ilonka spisała się na medal i znalazła nam idealne miejsce na odpoczynek. Dublin Gate jest to fajny irlandzki pub, znajdujący się przy samych wyciągach. Klimacik w środku wciągnął nas na maksa. Irlandzka muzyka na żywo, dzbany piwa, przekąski i wielu głośnych narciarzy przytupujących w rytm muzyki butami narciarskimi. Ach ten après ski klimacik.......
Potem jeszcze udaliśmy się do lokalnej pizzerii, gdzie oczywiście mają 18 lanych piw. Pizze były dobre, a piwa jeszcze lepsze. Znowu się fajnie siedziało, gadało i wspominało kolejny, cudowny dzień w Whistler.
Oczywiście każdy najadł się tak jakby jutro zamknęli wszystkie restauracje, więc spacer po kolacji był wskazany. A z drugiej strony jak tu nie poszwendać się po tak uroczym, klimatycznym i pięknie ubranym miasteczku.