2018.07.22 Basin & Saddleback, Adirondacks, NY (dzień 2)
W schronisku Johns Brook śniadanie jest podawane o 7:30 rano. Większość ludzi już o 6:30-45 nie śpi tylko przygotowuje się do aktywnego dnia w górach. Myśmy już też nie spali. Niestety nie obudził nas dźwięk gitary jak to często bywa w schroniskach w NH. Obudził nas inny, mniej przyjemny dźwięk. Były to odgłosy padającego deszczu na zewnątrz. Wyjrzeliśmy przez okno. Pogoda nie zapowiadała się najlepsza.
Nisko zawieszone chmury, wiatr i deszcz. Wiedząc, że pogoda jest częścią zabawy na którą nie mamy wpływu wzięliśmy po kubku kawy/herbaty i wyszliśmy na taras. Było tam już trochę ludzi, dołączyliśmy do nich i wdaliśmy się w dyskusje. Była niedziela, więc większość ludzi już wracała do domów. Szczęściarze tacy jak my, co nie muszą w poniedziałek iść do pracy miała zamiar atakować parę szczytów.
Plan na dzisiaj mamy ostry. Powtórzyć to, co nie udało nam się dwa lata temu i zdobyć Basin i Saddleback. Te dwa szczyty, a zwłaszcza odcinek między nimi uważany jest przez wielu, jako najtrudniejszy w Adirondack. Ze względu na nie najlepszą pogodę gospodarz schroniska odradzał nam tą wspinaczkę i rekomendował inne, łatwiejsze szczyty. Problem w tym, że wszystkie góry w tej okolicy mamy już zaliczone. Zostały tylko te dwa. Postanowiliśmy je zdobyć, ale zawrócić jak warunki będą niebezpieczne.
Po śniadaniu spakowaliśmy wszystko co potrzebujemy na cały dzień w górach i ruszyliśmy na 16-to kilometrową wspinaczkę. Nie musieliśmy brać okularów przeciwsłonecznych ani kremu na słońce, pogoda nad z tego wyręczyła.
Deszcz padał falami. Czasami był intensywny, a czasami tylko z drzew coś tam kropiło. Wiatru ani chmur na dole nie było, ale widzieliśmy, że w wyższych partiach nie jest ciekaie.
Pierwsze parę kilometrów szlak prowadził wzdłuż strumyka i lekko podnosił się do góry. Nie był trudny, ale trzeba było uważać na śliskie, mokre kamienie.
Po jakiejś godzinie zaczęliśmy wchodzić w las i bardziej podnosić się do góry. Kamienie zamieniły się w drewniane bale i korzenie. Na maksa przybyło też błota, chyba tutaj deszcz padał już przez długi czas. Ogólnie jak to Ilonka powiedziała jest to klasyczny adirondackowy bałagan.
Nasze tempo spadło, ale dalej nie rezygnowaliśmy z planu. Gdzieś po kolejnej godzinie doszliśmy do Slant Rock. Jest to miejsce gdzie dwa lata temu zostaliśmy zaatakowani przez niedźwiedzia. Wiedząc, że w okolicy jest prymitywny camping i pewnie misie tu się plątają w poszukiwaniu jedzenia nie robiliśmy żadnej przerwy. W miarę jak najszybciej chcieliśmy przejść to miejsce i zapuścić się dalej w lasy.
Pół godziny później chwilę odpoczęliśmy, bo od tego momentu rozpoczynała się prawdziwa zabawa.
Rozpoczęliśmy wspinanie się na pierwszy szczyt, na Basin. W pionie mieliśmy jakieś 800 metrów do pokonania. Wliczając parę dolinek po drodze to w sumie do góry mieliśmy jakiś kilometr.
Ze względu na bardzo śliskie kamienie i wzmagający się wiatr nasze tempo dalej spadało. Szliśmy powoli i ostrożnie. Uważnie stawiając każdy krok i pomagając sobie nawzajem.
Po jakimś czasie doszliśmy do rozgałęzienia.
Tutaj dopiero spotkaliśmy pierwszych ludzi. Oni szli w prawo na Haystack, my w lewo na Basin. Wszyscy lekko ponarzekaliśmy na pogodę, ale też doszliśmy do wniosku, że mogło być gorzej.
Do szczytu mieliśmy 1.3km. Pomału wychodziliśmy z lasu, wiatr coraz mocniej dawał nam się we znaki, ale na szczęście nie padało.
Końcówka wspinaczki przebiegała po samych skałach. Szkoda, że były chmury i mgła, bo ponoć widoki są wspaniałe. Na szczęście skały tutaj nie były za strome i w krótkim czasie osiągnęliśmy nasz pierwszy szczyt.
O przerwie i odpoczynku nawet nie było mowy. Zimno i duży wiatr. Szybkie pamiątkowe zdjęcie i dalej do roboty. Przed nami najtrudniejszy odcinek. Zejście z Basin i wspinaczka po skałach na Saddleback.
Wiatr wiał na maksa. Każdy z nas ostrożnie stawiał kroki żeby się nie poślizgnąć. O wiele trudniej się schodzi po mokrych skałach niż wychodzi. Dlatego też wybraliśmy trasę w tym kierunku, a nie odwrotnie. Czekała na nas ściana skał. Łatwiej jest ją pokonać do góry niż na dół.
W dolinie, w zaciszu drzew zrobiliśmy sobie mała przerwę na uzupełnienie kalorii. Wiedzieliśmy, że przed nami najtrudniejszy odcinek, wspinaczka na Saddleback od południowej strony. Po około 15 minutach łatwego spaceru przez las doszliśmy do skał przez które musieliśmy przejść.
W Adirondack mało jest robionych rzeczy żeby ułatwić chodzenie po tych górach. Czasami spotka się jakąś drabinkę, mostek, czy linę, ale w większości nie ma nic. Goła skała i trzeba wyszukiwać jakiś uchwytów. W niższych partiach, gdzie występuje roślinność często używamy korzeni drzew do spuszczania się albo podciągania w górę. Tutaj nic nie było. Piękna, wypolerowana skała.
Wiadomo, nie jest to jakieś super trudne, ale trzeba uważać jak i gdzie stawia się nogi. Źle postawiony but może się ześlizgnąć i o wypadek nie trudno. Na szczęście przestało lać i wiatr zaczął nam pomagać. Wysuszył skały i dzięki temu przyczepność się znacznie poprawiła.
Pomału, używając wszystkich kończyn wyspindraliśmy się na szczyt. Jak zwykle ze szczytów na których nie ma drzew są ładne widoki, o które dzisiaj niestety było trudno. Jest to nasz 28 szczyt w tych górach. Jeszcze nam brakuje 18 do korony Adirondack.
Z Saddleback do schroniska jest 4 kilometry i jakieś 700 metrów w dół. Na początek jak zwykle było stromo i ślisko. O wiele trudniej schodzi się po mokrych skałach niż wychodzi do góry. Zwłaszcza jak deszcz wypłukiwał ziemię i wlewał ją na skały.
Jak to Ilonka mówiła, pomału ale do przodu. Z każdym krokiem bliżej schroniska. Im niżej tym pogoda stawała się lepsza. Pod koniec to już nawet czasami słońce widzieliśmy.
Na szczęście na stromych odcinkach zaczęły pojawiać się udogodnienia w postaci schodów, co znacznie przyspieszyło nam schodzenie w dół. Potem już była, idealnie prosta ścieżka aż do schroniska.
Na samym końcu, tuż przed schroniskiem wybudowali nam nowy mostek i nawet przez rzekę nie musieliśmy przechodzić. Co za udogodnienia. Aż trudno pomyśleć, że to dalej Adirondack.
Zeszliśmy na styk na kolacje, czyli o 18:30. Dzisiaj jest niedziela i o dziwo schronisko było puste. Oprócz nas były tylko dwie inne osoby. Dziwne to było, bo już od jutra jest pełne w 100 procentach.
Kolację mieliśmy w kameralnym towarzystwie, a potem był już relaks na tarasie.
Po zmierzchu wróciliśmy do świetlicy i wspominaliśmy nasz ciężki, ale cudowny dzionek. O 22 gaszą światła. Nie trzeba iść spać tylko trzeba mieć swoje oświetlenie. Całe schronisko należało do nas, jutro nie mieliśmy ciężkiego dnia, więc do łóżek nam się nie spieszyło.
Wyszliśmy na zewnątrz i przy jasnym księżycu i zimnym piwku planowaliśmy kolejne hiki w tych górach. Niestety większość zostało już dalekich szczytów. Szczyty, na które w jeden dzień ciężko dojść. Musi się spać w lasach w namiotach. Tam już nie ma schronisk. Trzeba się do tego dobrze przygotować, bo niedźwiedzi pełno. Misie raczej cię nie zjedzą, tylko twoje jedzenie. A to powoduje, że trzeba będzie wracać, bo chodzenie po górach na głodniaka nie należy do ciekawych.
Około północy wróciliśmy do schroniska i położyliśmy się spać po długim, pełnym wrażeń dniu.
Jutro mamy łatwy dzień. Zejście w dół do samochodu i powrót do domu.