Traveling - it leaves you speechless, then turns you into a storyteller.
Destynacje
- Anglia 7
- Argentyna 1
- Austria 4
- Belgia 4
- Bermuda 2
- Canada 19
- Chile 9
- Czechy 2
- Ekwador 12
- Francja 28
- Gibraltar 1
- Grecja 4
- Hiszpania 13
- Holandia 5
- Hong Kong 2
- Indonezja 4
- Islandia 14
- Korea Południowa 6
- Macau 2
- Malezja 9
- Maroko 7
- Niemcy 4
- Nowa Zelandia 26
- Polska 17
- Portugalia 9
- Qatar 1
- Singapur 7
- Szwajcaria 17
- Słowenia 6
- UAE 3
- USA - Alaska 19
- USA - Colorado 60
- USA - DC 2
- USA - Nowy Jork 38
- USA - Pennsylvania 2
- USA: New England 50
- USA: Northwest 24
- USA: Southeast 17
- USA: Southwest 66
- Włochy 7
- _NY - Adirondacks 46er 20
- _Parki Narodowe USA 38
2024.05.26 Schroon Lake, NY (dzień 2)
Wczoraj zrobiliśmy najkrótszy i najłatwiejszy szlak… niestety nie najkrótszy w górach tylko najkrótszy jaki nam został aby osiągnąć koronę Adirondack. Czy mnie zaskoczył? Trochę… spodziewałam się, że miejsca strome będą gorsze, natomiast, że bardziej płaskie odcinki będą łatwiejsze. Net-net… szczyt zdobyliśmy ale dziś nie było mowy o żadnym zaliczaniu kolejnych szczytów. Trzeba będzie jeszcze z cztery razy tu wrócić.
Następny w kolejce jest Allen, który ma o 5 mil więcej niż Marshall i 500 ft więcej różnicy wzniesień. Musimy planować inaczej, spać bliżej szlaku, najlepiej w jakimś wynajętym domku. Wyjść na szlak koło 6 rano, i mieć w lodówce jedzenie na kolacje. Skoro nic z tego nie mieliśmy na tym wyjeździe więc górki odpuściliśmy a wybraliśmy mało miasteczkowe spędzenie niedzieli.
Zaczęliśmy od śniadania w pobliskiej restauracji. Po wczorajszej kolacji olaliśmy restaurację w ośrodku. Na szczęście do miasteczka mamy na nogach może 5-8 minut to poszliśmy na jakieś jajka i kawę. I było super… smacznie, miło i przytulnie. Nawet słońce nam bardzo nie przeszkadzało i wzięliśmy stolik na zewnątrz. Bo temperatury już zbliżają się do 90F (30C) więc jak dla nas to mało przyjemny czas.
Po śniadaniu, przeszliśmy się nad jeziorko ale poza małą plażą to nie wiele tam mieli. Tak więc stwierdziliśmy, że czas uciekać do lasu. Naszym lasem było pole biwakowe. Za jakiś miesiąc jedziemy większą ekipą z dzieciakami pod namioty. Ponieważ dzieci w wieku 4-5 lat będą dopiero drugi raz pod namiotami to chcieliśmy obadać czy dobre miejscówki zarezerwowaliśmy, i ogólnie przejść się po campingu.
Camping Sharp Bridge bardzo lubimy i swego czasu często tam bywaliśmy. Teraz ekipa nam się troszkę wykruszyła, wyjechała na południe, ale jest nadzieja, że nowe pokolenie urośnie. W końcu kupiliśmy nowy namiot więc szkoda by było go użyć tylko raz.
Byliśmy zaskoczeni jak mało pól namiotowych było zajętych. W Stanach jest teraz długi weekend i spodziewaliśmy się, że prawie wszystkie miejsca będą zajęte a tu może 20% tylko było wynajęte. Czyżby już pokolenie biwaków się wykruszyło i każdy woli hotele, domki letniskowe itp? Nie powiem, jak też wolę pół wygodne łóżko bardziej niż twardą karimatę ale jednak więcej spodziewałam się ludzi, którzy wybierają nocleg w milion gwiazdkowym hotelu.
Gdzie turyści to tam browary. W Stanach… zresztą jak i w Polsce i innych krajach browary pojawiają się jak grzyby po deszczu. W okolicy między Lake George a Lake Placid mamy dwa ulubione… choć po tej wycieczce chyba zostanie tylko jeden. Browar Paradox jest dość blisko kempingu Sharp Bridge. Ma pizzę i świeże piwo. Do tego jest dość duży więc w miarę są szanse na stołek… nie zawsze ale są. Bo jednak nie tylko my lubimy tą miejscówkę i w weekend to jest tu dość tłoczno.
Drugi browar jest bliżej Lake George. Pojechaliśmy tam po Paradoksie bo chcieliśmy kupić piwo do domu. Browar Northway ma pyszne piwko i super cenę. Wiemy już, że w poniedziałki jest zamknięty więc woleliśmy się dziś zaopatrzyć. Niestety po drodze przed browarem są sklepy / outlety no i trzeba było skorzystać z okazji i kupić sobie jakieś nowe buty czy skarpetki. Za bardzo nie chodzimy po takich sklepach 3-4 to nasze maksimum ale jednak nadal za długo nam tam zeszło i niestety browar zamknęli nam przed samym nosem… ale jak tak mogą. Długi weekend, ludzi pełno a oni o 18 już zamykają. Podpadli.
No to znów hop do auta i z powrotem do Schroon Lake. Ale się dziś najeździmy… tam i z powrotem północ-południe-północ. Na dziś wystarczy. Odstawiliśmy grzecznie auto i poszliśmy do miasteczka na jakąś kolację. W Schroon Lake prawie wszystkie knajpy mają opinię 4. Niestety nawet nasza restauracja z wczoraj. Tak więc ciężko wierzyć w te recenzje ale stwierdziliśmy, że lokalny bar, w którym w miarę jest trochę ludzi może być dobrym wyborem. No i się nie zawiedliśmy.
Poszliśmy na pizzę i piwko a wyszliśmy z czapką zimową, dwoma znakami dzierganymi w drzewie i prawie krzesłem typy Adirondack. Po co mi czapka w środku lata… hmmm… do dziś nie wiem…
No więc weszliśmy do lokalnej speluny (nie była taka znów speluna) i skierowaliśmy się do baru żeby tam usiąść. Były trzy wolne krzesła przy czym przy środkowym stał gostek. Mała konsternacja, grzeczna zapytanie czy można, on, że oczywiście zaprasza i mamy kolegę. Coś mi podpowiadało, że gostek będzie szukał kogoś do rozmowy więc posadziłam Darka koło niego… Ja to ta mniej rozmowna w związku choć słuchać lubię. Po jak to się mówi, od słuchania a nie mówienia człowiek się uczy nowych rzeczy.
Nasz nowy kolega, Norm opowiedział nam całą historię swojego życia. Stracił żonę dość wcześnie na raka. Przed śmiercią żony zaadoptowali niemowlaka bo własnych dzieci mieć nie mogli i jak synek miał 13 miesięcy Norm stracił żonę a synek mamę. I tak o to Norm został samotnym ojcem. Wychował jednak syna na porządnego mężczyznę. Jak to powiedział… jak adoptowałem to przyrzekłem, że będę dziecko traktował jak moje własne rodzone więc jak mogłem postąpić inaczej.
Norm miał przeróżne prace a aktualnie robi znaki w drzewie i krzesła zwane Adirondack Chair. Widać, że mu się średnio powodzi a że miło się rozmawiało to mu postawiliśmy piwo… a potem drugie… no i za każde piwo dostawaliśmy nowy znak. Niezła transakcja nie ma co.
Nie wyszliśmy już z tego lokalnego baru… ludzie przychodzili i odchodzili a nasz kącik z Normem, barmanką i nami pogrążony był w rozmowie i słuchaniu różnych historii życia. Im więcej wypitego piwa tym lepsze historie… Przyszedł jednak czas na zamknięcie interesu. W ostatniej chwili zobaczyłam, że w barze są kozzies na puszki. Takie materiałowe nakładki na puszki. W każdym razie mój kolega z pracy je zbiera więc mu chciałam załatwić jeden. Okazało się jednak, że kosztuje $2. Spoko, żaden majątek więc zapłaciłam… ale się okazało, że brakło… żeby mi cokolwiek dać w ramach rewanżu pani barmanka wyciągnęła czapki… i takim oto sposobem wracając w nocy w środku lata szłam z grubą wełnianą czapką w ręce.
Wieczór zakończyliśmy przy ognisku i znów spotkaliśmy ciekawych ludzi. Tym razem ognisko w ośrodku więc jak sami przyznali dla nich kemping to Fairfield Inn (taki hotel Marriotta). Ale i tak miło było poznać sąsiadów z Long Island z NY. A na koniec przyszedł pracownik restauracji i zrozumieliśmy dlaczego wczoraj była masakra. Mieli wesele a do tego nie mają ludzi do pracy i niektórzy muszą ciągnąć po dwie zmiany. No tak albo ilość albo jakość.
A skoro mowa o ilości to ten wpis jest 499 wpisem na blogu… mam jednak nadzieję, że wraz z ilością w tym przypadku jakość też się poprawia.
2024.05.25 Marshall Mountain, Adirondack, NY (dzień 1)
Powiedziałem kiedyś Ilonce, że zanim się wyprowadzimy ze wschodu Stanów, gdzieś w góry po zachodniej stronie Missisipi to muszę zrobić wszystkie 46 najwyższych szczytów w Adirondack. Mamy już 39 zdobytych. Zostało już tylko 7 bardzo „ciekawych” szczytów. No bo nie wiem czy jest jakaś siła żeby dała nam tyle energii i motywacji żeby wsiąść w samolot i przylecieć na wschód w celu zdobywania zalesionych i błotnych szczytów w Adirondack. Kiedy to góry skaliste na zachodzie mają „troszkę” lepsze widoki, trasy i tereny!
Na ten długi weekend mamy zaplanowane dwa szczyty, Marshall i Allen. Oba znajdują się w południowej części parku. Oczywiście na żaden z tych szczytów nie na szlaków, jest tylko wydeptana ścieżka.
Raczej nikt normalny nie wychodzi na te szczyty. Idą tylko ci którzy, tak jam my chcą zdobyć 46. Na szczęście większość terenu pokonuje się w miarę łatwą ścieżką albo nawet leśną drogą. Dopiero ostatnie 4-5km jest stromo do góry w mniej przyjaznym dla człowieka terenie.
Jednym z największych przeszkód poza niedźwiedziami oczywiście jest błoto i strumyki. Adirondack słynie z tego. Błoto jest wszędzie. Ogólnie nie jest bardzo groźne bo mamy stuptuty i raczej uratują nas od zamoczenia. Niestety nie da się iść 30km w mokrych butach i jak się wpadnie do strumyka to trzeba wracać. Można oczywiście ściągać buty i przechodzić strumyki boso w lodowatej wodzie (która super poprawia krążenie), ale to wszystko zabiera czas. Przy tak długich hikach czas jest bardzo ważny. Ze względu na odludny teren i prawdopodobnie prawie nikogo na szlakach chodzenie po ciemku nie jest polecane. Jest tu dużo niedźwiedzi, które po zmierzchu są bardzo aktywne. Każdy z nas ma oczywiście gaz pieprzowy na te potworki, ale lepiej go nie używać.
W piątek po krótkiej pracy i odstaniu swojego czasu w korkach ruszyliśmy na północ. W NYC jest 30C, a tam jak sprawdzałem pogodę to rano ma być 5C. Idealna temperaturka na orzeźwiający i szybki start.
Po drodze wstąpiliśmy do browaru Subversive w Catskill. Małe miasteczko gdzieś tak w połowie drogi. Przerwa od korków i kolacja wskazana.
Browary powstają jak grzyby po deszczu. Każde miasteczko ma już chyba swój. No i dobrze. Przemysłowe piwa nie smakują tak jak świeże „domowej roboty”. Można tu i zjeść i świeżego piwka się napić.
Około godziny 22 dotarliśmy na miejsce. Na tym wyjeździe śpimy w Schroon Lake w The Lodge at Schroon Lake. Małe miasteczko położone koło autostrady 87 nad samym jeziorem o tej samej nazwie.
Dzisiaj nie ma czasu na żadne zwiedzanie resortu ani tym bardziej rozrabianie w miasteczku. Jutro wstajemy o jakieś nieludzkiej godzinie i mamy zamiar chodzić cały dzień po górzystym lesie. Pamiętajcie, my to ponoć robimy dla przyjemności.
O 5 rano oba nasze budziki próbowały nas ściągnąć z łóżka. Nawet im się to udało. O tej porze wszystko jest zamknięte, więc śniadanie musieliśmy zjeść w pokoju i około 6 rano wyjechaliśmy w góry.
Nasz szlak jest w bardzo odludnej części gór, więc z jakąś godzinę musieliśmy jechać samochodem. Tam za bardzo nie ma gdzie mieszkać, więc to jest konieczność. Można oczywiście spać w namiocie w lesie, ale my chyba już na to jesteśmy za starzy.
Około 7:30 opuściliśmy dosyć pełny parking (jakieś 25 samochodów) i ruszyliśmy przed siebie. Piękna, słoneczna pogoda, bezwietrznie i 6C. Idealna na spacerek.
Ilonka oczywiście nas wpisała na trasę i ruszyliśmy przed siebie jak narazie bardzo łatwą i szeroką drogą.
Jakieś 200 lat temu było tutaj ciekawie. Odkryli tutaj żelazo, więc szybko powstała kopalnia i małe miasteczko. Żelazo się skończyło więc i miasteczko upadło. Kilkadziesiąt lat później powstał tu klub myśliwski. Nawet przyszły prezydent Stanów, Theodore Roosevelt tu przebywał. Niestety gdzieś w połowie poprzedniego wieku wszystko upadło i tylko kominy zostały.
Nie planujemy tu zamieszkać, więc poszliśmy dalej. Droga zamieniła się w ścieżkę, ale dalej nic trudnego i wciąż w miarę płasko.
Ścieżka wiedzie wzdłuż rzeki Hudson. Tutaj jeszcze jest oznaczony szlak, więc wszystko w miarę wygląda ok.
Tak, to jest ta sama rzeka, która 500 km na południe (w Nowym Yorku) ma ponad kilometr szerokości i wpływa z niej 620 m3/s do Oceanu Atlantyckiego.
Są mostki, przez błota często są rzucone rożnego rodzaju bale co znacznie ułatwia przechodzenie.
Dalej było chłodno, brak robactwa, nie stromo, więc szło się idealnie.
Oczywiście nie myślcie sobie, że był to spacerek w parku. Nawet łatwy Adirondack ma ukryte „zalety”.
Około 10:15 doszliśmy do jeziora Colden. Jest to miejsce gdzie schodzi się wiele szlaków. Tutaj też dużo ludzi robi sobie bazę. Rozbija namiot i mieszka parę dni. Znacznie to ułatwia i przyspiesza zdobywanie okolicznych szczytów.
Myśmy także zrobili tutaj małą przerwę. Wiedzieliśmy, że łatwa część trasy właśnie się skończyła.
Tak też się stało. Oznakowany szlak szedł dalej, niestety w innym kierunku. Myśmy koło kopczyka z kamieni skręciliśmy w nieoznaczoną ścieżkę i zaczęliśmy wspinaczkę na Marshall.
Przez pierwsze 20 minut nawet jeszcze było ok. Nie było za stromo i ścieżkę można było łatwo znaleźć. Później się wszystko zaczęło.
Zrobiło się znacznie stromiej, o wiele więcej skał i korzeni. Często trzeba było iść nieoznakowanymi skałami, albo w lesie szukać ścieżki.
Na szczycie stanęliśmy około godziny 13. Szczyt niestety jest zalesiony i bez żadnych widoków.
Trzeba było troszkę dalej przejść żeby ładną panoramę zobaczyć. Tu niestety nie można było nigdzie usiąść, więc wróciliśmy na szczyt na odpoczynek i przerwę.
Można by tak pewnie siedzieć z 30-45 minut i odpoczywać. Niestety całe latające paskudztwo już się obudziło i nie pozwalało spokojnie siedzieć. Krwiopijcy byli tak upierdliwi, że po 15 minutach musieliśmy opuścić szczyt i rozpocząć długie schodzenie.
Po mokrym i stromym znacznie łatwiej się wychodzi niż schodzi. Trzeba było uważać żeby się nie poślizgnąć na skałach, albo nie zaplątać w korzenie. Mogło by to znacznie utrudnić dalsze schodzenie.
Początek był trudny. Motywację dodawała nam zasada, że każdy krok jest bliżej samochodu i zimnych napojów w lodówce turystycznej.
Od skrzyżowania szlaków u podnóża Marshall było już znacznie łatwiej. Może nie był to spacer w parku, ale napęd na 4 w większości przypadków nie był już potrzebny.
Za bardzo nie dało się robić przerw. Jak się szło to nawet jeszcze było znośnie, ale podczas przystanków krwiopijcy atakowali na maxa. Ponoć ten okres jest najgorszy. Wszystkie latające paskudztwa budzą się do życia po zimie i pić im się chce.
Około 17:30 dotarliśmy do samochodu. Ilość komarów tutaj była przerażająca. Nawet nie dało się spokojnie piwka wypić na zewnątrz i odpocząć. Odpoczynek musiał być w zamkniętym samochodzie. Najważniejsze że 40 szczytów w Adirondack mamy już zdobyte. Zostało “tylko” 6!
Około 19:00 byliśmy już w naszym resorcie. Pragnęliśmy dwóch rzeczy: szybki prysznic i dobra kolacja. Pierwsza rzecz poszła szybko z drugą niestety było gorzej. Resort ma ponoć dobrą restaurację. Ilonce udało się zrobić rezerwację, więc tam poszliśmy. Niestety nie był to dobry pomysł.
Jedzenie nie było dobre. Takie średniej jakości i małe porcje. Człowiek głodny to wszystko zje. Najgorzej to z winem zrobili.
Na początku zamówiłem butelkę bo pić się chciało. Obiad przynieśli, a wina dalej nie ma. Zwróciłem uwagę i obiecali, że zaraz przyniosą. Pół posiłku później dalej nie ma. Po kolejnej rozmowie z obsługą odmówiłem wina. Nie było sensu, my już prawie po kolacji. Musieliśmy się zadowolić „pyszną” wodą. Zasłużyli na jedną gwiazdkę i ją dostali!
Tutaj niestety nie koniec przygód spragnionych Polaków. Poszliśmy do baru obok, ale niestety też się nie udało. Czekaliśmy na barmana, a ten się jakoś nie pojawił.
Resort ma jeszcze jeden bar. Może tam się uda coś zdziałać. Niestety też się nie udało. Bar już zamykali i już nic nie serwowali. Była 20:45! Masakra z tymi leniami. Nie chciało nam się iść już do miasteczka, bo już dzisiaj się troszkę nachodziliśmy.
Na szczęście nasza lodówka w pokoju nie była pusta, więc można było się zaopatrzyć w prowiant i jeszcze się przejść nad jezioro.
Ten resort posiada też prywatną plażę z małym molem. W ciszy i spokoju można było posiedzieć i obserwować taflę jeziora Schroon.
Podjęliśmy decyzję, że jutro nie idziemy na hike. Jesteśmy za bardzo zmęczeni po dzisiejszym. A jutro ma być jeszcze większy. Ciężko jest robić dzień po dniu tak duże hiki. Trzeba by jeszcze o godzinę wcześniej wstać, a to raczej jest niemożliwe.
Z drugiej strony jutro mamy zamiar poznać okolicę i miasteczko. Zapowiada się ciekawy dzień….
2023.09.16 Seymour, Adirondacks, NY
Dawno, dawno temu Stanisław Jachowicz powiedział: Cudze chwalicie a swego nie znacie. Dokładnie, wystarczy chwalenie tej Nowej Zelandii, trzeba po lokalnym podwórku troszkę pochodzić!
Wiem, porównanie NZ do lokalnych górek to jak jeżdżenie na nartach na zlodowaciałym wschodzie Stanów do np. puszystego Kolorado. Niestety nie mieszkamy w NZ, a organizm domaga się długiego fizycznego zmęczenia. Nie pozostaje nic innego jak wykreślić kolejny szczyt z długiej listy szczytów w Adirondack.
Adirondack posiada 46 szczytów powyżej 4,000 stóp. Zrobiliśmy już 38 z nich. Trzeba tą listę w końcu zakończyć i wpisać się do ich klubu. Zostały nam niestety już same „ciekawe” szczyt. Albo bardzo oddalone od cywilizacji, albo nie posiadające szlaku, tylko wydeptaną przez ludzi i zwierzęta ścieżkę. Albo to i to, jak Seymour, szczyt który planujemy zdobyć w ten weekend. Pogada zapowiada się OK, bez opadów, co znacznie zwiększa szanse na wyjście na szczyt.
Za bardzo nie chcemy brać wolnego z pracy, więc niestety wyjazd z miasta musiał być w piątek po południu. Dalej jest letni klimat więc wiele ludzi ucieka na weekend z miasta, co oczywiście powoduje dosyć spore korki. Ale nawet nie było tak źle i już od mostu G. Washington wszystko puściło i można było bardziej wciskać pedał gazu.
Czas przejazdu między NYC a Lake Placid w Adirondack to około 5 godzin plus przystanki. Oczywiście mój najlepszy pilot Ilonka znalazła idealne miejsce na przerwę/kolację w rejonie Saratoga Springs. Przyjemne, małe miasteczko położone na granicy parku Adirondack. Wiele razy go odwiedzamy jadąc w te rejony. Czasami tylko coś zjeść a czasami tutaj nocujemy.
Tym razem była tylko godzinna przerwa na posiłek i coś chłodnego. Ilonka znalazła fajny browar z dużą ilością ciekawych piwek i oczywiście w miarę dobrym jedzeniem. Browary mają to do siebie, że nasz świeże i dobre piwko plus szybko podane jedzenie. I ceny też są dobre. Zwłaszcza ceny piwa na wynos. Za 0.5L dobrego i świeżego piwka płacisz tyle co za Heineken czy inne piwo przemysłowe w supermarkecie. A chyba nie ma co porównywać jakości.
Około 10 wieczorem przyjechaliśmy do Lake Placid. Ilonce udało się znaleźć hotel na głównej ulicy co było dobre i złe. Dobre, bo wszędzie blisko. Natomiast wadą było, że za dużo jest barów i knajp w okolicy. Z chęcią by się gdzieś usiadło i zamieniło parę zdań z lokalnymi czy przyjezdnymi, ale wiedzieliśmy, że jutro czeka nas ciężki hike i to może się źle skończyć. Omijaliśmy wszystkie bary szerokim łukiem i schowaliśmy się w naszym pokoju. Jutro niestety mamy wczesną pobudkę, więc dzisiaj nie wolno rozrabiać.
Jak o 5:30 rano dzwonił budzik to oboje się zastanawialiśmy czy my na pewno aż tak kochamy Adirondack. Ale też oboje wiemy, że najtrudniejszy odcinek dnia jest poranna pobudka, potem już leci. Tak też było i dzisiaj. Pół godziny później przy kawce i śniadaniu już z entuzjazmem planowaliśmy hike, sprawdzaliśmy pogodę, obliczaliśmy głębokość błota na trasie, oboje nakręcaliśmy się na ten długi a zarazem wspaniały dzień.
Do parkingu na początek trasy mieliśmy jakieś 40 minut samochodem. Około 7:45 zameldowaliśmy się na miejscu, ubraliśmy odpowiednie buty i ruszyliśmy przed siebie. Było gdzieś 7-8C.
Tak jak pisałem wcześniej, zostały nam już tylko „ciekawe” szczyty do zdobycia w Adirondack. Seymour do nich oczywiście należy.
Żeby dojść do podnóża góry trzeba przejść jakieś 5.5 mili (9km) w miarę łatwą i płaską trasą.
Tutaj jest szlak, więc nie ma większego problemu. Jedyne na co trzeba uważać to błoto i strumyki. Na szczęście już parę dni nie padało i błotne odcinki nie są wielkie, a strumyki mają niski poziom wody.
Około 10 dotarliśmy do podnóża góry Seymour. Znajdują się tutaj dwie „szopy” zwane Lean-to.
Jest to schronienie na około 8-10 osób na noc albo przed deszczem. Ludzie co nie chcą robić szczytów w jeden dzień i nie chcą nosić namiotów mogą się tutaj przespać. Szopa posiada 3 ściany, drewnianą podłogę i dach. Przed nią jest miejsce na ognisko i campingowa ławka na przyrządzanie posiłków.
Deszcz nie padał, więc szopa do niczego nam nie była potrzeba. Natomiast ławeczkę wykorzystaliśmy na odpoczynek. Od tego momentu zaczyna się ciekawa część wyprawy. Prosto do góry, bez szlaku, po wydeptanej ścieżce.
Gdzieś 2 mile (3.5km) do góry i ponad 2,000 stóp (600 metrów) w pionie. Jak na „spacer” poza szlakiem jest trochę roboty.
Pierwsze 1/4 drogi była nawet ok. Nie stromo, bez większych skał i nawet błotko nie dokuczało.
Zabawa zaczęła się później. Nachylenie się znacznie zwiększyło, pojawiło się wiele korzeni, stromych i długich skał, a także ścieżka nie była łatwa do odnalezienia. Myślę, że zdjęcia bardziej oddadzą klimat niż słowa.
Około południa doszliśmy do rejonu w okolicach szczytu. Ogólnie to oboje spodziewaliśmy się trudniejszych warunków niż te co właśnie przeszliśmy. Nie odbierajcie mnie źle, dalej było ciężko i trudno, ale znając Adirondack to spodziewaliśmy się gorszych warunków i klasycznego burdelu na trasie. Widocznie wichury omijają ten rejon i nie ma tutaj aż tyle połamanych drzew.
Pod szczytem zrobiło się płaściej, w związku z tym błotko się pojawiło. Na szczęście nie były to wielkie, prawie nie do przejścia połacie głębokiego błota jakie występują w dużej części Adirondack i około 12:30 stanęliśmy na szczycie.
Była ładna, słoneczna pogoda z temperaturą w słońcu około 20C. Idealna na dłuższy odpoczynek i uzupełnienie kalorii. Za wiele ludzi na ten szczyt nie wychodzi, wiec w ciszy i spokoju podziwialiśmy piękne widoki gór Adirondack.
Myślę, że na takie szczyty jak ten za wiele ludzi nie przychodzi. Większość, albo wszyscy to są ludzie którzy robią wszystkie 46 szczytów w Adirondack. No bo po co masz łazić w błocie i bez szlaków jak jest wiele innych szczytów w tych górach na które prowadzą bardziej wydeptane i popularne szlaki.
Wszyscy co chodzą po górach wiedzą, że schodzenie jest trudniejsze niż wspinaczka na górę. Na tym szlaku też tak było. Stromo w dół po skałach, korzeniach i błocie. Trudno i niebezpiecznie. Trzeba było uważać żeby się nie poślizgnąć na mokrym i wyślizganym terenie.
Schodzenie w dół zajęło nam około dwóch godzin. W końcu ręce mogły odpocząć od trzymania się wszystkiego co jest w miarę stabilne.
Dalej wiedzieliśmy, że jeszcze mamy 5.5 mil (9.5km) do samochodu, ale tutaj już było łatwo. Spokojnie, spacerkiem i około 17:30 dotarliśmy na parking.
Ilonka, jako prawidłowy górołaz wypisała nas z trasy i można było oficjalnie uznać, że 39 szczyt w Adirondack został zaliczony!!!
Zostało już „tylko” 7!
Wróciliśmy do hotelu, trochę odpoczęliśmy w pokoju i zgłodnieliśmy. Nie chciało nam się za bardzo niczego szukać w miasteczku, więc skończyliśmy w hotelowej restauracji. Zresztą w sobotę zjeść kolację gdzieś w restauracjach w Lake Placid bez rezerwacji jest ciężko.
Po kolacji mieliśmy się gdzieś przejść, ale za bardzo nam się już dzisiaj nie chciało chodzić. Przeszliśmy się od stolika do hotelowego baru gdzie jakiś lokalny coś tam na instrumentach zagrywał. Nawet mu to wychodziło, więc dotrzymaliśmy mu towarzystwa do końca.
W niedzielę, po spacerze w miasteczku ruszyliśmy na południe, w kierunku domu. Po jakieś 30 minutach jazdy w okolicach Keene Valley zobaczyliśmy ciekawy lokalny targ.
Ilonka powiedziała żeby się zatrzymać i wspomóc lokalnych farmerów. Zawsze jakieś świeże i organiczne warzywa się przysadzą.
Tak też zrobiliśmy. Z ciekawostek trzeba dodać, że na tym targu spotkaliśmy pana Krzyśka. Jest to Polak, mieszkający w tych rejonach który promuje polską kuchnię. Ma tu swoje stanowisko z domowej roboty wyrobami. Sam robi kabanosy, pierogi, kiszoną kapustę… i pewnie jeszcze wiele innych wyrobów.
Ponoć udało mu się załatwić miejscówkę w resorcie narciarskim obok Lake Placid, White Face. Ma tam w zimie sprzedawać zgłodniałym narcirarzą swoje wyroby. Stanowisko ma mieć w budynku Mid-mountain. Serdecznie nas, Polaków zaprasza na degustacje domowych wyrobów.
Już niewiele się dzisiaj wydarzyło poza bardzo brzydką pogodą i korkami w rejonie Nowego Jorku. Już byłem zmęczony i nie chciało mi się dzisiaj zawozić samochodu do wypożyczalni na Manhattan. Postanowiłem, że to jutro zrobię.
To był mój wielki błąd. Nie wiedziałem, że od poniedziałku jest spotkanie przywódców krajów ONZ i miasto będzie sparaliżowane. Tak też było. Normalnie dojazd do wypożyczalni zajmuje mi 15-20 minut. W poniedziałek jechałem 1:45 godziny! Masakra!
Nie mogą ci wspaniali spotykać się i gadać gdzieś w lasach, tylko utrudniać życie wszystkim wokół.
2022.10.15 Panther, Adirondacks, NY
Nogi po Tatrach odpoczęły, więc trzeba je znowu gdzieś fajnie zmęczyć. Nie ma czasu nigdzie daleko latać, wybór padł na Adirondack.
Zostało nam tam parę szczytów do zrobienia (niestety one nie są łatwe), a także w tym okresie jest pełnia jesień w Adirondack. Kolory liści są bajkowe.
Mamy długi i ciężki hike. Chcemy zrobić dwa szczyty w rejonie Santanoni. Panther i Couchsachranga (potocznie zwany Couchy). Dlaczego dwa?
W rejonie Santanoni są 3 szczyty które są na liście 46 najwyższych szczytów w Adirondack. Santanoni zrobiliśmy rok temu. Panther i Couchy zostały nie zaliczone. Chcemy to zrobić i mieć ten rejon z głowy. Jest to jeden z trudniejszych i mało dostępnych części Adirondack. Couchy nawet jest poniżej 4,000 stóp więc nie powinien być na liście najwyższych szczytów Adirondack ale kilkadziesiąt lat temu mieli złe pomiary i tak już zostało!
Na szczyty nie ma szlaków. Są tylko wydeptane ścieżki przez ludzi i zwierzęta. Często ścieżka idzie rzeczką, albo lasem i jest pokryta grubą warstwą liści i łatwo ją zgubić.
Mimo, że to połowa października to już w górach temperatury są niskie. Na dole koło zera a w wyższych partiach gór -4C.
Mamy długi i ciężki hike, więc z hotelu już wyjechaliśmy o 6:30, a na szlak ruszyliśmy o 8 rano.
Tak jak pisałem, jest to odludzie i w pobliżu nie ma żadnych hoteli.
Parking był już w połowie zapełniony. Po samochodach widać, że większość przyjechała tu już wczoraj. Dużo ludzi robiąc wszystkie trzy szczyty śpi w lesie i nie musi aż tak dużo kilometrów robić w jeden dzień.
Lubię taki poranny start. Idzie tak się rześko w ciszy. Słychać tylko szum liści pod butami i czasami odgłosy ptaszyny która nas wita.
Niestety nie na jeszcze dużych mrozów i błoto nie zamarzło. Ten rejon jest słynny z wielkiego błota, zwłaszcza w wyższych partiach.
Na dole już też czasami błotko dawało o sobie znać.
Pierwsze parę kilometrów idzie się bardzo łatwą szeroką leśną drogą. Można szybko nadrobić kilometry.
Gdzieś po godzinie szlak skręca w prawo i z szerokiej drogi robi się leśna ścieżka. Dalej nic trudnego.
Jedynym utrudnieniem jak narazie są liście. Jest ich tyle, że często szlak jest nimi zasypany i łatwo można zgubić drogę. Na szczęście dalej idziemy szlakiem, więc często na drzewach jest on namalowany. Czasami jak nie widzimy szlaku przez parę minut to się wracamy do ostatniego punktu gdzie go widzieliśmy i próbujemy ponownie.
Niestety im wyżej tym ciekawiej. Doszliśmy do rozgałęzienia na Santanoni Express. Rok temu tutaj skręciliśmy w lewo, zeszliśmy ze szlaku i zaatakowaliśmy szczyt Santanoni. Wspinaczka ta zakończyła się sukcesem.
Dzisiaj w planie są inne szczyty, więc dalej zostaliśmy na w miarę łatwym niebieskim szlaku.
Doszliśmy do jeziora Bradley
Niebieski szlak dalej wędruje prosto dolinami w inne rejony Adirondack a my skręcamy w lewo. Tutaj zaczyna się „zabawa”.
Na start dowiedzieliśmy się, że zapomnieliśmy zabrać ze sobą wiosła. Tak, wiosła!
Tu już nie ma szlaku, więc i też nie ma żadnych udogodnień cywilizacji jak np. mostki, uchwyty czy bale w wodzie.
Ktoś wrzucił do stawu dwie deski i jak masz wiosło to możesz przepłynąć.
Brak wiosła spowodował, że musieliśmy obchodzić stawek. Na szczęście jest mało górołazów z własnymi wiosłami, więc wokół stawu była już w miarę wydeptana ścieżka.
Zaraz za stawem „szlak” ostro zaczął się wspinać do góry. Było parę odcinków specjalnych na których trzeba się troszkę nagłówkować jak to przejść.
Wyspinaliśmy się na skały i myślimy, że najgorsze już za nami. Jednak grubo się myliliśmy. Przez następne 2.5h było naprawdę ciekawie.
Wiemy, że Adirondack nie jest łatwy. Zwłaszcza szczyty na które nie ma szlaków. Wiele trudnych odcinków już w tych górach pokonaliśmy, ale to co tu było to lekka przesada.
Może nie był to najtrudniejszy odcinek w całych górach, ale jego długość nas przerosła. Często zdarzają się odcinki trudne, ale po 20-30 minutach je pokonujesz. Tutak było to 2.5 godziny!
Prosto do góry strumykiem i błotem.
Oczywiście nie ma szlaku i roślinność jest bardzo gęsta, czyli nie możesz iść lasem.
Około 12:30 wyszliśmy na przełęcz. Zmęczeni na maxa.
Parę osób tutaj siedziało. Posilało się i odpoczywało. Dołączyliśmy do nich. Miejsce to lokalni nazwali Times Square. Pewnie od skrzyżowania wszystkich „szlaków”.
Z tego miejsca w każdą stronę można gdzieś dojść.
Ze wschodu myśmy przyszli. Na południe jest Santanoni. Zachód to Couchy, a na północ jest ścieżka na Panther.
Mamy w planie dwa szczyty. Couchy i Panther.
Niestety obawiamy się, że możemy dwóch nie zrobić w ciągu dnia. Jedno wiemy, że schodzenie w dół po ciemku tą trasą jest praktycznie niemożliwe. Trasa do góry była bardzo trudna, a wszyscy wiemy, że schodzenie jest trudniejsze niż wychodzenie.
Ciemno, bardzo strono, mokre skały, korzenie, liście, do tego ogromne zmęczenie. O kontuzje łatwo.
Idziemy na Panther. Zobaczymy jaki będziemy mieli czas i o której wrócimy na Times Square. Jak będzie dobry to możemy pójdziemy na Couchy,jak nie to w dół do browaru
Niestety spacerek na Panther nie było łatwo. Błotko goniło błotko!
Potem jeszcze trochę wspinaczki po skałach i po jakiś 40 minutach stanęliśmy na zalesionym szczycie.
Niestety szczyt był w gęstym lesie, więc przerwy nie było jak zrobić. Po drodze były ciekawe skały z widokami, ale tak wiało, że niestety przerwa na nich nie należała do przyjemnych.
Wróciliśmy na Times Square i tam dopiero zrobiliśmy dłuższą przerwę na posiłek.
Trochę ludzi przewijało się tutaj (jak na słynnym Times Square w NY), więc można było dowiedzieć się cennych informacji. Jak np. Couchy się nie zrobi za dwie godziny w obie strony. Jest dużo błotka!
Już jest prawie godzina 14. Wiemy, że o 18:30 robi się ciemno. Zejście zajmie nam minimum 4 godziny, a może i pod 5 jak będzie trudno, albo będziemy gubić szlak. Jak jeszcze doliczymy minimum dwie godzinki na Couchy to będziemy musieli trudne odcinki pokonywać po ciemku. Tego chcemy uniknąć. Podjęliśmy ciężką ale rozsądną decyzje, że schodzimy a Couchy zostanie na następny raz. Będziemy tu musieli wrócić i jeszcze raz „bawić” się w tych górkach.
Tak jak przewidywaliśmy. Zejście było bardzo trudne i mokre. Na szczęście mieliśmy czas, więc ostrożnie, krok za krokiem posuwaliśmy się w dół.
Odetchnęliśmy na dole. Była godzina 16. Najtrudniejsze już za nami. Usiedliśmy na skałach (oczywiście w strumyku) i gratulowaliśmy sobie nawzajem przebycia tego długiego i trudnego odcinka.
Teraz już leciało. Nie było super łatwo, ale już było ok. Można było iść szybciej.
Czasami gubiliśmy szlak przez potężną ilość liści na ziemi, ale na szczęście za pomocą GPS czy aplikacji na telefonach można było szybko odnajdywać szlak.
Około godziny 18 doszliśmy do drogi. Ostatnie 30 minut pokonywaliśmy w ciemnościach. Na szczęście tu już było łatwo.
Prawie o godzinie 19 doszliśmy na parking gdzie Ilonka wypisała nas z trasy i mogliśmy w końcu usiąść w samochodzie i odpocząć.
Niestety nie zrobiliśmy dwóch szczytów jak mieliśmy w planie, ale może i dobrze. Przynajmniej po ciemku nie musieliśmy pokonywać tych najtrudniejszych odcinków. Natomiast szczyt Panther został zdobyty. Jest to nasz 38 szczyt w Adirondack. To zdobycia korony Adirondack zostało nam już tylko 8!
Pewnie już w tym roku tutaj się nie wybierzemy, ale na wiosnę następnego chcemy tu przyjechać i gdzieś wyjść.
30 minut od parkingu jest fajny browar Paradox Dobre, świeże piwka i smaczne jedzenie. Piwka dalej mieli, natomiast z jedzeniem był problem. Tyle ludzi przyjechało do Adirondack w tym okresie, że wszystko zjedli.
Obsługa mówiła, że nie pamięta takiego ruchu. Udało im się posklejać nam jakąś wegetariańską pizzę. Nawet nie była zła tylko szkoda, że nie miała żadnego mięsa. Ludzie wszystko zjedli.
Ilonka jak zwykle zakupiła skrzyneczkę świeżego piwka do domu i udaliśmy się do hotelu na zasłużony odpoczynek. Trzeba w końcu odespać parę ostatnich nocy….
2021.10.09-11 Santanoni, Adirondacks, NY
Tak bardzo jak lubimy chodzić po górach na zachodnim wybrzeżu, to zawsze mamy sentyment do Adirondack na wschodzie. Te wzgórza rozwinęły naszą miłość do łażenia po górach. To w tych górach oboje stawialiśmy pierwsze kroki na amerykańskich szlakach.
Mamy już na koncie 36 szczytów w Adirondack. Chcemy być w klubie 46er, więc jeszcze musimy zdobyć 10 najwyższych szczytów. Oczywiście zostały już w większości„najciekawsze” szczyty, na które z reguły już nie ma szlaku tylko jest wydeptana ścieżka, której daleko do szlaku.
Przygoda już się zaczęła w wypożyczalni samochód jak mi powiedzieli, że nie mają żadnych samochodów. Panienka odprawiła mnie z tzw. kwitkiem i powiedziała, że za parę godzin mają dostać samochody i do mnie zadzwoni. Jestem 10 w kolejce i swoje muszę odczekać. Oczywiście przepraszała, ale ze względu na huragany w południowych Stanach, ogólny brak samochodów, długi weekend i wiele innych rzeczy mają ogólny brak pojazdów wszędzie.
Nie chciało mi się tam z tymi wszystkimi ludźmi czekać zwłaszcza, że do domu mam 15-20 minut metrem.
Jak tylko wsiadłem do metra to zadzwonił do mnie menadżer wypożyczalni, że bardzo przeprasza za sytuację i już ma dla mnie samochód. Trochę się zdziwiłem, bo może minęło 15 minut zamiast „obiecanych” 4-5 godzin. Wróciłem, wszyscy ludzie dalej czekali. Gostek wziął mnie na zewnątrz i zaczął przepraszać za sytuację. Mówi, że to się raczej im nie zdarza, ale ogólnie w Stanach (i na świecie) jest wielki problem z towarami i ich dostawą. W ramach przeprosin dał mi fajną zabawkę. Mówił, że to jest z prywatnej kolekcji i ma nadzieje, że to zrekompensuje dzisiejsze problemy.
Dostałem zupełnie nowe (miało przejechane 70 min) 2022 Alfa Romeo Giulia. Takie „problemy” w wypożyczalniach to ja zawsze mogę mieć.
Wróciłem do domu, spakowaliśmy samochód i ruszyliśmy w góry. Samochód bardzo fajny, szybki i dobrze wyposażony. Ma trochę mały bagażnik, ale na 3 osoby był OK.
Droga szybko zleciała. W Adirondack jest szczyt jesieni, więc przepiękne kolory liści ubarwiały nam drogę.
Po drodze musieliśmy obowiązkowo się zatrzymać w naszym ulubionym browarze Northway coś przekąsić i ostudzić silnik w Alfce.
Spaliśmy w domku blisko szlaku który mamy zamiar jutro zrobić. Chcemy wyjść wcześnie w góry, więc w domku szybka kolacja i do spania.
Wyszliśmy na szlak o 8:30. W planie mamy wyjść na Santanoni 4,606 ft/1,403 m. Jak się uda go zdobyć to będzie to nasz 37 szczyt w Adirondacks. Zostanie już „tylko” 9 szczytów. Idzie z nami koleżanka Zoe która do osiągnięcia korony Adirondack ma znacznie więcej górek, ale dzielnie dziewczyna chodzi i na pewno to zrobi.
Początek szlaku był idealny. Szeroka, leśna droga usłana niezliczoną ilością wielokolorowych liści.
Szło się super, ale niestety nie za długo. Gdzieś po 30 minutach powoli zaczynały się atrakcje. Najpierw pojedyncze, a w miarę zagłębiania się dalej w las częstotliwość rosła.
W tym rejonie są trzy szczyty na naszej liście. Niestety robimy tylko jeden. Dwa pozostałe są bardzo daleko i zdobycie wszystkich trzech w jeden dzień wymaga już dobrego przygotowania i solidnej motywacji. Żadnej z tych rzeczy dzisiaj nie zabraliśmy ze sobą.
Doszliśmy do strumyka, od którego szlak zaczął podnosić się do góry. W sumie gdzieś te ponad 3000 stóp (1000 metrów) musimy się podnieść.
Na szczęście była świetna pogoda. Bez deszczu i wiatru. Jest październik, więc większość latającego paskudztwa już się pochowała na zimę, a także nie ma upału. Ogólnie szło się dobrze.
Wspinaczka na Santanoni ogólnie nie była jakoś ciężka technicznie, jak to dużo ludzi opisywało. Chodziliśmy trudniejszymi szlakami w Adirondacks. Natomiast co do jednego to mieli rację. Ilość błota wygrała i przerosła nasze oczekiwania. Zresztą sami popatrzcie…
Około godziny 13 stanęliśmy na szczycie….!!!!
Yes….!!!
Jeszcze tylko 9!
Zasłużona dłuższa przerwa w słoneczku, na szczycie z pięknymi widokami.
Oczywiście nie chciało nam się wstawać i schodzić w dół, ale wiedzieliśmy, że ten moment musi kiedyś nastąpić. Zejście w dół w takich warunkach jest znacznie trudniejsze i niebezpieczne niż wspinaczka do góry.
Ilość śliskiego błota sprawia, że przykleja się do butów i na kamieniach albo korzeniach o poślizg nie trudno.
Zwłaszcza na bardzo stromych odcinkach ręce stawały się naszymi najlepszymi przyjacielami. Bardziej ufaliśmy im niż zabłoconym butom.
Udało się. Bez większych ześlizgów osiągnęliśmy dno doliny. Teraz po płaskim dywanie wysłanym liśćmi można było spokojnie podążać w kierunku samochodu.
Około godziny 18 zakończyliśmy naszą wędrówkę. 9.5 z przerwami. Można by to trochę szybciej zrobić, ale pogoda wręcz nakazywała robić częste przystanki i podziwiać widoki.
Ponad 11 mil (18km) w tych warunkach to nie lada wyczyn. Jak byśmy chcieli zrobić trzy szczyty to by wyszło ponad 25km. Trochę dużo jak na spacerek po błocie. Wrócimy tu na wczesną wiosnę jak jeszcze wyżej w górach będzie lód albo zamrożone błotko i w raczkach to oblecimy!
Wróciliśmy do domu. Za bardzo nie było czasu ani siły na rozpalanie ogniska. Szkoda, bo miejsce na ognisko było przednie.
W sumie to ognisko było w grillu. Właściciel domu miał jeszcze stary grill na węgiel drzewny. Rozpalenie jego wymagało trochę ognia, więc ognisko prawie było.
Na kolacje poleciały tradycyjne cheeseburgery. Trochę się za bardzo wypiekły bo jednak taki grill jest cieplejszy niż gazowy. Byliśmy bardzo głodni, więc wszystko zostało zjedzone.
Następnego dnia odwiedziliśmy ciekawy browar i farmę w jednym, Arrowood. Fajne miejsce niedaleko NYC, gdzieś z 1.5h na północ od Nowego Jorku.
Ponoć wszystko jest robione przez nich i jest organiczne. Jedzenie i piwko smakowało. Widząc ja te kurki sobie wszędzie dowolnie biegają i jedzą co znajdą to zrobiliśmy wyjątek i nie kupiliśmy 24 piw, tylko 24 jajka. Miejmy nadzieję, że bedą smakowały tak jak wyglądają. Każde jest inne, ma inny kolor i wielkość. Nie jak z fabryki, gdzie wszystkie są takie same.
Zdamy relację po najbliższej jajecznicy albo omlecie….
2021.06.18-20 Rocky Peak Ridge, Adirondack, NY
Kolejny długi weekend. Rozpieszczają nas w tej firmie. Ciekawe kiedy wszyscy przejdą na cztero-dniowy tydzień pracy. To by było coś, nie? Zanim jednak (o ile w ogóle) trzy dniowe weekendy staną się standardem to trzeba się cieszyć z każdego dłuższego weekendu i aktywnie go wykorzystywać.
Nie, nie przy piwku w Manhattanńskich knajpach, oglądając mecze tylko w górkach bez zasięgu. Oboje z Darkiem byliśmy spragnieni większego wypadu w góry. W Colorado próbowaliśmy chodzić po górach ale niestety w wyższych partiach nadal był głęboki śnieg i zdobywanie szczytów było utrudnione. Tak więc nie zważając na fakt, że jest środek czerwca, że pewnie będzie gorąco a muszki, komary i inne robactwo będzie nas denerwować na maksa, ruszyliśmy na północ w kierunku Adirondacks.
W piątek planowaliśmy tylko dojechać na biwak. Mieliśmy jeszcze parę rzeczy do załatwienia w NY więc wyjechaliśmy dopiero koło południa. Ale to nic. Droga zajmuje około 4-5 godzin więc spokojnie zdążymy rozbić namiot za dnia.
Oczywiście już mało kto pracuje, każdy ma auto i każdy chce wyjechać z miasta więc na dzień dobry musieliśmy swoje odstać. Chyba nie ma miasta, które by nie miało korków a tym bardziej w piątkowe popołudnie. Na szczęście im dalej od miasta tym korek malał i mogliśmy w końcu poczuć, że mamy weekend.
Tym razem śpimy na kampingu. Co prawda jak zobaczyłam, że trochę kropi to próbowałam namówić Darka na hotel w Lake Placid ale się nie udało. W hotelu nie ma ogniska a przecież ognisko najważniejsze. Do tego i tak przyjaciele mieli do nas dołączyć w sobotę więc przegrałam opcję hotelową i grzecznie zabrałam się za rozkładnie namiotu i przygotowywanie kolacji.
Noc minęła szybko bo już o 4 rano zadzwonił budzik. Nie była to najlepsza wiadomość zwłaszcza, że pierwszą noc na kampingu się słabo śpi a do tego leżąc w namiocie słychać było wiatr i deszcz. No więc jak tu się zmobilizować, żeby wyjść na tą ulewę gdzie jest ciemno, mokro i śpiąco. Kolektywnie doszliśmy do wniosku, że olewamy mecz i pośpimy jeszcze z dwie godziny. Wczesne wyjście na szlak mieliśmy zaplanowane głównie ze względu na mecz którzy Polacy grają o trzeciej popołudniu. Obliczając, że zdobycie szczytu zajmie nam jakieś 8-9h to chcieliśmy wyjść o 6 rano, żeby o 3 być już po wszystkim.
No nic, Lewandowski może się nie obrazi, że go nie będziemy oglądać. Przestawiliśmy budziki, usnęliśmy ponownie i jak się obudziliśmy to już się zrobiło jasno i nawet deszcz przestał padać. Tak więc po śniadanku i dojechaniu na szlak oficjalnie rozpoczęliśmy wspinaczkę o 8 rano.
Na Rocky Peak Ridge można wyjść dwoma szlakami. Jeden krótszy, stromszy jest od strony innego szczytu, zwanego Giant. Drugi szlak prowadzi od tak zwanej nowej Rosji (New Russia) i jest może mniej stromy ale za to troszkę dłuższy. Szlak na Giant znamy już gdyż ten szczyt zaliczyliśmy parę lat temu. Niestety wtedy była zima, dni krótkie więc nie wybraliśmy się dalej. Większość ludzi łączy te dwa szczyty i robi je za jednym zamachem. My jednak skoro mamy zaliczony Giant skupiliśmy się tylko na Rocky Peak Ridge.
Dobrze, że piszemy bloga to mogłam sobie przeczytać jak to nam się szło na Giant i trochę sobie przypomnieć jak wyglądała trasa. Nie tylko po naszym blogu ale też po sprawdzeniu ile mamy się podnieść na jakiej odległości wiedziałam, że podejście będzie strome.
Udało nam się nawet szybko wybiec na rozgałęzienie szlaków. Trzy tysiące stóp (900+ metrów) pokonaliśmy nawet w nienajgorszym tempie. To znaczy w nie najgorszym biorąc pod uwagę, że przez pracę z domu człowiek się mało rusza i tylko zostaje mi to co wyćwiczę z Lewandowską na appie. Darek jednak pochwalił mnie i stwierdził, że już nie będzie się tak bardzo śmiał jak znów usłyszy jej głos mówiący “Jeszcze chwila - dasz radę!”.
Trasa pięła się do góry dość stromo ale nawet były czasem zyg-zaki, kamienie były ładnie ułożone i tworzyły schody, i ogólnie szlak był jak nie Adirondack. Góry Adirondack słyną bowiem z bardzo błotnistego, nie równego terenu a szlaki tu wymagają kombinowania i umiejętności pokonywania bloków skalnych, błotnistych, śliskich odcinków czy mocno ukorzenionej trasy. Ogólnie jednym słowem spodziewaliśmy się większego bałaganu. A tu taka niespodzianka.
Ucieszyliśmy się nawet, że przy tak dobrej trasie to szybko zbiegniemy i może nawet uda nam się jednak zdążyć na ten mecz. Nie wiedzieliśmy tylko co nasz czeka dalej… Do skrzyżowania szlaków szło się fajnie. Wyżej wychodziliśmy często na odsłonięte skały i mogliśmy podziwiać piękne widoki.
Po około 3h doszliśmy do rozgałęzienia szlaków. Stąd można iść nadal do góry na szczyt Giant albo odbić w prawo na szczyt Rocky Ridge. Dużo ludzi robi oba szczyty za jednym razem. W tych górach jest to dość popularne, zwłaszcza jak się chce zdobyć kolekcję wszystkich 46 szczytów. Ponieważ na Giant wspinaliśmy się w zimie gdzie dzień jest krótszy to robimy te szczyty na raty. Tak więc myśmy nie planowali iść na Giant tylko skręciliśmy w prawo. Początek było super, zaraz za zakrętem piękna skała na podziwianie widoków i ogólnie zapowiadało się super.
Niestety Adirondack pokazało co potrafi i dość szybko trasa przybrała tradycyjną formę. Były skały, błoto, korzenie, strome zejścia i duże połacie skalne. Chcieliśmy sobie zrobić przerwę na jakieś orzeszki bo już głód nam dokuczał ale jak tylko przystanęliśmy na minutę to od razu zlatywały się komary i muchy i trzeba było znów iść.
Głód nas motywował, żeby iść szybciej na szczyt. Mieliśmy nadzieję, że jak wyjdziemy na szczyt to na otwartej przestrzeni będzie mniej muszek a może nawet wiatr je trochę przepędzi. No i nie wiele się pomyliliśmy. Jak tylko wyszliśmy na szczyt to taki wiatr nas złapał, że od razu w ruchy poszły bluzy. Nieźle nie? Na dole upał na całego a na górze trzeba bluzy przeciwwiatrowe ubierać.
Udało nam się znaleźć tak zwaną sofę czyli miejsce na kamieniach gdzie jest wygodnie, nie wieje za bardzo i można podziwiać piękne widoki. W zasadzie to miejscówkę polecił nam inny włóczykij który właśnie wracał ze szczytu i pokazał nam gdzie mniej wieje.
Oczywiście musiało paść tradycyjne pytanie - to który to jest wasz już szczyt? No to odpowiedź - jest to nasz 36 szczyt. I właśnie wtedy jak powiedzieliśmy ta magiczną liczbę to zdaliśmy sobie sprawę, że odliczanie w dół można zacząć. Jeszcze tylko 10 szczytów nam zostało. Zdecydowanie nie tych łatwych więc troszkę trzeba będzie się napracować ale może rzeczywiście nam się to kiedyś uda.
Fajnie się siedziało, ale widzieliśmy, że mamy dopiero połowę drogi za sobą. Wracamy tą samą trasą co wyszliśmy więc dokładnie wiedzieliśmy co nas czeka. A czekało nas najpierw masakra, ze wspinaniem się po skałach i kombinowaniem jak tu się wdrapać wyżej a potem już z górki na pazurki.
Drzewka często przychodziły nam z pomocą. Schodząc na dół znów spotkaliśmy naszego “kolegę” ze szczytu. On podobno zrobił już ponad 60 szczytów - niektóre liczy po kilka razy, więc wprawę w skakaniu po tych górkach ma i widać to było po jego technice. Nasza technika staje się lepsza z każdym nowym szczytem ale do kolegi nam jeszcze trochę brakuje.
Schodziliśmy, i schodziliśmy, i schodziliśmy i zastanawialiśmy się jak to jest, że ta sama trasa idąc do góry wydawała nam się taka łatwa, taka ładnie przygotowana. Hmmm… parę razy zadawaliśmy sobie pytanie czy my na pewno tędy wychodziliśmy w górę. Chyba rano byliśmy zaspani i jakoś tak szliśmy na auto pilocie. Teraz bardziej rozbudzeni, widząc tą trasę po raz kolejny nasza opinia się zmieniła. Jest to typowy szlak w górach Adirondack.
Skoro trasa jest jaka jest to zejście zajęło nam nie wiele mniej niż wyjście. Nie można tu zlecieć zyg-zakami, a trzeba bardziej uważać gdzie się stawia nogi między tymi kamieniami. Do tego zmęczenie bo jakby nie patrzeć to spacerek niezły zrobiliśmy jakby na to nie patrzeć to zrobiliśmy prawie 9 mil (14 km) i 4000+ feet (1200 metrów).
Tak jak planowaliśmy cały szlak zajął nam około 8 godzin. Zeszliśmy do mega nagrzanego samochodu ale cieszyliśmy się, że mamy dobra lodówkę przenośną i woda i piwko nadal są zimne. Taka lodowata woda była wskazana - jednak górki w połowie czerwca to nie jest do końca najlepszy pomysł. My to jeszcze spoko bo większą część szlaku zrobiliśmy przed południem. Ale jak schodziliśmy to widzieliśmy jeszcze dużo ludzi idących do góry. Po takich nagrzanych skałach w samym słońcu - hmmm…. to chyba nie należy do przyjemności.
Ochłodziwszy się wodą pojechaliśmy na kamping. Tam już czekali na nas przyjaciele z pyszną kolacją, dużym ogniskiem (to pod wieczór) i dobrym humorem. Nie ma to jak spędzenie czasu na świeżym powietrzu, bez dostępu do telefonu i w miłym towarzystwie. Nawet wynik meczu musieliśmy sprawdzać w biurze kampingu bo nikt nie ma zasięgu. Do następnego razu… ale może nie w lato! Bo jak nas obudziło słońce grzejące w nasz namiot to nam się odechciało biwaków w lato.
2021.01.16-18 szczyt Sawteeth, Adirondacks, NY
Fajnie zaczął nam się ten rok. Naprawdę jakoś tak inaczej niż można było przewidywać. Dość sportowo, dość górzyście i dość biało. W połowie stycznia w Stanach jest długi weekend, Martin Luther King. Święto dość ważne i na cześć niebagatelnego człowieka, jednak zawsze mnie zaskakuje. Jakoś zawsze po długim wolnym w grudniu, dopiero co nabieram rozpędu w pracy a tu mi mówią, że mam długi weekend. Narzekać nie ma na co, tylko jakoś tak zawsze na spontanie ten weekend spędzamy.
Tym razem spontan to wyjazd do Lake Placid. Nadal ograniczamy się do podróży po stanie NY bo niestety kwarantanny to nie dla nas - strata czasu. Ale NY też ma piękne tereny no i nasze ukochane Adirondacks. Udało mi się załatwić fajny hotelik (Marriotta) w samym miasteczku Lake Placid więc pozostało nic innego jak wskoczyć w autko i w sobotę ruszyć na północ.
Tak więc w południe w sobotę opuszczaliśmy puściutki Manhattan i udawaliśmy się do (jak przypuszczaliśmy) pełnego Lake Placid. Jako, że staramy się wspomagać lokalne browary to pierwszy przystanek był za Saratoga Springs w nowo odkrytym (ale już ulubionym) browarze Northern Brewery. Super miejsce, duża sala i jeszcze większe odległości między stolikami, przepyszne piwo i co najważniejsze tanie.
Spróbowaliśmy piwka, więcej wzięliśmy na drogę i ruszyliśmy dalej na północ prosto do hotelu. Wyjazd ten zaplanowaliśmy głównie z myślą o zdobyciu szczytu Sawteeth. Jest to kolejny szczyt z serii 46 najwyższych szczytów w Adirondack. Próbowaliśmy na niego wyjść pod koniec maja ale zaskoczył nas śnieg. Tak, dokładnie, w maju bliżej szczytu jeszcze był śnieg. Wówczas byliśmy w ogóle nie przygotowani na zimowe warunki i zawrócilismy jakieś 20 minut przed szczytem. Zdarza się - bezpieczeństwo najważniejsze.
Tym razem jesteśmy przygotowani wyłącznie na zimowe warunki więc miejmy nadzieję, że nic nas nie zaskoczy. Tak więc wiedząc, że czeka nas nie mały spacerek w sobotę nie siedzieliśmy długo ani też nigdzie się nie plątaliśmy. Kameralna kolacje w pokoju przy kominku nam w zupełności wystarczyła.
Kto normalny na “wakacjach” wstaje w niedzielę o 5 rano i odśnieża samochód butelką bo nic innego nie ma pod ręką? No niewiele jest takich wariatów. Ale nie ma lepszej nagrody niż poczucie spełniania i poczucie, że zrobiło się coś poza spaniem. Tak więc pomimo, że było jeszcze ciemno, zimno i padał śnieg my z uśmiechami na twarzy wstaliśmy z łóżka i ruszyliśmy zdobywać szczyt.
Na szlak z hotelu (Lake Placid Courtyard by Marriott) jest niecałe 30 minut. Idealnie. Spodziewaliśmy się, spotkać trochę ludzi w górach ale musimy przyznać, że ilość samochodów nas zaskoczyła. Prawie dwa parkingi były pełne. Udało nam się znaleźć miejsce ale było to jedno z niewielu jeszcze wolnych. Adirondacks dzięki pandemii staje się coraz bardziej popularne. Dużo Nowojorczyków chce wyjechać ale nie ma ochoty robić testów, kwarantann itp więc szuka weekendowych wypadów i tu właśnie pojawia się rejon Adirondacks z pięknymi górami.
Z parkingu St. Huber gdzie zaczyna się nasz szlak jest wiele innych szlaków. Właściwie to żeby dojść na szlak trzeba przejść dolina z której to co chwila wychodzi w bok szlak na jakiś szczyt. Nasz szlak był ostatni i przejście doliną zajęło nam ok. godziny. Muszę przyznać, że droga ta nie zawsze należała do moich ulubionych. Niby fajnie się idzie po prawie płaskiej szerokiej drodze ale dokłada ona dodatkowe kilometry, które niekoniecznie są mile widziane jak wiesz, że i tak masz troszkę do zdobycia w tych górach.
Tym razem jednak szłam tą drogą z troszkę innym nastawieniem. Jeśli uda nam się zdobyć ten szczyt to możliwe, że jest to ostatni raz jak tędy idę. Za każdym razem staramy się zdobyć inny szczyt w Adirondacks a skoro wszystkie inne w tym rejonie mamy już zdobyte to prawdopodobieństwo, że tu wrócimy jest niskie. No chyba, że na mały spacerek pod wodospad ale to będzie sama przyjemność.
Przez pierwszą godzinę szliśmy najpierw drogą przez pola golfowe a potem szeroką drogą aż pod samą tamę. Jak wspominałam zajęło nam to około godziny i szło się dość przyjemnie. Nie było stromo więc nie musieliśmy zakładać raków, nawet pomimo śniegu. Ludzi spotkaliśmy trochę ale większość odbijała na bliższe szczyty. Dopiero pod koniec spotkaliśmy parę która spała w namiocie przy szlaku - wow szacunek! Wiadomo, jak się ma dobry namiot i śpiwór to temperatura nie straszna ale i tak podziwiam tych ludzi. Bo mnie by chyba siłą z tego namiotu na ten mróz nie wyciągnęli.
My grzecznie ich pozdrowiliśmy i ruszyliśmy dalej. W końcu do zdobycia mieliśmy jakieś 3tys feet (tysiąc metrów) do góry i ok. 13 mil (21 km). Przy takich numerach ciężko jest odliczać mile do końca. Dlatego dla mnie najlepszą metodą jest po prostu iść do góry aż nie osiągnie się tak zwanego cut-off. Zawsze jak idę w góry to mniej więcej ustalam sobie godzinę po której trzeba zawrócić. I nie ważne, że do szczytu jest jeszcze tylko godzina. Zazwyczaj cut-off ustalam na miarę moich możliwości jak i pod względem długości szlaku. Drugim sposobem który preferuję to ustalenie punktów kontrolnych. Dzielę sobie trasę na 2-3 części i wtedy wiem dokładnie czy idę dobrze czy się obijam i za bardzo spowalniam.
Pierwszą kontrolę czasu mieliśmy przy tamie. Odcinek przewidziany na 1.5h zrobiliśmy w 1h. Trochę nie dziwota bo był to najłatwiejszy odcinek a do tego rano zawsze ma się więcej energii. Pozwoliliśmy sobie jednak na małą przerwę. Tu już ubraliśmy raki bo trasa zaczynała się robić stroma, zagrzaliśmy się cieplutką herbatką i ruszyliśmy pomału do góry. Znaliśmy tą trasę z maja i wiedzieliśmy, że aż na sam szczyt będzie miarowo do góry.
Na szczyt Sawteeth prowadzą dwie trasy. Widokowa trasa i zwykła. Trasa widokowa jednak jest dłuższa i stromsza. Dlatego bardziej polecam nią wychodzić niż schodzić i pewnie lepiej w lecie niż w samym środku zimy. Nie tylko my zrezygnowaliśmy z trasy widokowej. O ile podstawowa trasa była nawet przetarta o tyle widokową nikt nie szedł przez co najmniej dwa dni.
Jak wspominałam trasa miarowo pięła się do góry. Szliśmy do góry wzdłuż wodospadu Rainbow. Wodospad już znamy więc zaglądnęliśmy tylko na taras widokowy. A tu zaskoczenie na maska… wodospad zamarzł. Pięknie to wyglądało z góry - pewnie z dołu jeszcze ładniej.
Z tego miejsca na dół zawracać to by była głupota więc wspinaliśmy się dalej do góry. Może w drodze powrotnej zaglądniemy pod wodospad. Póki co równomiernie, krok po kroku wspinaliśmy się do góry.
Jakbym nie znała Adirondacks to bym pomyślała, że te wszystkie opinie o Adirondack są nie prawdziwe. Szlak był super przygotowany, idealnie zygzakami szło się do góry. No tak, jak śnieg wszystko równo przykryje, potem ludzie to udeptają to nie widać tych korzeni, kamieni i się miarowo idzie do góry.
Po około dwóch godzinach doszliśmy do skrzyżowania szlaków. Z tego miejsca można iść albo w lewo na Sawteeth albo w prawo na Gothic. My oczywiście wybraliśmy lewo ale zanim ruszyliśmy na pokonanie ostatnich metrów to zrobiliśmy sobie przerwę na herbatkę i batonika energetycznego. Batonik trochę zamarzł, za to ciepła herbatka była jak miód na gardło. Dziękuje Darkowi, że wyniósł cały termos - no i rodzicom Darka za termos. Ciepła herbata nigdzie tak dobrze nie smakuje jak w środku zimy, wysoko w górach.
W zimie ciężko jest robić dłuższe przerwy. Na początku jest przyjemnie ale potem pomału czuje się zimno i palce u rąk i nóg zaczynają drętwieć. Najlepszym sposobem na rozgrzanie się jest ruch tak więc termos w plecak i ruszamy na naszą ostatnią prostą.
Z początku trasa była płaściutka, potem stała się stroma aby znów bliżej szczytu się troszkę spłaszczyć. To właśnie tu na pierwszej stromej ścianie w maju zawróciliśmy. Wtedy ściana była pokryta lodem i śniegiem i ślizgaliśmy się niemiłosiernie. Teraz przygotowani na śliskie podłoże wbijaliśmy raki w lód i szliśmy miarowo do góry. Tylko czasem lód odprysnął i uderzył Darka w twarz.
W końcu udało się - około 13:15 stanęliśmy na szczycie. Całe wyjście zajęło nam ok.5. Po drodze na szczyt minęliśmy jednego samotnego górołaza i grupę czterech osób. Wszyscy jednak byli tu przed nami więc szczyt był tylko dla nas. Widoki były piękne. Niestety wszystkie skały pokryte były śniegiem a do tego dość mocno wiało więc popstrykaliśmy zdjęcia, Darek zadzwonił do rodziców - technologia jest niesamowita i zawróciliśmy z powrotem na dół.
Góra jest zdobyta dopiero jak się z niej zejdzie. Wiadomo, przy schodzeniu trzeba też uważać. Człowiek jest bardziej zmęczony, łatwiej można się potknąć czy poślizgnąć i kontuzja nogi gwarantowana. Dlatego w miarę szybko ale nadal ostrożnie schodziliśmy w dół.
Na szczęście mamy dobre raki więc nie ślizgaliśmy się jak grupy przed nami które miały tylko rakiety. Zejście na dół zajęło nam około 2h. Szybciutko ale jak trasa jest w miarę łatwa, mamy dobry sprzęt to i metrów ubywa.
Mieliśmy dość dobry czas więc postanowiliśmy zaglądnąć na wodospad. Wiedzieliśmy, że jeszcze przed nami około 1h dojścia do samochodu ale tam już droga jest szeroka i w miarę płaska więc damy radę. A zamarzniętego wodospadu nigdy w życiu nie widziałam (przynajmniej nie tak dużego) i nie wiadomo kiedy znów będzie okazja. Tak więc pomimo bolących mięśni ruszyliśmy nad wodospad. Niby nic wielkiego - tylko 15 minut ale po zrobieniu 20km każdy krok się czuje. No nic widoki nam wynagrodzą wszystko - i wynagrodzili.
Pięknie - nie? Wrażenie niesamowite. Jednak natura jest najpiękniejszym artystą.
Wodospad moglibyśmy podziwiać godzinami ale pora była wracać. Pomimo, że mieliśmy lampki to fajnie by było dojść do auta za dnia. Na drodze w dolinie spotykaliśmy już coraz więcej ludzi. Byli tacy to jeździli na nartach biegowych, byli tacy co z linami i rakami bawili się na jakiś oblodzonych skałach i byli też tacy jak my - zwykli górołazy.
Każdy zmęczony, każdy szczęśliwy i każdy w rozpiętej kurtce. Bo jak się człowiek rusza to nawet kurtki puchowej nie potrzeba. Wiadomo, nadal trzeba mieć dobre zimowe ubranie, i trzeba mieć w plecaki kurtkę puchową, żeby zarzucić jak się robi przerwę ale jest zdecydowanie cieplej niż jak się tylko stoi.
My krok po kroku szuraliśmy po śniegu w kierunku bramy i pól golfowych. Z pól już droga asfaltową do parkingu - i takim oto sposobem zdobyliśmy kolejny szczyt do naszej kolekcji. To już chyba nasz 35 szczyt. Już nam niewiele zostało ale teraz to już na 100% nie ma łatwych szczytów - teraz to już każdy następny będzie nie lada wyprawą. Póki co pora wracać do ciepłego hoteliku.
W NYC nie można chodzić po restauracjach więc jesteśmy tego na maksa spragnieni. W stanie NY restauracje mogą obsługiwać klientów jak ilość ludzi nie przekracza 25% ustalonego limitu na pomieszczenie i stoliki są w odpowiednich odległościach. Na dzisiejszy wieczór wybrałam knajpkę Generations. Weszliśmy do środka i zatwierdziliśmy, że można tu coś zjeść. Odstępy były bardzo duże, przestrzeń i widać, że do serca sobie wzięli przepisy. No tak nikt nie chce być zamknięty bo i tak biznesy już ledwo przędą.
Jedzonko też nawet było dobre. Darek zaryzykował ze steakiem - odważniaka - ale nawet jak na regularną knajpę (a nie steakhouse) to zrobili całkiem dobre mięsko. Fajnie się siedziało i nawet myśleliśmy zamówić po kolejnych piwie ale przyszła grupa ludzi - 5 par z dziećmi i zrobili troszkę zamieszania. Restauracja nie chciała ich posadzić bo nie można się spotykać w grupach większych niż 10 ludzi ale niestety ubłagali, że oni wezmą trzy stoliki no i tak się stało. Stolik mężczyzn, stolik kobiet i stolik dzieci. Niestety jak to bywa w dużych grupach nikt nie mógł usiedzieć na miejscu i albo chodzili tam i z powrotem albo krzyczeli pomiędzy stolikami. To było troszkę za dużo dla nas. Zrobiło się za głośno i ogólnie za dużo tego było więc grzecznie podziękowaliśmy za pyszną kolację, zapłaciliśmy i na nóżkach wróciliśmy do hotelu. Spacerek po tak obfitej kolacji był jak najbardziej wskazany.
W poniedziałek przyszedł czas na powrót. Mieliśmy cały dzień na dojechanie do domu, nigdzie nam się nie spieszyło więc pospaliśmy troszkę i po późnym śniadaniu wyjechaliśmy w kierunku domu. Korzystając z samochodu zatrzymaliśmy się jeszcze po drodze w jakiś sklepach i naszym ulubionym browarze - no bo jak tu nie kupić tak taniego piwa. No i trzeba wspomóc przecież lokalne biznesy. Tak więc z małymi przerwami tu i tam pod wieczór dojechaliśmy do domku. Cieszymy się, z kolejnego aktywnego weekendu. Nie ma to jak czas na świeżym powietrzu. A za tydzień znów wycieczka - tym razem na narty!
2020.10.05 szczyty Seward, Emmons, Donaldson, Adirondacks, NY (dzień 3)
Ach ten nasze kochane górki Adirondack. Czasami łatwiej jest zdobyć jakieś o wiele wyższe szczyty na zachodzie Stanów niż w błotnistym i gęsto zarośniętym Adirondack.
Po wczorajszym leniuchowaniu dzisiaj przyszedł czas na ostre zdobywanie szczytów. Nawet nazwał bym to zaliczaniem wierzchołków. Tak jak Ilonka pisała, chcemy się wpisać do szlachetnego i prestiżowego klubu 46er.
Żeby tam się znaleźć musimy zdobyć 46 najwyższych szczytów w Adirondack. Jak na razie mamy 31.
Na dzisiaj nie mamy łatwego zadania. Chcemy wyjść na 3 szczyty w rejonie Seward. Dlaczego aż 3? Bo niestety ścieżka tak idzie, że za bardzo nie można tego w inny sposób dokonać. Musimy zrobić takie duże koło. Jest to bardzo odludny teren w którym nawet nie ma szlaku.
Szlak tylko prowadzi dołem, koło rzeki. Reszta to już tylko błotnista, mało uczęszczana, wąska i stroma ścieżka, o której przekonaliśmy się później.
Chcąc zaliczyć wszystkie 3 szczyty trzeba albo wyjść super wcześnie rano i pierwsze parę kilometrów pokonywać po ciemku, albo spać w lesie. Ze względu na rzadko uczęszczany rejon (przez kilkanaście godzin marszu spotkaliśmy tylko 5 osób) i dużą ilość niedźwiedzi pomysł ze spaniem w lesie jakoś nikomu się nie spodobał.
Około 5:30 rano zajechaliśmy na prawie pusty parking i ruszyliśmy w ciemny las. Na parkingu znajdowały się tylko 3 samochody. Ludzi którzy poszli przed nami, albo którzy już od wczoraj tu chodzą i śpią w lesie. Pierwszą godzinę szliśmy łatwym, szerokim szlakiem Blueberry. Drogę oświetlały nam lampki czołówki. Czasami tylko się zagadywaliśmy albo zapatrywaliśmy i wtedy w cichym i ciemnym lesie było słychać ojczysty język kur.... jak ktoś wpadł do błota.
Szła z nami koleżanka z Chin, ale jak ona wpadała do błota to za bardzo nie rozumieliśmy co wykrzykiwała.
Około 6:30 zaczęło się rozwidniać. Dalej było szarawo, ale już czołówki nie były potrzebne. Oczy szybko się przyzwyczaiły i można było oglądać, a raczej nasłuchiwać budzący się las. Może nie były to odgłosy porannej dżungli jakie doświadczyliśmy będąc w Malezji, ale też było ciekawie. Zwłaszcza ptaki „wydzierały” się na maksa. Który głośniej!
Wraz ze słońcem przyszło ciepło. Kurtki można było już ściągnąć. Rano było chłodno, gdzieś 4-5C na dole na parkingu.
Po około dwóch godzinach marszu i pokonaniu prawie 9 kilometrów doszliśmy do rozgałęzienia „szlaków”.
Napisałem szlaków, ale to trochę za dużo powiedziane. Od tego miejsca już nie będziemy szli szeroką, w miarę dobrze oznaczoną drogą leśną. Skręcamy na tzw. Herd path (nie oznaczoną, nie sprawdzaną ścieżką wydeptaną przez ludzi i zwierzęta).
Zaczęliśmy się wspinać na Seward (1325 m/4347 ft.). Jest to najwyższy szczyt na dzisiejszej trasie. Ponoć odcinek od rozgałęzienia ze szlakiem Blueberry do szczytu Seward należy do najtrudniejszych w rejonie.
Na początku trasa prowadziła wzdłuż strumyka i łagodnie podnosiła się do góry. Pierwszy problem szybko się pojawił i był związany z jesienią. Ilość liści jaka znajdowała się na ziemi powodowała, że ciężko było wyszukać ścieżki. Wszystko było pokryte liśćmi.
Mieliśmy GPS ale na nim nie ma tej „ścieżki” więc czasami udawało nam się zabłądzić żeby później z radością odnajdywać właściwy kierunek. Ogólnie trzeba było iść do góry wzdłuż strumyka w kierunku szczytu.
Wyżej drzewa liściaste zamieniły się w iglaste. W związku z tym mniej liści leżało na ziemi i wyszukiwanie ścieżki stawało się łatwiejsze. Długo nie nacieszyliśmy się tym, bo pojawiły się kolejne urozmaicenia. Błotko i nachylenie terenu.
Może nie było to takie błoto jak wczoraj, ale jak nie uważałeś to mogłeś wpaść do głębokiego błota. Przed nami jeszcze 10 godzin marszu, a z błotem w bucie nie idzie się ciekawie.
Co nas spowolniło to nachylenie i bałagan. Bardzo stromo do góry po mokrych skałach. Tak, czasami przelatywał mały deszczyk, któremu udawało się systematycznie utrzymywać skały mokre.
Nikt tu nigdy z tą ścieżką nic nie robił. Więc jak spadło drzewo, albo woda wymyła wiele skał to już tak zostawało. W Adirondack często pada i są duże wiatry, więc przez wiele lat natura zostawiła tu po sobie niezły burdel.
Z dobrych rzeczy to trzeba wymienić widoki. Mimo, że cały nasz dzisiejszy szlak jest w lesie, to czasami pojawiały się przecinki przez które można było coś zobaczyć.
Krok po kroku, metr po metrze, pomagając sobie nawzajem około 11 stanęliśmy na pierwszym szczycie, Seward (1325 m/4347 ft.)!
Oczywiście szczyt jest w lesie więc za długo tam nie zabawiliśmy. Pamiątkowe zdjęcie do bloga, troszkę orzeszków na energię i do roboty.
Przed nami dolinka i drugi szczyt, Donaldson (1252 m/4108 ft.). Odległość między szczytami to niecałe dwa kilometry. Czyli nie jest tak źle, ale oczywiście Adirondack nie pozwolił tak po prostu przelecieć między szczytami.
Na początku zejście do dolinki wymagało trochę umiejętności wspinaczkowych, a sama w sobie dolinka przywitała nas Super błotkiem!
Podejście na Donaldson było łatwiejsze za wyjątkiem jednego prawie pionowego odcinka. Trochę tam nam zeszło i parę minut po południu zdobyliśmy kolejny szczyt.
Kolejna krótka przerwa na odpoczynek i uzupełnienie energii jakimiś energetycznymi batonami. Przed nami kolejny, już ostatni szczyt, Emmons (1231m/4039ft.).
Chcieliśmy dłużej odpocząć, ale niestety czas i pogoda za bardzo nam nie pozwoliły na leniuchowanie. Temperatura spadła gdzieś do około 0 - +3C, chmury i mgła zaczęły się pojawiać.
Musieliśmy jeszcze dojść do trzeciego szczytu i wrócić na drugi skąd ponoć jest ścieżka na dół do głównych szlaków. Mówią, że jest trochę łatwiejsza niż ta którą wychodziliśmy na pierwszy szczyt. Dalej jest to nieoznaczona ścieżka, którą za bardzo nie chcieliśmy iść po nocy. W ciągu dnia czasami jest ciężko ją odnaleźć, a co dopiero po ciemku.
Dojście na trzeci szczyt i powrót na pierwszy zajęło nam około 3 godziny. Wliczając 30 minutową przerwę. Byliśmy już tak wycieńczeni i zmęczeni, że bez przerwy by się dalej nie dało iść.
Odcinek może miał 1.5km w każdym kierunku, ale cały czas było albo do góry albo na dół. Do tego błoto, mokre skały, chmury, zimno, wąska ścieżka dodawały tylko uroku.
Około godziny 15 stanęliśmy na ostatnim, trzecim szczycie dzisiejszej wyprawy. Emmons (1231m/4039ft.) zdobyty. Jest to nasz 34 szczyt. Zostało „tylko” 12 i będziemy w klubie. Niestety te 12 są bardzo ciekawe. Podobne to tych co dzisiaj zrobiliśmy.
Na szczycie trochę wiało, więc główną przerwę zrobiliśmy w zaciszu skał pod szczytem. Wszyscy tego potrzebowaliśmy. Za nami już ponad 14.5 kilometrów, a do domu jeszcze daleko.
Około 16 godziny wróciliśmy na drugi szczyt i odnaleźliśmy ścieżkę, która ponoć jest łatwiejsza i prowadzi na dół w dobrym kierunku.
Początek nie był łatwy, ale znośny. Później ścieżka się spłaszczała, więc błotko nas przywitało. Jeszcze niżej doszły liście i strumyki bez mostków (przecież nie idziemy szlakiem) i już było jak w dobrym Adirondack.
Około 18 doszliśmy do szlaku Calkins Brook-Truck. Udało się, trudne i nieoznaczone odcinki pokonaliśmy za widoku. Teraz już szeroką i łatwą leśną drogą udaliśmy się w kierunku samochodu.
W lesie znacznie wcześniej i momentalnie się ściemnia. W związku z tym szybko założyliśmy lampki żeby znowu w błoto nie wpadać. Mimo, że już łatwo i w miarę płasko to dalej mieliśmy do pokonania 5 kilometrów.
Zmęczenie już na maksa dawało nam się we znaki, ale wiedzieliśmy, że z każdym krokiem bliżej „oazy” w której była lodówka turystyczna ze wszystkimi potrzebnymi rzeczami.
Ze względu na misie nie mogliśmy iść w ciszy. Za bardzo już nie było o czym gadać (wygadaliśmy się przez cały dzień), więc w ruch poszły piosenki i wierszyki.
Śmiechu było co nie miara jak Chinka próbowała śpiewać nasze piosenki. Jeszcze lepszy był ubaw jak chórek (nasza polska trójka) naśladowała chińskie, dźwięczne melodie. Nie wiem czy to zmęczenie czy wyczerpanie, ale nam to na maksa nie wychodziło. Śpiewając nie słyszysz jak fałszujesz, ale Zoe się często śmiała.
Nie wiem czy były misie wokół nas, ale jak to słyszały to na pewno nie chciały ryzykować podchodzeniem bliżej. Do tego jeszcze mieliśmy dodatkowe instrumenty muzyczne jak gwizdki na misie, sztuczne kaczki co wydają głośny dźwięk, a Damian miał trąbę pod ciśnieniem, co można ogłuchnąć jak blisko ciebie ją odpali.
Taka to wspaniała i wesoła orkiestra około 20 wkroczyła na parking. Po obowiązkowym wypisaniu się z trasy i ściągnięciu buciorów zimne piwko smakowało jak nigdy dotąd. Trochę żeśmy się zasiedzieli na zupełnie pustym parkingu. Byłem tak zmęczony, że za bardzo nie chciało mi się prowadzić samochodu, choć do domu było tylko 30 minut.
Zupełna cisza, brak ludzi i totalna ciemność dodawały wspaniałego uroku i nikomu się nigdzie nie spieszyło.
Wygonił nas z lasu głód. Ostatni normalny posiłek jaki mieliśmy to było w domu o 4 rano. W górach tylko jakieś energetyczne i kaloryczne batony. Nie mieliśmy kanapek ze względu na dużą populację niedźwiedzi w tym rejonie. Zapach kanapki misiu wyczuje z wielu kilometrów. A jak jest głodny, albo magazynuje jedzenie przed hibernacją (tak jak teraz) to może kanapeczka wylądować nie w tym brzuszku co powinna, a przy okazji parę innych smacznych kąsków. Coś już wiemy na ten temat.
Do domu przyjechaliśmy około 21. Nastąpiło szybkie przebranie się w wygodne i suche ubrania i odpalenie grilla na kolacje.
Kaloryczne, duże cheeseburgery ze wszystkimi dodatkami plus piweczko na ugaszenie pragnienia idealnie zakończyły ten jakże długi i ciężki dzień.
Długi, ale owocny. Szliśmy przez 14 godzin, pokonując około 30 kilometrów. Warunki nie należały do sprzyjających, wręcz przeciwnie. Trudny teren, brak szlaków, a na koniec pogoda była przeszkodą. Ale udało się. Praca zespołowa, wzajemna motywacja i wytrwałość przezwyciężyły niedogodności Matki Natury i szczyty zdobyliśmy. Zdobyliśmy kolejne 3 szczyty w Adirondack. W sumie mamy już 34 na koncie. Jeszcze „tylko” 12 i koronę Adirondack można wykreślić z listy rzeczy do zrobienia.
Nie wiem czy jeszcze w tym roku się uda, bo idzie zima, ale jak tylko będzie taka możliwość to wrócimy do Adirondack jak najszybciej w celu kontynuacji naszych zamiarów.
2020.10.03-04 Street & Nye, Adirondacks, NY (dzień 1-2)
Góry wzywają więc muszę iść… Znane każdemu górołazowi przysłowie sprawdza się i teraz. Dawno nie mieliśmy hiku z prawdziwego zdarzenia. Dawno nie narzekaliśmy, że nie możemy chodzić bo wszystkie mięśnie nas bolą. Dawno nie przeklinaliśmy gór a jednocześnie cieszyliśmy się, że zdobywamy kolejne szczyty.
Ostatni raz po górach chodziliśmy na początku września. Jednak szlaki w Vermont są dużo lepiej przygotowane niż w naszych ukochanych górach Adirondack. Już nie raz czytaliście o klubie 46er - klubie ludzi którzy zdobyli 46 najwyższych szczytów w Adirondacks. W tym roku nie udało nam się zdobyć żadnego, a że rok się kończy i niewiele czasu nam zostało to Darek na urodziny sobie zażyczył prezent - pojedźmy w góry i wyjdźmy na pięć szczytów.
Ambitnie muszę przyznać. Zdobyć więcej niż jeden szczyt w Adirondack zazwyczaj oznacza wyjście wcześnie rano albo powrót bardzo późno. A po nocy po lesie zawsze raźniej chodzić większą grupą. Na szczęście mamy znajomych, wariatów takich jak i my więc udało się zebrać grupę czteroosobową i w sobotę rano (5 rano) ruszyliśmy na północ prosto na szlak.
Wyjazd rano, ma swoje plusy w postaci braku korków, tak więc w miarę szybko (tylko 5h) zajechaliśmy na początek szlaku. I tu zaczęła się jazda. Niestety przy aktualnych restrykcjach podróżniczych wszyscy rzucili się na Adirondacks. Stany takie jak Main, New Hampshire czy Vermont, które też mają piękne góry wymagają kwarantanny dla ludzi z innych stanów albo testu. Tak więc większość ludzi wybiera stan NY. Słyszeliśmy o limitowanych parkingach, o tłumach na szlakach, i wariatach którzy już o 4-5 rano są na parkingu, żeby tylko miejsce zdobyć.
My o 5 rano dopiero z miasta wyjechaliśmy więc nie spodziewaliśmy się wiele szczęścia jeśli chodzi o zdobycie parkingu. Jak dojechaliśmy pod szlak to oczywiście w budce Pan nam powiedział, że nie ma miejsca. Jednak mój mądry mąż wpadł na genialny pomysł. Przecież zaraz koło szlaku jest pole biwakowe. Może w takim razie wykupimy pole na jedną noc i takim sposobem dostaniemy parking. Oczywiście spać tam nie będziemy ale pole namiotowe jest niewiele droższe od parkingu, więc czemu nie. W końcu dzięki temu zaoszczędzimy ok. 2h.
Niestety kemping był już wykupiony - kto śpi pod namiotem w październiku gdzie temperatury spadają do 0 C….hmmm… chyba trochę wariatów jest na tym świecie. No nic, nadal nie poddawaliśmy się i przeszliśmy przez parking. Udało się - akurat koło 11 w południe ktoś wrócił ze szlaku i zrobiło się miejsce. Szybka akcja przeparkowania i udało nam się zaparkować pod samym wejściem na szlak. Wszyscy odetchnęliśmy z ulgą. Jakby nam się nie udało to musielibyśmy zaparkować tak z 1h dalej i dreptać więcej na nogach.
Wiedząc, że późno zaczniemy się wspinać na dziś wybraliśmy stosunkowo łatwy szlak. W planie mieliśmy wyjście na szczyty Street i Nye. Oba szczyty należą do grupy słynnych 46ers. Są bardzo blisko siebie więc nie ma opcji zrobienia tylko jednego z nich. Albo 0 albo 2… myślę, że nawet opcja zero nie bardzo wchodzi w grę.
Nie tracąc wiele czasu ruszyliśmy na szlak. W góry te wychodzi się z bardzo popularnego parkingu przy Heart Lake. O ile większość szlaków na popularne szczyty Marcy itp. oddala się od jeziora o tyle szlak na Street i Nye idzie kawałek wzdłuż jeziora. Tak więc początek jest dość płaski i przyjemny. Dopiero potem jak szlak odbija w prawo na Street zaczyna się robić pod górę. Jest to typowy szlak w Adirondack, błoto, korzenie, skały. Oficjalnie szlak ten oznaczony jest jako nie konserwowany, ale jak nam Pan na parkingu powiedział, jest on w dużo lepszym stanie niż te które oficjalnie są utrzymywane w "dobrym" stanie.
Szlak nie jest długi. Ma 14.5km w dwie strony i ok. 800 metrów w górę. Idealny na rozgrzewkę. Szło by się fajnie gdyby oczywiście deszcz nie padał. Na szczęście cały czas szlak prowadzi lasem więc drzewa trochę nas chroniły. Warunki pogodowe nie rozpieszczały ale zawzięci, że szczyt trzeba zdobyć wędrowaliśmy dzielnie przed siebie.
Pierwszy zdobyliśmy szczyt Street. Od odgałęzienia jest na niego ok 30-45 min. Natomiast na Nye tylko 15 min. Dlatego lepiej zacząć od trudniejszego. Nye to na deser można zrobić. Wyjście do góry zajęło nam ok. 5h. Byliśmy już troszkę głodni i marzyliśmy o przerwie. Niestety na szczycie Street dołapał nas deszcz z gradem. Chyba byliśmy centralnie w chmurze w której wszystko się kotłowało.
Pamiątkowe zdjęcie, że szczyt zaliczony i ruszyliśmy w dół. Znów po skałach, korzeniach, i błocie. Z rozpędu ruszyliśmy obrazu na Nye. Lepiej mieć już wszystko za sobą i wiedzieć że została już tylko trasa w dół. Wtedy od razu piwo lepiej smakuje.
Każdy mówił, że szczyt Nye to bułka z masłem i wyjście a niego o 5 minut. Rzeczywiście. Po szybkim zejściu do doliny trzeba się trochę wyspinać na szczyt ale za długo nam to nie zajęło.
Tu już nie było gradu ale i tak nie było za bardzo miejsca na przerwę. Szczyt dość mały zalesiony a do tego już następni włóczykije dołączyli. Tak więc obróciliśmy się na pięcie i ruszyliśmy w dół do rozgałęzienia. Dopiero tu zrobiliśmy zasłużoną przerwę.
Błoto otaczało nas wszędzie więc o siedzeniu można było zapomnieć ale udało nam się znaleźć skwar ziemi gdzie na stojąco można było zjeść orzeszki, czekoladę i oczywiście ugasić pragnienie zimnym piwkiem.
Po przerwie to już tylko w dół. Już jest jesień więc dni są niestety krótkie. Mieliśmy nadzieję, że uda nam się jednak wrócić na parking za dnia ale niestety w lesie szybko się ściemnia i czołówki pod sam koniec poszły w ruch. Pomimo, że na parkingu było jeszcze masa aut to na naszym szlaku chyba byliśmy ostatni. To znaczy się widzieliśmy jedną parę która szła na górę. Trochę nas zaskoczyli bo już było koło piątek po południu, mieli jeszcze dużo przed sobą a nie wyglądali na wprawionych grotołazów. No nic każdy jest dorosły i uczy się na własnych błędach. Mam nadzieję, że bezpiecznie wrócili do auta.
Ale nie o tym chciałam pisać. Duża ilość aut na parkingu i stosunkowo mała ilość ludzi jaką spotkaliśmy na naszym szlaku jest dowodem ile ludzi poszło na super popularne szczyty Marcy Skylark, Algonquin itp. Cieszą się, że większość tamtych szczytów mamy już zaliczone bo iść w rzece ludzi nie jest przyjemnością.
Po ok. 8h łażenia po górach, kółko się zamknęło i dotarliśmy z powrotem do auta (tym razem Nissan Impala). Każdy odetchnął z ulgą, przebrał się w suche ciepłe ubranka i rzucił się na resztki jedzenia bo byliśmy wygłodniali o samym tylko śniadaniu. Z parkingu mieliśmy jeszcze ok. 30 minut do miasteczka Saranack Lake w którym tym razem się zatrzymaliśmy.
Wynajęliśmy czerwony domek. Posiadanie własnego domku z kuchnią pozwala zrobić pyszną kolację a po spaleniu tylu kalorii, zdecydowanie dobry posiłek nam się należał.
Padliśmy….w sobotę nikt nie miał siły długo siedzieć. Pobudka o 4 rano, długa jazda, godziny spędzone aktywnie w górach w końcu ścięły nas z nóg. Każdy padł do własnego łóżka i obudziliśmy się dopiero w niedzielę koło 10 rano. Sen po aktywności fizycznej jest najlepszy. Do tego w górkach jest cisza, nie budzą cię idioci co trąbią czy śmieciarki. Niedzielę i tak mieliśmy przeznaczoną na leniuchowanie. Musieliśmy nabrać siły bo w poniedziałek czeka nas dość ciężki szlak. Do przejścia mamy co najmniej 25 km i ponad tysiąc metrów w górę. Będzie się działo.
Tak więc w niedzielę wg. planu spaliśmy do południa, leniwie wypiliśmy kawę na ganku, pojechaliśmy do Lake Placid i przespacerowaliśmy się koło prawdziwego jeziora Placid (składającego się z Lake Placid i East Lake). Wiedzieliśmy jednak, że jutro czeka nas ciężki dzień i pobudka o 4 rano więc dziś też spokojnie po kolacji poszliśmy spać.
2020.05.25 góry Adirondack, NY (dzień 3)
Stęsknieni wyjazdu gdziekolwiek postanowiliśmy przedłużyć sobie i tak długi weekend. W tym roku i tak nie zdążymy wybrać 25-30 dni wolnych więc dodać dzień wolny tu i tam zawsze można no i warto. Normalnie byśmy musieli dziś już wracać do domku a tak to mogliśmy mieć leniwe śniadanko na ganku a potem pozwiedzać park Adirondacks.
Darek już wspominał, że park Adirondack jest ogromy. Ale czy wiecie że zajmuje on aż ⅓ całej powierzchni stanu NY? My zazwyczaj w Adirondack jeździmy w rejon High Peaks i idziemy w górki. Jest też rejon Lake George które to jest dość sławne wśród Nowojorczyków jako destynacja wakacyjna. My przez Lake George przejeżdżamy często i czasem się tam zatrzymujemy na późny lunch czy na rozprostowanie nóg przed dalszą podróżą.
Tym razem jednak postanowiliśmy pojechać w zachodnią część parku. Zamiast autostrady wybraliśmy lokalne dróżki i szukaliśmy tylko na Google Maps gdzie jest coś ciekawego i gdzie można się zatrzymać. Na pierwszy przystanek wybraliśmy Gore Mountain. Gore Mountain jest resortem narciarskim. Osobiście nigdy tam nie byłam bo jakoś zawsze wybieraliśmy Whiteface albo resorty w Vermont. Gore jakoś nigdy nie było nam po drodze i dlatego teraz postanowiliśmy to zmienić. Niestety pandemia jest pandemia i nawet nie można podjechać pod stoki. Wszystko zamknięte na dziesiąte spusty.
Pomyśleliśmy, że więcej szczęścia będziemy mieć z jeziorami. Przecież one nie powinny być zamknięte, zwłaszcza, że w NY na ten weekend wszystkie plaże otwarli. Indian Lake - nasz następny przystanek. Tutaj znaleźliśmy co chcieliśmy - no prawie. Znaleźliśmy jeziorko, fajną plażę, kamyczki na których można wypić piwko. I prawie zero ludzi. Idealne miejsce na przerwę i podziwianie natury.
Niestety, dość szybko przekonaliśmy się, dlaczego prawie nikogo nie ma nad jeziorem. Muszki majówki nas obleciały. Było ich multum i z każdą minutą jakby się zwoływały na jakąś imprezę ich coraz więcej przylatywało. Było chłodno więc założyliśmy bluzy i kaptury ale to i tak nie wiele pomagało. Maj jest jednak najgorszym miesiącem w górach bo muszek jest pełno. Budzą się do życia i latają bez większego pomysłu wpadając do oczów, ust i uszów.
Poddaliśmy się, wskoczyliśmy z powrotem do autka i pojechaliśmy dalej drogą 28 a potem 30 w kierunku Tupper Lake. Tutaj też jest plaża i można się poopalać i popływać. Ciągnie się kilometrami i do tego woda przeplata się w trawą, drzewkami i inna roślinnością. Polecam tędy się przejechać jak chcesz zobaczyć totalnie inną a równie piękną stronę Adirodndacks. Samo miasteczko Tupper Lake ma parę atrakcji do zaoferowania. W czasach gdzie więcej biznesów może być otwartych na pewno jest tu wiele do roboty. Można popływać po rzekach i jeziorach, można odwiedzić obserwatorium i się przejść chodnikami między koronami drzew, albo po prostu można iść na lody.
Jadąc dalej drogą 30 dojechaliśmy do Serenac Lake. Jakoś nigdy się nie zastanawiałam gdzie tak naprawdę jest Serenac Lake ale zdziwiła się, że jest tak blisko Lake Placid. Kolejne miasteczko idealne na weekendowy albo wakacyjny wypad z rodziną. Może nie zawsze warto przepłacać za nocleg w Lake Placid. Serenac Lake czy Tupper Lake też ma wiele do zaoferowania.
My mamy sentyment do Lake Placid więc tam skończyliśmy naszą wycieczkę. Po raz pierwszy też przejechaliśmy Mirror Lake i to tylko dlatego, że za późno powiedziałam kierowcy żeby skręcił i zawrócił. Czasem takie przypadkowe “zabłądzenie” może doprowadzić do nowych odkryć. I tak właśnie znaleźliśmy gdzie w Lake Placid można dojść do jeziora.
Na tym skończyliśmy naszą wycieczkę krajoznawczą. Z Lake Placid zaopatrzeni w piwko w lokalnego browaru ruszyliśmy już prosto autostradą do naszego małego domku. Trochę też zgłodnieliśmy. Bo w czasach pandemii ciężko jest się zatrzymać na loda czy ciacho z kawą. Jak nie ma się orzeszków w samochodzie to trzeba głodować. Dobrze, że w domku czekała na nas przepyszna kolacja. Najlepsze zostawiliśmy na koniec - jagnięcina musiała być i jak zawsze była przepyszna.
A po kolacji standardowo ognisko - no bo jak mogłoby być inaczej. Jutro już czas wracać. Właściciele pozwolili nam zostać nawet do 3-4 po południu bo nikt po nas nie przyjeżdża. Tak więc możemy spać do 10, na spokojnie zjemy śniadanko, wypijemy kawę i ruszymy w kierunku domku.
2020.05.24 szczyt Sawteeth, Adirondack Mountains, NY (dzień 2)
Wczoraj za długo nie siedzieliśmy przy ognisku. Mimo, że na maksa byliśmy spragnieni przebywania na zewnątrz to „niestety” na dzisiaj był zaplanowany duży hike i wczesna pobudka była wskazana.
O 6 rano budzik powiedział że wystarczy już tego wylegiwania się i trzeba wstawać. A szkoda, bo mimo, że może to nie był najlepszy materac na jakim spałem to i tak o wiele wygodniejszy od karimaty w namiocie. Traktujemy ten wyjazd jak campingowy wypad za miasto, tylko, że można się wyspać w domku na kołach.
Mieszkamy w największym parku stanowym w całych Stanach, w Adirondack Park. 6 milionów akrów (2.5 milionów hektarów). Jak już pewnie wiecie, w tym parku robimy 46 najwyższych szczytów. Mamy już na koncie 29. Dzisiaj przyszedł czas na 30 szczyt, na Sawteeth.
Z tym szczytem nie mamy najlepszych wspomnień. Mieliśmy już dwie próby zdobycia go, niestety dwie nieudane próby.
Pierwsza była 7 lat temu, na moje urodziny. Wraz z moim tatą końcem października rano wyjechaliśmy z deszczowego Lake Placid i w pół godziny dojechaliśmy na parking i ruszyliśmy w góry. Na parkingu jeszcze padał deszcz, ale wraz z nabieraniem wysokości deszcz zmienił się w lód, a następnie w śnieg. Śniegu przybywało, robiło się stromiej i niebezpieczniej. Musieliśmy zawrócić.
Drugi raz, już tylko z Ilonką parę lat temu też chcieliśmy go zdobyć. Szliśmy na parę innych szczytów: Gothics i Pyramid, a Sawteeth miał być ostatni na liście. Niestety brakło czasu i z obawy przed letnimi, popołudniowymi burzami, a także powrotem po ciemku, Sawteeth też nie został zdobyty.
Miejmy nadzieję, że dzisiaj przełamiemy złą passę i staniemy na szczycie Sawteeth, wysokość 4,150 stóp (1,265 metrów).
W ciągu godziny dojechaliśmy na parking, a tu pierwsza niespodzianka. Przy wjeździe stoi w masce park ranger i nie pozwala wjeżdżać. Niestety z obawy przed wirusem parking w połowie jest zamknięty, więc już był pełny.
Na szczęście w tym rejonie jest wiele miejsc gdzie można parkować, także kilkaset metrów od parkingu udało nam się zostawić samochód.
Wydłużyło nam to hike o jakiś kilometr (500 metrów w każdą stronę), ale czego nie robi się dla zdobycia kolejnego szczytu w Adirondack. Z 21km zrobiło się 22km.
Drogą asfaltową doszliśmy do głównego parkingu gdzie ten sam strażnik parku pożyczył nam dobrego dnia i ruszyliśmy w góry.
Pierwsze parę kilometrów idzie się szeroką drogą z niewielkim nachyleniem. Po około 1.5 godziny doszliśmy do jeziora Lower Ausable.
Z tego miejsca zaczyna się wiele ciekawych szlaków. Nas oczywiście dalej interesuje trasa na Sawteeth.
Po małej przerwie na uzupełnienie kalorii i nasmarowaniu się kremem przeciwsłonecznym ruszyliśmy w górę.
Do jeziora szło się cały czas w cieniu drzew i wzdłuż strumyka, więc nie było nam gorąco. Tutaj jednak zaczęła się poważniejsza sprawa.
Szlak szedł znacznie stromiej i oczywiście południowym stokiem. Od razu to poczuliśmy. Stromo do góry w słońcu. Była gdzieś godzina 11 rano, czyli słoneczko dobrze w plecy świeciło.
Po ostatnich spacerach wprowadziliśmy zasadę, że za bardzo nie chce nam się chodzić w miesiące letnie po górach poniżej 7,000 stóp (2,000) metrów. Niestety w związku z epidemią wirusa Covid ciężko jest nam lecieć samolotem w inne góry i musimy się „męczyć” na wschodzie w upale i z tymi przeklętymi muszkami.
Oczywiście dalej wolimy spacer w cieple do góry niż siedzenie w domu z klimą.
Zdziwiło nas bardzo jak od około 3,000 stóp wysokości zaczął pojawiać się lód, a potem śnieg na trasie. Przecież jest pewnie z 25C a tu śnieg i lód
Im dalej posuwaliśmy się w górę tym robiło się chłodniej i śniegu przybywało. Doszliśmy do skrzyżowania szlaków. Jest to przełęcz pomiędzy Gothics a Sawteeth. Tutaj już była prawie zima.
Do szczytu mieliśmy jakieś 800 metrów. Nie jest to dużo, ale w takich warunkach i to bez raków/raczków każdy metr to dużo.
Tak, zapomnieliśmy wziąć raków ze sobą! Wszystko przez ten wirus. W normalnych czasach to ja jeżdżę na nartach w tych górach do kwietnia a nawet do maja. W tym roku niestety ze względu na zamknięcie resortów zakończyłem sezon końcem lutego. Czyli przez 3 miesiące nie byłem w górach. Dlatego nawet nie myślałem, że może być tutaj tyle śniegu.
Postanowiliśmy iść na szczyt, ale zawrócić jak sytuacja będzie stawała się niebezpieczna. Mieliśmy w sumie do podniesienia się jeszcze jakieś 200 metrów.
Na początku nawet szło się po w miarę płaskim terenie. Z jednej strony to dobrze, ale wiedzieliśmy, że gdzieś o te 200 metrów trzeba się będzie podnieść.
Gdzieś tak w połowie tego odcinka się zaczęło. Ostro pod gorę!
Jeszcze na początku ludzie zrobili schody w zmrożonym śniegu, ale później już nawet tego nie było.
Niestety zawróciliśmy. Do szczytu zostało nam może 200 metrów. Jeszcze do góry może i by się jakoś wyszło, ale na dół mogło to być niebezpieczne.
Szkoda, bo było to już nasze trzecie podejście na ten szczyt. No coż, tak widocznie musi być. Wygrał zdrowy rozsądek. Góra nigdzie nie pójdzie, będzie tu nadal na nas czekała. O wypadek w takich warunkach nie trudno.
Ostrożnie wróciliśmy do skrzyżowania szlaków i zrobiliśmy sobie przerwę. Smutno nam było z nieosiągnięcia zamierzonego celu. Brawura i brak rozwagi w górach często prowadzi do wypadków, o które nie jest trudno. Przybiliśmy sobie piątkę i obiecaliśmy, że tu na pewno wrócimy bardziej przygotowani.
Ruszyliśmy w dół. Na początku też powoli i ostrożnie po lodzie i śniegu. Poniżej 3,000 stóp utrudnienia w postaci zamrożonej wody się skończyły i już praktycznie zlecieliśmy na dół.
Do samochodu wróciliśmy inną trasą. Nie chciało nam się iść znowu tą nudną drogą. Po drugiej stronie Ausable rzeki jest fajny, mało uczęszczany szlak. Jest trudniejszy niż droga, ale przynajmniej ciekawy.
Odwiedziliśmy jeszcze Beaver Meadow Falls, który to odkryliśmy na wcześniejszych hikach i około godziny 18 wróciliśmy na dalej w sumie pełny parking. Widzieliśmy trochę ludzi w górach z dużymi plecakami, więc pewnie zostają tutaj na noc.
Obfity i wyczerpujący dzień zakończyliśmy pyszną kolacją i oczywiście ogniskiem.
Wczoraj były steaki, wiec dzisiaj też był steak ale z ryby. Na ruszta wrzuciliśmy Tuńczyka. Z dobrym nowozelandzkim winem Pinot Noir (Burn Cottage) smakował wyśmienicie.
2020.05.23 góry Adirondack, NY (dzień 1)
COVID-19…….nie ważne jaką masz opinię o tej całej sytuacji to nie możesz zaprzeczyć, że Twoje życie się nie zmieniło. Każdy na każdej szerokości geograficznej w jakiś sposób odczuł decyzje rządu, zamknięcia i ograniczenia różnych biznesów. My przez COVID-19 musieliśmy odwołać 3 wyjazdy (Snowbird, Miami i Europę) ...jakoś to zaakceptowaliśmy - z trudem ale zaakceptowaliśmy, w końcu zawsze mogły się gorsze rzeczy stać.
Jednak Memorial weekend - nasza 10 rocznica drugiej pierwszej randki nie mogła być w domu. Nasza (i nie tylko nasza) cierpliwość się już skończyła. Podeszłam do tego całego wyjazdu analitycznie. Nie można jechać do innego stanu - nikt nie lubi Nowojorczyków. Nie można jechać na biwak - wszystkie pola namiotowe są zamknięte. Nie można jechać większą ilością ludzi (niestety), bo trzeba zachować dystans. Tak więc stanęło na wynajęciu domku w górkach w stanie Nowy York, stanęło na Adirondack. Im bardziej na północ tym podobno chłodniej.
Znaleźliśmy mały, kameralny domek z miejscem na ognisko. Napisaliśmy grzecznie do właścicieli, że my z królestwa koronowirusa, ale my grzecznie z domku pracujemy przez ostatnie 2.5 miesiąca. Właściciele nas zaprosili więc w sobotę w południe pełni radości, że wreszcie wyruszamy na jakieś “wakacje” zapakowaliśmy nasze Subaru (jeszcze nasze….) i ruszyliśmy na północ.
NYC pożegnał nas ulewą ale nic nie było w stanie zepsuć nam humoru. Muzyka na maksa, GPS ustawiony i w drogę... byleby dalej! Byleby do browaru….
“Pandemia” nauczyła nas jednego - nie ma czasu na picie beznadziejnego (przemysłowego) piwa. Ostatnio lubimy dopłacić do puszki piwa ale wypić piwo a nie masową produkcję jak Heineken czy Stella. Tak więc po drodze miałam zadanie znaleźć jakiś browar. Okazało się, że dobrze znany nam Singlecut z Astorii ma też swoją lokalizację za Albany.
Jak tylko Darek zobaczył ludzików na stołeczkach pod parasolami, pijącymi piwko to, aż mu się oczka zaświeciły i powiedział “Ja też, ja też, ja też mam stołeczki…” Dlatego nie pozostało nam nic innego niż w słoneczku wypić piwko przed dalszą drogą. A do domku mieliśmy już i tak nie daleko. Czasem fajnie jest tak wyjechać w ciągu dnia i sprawić, że droga jest przygodą samą w sobie.
W końcu dojechaliśmy do naszego domku. Nie do końca naszego ale naszego na najbliższe 4 dni. Jak tylko zaparkowaliśmy to już się pojawili właściciele - nie zły monitoring sąsiedzki tu działa. Przynieśli nam gazety, zaopatrzyli w drzewo (tego to chyba nawet Grześ nie spali!) i powiedzieli, że możemy chodzić gdzie chcemy i robić co chcemy ale serwisu na telefon tu nie ma. Yupiiieee!!!! Wreszcie odpoczniemy od ciągłego pi-pi-pi…
Tiny house - tak nazwali ten domek właściciele jest naprawdę malutki. Jak się uprzesz to załadujesz domek na hak i przewieziesz gdzie tylko chcesz. Fajny domek - dużo lepsze to niż pole namiotowe a i tak można zapalić ognisko i ogólnie czujesz jakbyś był na biwaku tylko masz dach nad głową na wypadek deszczu, lodówkę na zimne piwo i trochę wygodniejsze łóżko niż karimata. Żyć nie umierać!
Domek obeszliśmy w 3 minuty. Ciężko uwierzyć ale ten domeczek ma nawet strych… Strych to trochę dużo powiedziane ale na czworaka można się tam wczołgać i wylądować prosto na materacu. Tak więc wygląda, że jak nie ma się klaustrofobii to nawet 4 osoby mogą spać w tym domku. Natomiast żeby obejść teren w okół domku to 20 minut może być mało. Sama łąka przed naszym domkiem spokojnie pomieści z trzy namioty i jeszcze będzie dużo miejsca, żeby ludzie nie słyszeli nawzajem swojego chrapania.
Nas zainteresowały koniki. Rancho na którym postawiony jest domeczek ma stadninę koni i można nawet na nich pojeździć. Jak kiedyś przyleci do mnie moja chrześnica to już wiem gdzie ją zabiorę. Wszyscy będą szczęśliwi. Ona bo ma koniki, Darek bo ma ognisko a ja bo mam świeże powietrze i dużo zieleni. Niestety przez wirusa biznes musieli zamknąć i my mogliśmy tylko podziwiać koniki zza płotu.
Domek ma też jeszcze jeden plus. Mają grilla. To nie jest coś nadzwyczajnego ale nie często się zdarza, że grill jest dobry i w miarę nowy. Ogólnie ten domek jest w miarę nowy. Właściciele powiedzieli, że to ich drugi sezon jak wynajmują a w tym roku to w ogóle my jesteśmy pierwsi. Tak więc wszystko jest w miarę nowe i jeszcze nie zniszczone. Na takim grillu to grzech byłoby nie zrobić steaków. Na szczęście właśnie takie mieliśmy plany na kolację więc wszystko pięknie się złożyło.
Niestety komary atakowały na maksa, ale tu znów plus, że kolację można zjeść w domku a nie dzielić się nią z robakami. Nie przyjechaliśmy jednak tu by siedzieć tylko w domku. Chcąc siedzieć na zewnątrz i nie narzekać na komary “musieliśmy” rozpalić ognisko. Nie żeby ten plan nam się jakoś specjalnie nie podobał. Ogniska to my kochamy więc nie tracąc czasu rozpaliliśmy ognisko, rozłożyliśmy krzesełka i moglibyśmy tak siedzieć całą noc. Brakowało tylko kogoś z gitarą. Całą noc nie siedzieliśmy bo jutro czeka nas wspinaczka na szczyt Sawteeth. Adirondack zawsze cię czymś zaskoczy więc lepiej być w dobrej formie jak się chce zdobyć ten szczyt.
Posiedzieliśmy parę godzin, spaliliśmy trochę drzewa i cieszyliśmy się, że wreszcie wyrwaliśmy się z miasta. Małe rzeczy a cieszą. Jutro znów będzie dzień i miejmy nadzieję, że znów będzie piękna gwiaździsta noc przy ognisku.
2018.07.22 Basin & Saddleback, Adirondacks, NY (dzień 2)
W schronisku Johns Brook śniadanie jest podawane o 7:30 rano. Większość ludzi już o 6:30-45 nie śpi tylko przygotowuje się do aktywnego dnia w górach. Myśmy już też nie spali. Niestety nie obudził nas dźwięk gitary jak to często bywa w schroniskach w NH. Obudził nas inny, mniej przyjemny dźwięk. Były to odgłosy padającego deszczu na zewnątrz. Wyjrzeliśmy przez okno. Pogoda nie zapowiadała się najlepsza.
Nisko zawieszone chmury, wiatr i deszcz. Wiedząc, że pogoda jest częścią zabawy na którą nie mamy wpływu wzięliśmy po kubku kawy/herbaty i wyszliśmy na taras. Było tam już trochę ludzi, dołączyliśmy do nich i wdaliśmy się w dyskusje. Była niedziela, więc większość ludzi już wracała do domów. Szczęściarze tacy jak my, co nie muszą w poniedziałek iść do pracy miała zamiar atakować parę szczytów.
Plan na dzisiaj mamy ostry. Powtórzyć to, co nie udało nam się dwa lata temu i zdobyć Basin i Saddleback. Te dwa szczyty, a zwłaszcza odcinek między nimi uważany jest przez wielu, jako najtrudniejszy w Adirondack. Ze względu na nie najlepszą pogodę gospodarz schroniska odradzał nam tą wspinaczkę i rekomendował inne, łatwiejsze szczyty. Problem w tym, że wszystkie góry w tej okolicy mamy już zaliczone. Zostały tylko te dwa. Postanowiliśmy je zdobyć, ale zawrócić jak warunki będą niebezpieczne.
Po śniadaniu spakowaliśmy wszystko co potrzebujemy na cały dzień w górach i ruszyliśmy na 16-to kilometrową wspinaczkę. Nie musieliśmy brać okularów przeciwsłonecznych ani kremu na słońce, pogoda nad z tego wyręczyła.
Deszcz padał falami. Czasami był intensywny, a czasami tylko z drzew coś tam kropiło. Wiatru ani chmur na dole nie było, ale widzieliśmy, że w wyższych partiach nie jest ciekaie.
Pierwsze parę kilometrów szlak prowadził wzdłuż strumyka i lekko podnosił się do góry. Nie był trudny, ale trzeba było uważać na śliskie, mokre kamienie.
Po jakiejś godzinie zaczęliśmy wchodzić w las i bardziej podnosić się do góry. Kamienie zamieniły się w drewniane bale i korzenie. Na maksa przybyło też błota, chyba tutaj deszcz padał już przez długi czas. Ogólnie jak to Ilonka powiedziała jest to klasyczny adirondackowy bałagan.
Nasze tempo spadło, ale dalej nie rezygnowaliśmy z planu. Gdzieś po kolejnej godzinie doszliśmy do Slant Rock. Jest to miejsce gdzie dwa lata temu zostaliśmy zaatakowani przez niedźwiedzia. Wiedząc, że w okolicy jest prymitywny camping i pewnie misie tu się plątają w poszukiwaniu jedzenia nie robiliśmy żadnej przerwy. W miarę jak najszybciej chcieliśmy przejść to miejsce i zapuścić się dalej w lasy.
Pół godziny później chwilę odpoczęliśmy, bo od tego momentu rozpoczynała się prawdziwa zabawa.
Rozpoczęliśmy wspinanie się na pierwszy szczyt, na Basin. W pionie mieliśmy jakieś 800 metrów do pokonania. Wliczając parę dolinek po drodze to w sumie do góry mieliśmy jakiś kilometr.
Ze względu na bardzo śliskie kamienie i wzmagający się wiatr nasze tempo dalej spadało. Szliśmy powoli i ostrożnie. Uważnie stawiając każdy krok i pomagając sobie nawzajem.
Po jakimś czasie doszliśmy do rozgałęzienia.
Tutaj dopiero spotkaliśmy pierwszych ludzi. Oni szli w prawo na Haystack, my w lewo na Basin. Wszyscy lekko ponarzekaliśmy na pogodę, ale też doszliśmy do wniosku, że mogło być gorzej.
Do szczytu mieliśmy 1.3km. Pomału wychodziliśmy z lasu, wiatr coraz mocniej dawał nam się we znaki, ale na szczęście nie padało.
Końcówka wspinaczki przebiegała po samych skałach. Szkoda, że były chmury i mgła, bo ponoć widoki są wspaniałe. Na szczęście skały tutaj nie były za strome i w krótkim czasie osiągnęliśmy nasz pierwszy szczyt.
O przerwie i odpoczynku nawet nie było mowy. Zimno i duży wiatr. Szybkie pamiątkowe zdjęcie i dalej do roboty. Przed nami najtrudniejszy odcinek. Zejście z Basin i wspinaczka po skałach na Saddleback.
Wiatr wiał na maksa. Każdy z nas ostrożnie stawiał kroki żeby się nie poślizgnąć. O wiele trudniej się schodzi po mokrych skałach niż wychodzi. Dlatego też wybraliśmy trasę w tym kierunku, a nie odwrotnie. Czekała na nas ściana skał. Łatwiej jest ją pokonać do góry niż na dół.
W dolinie, w zaciszu drzew zrobiliśmy sobie mała przerwę na uzupełnienie kalorii. Wiedzieliśmy, że przed nami najtrudniejszy odcinek, wspinaczka na Saddleback od południowej strony. Po około 15 minutach łatwego spaceru przez las doszliśmy do skał przez które musieliśmy przejść.
W Adirondack mało jest robionych rzeczy żeby ułatwić chodzenie po tych górach. Czasami spotka się jakąś drabinkę, mostek, czy linę, ale w większości nie ma nic. Goła skała i trzeba wyszukiwać jakiś uchwytów. W niższych partiach, gdzie występuje roślinność często używamy korzeni drzew do spuszczania się albo podciągania w górę. Tutaj nic nie było. Piękna, wypolerowana skała.
Wiadomo, nie jest to jakieś super trudne, ale trzeba uważać jak i gdzie stawia się nogi. Źle postawiony but może się ześlizgnąć i o wypadek nie trudno. Na szczęście przestało lać i wiatr zaczął nam pomagać. Wysuszył skały i dzięki temu przyczepność się znacznie poprawiła.
Pomału, używając wszystkich kończyn wyspindraliśmy się na szczyt. Jak zwykle ze szczytów na których nie ma drzew są ładne widoki, o które dzisiaj niestety było trudno. Jest to nasz 28 szczyt w tych górach. Jeszcze nam brakuje 18 do korony Adirondack.
Z Saddleback do schroniska jest 4 kilometry i jakieś 700 metrów w dół. Na początek jak zwykle było stromo i ślisko. O wiele trudniej schodzi się po mokrych skałach niż wychodzi do góry. Zwłaszcza jak deszcz wypłukiwał ziemię i wlewał ją na skały.
Jak to Ilonka mówiła, pomału ale do przodu. Z każdym krokiem bliżej schroniska. Im niżej tym pogoda stawała się lepsza. Pod koniec to już nawet czasami słońce widzieliśmy.
Na szczęście na stromych odcinkach zaczęły pojawiać się udogodnienia w postaci schodów, co znacznie przyspieszyło nam schodzenie w dół. Potem już była, idealnie prosta ścieżka aż do schroniska.
Na samym końcu, tuż przed schroniskiem wybudowali nam nowy mostek i nawet przez rzekę nie musieliśmy przechodzić. Co za udogodnienia. Aż trudno pomyśleć, że to dalej Adirondack.
Zeszliśmy na styk na kolacje, czyli o 18:30. Dzisiaj jest niedziela i o dziwo schronisko było puste. Oprócz nas były tylko dwie inne osoby. Dziwne to było, bo już od jutra jest pełne w 100 procentach.
Kolację mieliśmy w kameralnym towarzystwie, a potem był już relaks na tarasie.
Po zmierzchu wróciliśmy do świetlicy i wspominaliśmy nasz ciężki, ale cudowny dzionek. O 22 gaszą światła. Nie trzeba iść spać tylko trzeba mieć swoje oświetlenie. Całe schronisko należało do nas, jutro nie mieliśmy ciężkiego dnia, więc do łóżek nam się nie spieszyło.
Wyszliśmy na zewnątrz i przy jasnym księżycu i zimnym piwku planowaliśmy kolejne hiki w tych górach. Niestety większość zostało już dalekich szczytów. Szczyty, na które w jeden dzień ciężko dojść. Musi się spać w lasach w namiotach. Tam już nie ma schronisk. Trzeba się do tego dobrze przygotować, bo niedźwiedzi pełno. Misie raczej cię nie zjedzą, tylko twoje jedzenie. A to powoduje, że trzeba będzie wracać, bo chodzenie po górach na głodniaka nie należy do ciekawych.
Około północy wróciliśmy do schroniska i położyliśmy się spać po długim, pełnym wrażeń dniu.
Jutro mamy łatwy dzień. Zejście w dół do samochodu i powrót do domu.
2018.07.21 Adirondack State Park, NY (dzień 1)
Plan zdobycia dwóch trudnych szczytów w Adirondack, Saddleback i Basin Mountains mamy już od dłuższego czasu. Niestety, albo pogoda, albo zbyt duża ilość śniegu, albo późny start skutecznie przekreślają nam realizacje planu.
Dwa lata temu byliśmy już u podnóża tych gór. Niestety gospodarz tego rejonu, pan Misiu miał względem nas inne plany. Zjadł nam jedzenie, wypił wodę i wygonił z lasu. My się misia nie boimy i odwiedzamy go ponownie.
Saddleback i Basin Mountains znajdują się wysoko na liście 46-ciu najwyższych szczytów w Adirondack. My już od paru lat w miarę możliwości staramy się je wszystkie zaliczać i wpisać się do klubu 46-er. Ostatnio troszkę latamy po świecie i tempo zdobywania tych górek nam spadło. Ale i tak jak na nie teraz wyjdziemy to lista zwiększy się do 28 zaliczonych górek.
Wyjazd z NYC zaplanowaliśmy na sobotę rano. W pięć godzin powinniśmy dojechać do Parku Adirondack, potem w dwie godziny dojść do schroniska, Johns Brook i tam założyć obóz na dwa dni. Następnego dnia już ze znacznie lżejszymi plecakami zaatakować szczyty i zejść do tego samego schroniska. Kolejnego dnia wrócić do samochodu i pojechać do gorącego Nowego Jorku.
Wszystko przebiegło zgodnie z planem i około pierwszej po południu dotarliśmy na parking. Z tym parkingiem to są jaja w Adirondack. Za bardzo nie ma gdzie zaparkować. Miejsca jest może na 25-30 samochodów i w weekendy szanse na znalezienie parkingu są minimalne.
Dla tych co miejsca na górze nie znajdą (pilnowane jest to przez strażnika) muszą zaparkować parę mil niżej na parkingu i zabrać się do autobusu co jeździ co godzinę w weekendy. Z tym nie ma problemu. Problem pojawia się w tygodniu jak autobus nie jeździ i po hiku trzeba jeszcze wiele kilometrów iść w dół na parking, a my przecież wracamy w poniedziałek.
Nie wiem jak to się stało, ale akurat ktoś zszedł z gór i zwolnił miejsce. Szczęśliwi na maksa zaparkowaliśmy, ubraliśmy ciężkie plecaki, wpisaliśmy się i ruszyliśmy w kierunku schroniska.
Żeby tam dotrzeć trzeba łatwą, lekko pod górę trasą iść około 5km. Szliśmy spacerkiem. Ciężkie plecaki skutecznie zwalniały nasze tempo. W końcu ktoś musi wynieść te piwo na dwa wieczory.
Do wagi plecaka dołożyła się także woda. Parę litrów tego cudownego płynu każdy z nas niósł. W schronisku jest woda zdatna do picia, ale dodają do niej wiele chemikaliów żeby zabić wszystkie bakterie, więc smak nie jest za ciekawy. Lepiej wytachać swoją, czystą, świeżą i bez żadnych dodatków.
Po około dwóch godzinach doszliśmy do Johns Brook Lodge, nasza miejscówka na dwie noce. Nazwa pochodzi od faceta o tym samym imieniu co wiele lat temu przecierał tutaj szlak na najwyższą górę w Adirondack, na szczyt Marcy.
Załoga schroniska przywitała nas i pokazała gdzie możemy się rozłożyć i które łóżka zająć.
Oczywiście jak się dowiedzieli, że my jesteśmy tymi słynnymi ludźmi co dwa lata temu misiu pogonił, to nie mieli dla nas dobrych wiadomości.
Nie zabili tego misia. Strzelali do niego gumowymi kulami i niedźwiedź zaczął bać się ludzi i wyniósł się do innej doliny. Ponoć miesiąc temu był widziany nad jeziorem Colden, które znajduję się w sąsiadującej dolinie. Miejmy nadzieję, że tam jest mu dobrze i nie ma zamiaru nas jutro odwiedzić.
Usiedliśmy na tarasie, otworzyli piwko, gaworzyliśmy z innym górołazami i czekaliśmy na kolacje. Schronisko ma cudowny taras z przepięknym widokiem na otaczające go góry. W promieniach zachodzącego słońca widzieliśmy nasze szczyty które jutro mamy zamiar zdobyć.
W pobliżu przepływa strumyk, w którym, w lodowatej wodzie zmęczeni turyści zażywają kąpieli i schładzają piwa.
O 6:30 zawołali nas na kolację. Podali kurczaka z grilla. Nic specjalnego, ale jak na górskie warunki to jedzenie było ok.
Podczas kolacji dowiedzieliśmy się, że pogoda na jutro nie zapowiada się ciekawa. Dużo deszczu, nisko zawieszone chmury i mocny wiatr. Pogoda w górach szybko się zmienia, więc miejmy nadzieję, że się nie sprawdzi i rano obudzi nas cudowne słoneczko.
Jedna z osób pracująca w schronisku jest ornitologiem i po kolacji zaprezentowała nam godzinny program poświęcony lokalnym ptakom.
Ciekawie to prowadziła i z zainteresowaniem wschłuchiwaliśmy się w odgłosy ptaków.
Światła gaszą o 10 wieczorem, więc z głową pełną ptasiego śpiewu udaliśmy się do łóżek. Jutro duży i długi dzień nas czeka.
2017.10.20-22 Mt. Colvin i Blake, Adirondacks, NY
Oj jak chciało nam się hiku. Potrzebowaliśmy wypadu w góry na maksa. Ostatnio zarówno ja jak i Darek za dużo pracujemy i znajdujemy więcej wymówek niż powodów, żeby wyrwać się z miasta. Na szczęście obiecaliśmy sobie, mojej koleżance z pracy i naszemu nowemu samochodzikowi, że nie ważne co w Sobotę 21 października jedziemy zdobyć jakieś szczyty z 46 w Adirondack.
Udało nam się wyruszyć już w piątek. O 21:30, spakowani i gotowi na przygodę wsiedliśmy do autka i wyruszyliśmy w kierunku Loon Lake. Tam mieliśmy wynajęty domek (a raczej jego część) na dwie noce. Chcieliśmy nocować w Lake Placid ale ceny nas wystraszyły. Sama nie rozumiałam, czemu nawet zwykłe 3 gwiazdkowe hotele są po $350 gdzie powinny być po $100. Dopiero rano jak jechaliśmy na szlak poznałam odpowiedź – liście. W ten weekend w górach był chyba peak jesieni i wszystkie drzewa wyglądały przepięknie.
Droga do Loon Lake minęła nam spokojnie i w miarę szybko, bez korków. Po północy zajechaliśmy na miejsce, rozpakowaliśmy się i od razu poszliśmy spać. Dni są już krótsze więc, jak chcieliśmy pokonać większość szlaku za dnia musieliśmy wcześnie zacząć. Pobudka przewidziana była na 6:30 rano (zabójcza godzina jak na Sobotę, nie?). Ale czego się nie robi z miłości do gór.
Szybkie śniadanie i znów byliśmy w samochodzie. Tym razem planowaliśmy uderzyć na Colvin i Blake. Szczyty leżą obok siebie więc raczej nie ma innego wyjścia – trzeba zrobić oba na raz. Na Blake i tak najkrótsza trasa jest przez Colvin więc nawet jakbyśmy tego nie zrobili to byśmy musieli wrócić tu znów. Tak więc nie ma wyjścia – trzeba zawiązać sznurówki i ruszyć w górę.
Hike zaczyna się z parkingu w Saint Huberts, przy Ausable Road. Droga ta prowadzi do prywatnego klubu Ausable Club. Jest to prestiżowy klub w Adirondack, położony w samym sercu gór. Niestety, zwykły śmiertelnik raczej nie może być członkiem tego klubu, musi zaparkować przy drodze Ausable Road i drodze nr. 73 i maszerować do szlaku jakieś 15 - 20 minut. My właśnie tak zrobiliśmy i po przejściu terenu klub o 8:22 rano wpisaliśmy się do książki, że rozpoczynamy hike. Oszuści z klubu mają nie tylko plus mieszkania bardzo blisko ale mogą podjechać jeszcze dalej. Przez dolinę prowadzi droga Lake Road. Dochodzi ona, aż do Jeziora Lower Ausable. Do drogi schodzi bardzo dużo szlaków i w zależności od tego jaki szczyt masz w planie zaliczyć to idziesz dłużej lub krócej drogą. Chyba, że jesteś członkiem klubu to drogę pokonujesz samochodem – oszuści!
Nam przejście drogą do początku naszego szlaku zajęło ok. 1h. O 9:30 zaczęliśmy się wspinać na szczyt Colvin. Z miejsca gdzie Lake Road łączy się ze szlakiem Gill Brook (naszym szlakiem) do pokonania mieliśmy jakieś 2300 ft i 3.6 mil. Spotkany po drodze górołaz powiedział nam, że powinno nam to zająć około 3.5h. Nam nawet udało się zrobić to w 3h.
Szlak na początku szedł łagodnie w górę. Nadrabialiśmy wysokości ale nie było ani technicznie ani bardzo stromo. Tylko czasem nas szlak rozśmieszał. Dwa razy na szlaku pojawiły się tabliczki kierujące na szlak Łatwy albo Widokowy. Za pierwszym razem spędziliśmy ok. 5 minut dyskutując, który wybrać – stwierdziliśmy, że w planie mamy dwa szczyty więc wybraliśmy łatwy. Jak się okazało (po kolejnych 5 minutach) rozgałęzienie się kończyło. Ta widokowa część nie była warta naszych sił. Widokowy szlak szedł bliżej strumyka a co za tym idzie bardziej po skałach. Natomiast, widoków tam specjalnych nie było.
Ostatnie 1000 ft było stromo do góry. Podejście rozpoczyna się dokładnie na rozgałęzieniu szlaków Nippletop i Colvin. Od tego skrzyżowania jest 1000/1 co oznacza 1000 ft na 1 milę. Oznacza to, że będzie pod górkę. I tak też było. Wspinaliśmy się po skałkach, często drzewka stawały się naszymi przyjaciółmi i pomagały nam się wyspinać.
Najgorszy odcinek chyba mieliśmy przed samym szczytem. Tu się trochę na kombinowaliśmy ale dzielnie pokonaliśmy. No i Yupii – szczyt zdobyty (Colvin – 4080 ft) i to w 3h a nie jak przechodzień mówił 3.5h. Ucieszyliśmy się, że mamy dobry czas, zwłaszcza, że kondycyjnie jesteśmy raczej w tyle bo się trochę ostatnio obijamy.
Przerwa była zdecydowanie mile widziana. Posiedzieliśmy w słoneczku jakieś 30 minut. Pooglądaliśmy widoki i zregenerowaliśmy siły na dalszą drogę. Jak już wspomniałam na początku szczyt Blake trzeba zrobić przechodząc przez Colvin. Dlatego skoro już tu byliśmy nie było innej opcji jak uderzyć na Blake.
Oczywiście trzeba trochę zejść na dół a potem znów zacząć wspinaczkę. Słyszeliśmy opinie, że między Colvinem a Blake jest trochę stromo ale gdzie w Adirondack nie jest. Niestety ludzie mieli rację. Szlak na dół (jak i potem do góry) do łatwych nie należał. Jeszcze bardziej zaprzyjaźnialiśmy się z drzewkami, których pnie i korzenie pomagały nam się wspinać. Początkowo myśleliśmy, że zejście i wyjście na Blake zajmie nam 1h.
Niestety teren nie okazał się łatwy i zejście zajęło nam około 40 minut a potem wyjście (ok 500 ft) kolejne 50 min. Tak więc byliśmy do tyłu 30 minut. No trudno – najważniejsze, że szczyt do kolekcji zaliczony.
Szczyt Blake ma tylko „3980 ft” ale jest na sławnej liście 46er. Pierwotnie lista ta składała się tylko ze szczytów powyżej 4tys ft. I każdy kto zaliczy wszystkie te szczyty jest w grupie 46er. Dawniej jednak mieli mniej dokładne sposoby pomiaru w terenie i wg. pierwotnych pomiarów szczyt Blake miał powyżej 4tys. Przy dokładniejszych pomiarach wyszło, że parę szczytów (pierwotnie powyżej 4tys) jest teraz poniżej 4tys. Lista jednak nie została zmieniona. Tak jak została stworzona lata tamu tak się nie zmienia. I nawet te szczyty, które są poniżej 4tys są nadal wymagane do zdobycia.
Sam szczyt nie jest oznaczony, ma zero widoków (tylko las dookoła) i można go poznać tylko po tabliczce na lewo Colvin and prawo Pinnacle. Są tam też większe skały tak, że można usiąść zjeść parę orzeszków i popić Gatorade.
Na jesień dni są krótsze więc pomimo, że była dopiero 2:40 ruszyliśmy w dół z powrotem na szczyt Colvin. Niestety nie da się tu zrobić, żadnego okrążenia i trzeba wracać tą samą trasą co się wyszło.
Wiedzieliśmy już czego się spodziewać, choć w całe nie znaczy to, że łatwiej było nam schodzić. Parę potężnych skał, które pokonywaliśmy na czworaka, na tyłku albo każdą inną dostępną techniką. Na szczęście dzięki temu szybko ubywało wysokości i znów dotarliśmy do dolinki między szczytami.
A potem znów do góry, po drabinkach, po skałkach, albo po błocie – w Adirondack można wszystko znaleźć. Szczyt Colvin jest wyższy tak więc do pokonania mieliśmy 600 ft w górę i 0.8 mili. Tak samo jak Colvin -> Blake zajęło nam 1.5h tak samo w drugą stronę. O 16 godzinie powinniśmy schodzić na dół z Colvin, żeby za widoku dojść do drogi. Drogą już można iść po ciemku bo jest szeroko i dobra nawierzchnia. Skusił nas jednak pusty szczyt. Nasze zmęczenie też się dawało we znaki. Tak więc zdecydowaliśmy się na przerwę. W sumie to za dużo przerw nie mieliśmy i troszkę byliśmy głodni. Pogoda była idealna.
Nikt by nie pomyślał, że to jest koniec października. Dla porównania, 4 lata temu (w ten sam weekend) w tym samym miejscu była taka pogoda:
Po zregenerowaniu energii ruszyliśmy w dół. Wiedzieliśmy, że pierwsze 1000 ft w dół jest najbardziej techniczne. Potem trasa już w miarę idzie gładko więc nawet jak będziemy musieli ubrać latarki to nadal będzie OK.
Ostrożnie, ale w miarę szybko pokonaliśmy trasę do rozgałęzienia z Nippletop (1000 ft.). Potem też nadrobiliśmy na łatwiejszym terenie. Ja zakładałam, że zejście do drogi nam zajmie ok. 2h. I tak też się stało. Doszliśmy tam tylko o 7 a nie o 6. Godzinę zgubiliśmy między szczytami Colvin i Blake.
Zachód słońca było o 6 godzinie więc lampki jak najbardziej się przydały. To co jednak pokonywaliśmy po ciemku było bardzo łatwe i w miarę szybko dotarliśmy do drogi. A drogą to już się prawie biegło. Na ostatkach sił co prawda ale się biegło – przecież w domku czekała na nas karkówka.
Nie byliśmy jednak ostatni. Idąc drogą widzieliśmy co jakiś czas poruszające się punkciki świetlne w lesie. Potem te punkciki schodziły na tą samą drogę, którą myśmy szli. Dni w jesieni powinny być dłuższe. Chyba jestem za wycofaniem zmiany czasu bo po zmianie to już w ogóle będzie ciemno w połowie dnia. Piękny dzień, zakończyliśmy piękną gwiaździstą nocą. Pogoda nam dopisała, warunki na szlaku też, kondycja też (zawsze oczywiście może być lepsza). Piękny hike na zakończenie sezonu letniego.
Pomimo zmęczenia posiedzieliśmy jeszcze trochę w kuchni wspominając dzień i zajadając pyszną karkówkę z grilla. No i popijając Baijiu. Baijiu jest to popularny i tradycyjny trunek z Chin. Koleżanka, która z nami pojechała jest z Chin więc stwierdziła, że jak będzie polska kolacja to musi być międzynarodowo i alkohol będzie z jej kraju. Pomimo, że jest on dość mocny (52% / 104 proof) to nie pali w gardło jak wódka. Ma ciekawy ale dobry smak – ja bym go porównała do Sake. Dla mnie to była taka mocniejsza wersja Sake.
W niedzielę obudziliśmy się z zakwasami w każdym mięśniu. No i dobrze – to się nazywa nie zmarnowany weekend. Po śniadaniu podjechaliśmy na Loon Lake. Skoro nasz domek miał widok na to jezioro to grzechem byłoby nie podjechać na część publicznie dostępną. Oczywiście wokół jeziora jest mnóstwo domów, bogaczy którzy nie muszą pracować codziennie w biurze. Większa część jeziora jest jednak prywatna i nie można pospacerować ani nic takiego. Tak więc postanowiliśmy pojechać nad inne jezioro. Dobrze nam już znane jezioro Pelton. Tam już mamy swoją ulubioną miejscówkę na grilla. Nie ma to jak dobre jedzonko w takim miejscu, na świeżym powietrzu.
Weekend zdecydowanie cudowny. Zwłaszcza pogoda zaskoczyła nas bardzo pozytywnie bo było jak na początku września a nie jak koniec października. Hike był wypas – długi (12h, 14 mil i 4tys wysokości). Darek też miał okazję wreszcie lepiej poznać swój samochodzik. Teraz samochodzik to jeden wielki komputer więc zanim wszystko ogarniemy minie trochę czasu ale i tak sobie chwalimy. Mało pali, wygodny, bagażnik ma większy niż nas poprzedni a do tego ze wszystkimi zabezpieczeniami, automatyczną zmianą świateł i innymi buzerami – jazda nim na dłuższe dystanse to sama przyjemność. Póki co autko musi zostać w garażu bo my za tydzień wsiadamy...ale w samolot. A co to oznacza? Kolejna przygoda!
2017.07.15 Iroquois Mountain, Adirondack, NY
Od ostatniego wpisu na naszym blogu minęło już prawie dwa miesiące. Wcale to nie oznacza, że na początek lata nie mieliśmy żadnych ciekawych planów. W połowie czerwca byliśmy na kempingu w górach Catskills, ale ze względu na całonocne ogniskowanie nie zrobiliśmy żadnego ciekawego hiku. Na początku lipca mieliśmy lecieć na parę dni do stanu Oregon.
W planie miało być zwiedzanie tego pięknego stanu w połączeniu z odwiedzeniem paru winiarni w Willamette Valley. Niestety ze względu na potężne burze jakie wtedy przechodziły przez wiele stanów większość samolotów lecących na zachód musiała być odwołana. Nasz też niestety zostały odwołany. Także długi weekend w lipcu spędziliśmy w Nowym Jorku oglądając sztuczne ognie. Już nie pamiętam kiedy je ostatni raz oglądałem na żywo.
W końcu przyszedł wolny weekend i można było wyskoczyć za miasto. Dawno już nie robiliśmy długiego i trudnego hiku (ostatni raz to był wulkan Merapi w Indonezji), więc było oczywiste, że nasze plany weekendowe będą z tym związane. Chodzenie po górach jest jak narkotyk, jak raz już zaczniesz to już nie zrezygnujesz. My oczywiście nie planujemy rezygnować z naszego "nałogu" i wybraliśmy szczyt Iroquois w Adirondack. Tak, dokładnie, te same rejony gdzie rok temu misiu nas zaatakował.
Z Iroquois niestety nie mamy miłych wspomnień. Już dwa razy próbowaliśmy go zdobyć. Dwa razy bez stanięcia na szczycie. Raz pogoda nie była po naszej stronie (długo idziesz niezalesioną granią, gdzie podczas silnego wiatru i burzy nie jest to dobry pomysł), a drugi raz mieliśmy późny start i nie chcieliśmy w nocy szwendać się po wtedy jeszcze nam nieznanych terenach.
O 7:30 rano wjechaliśmy na już dosyć pełny parking nad jeziorem Heart. Tym razem pogoda też nie była po naszej stronie, kropił lekki deszczyk. W informacji dowiedzieliśmy się, że szlaki są śliskie i pełne błota, a po południu mogą występować burze. Wyznając zasadę, że nie ma złej pogody, tylko człowiek jest za mało przygotowany, ubraliśmy się odpowiednio i ruszyliśmy w góry.
Mimo, że pogoda nie była najlepsza to byliśmy w szoku ile ludzi w ten dzień poszło w góry. Parking rano był już prawie pełny, a jak się potem dowiedzieliśmy, to po nas w góry wybrało się jeszcze ponad 80 grup. Na szczęście z Heart Lake rozpoczyna się wiele tras i szybko każdy szedł w swoją stronę i szlaki stawały się puste.
Pierwsze 3.7 km szliśmy łatwym, szerokim szlakiem aż dotarliśmy do Marcy Dam. Tutaj znajduje się dużo dzikich pól namiotowych, jezioro, a także kolejne rozgałęzienia szlaków.
Gdzie dużo namiotów i ludzi to i też niedźwiadki przychodzą na kolacje. "Niestety" nie spotkaliśmy żadnego, ale ostrzeżeń było wiele, zwłaszcza dotyczyły chowania jedzenia do specjalnych misio-odpornych kontenerów na noc.
My wybraliśmy szlak nad kolejne jezioro, Avalanche Lake i ruszyliśmy dalej
Tutaj szlak dalej był łatwy, ale znacznie węższy. Było więcej dużych kamieni, a także błoto i kałuże. Wciąż nie było stromo, więc w miarę szybko pokonaliśmy 2,5 km i dotarliśmy nad jezioro, gdzie spotkaliśmy trochę ludzi, z którymi wspólnie ponarzekaliśmy na pogodę. Może nie była najgorsza (mogło przecież ostro lać), ale też nie była perfekt. Często bywały przelotne deszcze, po których z drzew cały czas kropiło.
Nagle stawało się coraz to jaśniej, a po paru minutach wyszło słońce. Dobrze, że tak się stało, bo od tego miejsca szlak nie rozpieszczał.
Wpierw szedł wzdłuż jeziora po rumowisku skalnym, gdzie na każdym kroku były zainstalowane drabinki żeby te olbrzymie głazy pokonać. Przynajmniej już wiemy dlaczego to jezioro ma nazwę lawinowe.
Czasami szlak szedł nad samym jeziorem, a że poziom wody był wysoki po ostatnich opadach, to często musieliśmy skakać po skałach żeby nie wpaść do wody.
Po niecałej godzinie przeszliśmy jezioro i dotarliśmy do kolejnego rozgałęzienia. Tutaj znajduje się parę dzikich pól namiotowych i kolejny szlak na najwyższą górę w stanie NY, Mt. Marcy. Marcy mamy już zaliczony, więc odbiliśmy w prawo na Iroquois. Jak się okazało, był to najtrudniejszy odcinek na naszym dzisiejszym hiku.
Oczywiście znowu wyszły chmury i zaczął padać deszcz. Na szczęście nie na długo, ale wystarczyło, żeby nas znowu zmoczyć. Mieliśmy do pokonania 600 metrów w pionie na odcinku 2.7 km, czyli zapowiadało się stromo do góry. I było. Na początku po korzeniach, błocie i kamieniach. Trochę było ślisko, zwłaszcza, że deszczyk dalej sobie ładnie padał.
Po niecałym kilometrze doszliśmy do strumyka, który oczywiście trzeba było przejść. Ilonka za bardzo nie lubi strumyków, ale i tak bylismy mokrzy wiec woda nie robila na niej wrazenia. Potem była ciekawsza jazda. Szlak szedł centralnie strumykiem przez ponad kilometr i stromo do góry.
Wiedzieliśmy, że będzie trudno, ale nie aż tak. Żeby wspinać się po wodospadach do góry, gdzie cały czas się leje woda (dużo wody, bo ciągle leje). Dobrze, że znowu na chwile wyszło słońce to nas trochę ogrzewało.
Pamiętam, że parę lat temu szliśmy tym szlakiem z mama Ilonki. Szliśmy w drugim kierunku i było znacznie mniej wody, ale i tak było super trudno. Wielki szacun i podziw dla mamusi za wytrzymałość i odwagę.
Po jakieś kolejnej godzinie rozciągania się i wyszukiwania trasy w strumyku doszliśmy do płaściejszej części, a także nasz potok nagle zniknął. Chyba minęliśmy jego źródło, chociaż wciąż słyszeliśmy jak jeszcze płynie pod skałami. Niestety byliśmy już na granicy lasów i nasz szlak był zarośnięty niską kosodrzewiną.
Oczywiście znowu zaczęło padać i przeciskanie się przez wąską kosówkę sprawiało trochę trudu. Gdzieś około 2 po południu wyszliśmy na przełęcz pomiędzy Iroquois a Algonquin.
Wiatr, chmury i deszcz. Tak zostaliśmy przywitani na przełęczy. Uwielbiamy Adirondack. Szlak w prawo idzie na Algonquin i dalej do samochodu. To jednak później, najpierw musimy zaliczyć szczyt który już dwa razy nam się nie udało. Idziemy na Iroquois. Czyli skręciliśmy w drugim kierunku i zaczęliśmy się wspinać.
Czasami po stromych skałach, czasami wąsko przez kosówkę. Mieliśmy do pokonania lekko ponad kilometr. Nawet spotkaliśmy trochę ludzi idących w przeciwnym kierunku z którymi ciężko się było wymijać. Były tak gęste chmury, że wpierw było słychać że ktoś/coś idzie, a dopiero potem wyłaniała się postać. Na szczęście za każdym razem był to człowiek, a nie niedźwiadek.
Każdy mówił, że szlak jest ciekawy, ale niestety przez deszcz i chmury nic nie widać.
Dobrze, że mamy GPS to wiedzieliśmy gdzie jest szczyt. Żeby dojść do Iroquois, to wcześniej trzeba przejść przez trzy fałszywe szczyty, z których w tych warunkach każdy wygląda jak ten główny. O 2:30 GPS nam powiedział, że stanęliśmy na właściwym szczycie. Zdobyliśmy Iroquois (1,476 m)
Mimo, że widoczność była słaba, zimno, deszczowo, to uczucie było niesamowite. W końcu udało nam się go zdobyć. Jest to już 24 szczyt z 46 najwyższych szczytów w Adirondack. Jeszcze tylko 22 i staniemy się członkami elitarnego klubu 46er.
O przerwie na posiłek na szczycie za bardzo nie było mowy, więc tym samym szlakiem wróciliśmy na przełęcz. Z Iroquois nie ma innego szlaku, idzie i wraca się tym samym.
Na przełęczy nawet już tak nie wiało, więc można było sobie usiąść i coś przekąsić. Dzięki zimnie i deszczu nasze piwko nawet się bardzo nie zagrzało i nas idealnie orzeźwiło. Parę innych osób wpadło na ten sam pomysł i nawet w większym gronie można było ponarzekać na pogodę.
Nagle słyszymy krzyki, głośne ludzkie odgłosy wiwatujące na punkcie czegoś. Oczywiście nic nie widać w tych chmurach. Może po 15 sekundach zrozumieliśmy dlaczego ludzie się cieszą. Wiatr przepędził chmury i wyszło słońce, a wraz z nim piękne widoki.
Wiedzieliśmy, że mamy jeszcze jeden szczyt do zaliczenia, Algonquin (drugi co do wysokości w Adirondack, 1,559 m), więc za długo nie mogliśmy się rozkoszować widokami. Ubraliśmy plecaki i ruszyliśmy pod górę. Do szczytu mieliśmy zaledwie 700 metrów. Szło się łatwo, sucho i z pięknymi widokami.
Szlak prowadzi niezalesioną, skalistą granią, więc przez cały czas podziwialiśmy przepiękne góry Adirondack. Szczyt szybko osiągnęliśmy. W związku z tym, że przerwę mieliśmy nie dawno, to na szczycie za długo nie zabawiliśmy. Troszkę po nim pochodziliśmy robiąc zdjęcia i rozkoszując się widokami.
Zejście ze szczytu nie należało do łatwych. Może nie było aż tak trudne jak wyjście z drugiej strony, ale czasami sprawiało trochę trudności.
Zwłaszcza niezliczona ilość potężnych głazów, korzeni skutecznie spowalniała nam schodzenie. Szlaki zaczynały się łączyć, ludzi zaczęło przybywać, teren stawał się coraz to płaszczy. Z każdym krokiem byliśmy bliże samochodu, bliżej odpoczynku.
Około 7:30 wieczorem wypisaliśmy się ze szlaku i zakończyliśmy ten trudny, ale jakże wspaniały hike.
Tak siedząc sobie koło samochodu, popijając zimne piwko, witając się ciągle to z nowymi ludźmi wracającymi z gór wspominaliśmy dzisiejszy dzień. Pogoda nie była idealna, szlak był długi i ciężki, ale co najważniejsze zdobyliśmy Iroquois. Zostało nam jeszcze "tylko" 22 szczyty i będziemy w klubie najlepszych.
W sumie to dzisiaj przeszliśmy 21 km i wspięliśmy się ponad 1,200 metrów. Dobry wynik jak na takie warunki.
Niedaleko trasy jest camping gdzie nasi znajomi już od paru dni odpoczywali. Zajechaliśmy do nich i sami się dziwiliśmy, że mieliśmy jeszcze dużo energii na wspólne biwakowanie.
Idealne zakończenie dnia. Z przyjaciółmi przy ognisku, dyskusjach i pysznym jedzeniu z grilla.
Rano bardzo nam się nie chciało wstawać i wychodzić z namiotu. Zakwasy czuliśmy prawie na całym ciele. Długo zajęło nam wygrzebywanie się z namiotu i jego składanie.
W powrotnej drodze wstąpiliśmy do Peekskill Brewery, fajnego browaru w miasteczku Peekskill. Jakaś godzinka samochodem albo pociągiem z Nowego Jorku. Bardzo lubimy i polecamy ten browar. Dobre jedzenie i świeże piwko, czego trzeba więcej po takim intensywnym weekendzie.
2016.07.17-18 Spotkanie z niedźwiedziem, Adirondack Mountains, NY
Uffff..... Co to był za dzień. Dużo się wydarzyło, myślę, że każdy z naszej trójki będzie to pamiętał do końca życia.
Ale od początku.... Śniadanie w schronisku John Brook w Adirondack jest serwowane o 7:30. Niestety ludzie już od 6 rano nie śpią, krzątają się, pakują swoje plecaki, chodzą do ubikacji. Powoduje to hałas przy którym ciężko jest dalej spać. Około 7 rano większość górołazów jest już na tarasie z kubkiem kawy lub herbaty w ręce.
Każdy opowiada o swoich planach na dzisiejszy dzień, sprawdza pogodę, cieszy się z pięknego dnia i nie może się doczekać, hiku który się niebawem zacznie.
My na dzisiejszy dzień zaplanowaliśmy duży i trudny hike. Planujemy zdobyć kolejne dwa szczyty z naszej listy i mieć na koncie już 25 zaliczonych czterotysięczników. Chcemy wyjść na Saddleback (4,515 stóp) i Basin (4,826 stóp). Ogólny dystans to 9.5 mili i 3,000 stóp do góry. Dobrze, że mieszkamy w schronisku, a nie idziemy z parkingu, bo wtedy dystans się wydłuża do przynajmniej 15 mil (zależy gdzie się uda zaparkować samochód) i wysokość dochodzi do 4,000 stóp. Wczoraj jak siedzieliśmy na tarasie to widzieliśmy ludzi którzy stamtąd wracali. Cali w błocie i z głowy ich się dymiło jak z kominów. 10 mil to może nie jest to dużo, ale szlak jest trudny i techniczny. Zwłaszcza pomiędzy szczytami, gdzie idzie się granią i trzeba bardzo uważać gdzie postawić stopę.
O 7:30 rano dzwonek nas wezwał do środka na śniadanie. Każdy z nas jadł ile mógł, bo wiedział, że dzisiaj spali parę tysięcy kalorii. Dostaliśmy też lunch na drogę w postaci kanapki i orzeszków.
Zaraz po śniadaniu gospodarz schroniska odczytał nam najnowsze informacje o pogodzie i stanie szlaków. Powiedział, że dalej jest trochę błota, będzie ciepło i słonecznie i że raczej nie będzie padać. Powiedział też żeby mieć krem od słońca i dużo wody. Wszystko to zapakowaliśmy do plecaków wraz z pyszną kanapeczką od nich i ruszyliśmy w drogę.
Pierwszy segment szlaku szedł wzdłuż strumyka i bardzo lekko podnosił się do góry. Było jeszcze rano, a więc temperatura nie była za wysoka, wilgotność powietrza niska, ogólnie świetnie nam się szło. Po drodze mijaliśmy parę namiotów, albo były już opuszczone, albo ludzie się właśnie wybierali w góry. Po jakiejś godzinie i półtorej mili doszliśmy nad wodospad Bushnell.
W tym miejscu dogoniliśmy Kanadyjczyków. To jest ta grupa z którą wczoraj wieczorem w schronisku fajnie nam się rozmawiało. Oni szli na inną górę, na Mt Marcy. Pierwsze trzy mile nasze szlaki się pokrywały, a potem zaraz po Slant Rock się rozgałęziały. Do wodospadu trzeba było zejść stromo w dół spory kawałek. Wiedząc, że poziom wody jest bardzo niski to zrezygnowaliśmy z oglądania wodospadu, zamieniliśmy z nimi parę zdań i ruszyliśmy dalej.
Przeszliśmy strumyk i pomału północnym zboczem zaczęliśmy wznosić się do góry. Mieliśmy dużo czasu, szliśmy wolniej, gadaliśmy, robiliśmy zdjęcia i nawet nie zauważyliśmy jak zleciała kolejna godzina, przeszliśmy kolejny strumyk, i doszliśmy do Slant Rock. Tam ściągnęliśmy plecaki i usiedliśmy na chwilę żeby odpocząć. Myślę, że siedzieliśmy 7-8 minut. Już wstawaliśmy, mieliśmy ubrać plecaki i iść dalej, aż tu nagle wydarzyło się coś, co pokrzyżowało nam dalszy hike i pewnie zostanie w naszej pamięci na całe życie. Dwa do trzech metrów za mną usłyszałem głośny ryk zwierzęcy. Natychmiast się obróciłem i zobaczyłem w krzakach czarnego niedźwiedzia który przeskakuje kamień i leci w moim kierunku. Instynktownie odskoczyłem na bok a zwierzę podleciało do mojego plecaka.
Pierwsza i najważniejsza zasada, to w takiej sytuacji nie wolno uciekać, bo wtedy włączy się w niedźwiedziu instynkt polowania i prawdopodobnie poleci za tobą. Zwierze to biegnie 50km na godzinę, więc na 100% dogoni człowieka i będzie chciało pokazać kto jest ważniejszy i silniejszy. Wycofaliśmy się kilkanaście metrów w tył. Była tam też czteroosobowa grupa i oczywiście uczyniła to samo.
Niedźwiedź dorwał się do mojego plecaka i zaczął go rozrywać w poszukiwaniu jedzenia. Myślę, że kanapka z tuńczykiem tak mu pachniała, że nawet się nie bał człowieka i smacznie sobie ją zajadał. Dogoniła nas grupa Kanadyjczyków, więc było nas z 15 osób. Krzyczeliśmy, gwizdaliśmy, podnosiliśmy ręce do góry, biliśmy kijami, nic nie pomagało. Po zjedzeniu kanapki i czekolady z mojego plecaka zabrał się za plecak Damiana i zrobił to samo. Niedźwiedzie z reguły boją się człowieka i blisko do niego nie podejdą, chyba, że je zaskoczysz. Tutaj o zaskoczeniu nie było mowy. Myśmy stali długo w jednym miejscu i na pewno byśmy go słyszeli jak by się skradał. W lesie słychać wiewiórkę jak idzie po liściach, a co dopiero kilkuset funtowego zwierzaka. On musiał cały czas tam być i wybrać odpowiedni moment na zaatakowanie.
Po jakiś paru minutach, przewodnik tej dużej grupy powiedział, że oni obchodzą misia strumykiem i idą dalej w góry. Tak też zrobili i zostawili nas samym z głodnym misiem, który to właśnie się "częstował" Damiana lunchem. Staliśmy tak kolejne 10 minut i za bardzo nie wiedzieliśmy co robić. Z jednej strony to najlepiej by było opuścić to miejsce i iść dalej. Z drugiej strony to fajnie by było odzyskać plecaki. Mamy tam wszystkie dokumenty, klucze od samochodu, drogi sprzęt, a poza tym, to dalej chcemy iść na hike. Tak staliśmy kolejne parę minut zanim niedźwiedź się dobrze nie najadł, obwąchał cały teren i pomału zaczął odchodzić. On dokładnie wiedział, że tam jesteśmy. One mają niesamowity węch, kilkadziesiąt razy lepszy niż psy tropicielskie, kilkaset razy lepszy niż człowiek. Potrafią nas wyczuć z odległości 10 mil. Pamięć też mają świetną. On będzie pamiętał przez wiele lat, że tu było jedzenie i będzie często wracał sprawdzić czy nie ma jakiś nowych, świeżych kanapeczek. Jak ktoś będzie szedł tym szlakiem to proponuje nie odpoczywać w okolicach Slant Rock. Pół godziny przed, albo pół godziny po tej skale zróbcie sobie odpoczynek. Obok jest mały camping, gdzie wiadomo, jak są ludzie to i jest jedzenie. Później się dowiedzieliśmy, że on już dzisiaj wstąpił do nich na śniadanie. Zaskoczył ich, także nie zdążyli zamknąć pojemnika w którym było jedzenie. Obowiązkiem każdego idącego do lasu na dłużej niż dzień jest posiadanie takiego pojemnika. Jest on duży i okrągły, więc niedźwiedź nie da rady go ugryźć. Misiu się dorwał do niego i zjadł im całe jedzenie, które było w niezamkniętym pojemniku. Na szczęście była to niedziela i w schronisku było parę miejsc wolnych, więc poszkodowani dostali wyżywienie i nocleg.
Obserwowaliśmy misia bacznie, aż się oddalił na kilkadziesiąt metrów i wróciliśmy po plecaki. Zapakowaliśmy do nich nasze porozrzucane rzeczy i oddaliliśmy się jakieś 100 metrów. Niestety niedźwiedź dokładnie splądrował nasze plecaki, zaglądnął wszędzie. Zjadł kanapki, czekoladę i poprzegryzał nasze pojemniki na wodę. Bez jedzenia, a zwłaszcza bez wody w ten upalny, letni dzień dalszy hike by był szaleństwem. Zwłaszcza, że większość hiku była jeszcze przed nami i to na niezalesionych graniach w słońcu. Ze łzami w oczach, ale szczęśliwi, że nam się nic nie stało podjęliśmy decyzje o powrocie. Nawet jak byśmy spotkali kogoś kto łazi po lesie dniami (a jest ich tu dużo), i ma filtr do wody, to my nawet nie mamy gdzie ją wlać. Głupi misiu.....
Około 13 dotarliśmy z powrotem do schroniska. Załoga jak usłyszała o naszej przygodzie, to powiedziała, że to pierwszy taki przypadek w tym sezonie i szybko zadzwonili po park rangera. Zrobili nam też kanapki, z tuńczykiem oczywiście.
W ciągu 15 minut ranger się zjawił i zaczął nas dokładnie wypytywać o całe zdarzenie. Porobił zdjęcia naszych plecaków, oglądnął nasze zdjęcia, wziął namiary, powiedział, że zachowaliśmy się prawidłowo i zaczął nam trochę opowiadać o niedźwiedziach. Na naszych zdjęciach zauważył białe odznaczenie na jednym z uszów misia. Powiedział, że to oznacza, że zwierze już kiedyś był niegrzeczne i za bardzo się zbliżało do ludzi. Widocznie przestał się ich bać, a to może być bardzo niebezpieczne. Będą teraz do niego strzelać z gumowych kul, żeby do misia dotarło, że człowiek oznacza ból. Jak to nie pomoże i dalej nie będzie się bał ludzi to jego drugie ucho dostanie takie same oznaczenie. Co to oznacza? To oznacza, że jak jesienią będzie sezon polowań, to myśliwi mogą go zastrzelić. Szkoda misia, ale niestety misiu nie może myśleć, że cały las jest jego.
Już trochę ochłonęliśmy po tym wszystkim, więc poszliśmy nad rzekę się zrelaksować i umyć.
Wróciliśmy do schroniska, usiedliśmy na tarasie i odpoczywaliśmy. Ludzie zaczęli z gór pomału schodzić i tu się zaczęły opowieści. Nie wiem jak to działa, jak nie ma serwisu na telefony, ale każdy wiedział o ataku niedźwiedzia. Ludzie w górach mają niesamowity dar komunikowania się. Im później ludzie wracali, tym ciekawsze słyszeliśmy opowieści. Pod koniec to już chodziły opowiadania, że misiu skoczył na mnie jak ja miałem ubrany plecak. Zerwał mi go z pleców i walczył ze mną o jedzenie. Nice..... ale jestem sławny, nie? Ciekawe, czy jak by tak naprawdę było to bym dalej tu siedział na tarasie. Ach ta ludzka wyobraźnia....
O 18:30 dzwonek wygonił wszystkich z tarasu i każdy udał się do jadalni na kolację. Wczoraj z nami przy stole siedział 70 letni pan, a dzisiaj go nie ma. On należał do tej dużej grupy z Kanady. Widziałem go dzisiaj rano na szlaku jak z nimi szedł na Mt. Marcy. Zapytałem się ich przewodnika co się z nim stało, a on mi odpowiedział, że on idzie wolniej i że za chwilę tu powinien być. Ponoć wcześniej mu przewodnik powiedział, że on idzie za wolno i nie zdąży wyjść na szczyt i wrócić na kolację. Wiadomo, pan nie chciał żeby wszyscy nie jedli kolacji, więc powiedział, że on sobie da radę i żeby się nim nie martwić.
Po kolacji siedzieliśmy trochę na tarasie, trochę w środku. Fajnie się siedziało, gadało, piło piwko, wino.... Dalej ludzie wracali z gór, większość szła dalej w kierunku parkingu, ale niestety nikt nie widział Ricka. Rick, to jest ten siedemdziesiąt-letni pan, który gdzieś tam jest w lesie. Zrobiło się już ciemno. Gospodarze postanowili poinformować park rangera o sytuacji. Ranger w ciągu pół godziny zjawił się w schronisku i wysłuchał opowieści o zaginionym mężczyźnie. Powiedział, że idzie na poszukiwania Ricka. Ja z Damianem zaoferowaliśmy pomoc w poszukiwaniu. Pójdziemy innymi trasami, wtedy zwiększymy szanse na jego znalezienie, powiedzieliśmy. Niestety ranger odrzucił naszą ofertę tłumacząc się brakiem dodatkowych radiów, a także tym, że teraz szukamy jednego człowieka, a za chwilę może być trzech.
Około 21 ranger wyszedł szlakiem do góry w poszukiwaniu Ricka. Około 22 doszedł do wodospadów Bushnell. Niestety tam napotkał naszego niedźwiedzia, który mu powiedział: "to jest mój las i spadaj stąd". Próbował go obejść, ale zwierzę zachowywało się i wydawało dźwięki jak by za chwilę miało atakować. Skontaktował się ze swoimi przełożonymi i zapytał się co ma robić. Tamci mu kazali wrócić i powiedzieli, że ponowią poszukiwania jutro z samego rana. Było już po 23 jak ranger wrócił i powiedział, że niestety nie udało się go znaleźć.
Wrócę jutro rano z posiłkami i zaczniemy poszukiwania od początku, powiedział.
Siedzieliśmy w świetlicy gdzieś do północy, ale niestety nie było żadnych śladów Ricka. Wyszliśmy na zewnątrz. Księżyc świecił w pełni, strumyk szeleścił po kamieniach w oddali, było już zimno i bardzo ciemno. Gdzieś tam, w tych głębokich, mrocznych lasach jest człowiek. Człowiek, który kocha góry ponad wszystko, który ryzykuje wiele żeby podążać za swoją pasją i szczęściem.
Miejmy nadzieję, że jego zamiłowanie do gór, go nie zabiło, że jutro rano przy śniadaniu będziemy się wszyscy śmiali jak on nam ze szczegółami będzie opowiadał przeżycia z ostatniej nocy.
Parę minut po północy udaliśmy się do łóżek. Na początku ciężko było zasnąć, wiedząc, że gdzieś tam jest człowiek który może potrzebuje pomocy, a my jesteśmy bezradni, bezsilni. Niestety nasz dzień też nie należał do łatwych i wyczerpani po paru minutach zasnęliśmy.
Około 1:30 rano ktoś wchodzi do pokoju. Natychmiast się przebudziliśmy. Było ciemno, więc nie wiedzieliśmy kto to jest. Ilonka zadała pytanie: Rick, to ty? Mężczyzna cichym i zmęczonym głosem powiedział tak, to ja.
Dobrze cię widzieć Rick, powiedziała Ilonka.
Dobrze być widzianym, powiedział Rick. Idę spać, jestem bardzo zmęczony. Jutro rano sobie pogadamy. Muszę wszystko się dowiedzieć o waszym misiu, dodał.
Rick musiał być zmęczony, musiał mieć ciężki i długi dzień, bo dosłownie jak się tylko położył to w pokoju zaczęło się roznosić jego donośne chrapanie.
Rano, jeszcze przed 7, wszyscy z kawą w ręce wyszli na taras, żeby posłuchać Ricka opowieści.
Wyszedł na szczyt Marcy. Schodząc w dół pomylił trasy i poszedł zupełnie w innym kierunku. Był tak pewny tego, że idzie dobrze, że nawet nie sprawdzał z mapą. Dopiero jak doszedł do Marcy Dam to skojarzył, że coś chyba jest nie tak. Wtedy zorientował się, że niestety do schroniska ma jeszcze wiele mil w innym kierunku. Robiło się już ciemno. Rick jest ponoć jakimś byłym wojskowym z Kanady i ma przeszkolenie jak przetrwać w lasach. Miał do tego cały sprzęt w plecaku. Nawet przechodził koło campingów i ludzie oferowali mu schronienie na noc. Odmówił, bo wiedział, że jak przed wschodem nie dotrze do schroniska to zaczną się niepotrzebne poszukiwania. Niestety w tych lasach nie ma serwisu na telefony, więc musiał iść. Bał się niedźwiedzi. Zwłaszcza jak wiedział co misiu zrobił z nami. Szedł i głośno śpiewał. Śmiał się sam do siebie, że nawet zna tyle piosenek i śpiew tak świetnie mu wychodził. Szedł szybko, ale nie za szybko, żeby nie wzbudzić podejrzeń u niedźwiedzi. Nie widział ich, ale czuł, że one go obserwują. Wiedział, że te zwierzaki w nocy są bardzo aktywne i musi być bardzo głośny żeby ich nie zaskoczyć. Odetchnął z ulgą jak zobaczył światła schroniska. Ponoć siedział z pół godziny na tarasie zanim wszedł do środka. Chciał odpocząć, odetchnąć, nacieszyć się tą pełnią księżyca, którą wcześniej nie miał czasu oglądać.
Po śniadaniu, spakowaliśmy duże plecaki i po pożegnaniu się z załogą zaczęliśmy się zbierać do schodzenia w dół do miasteczka. Rick się dowiedział, że chcieliśmy iść go w nocy szukać i w geście podziękowania zaprosił nas do Kanady. Mieszka gdzieś w rejonach Ottawy. Mówił, że możemy przyjechać, mieszkać u niego i na pewno pójdziemy na jakieś piwo i hiki. Miło z jego strony. W Ottawie jeszcze nie byliśmy, więc jak zawitamy w tamte rejony to na pewno go odwiedziny.
Dużo ludzi też dzisiaj opuszczało schronisko. Część szła tak jak my, prosto na dół na parking, a część jeszcze chciała jakąś górkę po drodze zaliczyć. Myśmy niestety musieli się spieszyć, bo o 12 Ilonka miała ważne spotkanie w pracy na które chciała się wdzwonić, a tutaj nigdzie nie ma serwisu na telefony. Inni ludzie wybrali Big Slide, to co myśmy robili dwa dni temu. Trochę mieli ciężko, bo nie dość, że tam jest stromo do góry, to na dodatek padał deszcz, co po śliskich skałach utrudnia wspinaczkę, zwłaszcza z ciężkim bazowym plecakiem.
Niedaleko schroniska znowu spotkaliśmy niedźwiedzia. Tym razem zupełnie się go nie baliśmy. Przecież już mamy doświadczenie jak się zachować, po drugie miałem przygotowany spray na misie, a po trzecie, to ten niedźwiadek w ogóle się nie ruszał.
Po 1.5h dotarliśmy na parking Garden. Tutaj by nasz hike się zakończył, gdyby dwa dni temu udało nam się tu znaleźć miejsce. Niestety nasz samochód stoi w miasteczku Keene Valley, do którego musieliśmy jeszcze zejść 1.5 mili. Teraz już było super łatwo, po asfalcie. Zajęło nam to może 0.5h i naszym oczom ukazał się nasz samochód, który grzecznie na nas czekał. W całym Keene Valley nie ma serwisu na telefony. Musieliśmy podjechać do pobliskiego miasteczka Lake Placid, gdzie w lokalnym browarze mieli zimne piwo i wi-fi. To co oboje potrzebowaliśmy. Ilonka do pracy, a ja do spisywania tego wszystkiego co wydarzyło się przez cały weekend, a było tego trochę.
Niestety nie zdobyliśmy tych dwóch ostatnich szczytów. Mamy niedosyt hików po tym weekendzie. Oczywiście planujemy tu wrócić, ale nie w lato, za gorąco. Jesień w górach jest piękna. Chłodniej, mniej komarów.... a niedźwiedzie? Są, one zawsze będą, to jest ich dom. Miejmy tylko nadzieję, że park rangers wykonają swoją pracę i nauczą te zwierzaki, że hiker to nie jest zły człowiek. On im krzywdy nie chce zrobić, a wręcz przeciwnie, będzie się starał im pomagać jak tylko one mu na to pozwolą i nie będą przeszkadzały w realizowaniu naszych marzeń.
Ps. Właśnie firma Osprey (ta od której mam plecak) odpowiedziała na mój email. Napisali mi, że się cieszą, że mi się nic nie stało i żebym im wysłał mój plecak. Postarają się go naprawić, a jak się nie uda, to mi wyślą nowy. Oczywiście wszystko za darmo. To się nazywa serwis. Kocham Osprey.....!
2016.07.16 Big Slide, Adirondack Mountains, NY
Wyjazd do schroniska w Adirondack planowaliśmy już parę miesięcy temu, pewnie na jakiś nartach, albo zimowych hikach. Niestety w Stanach chodzenie po górach z możliwością zamieszkania w schroniskach było mało popularne i nie praktykowane. Może dlatego, że tutaj możesz rozbijać namiot prawie wszędzie w parkach i nie ma z tym większego problemu.
Noclegi w schroniskach stają się popularniejsze, więcej ludzi zaczyna to robić, ale niestety schronisk nie przybywa.
Jest ich naprawdę mało. W całych Adirondack są może 2 (dwa). A park jest tak duży, że kilkadziesiąt by się spokojnie zmieściło i dalej by były rzadziej rozlokowane niż w europejskich górach. W których jest ich dużo, są większe, nowocześniejsze, lepszy serwis (dobre winka), prysznice....
Dlatego żeby dostać łóżko w lato, w weekend, to miesiącami wcześniej musieliśmy to załatwiać. Dwa lata temu spędziliśmy 4 dni w Białych górach w stanie New Hampshire. Chodziliśmy od schroniska do schroniska, przepiękna wycieczka. Tak nam się to spodobało, że już odwiedziliśmy chatki górskie w Europie i Afryce. Teraz znowu pomysł padł na Stany. Tym razem stan New York, Adirondack park.
W tym parku byliśmy już wiele razy, lubimy tam jeździć. Chcemy zrobić wszystkie szczyty powyżej 4,000 stóp. Mamy już na koncie 22. Jak wszystko pójdzie zgodnie z planem to dorzucimy trzy kolejne górki: Big Slide, Basin i Saddleback.
W tych górach dużo jest prywatnych terenów, to oznacza że w niektórych miejscach są problemy z parkingiem. Dlatego też wyjechaliśmy z miasta już w piątek wieczorem i po trzech godzinach dojechaliśmy do Albany gdzie wzięliśmy hotel. O piątej rano opuściliśmy hotel i po dwóch godzinach jazdy byliśmy na parkingu o nazwie Garden. Niestety było już za późno. Parking był pełny na maksa. Nic nam innego nie pozostało, jak zostawić kolegę z plecakami i zjechać samochodem na dół i gdzieś w miasteczku zaparkować. Z powrotem udało nam się złapać autobus który podwiózł nas na parking. Ubraliśmy ciężkie, bazowe plecaki i ruszyliśmy doznać nowej przygody.
Plan na dzisiejszy dzień był następujący: Dojść do schroniska John Brook's Lodge (3.5 mili), wyładować ciężkie rzeczy z plecaka i zrobić jakiś fajny hike. Parking opuściliśmy o 8:30 i łatwą trasą, lekko do góry, wzdłuż strumyka udaliśmy się w kierunku schroniska. Było jeszcze rano, więc temperatura nie była za wysoka. To dobrze, bo niesienie ciężkich plecaków w upale nie należy do przyjemności.
Około 10 rano i podniesieniu się 800 stóp naszym oczom ukazał się budynek schroniska. Nie jest ono duże, maksymalnie mieści 28 osób i 3 członków załogi. Zarejestrowaliśmy się, wybraliśmy nasze łóżka, odciążyliśmy plecaki i wyruszyliśmy na hike.
Wybraliśmy hike na Big Slide. Dwie mile z hakiem w każdą stronę i jakieś 2,000 stóp do góry. Żeby nie wracać tą samą trasą postanowiliśmy zrobić kółeczko i zrobić jeszcze jeden szczyt, Yard. Tym sposobem hike się wydłużył do ponad 6 mil. Ładna pogoda, lekkie plecaki, motywacja.... damy radę. W schronisku obsługa nam powiedziała w którym kierunku powinniśmy iść żeby było łatwiej.
Powiedzieli nam, że do góry będzie stromo i trudno, ale potem będzie łatwiej i płaściej. Rzeczywiście mieli rację. Prawie od samego schroniska trasa zaczęła się ostro wspinać do góry. Może nie było gorąco, ale duża wilgotność powietrza i insekty skutecznie nam utrudniały hike. Chodzenie po górach w lato nie należy do łatwych. Dodatkowym utrudnieniem było wielokrotne przekraczanie strumyka. Ja myślę, że na wiosnę, jak śniegi topnieją wyżej w górach to ten szlak chyba jest niedostępny.
W okolicach 4,000 stóp las się znacznie przerzedził, a lekki wiaterek zaczął ochładzać nasze spocone ciała. Szlak stał się bardziej stromy i były miejsca gdzie ręce też zaczęły pracować.
Po kolejnych kilkudziesięciu minutach osiągnęliśmy szczyt Big Slide, 4240 stóp wysokości. Jak to w lato na popularnych szczytach, ludzi było dużo. Znaleźliśmy miejsce na skale, położyliśmy się, podziwialiśmy widoki i odpoczywaliśmy tak chyba z godzinę.
Większość ludzi wracała tym samym szlakiem, ale myśmy oczywiście wybrali inną, dłuższą trasę, żeby się nie powtarzać. W schronisku nam powiedzieli, że ta część będzie mniej uczęszczana, ale nie przypuszczaliśmy, że aż tak. Trasa była bardzo zarośnięta i często musieliśmy się przedzierać przez chaszcze.
Oczywiście prawie nikt tędy nie szedł. Na całej długości spotkaliśmy może dwie osoby. Ogólnie trasa nie była stroma, ale były ostre spady, które czasami wymagały użycia głowy i rąk przed zejściem w dół.
Po około dwóch godzinach doszliśmy do połączenia szlaków. Weszliśmy na jeden z główniejszych szlaków w Adirondack, który idzie od Adironack Loj (drugie schronisko) do John Brook’s Lodge, gdzie mieszkamy. Tu już było szeroko i łatwo, więc prawie zbiegając przez pół godziny, dotarliśmy do naszego schroniska.
Tak jak wcześniej pisałem, schronisko nie jest duże (28 osób), część ludzi już się relaksowała na werandzie, a część była dalej w górach. Niestety w amerykańskich schroniskach nie można kupić piwa ani winka. My wiedząc o tym, wynieśliśmy na naszych plecach potrzebne nam rzeczy do pełnego relaksu. Oczywiście tam nie ma lodówki na schładzanie piwa, ale obok schroniska przepływa lodowaty, górski strumyk, który idealnie spełnił swoje zadanie i już po paru minutach mogliśmy sobie usiąść na słynnych drewnianych Adirondack fotelach.
Tak sobie siedzieliśmy, popijaliśmy piwko i witaliśmy się z coraz to nowymi przybyszami. Niektórzy przychodzili prosto z parkingu, niektórzy z gór, jeszcze inni szli dalej rozbijać się gdzieś w lesie, ale na chwilę się zatrzymywali żeby odpocząć i zamienić parę zdań.
Około 17 większość ludzi już była w schronisku (a raczej na jego tarasie). Panowie z piwkami w puszkach, panie z winkami w kartonach, jeszcze inni z góralskimi herbatkami. Każdy z uśmiechem na ustach opowiadał wrażenia z dzisiejszego dnia. Była tam duża grupa hikerów z Kanady, którzy dosyć często przyjeżdżają w te rejony odpocząć i pochodzić po górkach. Z nimi większość czasu przesiedliśmy i prze-gaworzyliśmy o hikach i oczywiście o różnicach między Stanami a Kanadą.
Około 18 zaczęło coś ładnie pachnieć. Jak się później okazało to gospodarze schroniska zaczęli przygotowywać nam kolacje. Kurczak z grilla w bbq sosie tak ładnie pachniał, że chyba wszystkie niedźwiedzie z okolicy poczuły ten zapach.
Nie wiem czy jedzenia było takie dobre, czy my byliśmy wszyscy zmęczeni i głodni, ale wszystko zostało zjedzone. Po kolacji oczywiście jeszcze posiedzieliśmy i dalej „naprawialiśmy” świat z Kanadyjczykami. Dużo z tych ludzi chce zdobyć wszystkie 46 szczytów. Niektórzy są dopiero na początku, niektórzy tak jam my mają już trochę zaliczone (my po dzisiejszym dniu mamy dokładnie połowę, 23), a niektórzy już prawie kończą. Wszystkich łączy jedno, miłość do gór i otwartość na nowe przygody i znajomości. Około 22 załoga zaczęła gasić światła. W sumie to dobrze, bo jutro czeka nas duży i trudny dzień. Dobranoc, śniadanie o 7:30....
2016.04.30 Mt. Colden - Adirondacks, NY
Adirondack Park, nasz ulubiony na wschodnim wybrzeżu. Czy wy wiecie, że ten park jest tak duży jak Dolina Śmierci, Grand Canyon, Glacier i Yosemite razem wzięte, i ma powierzchnię ponad 6 mln akrów. Góry te oddalone są od Nowego Jorku, jakieś 4h samochodem. Nie zniechęca nas to jednak aby być częstym gościem. Nie jesteśmy jedynymi, którzy uwielbiają ten park. Dużo ludzi z północno-wschodnich stanów i Kanady przyjeżdża tam odpocząć. Trudno się temu dziwić...piękne góry, jeziora, potężne, bezludne obszary a także tysiące mil ciekawych szlaków.
Na ten weekend wybraliśmy kolejny szczyt z listy 46-ciu najwyższych szczytów w tym parku. Tym razem padło na Mt. Colden, jedenasty co do wysokości szczyt. Z NY wyjechaliśmy w Sobotę nad ranem, więc na hike wyruszyliśmy dopiero parę minut przed 10. Parking na ten szlak jest w miejscu gdzie schodzi się wiele innych szlaków na bardzo popularne szczyty. W związku z tym poza parkingiem jest tam również punkt informacyjny, zajazd i kemping na którym oczywiście będziemy spać. Ku naszemu wielkiemu zdziwieniu kemping był prawie pełny. Mimo, że w nocy temperatury spadają poniżej zera to zapalonych górołazów nie brakuje. Wzięliśmy jedno z dwóch ostatnich miejsc, przywitaliśmy się z królikiem i wyruszyliśmy na hike.
Na szczyt prowadzą dwie trasy, krótsza-łatwiejsza i dłuższa-ciekawsza (trudniejsza). Myśmy je oczywiście połączyli i stworzyliśmy dosyć długi 13 milowy hike. Na rozgrzewkę zdecydowaliśmy się wyjść łatwiejszą trasą a zejść trudniejszą.
Pierwsze dwie mile szybko zleciały dobrze nam znaną trasą nad zaporę Marcy. Znad tamy po raz pierwszy zobaczyliśmy nasz szczyt (to ten ośnieżony po lewej stronie).
Nie tracąc czasu na przerwy ruszyliśmy nowym nieznanym nam szlakiem prosto do góry. Po kolejnej mili dotarliśmy do rozgałęzienia szlaków skąd jeden idzie na górę a drugim zejdziemy. Od tego miejsca trasa zaczynała stromiej iść do góry a co za tym idzie, śniegu przybywało.
Aby nie ślizgać się jak niedźwiedź na lodowisku ubraliśmy raczki i poszliśmy dalej szukać niedźwiedzia. Misia nie udało nam się spotkać natomiast spotkaliśmy wiele zarośniętych ludzi, po których widać, że spędzają więcej niż jeden dzień w tych górach.
Około 12:30 dotarliśmy do Arnold lake (wys. 3700 ft n.p.m.) tu można było sobie zrobić przerwę, posilić się czekoladką, zamienić parę zdań z innymi hikerami i przygotować się na zaatakowanie szczytu.
Początek drogi od jeziora na szczyt idzie południowym zboczem, więc na szczęście śniegu prawie nie było. Szlak nie był techniczny ale widać, że nie należy on do bardzo uczęszczanych bo był wąski i troszkę zarośnięty. Po około godzinie wyszliśmy na “fake” szczyt, który dużo ludzi zwłaszcza przy złej pogodzie i ograniczonej widoczności bierze za właściwy. W takiej pięknej słonecznej pogodzie jaką mamy dziś mogliśmy zobaczyć prawdziwy szczyt Mt. Colden. Widać było nasz szlak, który wspinał się północnym zboczem a co za tym idzie cały był w śniegu i lodzie.
Od szczytu dzieliła nas mała dolinka, którą pokonaliśmy dość szybko i już po kolejnych 30 min. zdobyliśmy szczyt.
Szczyt ten jest dość płaski i ma wiele skał, miejsc widokowych. Warto więc spędzić na nim co najmniej pół godziny i nacieszyć się przepiękną panoramą. Szczyt Colden znajduje się pomiędzy dwoma najwyższymi górami w Adirondack, Marcy i Algonquin. Na górze spędziliśmy ponad pół godziny, odpoczywając posilając się batonikami energetycznymi i planując kolejne hiki.
Byśmy pewnie posiedzieli dłużej ale ludzie, którzy wychodzili od drugiej strony (tej którą my planujemy schodzić) mówili, że tam jest stromo....bardzo stromo. My już dobrze znamy Adirondack, mamy nadzieję, że wy też już po naszych wpisach, więc jak mówią, że jest bardzo stromo to znaczy, że jest prawie pionowo.
Pierwsze parę minut nie były takie złe. Można było skakać po suchych skałach, w słoneczku, z pięknymi widokami. Było stromo ale nie ślisko.
Natomiast jak weszliśmy w kosodrzewinę a później w las, zaczęły się drabinki, lód, śnieg, korzenie i śliskie skały po których płynęła woda....i co jeszcze natura potrafi wymyślać. Było ciekawie, a wiedzieliśmy, że nawet jak dojdziemy do jeziora to dalej będziemy musieli się rozciągać.
Różnica wzniesień między szczytem a jeziorem Colden jest ponad 2 tysiące stóp, a zejście zajęło nam prawie 2h.. Trasa była mega techniczna.
Stworzyliśmy nowe określenie na tego typu trasy....k....jaki tu burdel. Na trasie były powywracane drzewa, woda z topniejącego śniegu i lodu lała się gdzie popadnie, śliskie błoto mieszało się z oblodzonymi skałami a ostre pousychane gałęzie wbijały nam się w ręce. Kochamy Adirondack...czasami tylko troszkę mniej.
Udało się, dotarliśmy do jeziora Colden, a zaraz później do jeziora Avalanche. Krótka przerwa i przed nami trasa zwana potocznie „Misery Trail”.
Tą trasę już znaliśmy, bo kiedyś wziąłem tam moją teściową. Nie dlatego, że jej nie kocham ale dlatego, że wtedy tej trasy nie znałem. Ona jakoś nie do końca w to uwierzyła i myślała, że chciałem ją wykończyć. (Pozdrowienia dla Iwonki).
Trasa ta biegnie zachodnim brzegiem jeziora po wielkich rumowiskach skalnych gdzie drabinki i inne ułatwienia są na szczęście często umocowane. Niestety czasem tych ułatwień brakuje i trzeba się mocno zastanowić jak pokonać te ogromne głazy skalne.
I tak nam zleciało kolejne ponad pół godziny. Przed nami kolejny odcinek – przełęcz Avalanche, ok. 300 ft. do góry. Potem ostatnie 4 mile to już z górki na pazurki. W miarę łatwa trasa z którą łączyły się szlaki z innych szczytów. Co za tym idzie coraz tłoczniej robiło się na szlaku. Ludzie szli z różnej wielkości plecakami, ale to co nas wszystkich łączyło to ubłocone nie tylko spodnie i buty, ale cała reszta, uśmiech na twarzy i ogólne zadowolenie z dobrze zakończonego dnia. Każdy się cieszył, że pogoda dopisała i że zdobył zamierzony szczyt.
Po 10h w górach zrobiliśmy kółeczko i czując wszystkie mięśnie, zadowoleni usiedliśmy na ławce na naszym polu namiotowym. Uśmiech nam nie schodził całą noc, nawet fakt, że musieliśmy rozbijać wszystko po ciemku nie zepsuł nam nastroju.
Nagrodą za pokonane mile, zdobycie 22 szczytu z naszej listy 46 szczytów w Adirondack, była przepyszna kolacja z winkiem i oczywiście ognisko.
2016.03.26-27 Phelps - Adirondacks, NY
Tego hiku nam się bardzo chciało i bardzo potrzebowaliśmy. To, że kochamy góry to żadna nowość ale jakoś tak się złożyło, że od trzech miesięcy nie byliśmy na prawdziwym, dużym hiku. Najwyższy czas aby wywiać z głowy głupie myśli. Dlatego wiedzieliśmy, że hike nie jest opcją a koniecznością. Nie można przecież nie iść na duży hike przez 3 miesiące...sami nie rozumiemy jak mogliśmy do tego dopuścić. Tak więc pojechaliśmy do Adirondack, bo te góry zawsze mają dla nas jakieś niespodzianki. Ciekawe co przygotowały tym razem.
Zima nie jest najlepsza w tym roku więc nie spodziewaliśmy się wiele śniegu na szlakach. Będąc jednak przezornym postanowiliśmy wybrać średnio długi szlak i poszliśmy na szczyt Phelps.
Szczyt Phelps ma 4160 ft. i prowadzi na niego szlak długości 4.5 mili w każdą stronę. Szlak ten po części pokrywa się ze szlakiem na Mt. Marcy (najwyższy szczyt w stanie NY). Dopiero po ok. 3 milach szlak na Phelps odbija w lewo i wtedy zaczyna się prawdziwa wspinaczka.
Hike ten jak już wspomniałam, należy do średnio trudnych więc nie spieszyliśmy się, aż tak bardzo z wyjściem i postanowiliśmy naładować kalorie i zjeść śniadanko w lokalnej knajpce w Lake Placid.
I tak po wypiciu kawki i zjedzeniu bagla wyruszyliśmy w górki. Byliśmy w szoku jak dużo ludzi poszło dziś w góry. Pogoda zapowiadała się super, ale ilość aut na parkingu i tak nas zaskoczyła. Jednak to co naprawdę wywołało wrażenie na Darku to ilość ludzi z dużymi plecakami. Wielkość plecaków zdecydowanie świadczyła, że nie planują wrócić na noc do cywilizacji. Później spotkaliśmy też dwóch chłopaków, którzy do plecaków mieli przymocowane narty. Podobno zjeżdżali ze szczytu Marcy....hmmm...oni muszą kochać narciarstwo.
Pierwsze dwie mile do Marcy Dam to po części spacerek w lesie. Teren miejscami idzie do góry, czasem w dół ale nie ma wielkich różnic wysokości a trasa w ogóle nie jest techniczna. Szliśmy jednak po zamarzniętym błocie więc raczki były przydatne...wiedzieliśmy też, że w ciągu dnia to wszystko się roztopi i droga powrotna będzie w dużym błocie.
Ale póki co szybko pokonaliśmy pierwsze dwie mile i już po godzinie byliśmy przyz tamie Marcy. Piękne słoneczko, piękne góry i dużo ludzi wylegujących się w słoneczku albo maszerujących dalej.
Kolejną milę zaczęliśmy się stopniowo podnosić. Nadal nachylenie nie było duże ale coraz więcej na trasie było wystających kamieni. Ten odcinek szedł północno-wschodnim zboczem więc dużo częściej pojawiały się płaty lodu. Tylko miejscami gdzie słoneczko dochodziło było błotko.
I takim sposobem doszliśmy do rozgałęzienia szlaków. Od rozgałęzienia do szczytu została nam tylko mila ale musieliśmy się podnieść prawie 1500 ft. Czyli tu już będzie ostro do góry. I nie rozczarowaliśmy się. Szlak na pewno nas nie rozpieszczał i prowadził prosto do góry. Im wyżej tym więcej lodu pojawiało się na naszym szlaku. Pomimo, że po bokach, po lasach nie było już śniegu to na szlaku były lodowce. Pewnie ludzie chodząc w zimie ubili śnieg i teraz on się trudniej topi. Momentami żałowaliśmy, że nie wzięliśmy ze sobą raków ale jakoś przy pomocy raczków i drzew pospinaliśmy się na górę.
Śmialiśmy się nawet, że czujemy się jakbyśmy chodzili po lodowcach. Z tą małą różnicą, że tu nie ma szczelin lodowcowych a my nie mamy sprzętu na lodowce. Tak to jest....nigdy nie wolno przeceniać Adirondack. Jak już wspominałam te góry zawsze mają jakąś niespodziankę przygotowaną. Tym razem były to oblodzone, prawie pionowe skały przed którymi stajesz i myślisz....hmmm.....co teraz. Ten moment hiku jest najlepszy. Po pierwsze musisz troszeczkę pomyśleć, jak to zrobić. Po drugie masz idealne rozciąganie. A po trzecie jak to zrobisz to mówisz...”muszę się za to napić” i sięgasz po rurkę do wody.
Każda wspinaczka kończy się nagrodą. Sam hike i droga jest „nagrodą” ale jak stajesz na szczycie i widzisz ten przepiękny widok to wiesz, że jesteś we właściwym miejscu, że właśnie tu należysz i to jest twoje miejsce. My mieliśmy szczęście i pogoda nam idealnie dopisała. Przepiękny słoneczny dzień. Tak więc widok był niesamowity i spędziliśmy prawie godzinę na szczycie tak po prostu siedząc i relaksując się.
Phelps należy do czterdziestu sześciu najwyższych szczytów w Adirondack. Jest on naszym dwudziestym pierwszym szczytem. Jeszcze dwie górki i będziemy w połowie ich zdobywania! Ubywa, ubywa... Jak zdobędziemy wszystkie czterdzieści sześć, to będziemy należeć do elitarnego klubu 46-er. Nie jest łatwo wszystkie zdobyć, zwłaszcza, że na niektóre musisz wyjść zimą, a na niektóre nie ma szlaków i musisz dobrze mieć opanowaną nawigację.
Po ilości samochodów na parkingu wiedzieliśmy, że będzie dużo ludzi w górach ale szczerze nie spodziewałam się, że tak dużo wybierze szczyt Phelps. Większość ludzi uderza na Marcy bo kto nie chciałby zdobyć najwyższy szczyt w stanie Nowy Jork. A tu zdziwienie. Na naszej trasie spokojnie spotkaliśmy 25 ludzi. Pewnie, każdy pomyślał, że marnować taki dzień na siedzenie w domu to grzech.
Przyszedł w końcu czas powrotu. Po oblodzonych skałach chyba lepiej wychodzić do góry niż schodzić, ale jakoś daliśmy radę. Drzewka były naszymi najlepszymi przyjaciółmi, one sobie chyba nie zdają sprawy ile razy w życiu nam pomogły.
Po lodzie przyszedł czas na błotko....no bo tam gdzie słońce było wystarczająco mocne aby pokonać lód to powstało błoto. Najpierw staraliśmy się je omijać ale było to raczej nie realne i się poddaliśmy. Na szczęście nie udało nam się tym razem zakwalifikować do konkursu kto będzie miał bardziej brudny tyłek bo oboje dzielnie się trzymaliśmy i żadne z nas nie wpadło do błotka.....a byłoby wesoło bo błotko było zacne.
Tak więc w wybłoconych butach i nogawkach spodni po około 7h hiku dotarliśmy szczęśliwie do mazdy. Podobno idąc na parodniowy hike pytanie czy będziesz mieć odciski nie istnieje. Jest to tak oczywiste, że będziesz mieć, że właściwe pytanie brzmi: ile odcisków będziesz mieć. Po dzisiejszym hiku zrobiliśmy kolejne udoskonalenie tego pytania.....nie ważne ile ale ważne ile w jednym miejscu? Moje buciki miały dziś trochę humorzasty dzień i podarowały mi 3 odciski w jednym miejscu (jeden na drugim). Chyba przy takim obrocie spraw tenis który na jutro planowaliśmy odwołamy.
Wieczorkiem w hoteliku przepyszna kolacyjka (jagnięcina), winko no i padzioch....jakoś tak szybko nas zmogło do spania, że zaraz po kolacji poszliśmy do łóżka. Nie ma to jak długi spacerek na świeżym powietrzu.
W niedzielę planowaliśmy zagrać w tenisa ale zmieniliśmy plany i po pysznym śniadanku poszliśmy na spacerek wzdłuż rzeki Ausable. Śniadanie tradycyjnie zjedliśmy w Breakfast Club. Najlepsze miejsce na śniadanie w Lake Placid. Mają tam przepyszne jajka w stylu Benedykta.
Po takim obżarstwie poszliśmy na spacerek spalić trochę kalorii. Przy drodze 86 jest niepozorny parking „Flume Trail”, który jak się okazało oferuje dużo szlaków spacerowych. Można się przejść godzinkę wzdłuż rzeki albo wybrać trudniejsze szlaki i spędzić w lesie godziny wspinając się do góry.
Zdecydowanie fajna opcja na drugi, lżejszy dzień.
I tak spędziliśmy Wielką Niedzielę. Siedząc na kamieniu, podziwiając płynącą rzekę i piękne widoki. Wygrzewając się w słoneczku odpoczywaliśmy i planowaliśmy przyjechać tu znów za miesiąc, tym razem pewnie już pod namiot. Jednak Adirondack i Białe góry to zdecydowanie nasze ulubione lokalne górki. Mamy nadzieję, że wszyscy mieliście Wesołe, Pogodne i Słoneczne Święta bo tego Wam życzyliśmy z całego serca.