2018.03.04 Whistler, Canada (dzień 2)
Mój tata swoje okrągłe urodziny chciał spędzić w jakimś dobrym, dużym resorcie narciarskim. W Alpach już był wiele razy, zachodnie Stany też już zjeździł. Wybrał Kanadę. Wschodnia Kanada jest płaska i mało ciekawa dla narciarzy, więc wybór padł na British Columbia (BC). Tata nigdy nie był w najsłynniejszym resorcie BC Whistler, czyli oczywiste było, że ten przepiękny raj dla narciarzy trzeba odwiedzić.
Whistler jest w czołówce najlepszych resortów na świecie. Czy jest numer 1? Na to pytanie nie da się odpowiedzieć. Każdy resort jest inny i każdy ma swoje plusy i minusy. W Whistler na pewno każdy znajdzie coś dla siebie. Jest on tak duży i tak zróżnicowany, że przez tydzień, a pewnie i więcej żaden narciarz nie będzie się nudził.
Trasy od płaskich zielonych, poprzez idealnie ubite niebieskie, skończywszy na stromych diamentach. Dolna część góry jest w lasach, więc miłośnicy lasów mają nieograniczone tereny.
Górna część resortu jest powyżej granicy lasów, w związku z tym narciarze kochający nieograniczoną przestrzeń mają tutaj raj. Mała część jest ubijana, więc zabawy po nierównym, często puszystym terenie jest co niemiara. W Whistler można jeździć wszędzie, nie ma ograniczeń, co zresztą widać po śladach odważnych narciarzy. Ogólnie mówiąc raj na ziemi. A jak się jeszcze dołoży to, że resort jest na niższych wysokościach w porównaniu do Alp czy Colorado, to znowu Whistler dostaje kolejnego plusa.
Przyjechaliśmy tutaj na tydzień. To jest stanowczo za mało, żeby poznać i zjeździć ten teren, ale nie ma innej możliwości, tydzień i koniec. Resort składa się z dwóch części, Whistler i Blackcomb. Obie mają wspólną dolną stacje, skąd wyjeżdża wiele wyciągów w obu kierunkach, a na górze obie części są połączone słynną kolejką linową Peak2Peak.
Na pierwszy dzień wybraliśmy Whistler. Wsiedliśmy na wyciąg i ruszyliśmy do góry. Była niedziela, więc ludzi było nawet trochę, ale ilośc wyciągów jest ogromna i prawie wszystkie to ekspresy czyli praktycznie nie staliśmy w żadnych kolejkach.
Nie będę się rozpisywał ile i jakimi trasami jeździliśmy. Na tym wyjeździe jest nas czterech narciarzy i każdy ma swoje upodobane trasy, więc jeździliśmy praktycznie wszędzie. Czasami rozłączaliśmy się, bo ktoś chciał zjechać inaczej, a na dole znowu spotykaliśmy się.
Każdy z nas nie mógł się najeździć. Idealne trasy, zero lodu, cudowna przestrzeń..... jeździliśmy cały czas, nie tracąc ani minuty.
Byłem tutaj jakieś 15 lat temu, nie wiele pamiętam, ale w 2010 roku była tu zimowa olimpiada i znacznie rozbudowali ten resort.
Nie było innego wyboru jak jeździć do końca. Nogi już na maksa bolały, a i tak na sam koniec wzięliśmy główną gondolę i wyjechaliśmy na górę, żeby już po zupełnie pustych stokach zlecieć na dół.
„Niestety” w Whistler nie da się zjechać i iść do hotelu. Na dole jest wielka impreza après ski. We wszystkich barach jest głośna muzyka na żywo, ludzie się bawią, tańczą, śpiewają. Wstąpiliśmy do jednego i już tam zostaliśmy.
Nawet brak miejsc do siedzenia nam nie przeszkadzał. Zimne piwko szybko wyleczyło ból nóg i można było słuchać muzyki w wykonaniu lokalnych.
Nie zostaliśmy do końca, bo kuzyn stwierdził, że w Whistler nie można jeździć na zwykłych nartach i poszliśmy do sklepu kupić sprzęt na puch. Zakupy się udały i jutro będziemy je testować na ciekawszych terenach.
Na koniec jeszcze załapaliśmy się na pokazy „Snow & Fire”. Były to skoki narciarzy i snowboardzistów przez zapalone koło. Fajnie to wyglądało, a z muzyką robiło to wrażenie.
Zmęczeni całym dniem wróciliśmy do hotelu i szybko padliśmy do łóżek. Jutro czeka nas kolejny intensywny dzień.