2016.07.16 Big Slide, Adirondack Mountains, NY
Wyjazd do schroniska w Adirondack planowaliśmy już parę miesięcy temu, pewnie na jakiś nartach, albo zimowych hikach. Niestety w Stanach chodzenie po górach z możliwością zamieszkania w schroniskach było mało popularne i nie praktykowane. Może dlatego, że tutaj możesz rozbijać namiot prawie wszędzie w parkach i nie ma z tym większego problemu.
Noclegi w schroniskach stają się popularniejsze, więcej ludzi zaczyna to robić, ale niestety schronisk nie przybywa.
Jest ich naprawdę mało. W całych Adirondack są może 2 (dwa). A park jest tak duży, że kilkadziesiąt by się spokojnie zmieściło i dalej by były rzadziej rozlokowane niż w europejskich górach. W których jest ich dużo, są większe, nowocześniejsze, lepszy serwis (dobre winka), prysznice....
Dlatego żeby dostać łóżko w lato, w weekend, to miesiącami wcześniej musieliśmy to załatwiać. Dwa lata temu spędziliśmy 4 dni w Białych górach w stanie New Hampshire. Chodziliśmy od schroniska do schroniska, przepiękna wycieczka. Tak nam się to spodobało, że już odwiedziliśmy chatki górskie w Europie i Afryce. Teraz znowu pomysł padł na Stany. Tym razem stan New York, Adirondack park.
W tym parku byliśmy już wiele razy, lubimy tam jeździć. Chcemy zrobić wszystkie szczyty powyżej 4,000 stóp. Mamy już na koncie 22. Jak wszystko pójdzie zgodnie z planem to dorzucimy trzy kolejne górki: Big Slide, Basin i Saddleback.
W tych górach dużo jest prywatnych terenów, to oznacza że w niektórych miejscach są problemy z parkingiem. Dlatego też wyjechaliśmy z miasta już w piątek wieczorem i po trzech godzinach dojechaliśmy do Albany gdzie wzięliśmy hotel. O piątej rano opuściliśmy hotel i po dwóch godzinach jazdy byliśmy na parkingu o nazwie Garden. Niestety było już za późno. Parking był pełny na maksa. Nic nam innego nie pozostało, jak zostawić kolegę z plecakami i zjechać samochodem na dół i gdzieś w miasteczku zaparkować. Z powrotem udało nam się złapać autobus który podwiózł nas na parking. Ubraliśmy ciężkie, bazowe plecaki i ruszyliśmy doznać nowej przygody.
Plan na dzisiejszy dzień był następujący: Dojść do schroniska John Brook's Lodge (3.5 mili), wyładować ciężkie rzeczy z plecaka i zrobić jakiś fajny hike. Parking opuściliśmy o 8:30 i łatwą trasą, lekko do góry, wzdłuż strumyka udaliśmy się w kierunku schroniska. Było jeszcze rano, więc temperatura nie była za wysoka. To dobrze, bo niesienie ciężkich plecaków w upale nie należy do przyjemności.
Około 10 rano i podniesieniu się 800 stóp naszym oczom ukazał się budynek schroniska. Nie jest ono duże, maksymalnie mieści 28 osób i 3 członków załogi. Zarejestrowaliśmy się, wybraliśmy nasze łóżka, odciążyliśmy plecaki i wyruszyliśmy na hike.
Wybraliśmy hike na Big Slide. Dwie mile z hakiem w każdą stronę i jakieś 2,000 stóp do góry. Żeby nie wracać tą samą trasą postanowiliśmy zrobić kółeczko i zrobić jeszcze jeden szczyt, Yard. Tym sposobem hike się wydłużył do ponad 6 mil. Ładna pogoda, lekkie plecaki, motywacja.... damy radę. W schronisku obsługa nam powiedziała w którym kierunku powinniśmy iść żeby było łatwiej.
Powiedzieli nam, że do góry będzie stromo i trudno, ale potem będzie łatwiej i płaściej. Rzeczywiście mieli rację. Prawie od samego schroniska trasa zaczęła się ostro wspinać do góry. Może nie było gorąco, ale duża wilgotność powietrza i insekty skutecznie nam utrudniały hike. Chodzenie po górach w lato nie należy do łatwych. Dodatkowym utrudnieniem było wielokrotne przekraczanie strumyka. Ja myślę, że na wiosnę, jak śniegi topnieją wyżej w górach to ten szlak chyba jest niedostępny.
W okolicach 4,000 stóp las się znacznie przerzedził, a lekki wiaterek zaczął ochładzać nasze spocone ciała. Szlak stał się bardziej stromy i były miejsca gdzie ręce też zaczęły pracować.
Po kolejnych kilkudziesięciu minutach osiągnęliśmy szczyt Big Slide, 4240 stóp wysokości. Jak to w lato na popularnych szczytach, ludzi było dużo. Znaleźliśmy miejsce na skale, położyliśmy się, podziwialiśmy widoki i odpoczywaliśmy tak chyba z godzinę.
Większość ludzi wracała tym samym szlakiem, ale myśmy oczywiście wybrali inną, dłuższą trasę, żeby się nie powtarzać. W schronisku nam powiedzieli, że ta część będzie mniej uczęszczana, ale nie przypuszczaliśmy, że aż tak. Trasa była bardzo zarośnięta i często musieliśmy się przedzierać przez chaszcze.
Oczywiście prawie nikt tędy nie szedł. Na całej długości spotkaliśmy może dwie osoby. Ogólnie trasa nie była stroma, ale były ostre spady, które czasami wymagały użycia głowy i rąk przed zejściem w dół.
Po około dwóch godzinach doszliśmy do połączenia szlaków. Weszliśmy na jeden z główniejszych szlaków w Adirondack, który idzie od Adironack Loj (drugie schronisko) do John Brook’s Lodge, gdzie mieszkamy. Tu już było szeroko i łatwo, więc prawie zbiegając przez pół godziny, dotarliśmy do naszego schroniska.
Tak jak wcześniej pisałem, schronisko nie jest duże (28 osób), część ludzi już się relaksowała na werandzie, a część była dalej w górach. Niestety w amerykańskich schroniskach nie można kupić piwa ani winka. My wiedząc o tym, wynieśliśmy na naszych plecach potrzebne nam rzeczy do pełnego relaksu. Oczywiście tam nie ma lodówki na schładzanie piwa, ale obok schroniska przepływa lodowaty, górski strumyk, który idealnie spełnił swoje zadanie i już po paru minutach mogliśmy sobie usiąść na słynnych drewnianych Adirondack fotelach.
Tak sobie siedzieliśmy, popijaliśmy piwko i witaliśmy się z coraz to nowymi przybyszami. Niektórzy przychodzili prosto z parkingu, niektórzy z gór, jeszcze inni szli dalej rozbijać się gdzieś w lesie, ale na chwilę się zatrzymywali żeby odpocząć i zamienić parę zdań.
Około 17 większość ludzi już była w schronisku (a raczej na jego tarasie). Panowie z piwkami w puszkach, panie z winkami w kartonach, jeszcze inni z góralskimi herbatkami. Każdy z uśmiechem na ustach opowiadał wrażenia z dzisiejszego dnia. Była tam duża grupa hikerów z Kanady, którzy dosyć często przyjeżdżają w te rejony odpocząć i pochodzić po górkach. Z nimi większość czasu przesiedliśmy i prze-gaworzyliśmy o hikach i oczywiście o różnicach między Stanami a Kanadą.
Około 18 zaczęło coś ładnie pachnieć. Jak się później okazało to gospodarze schroniska zaczęli przygotowywać nam kolacje. Kurczak z grilla w bbq sosie tak ładnie pachniał, że chyba wszystkie niedźwiedzie z okolicy poczuły ten zapach.
Nie wiem czy jedzenia było takie dobre, czy my byliśmy wszyscy zmęczeni i głodni, ale wszystko zostało zjedzone. Po kolacji oczywiście jeszcze posiedzieliśmy i dalej „naprawialiśmy” świat z Kanadyjczykami. Dużo z tych ludzi chce zdobyć wszystkie 46 szczytów. Niektórzy są dopiero na początku, niektórzy tak jam my mają już trochę zaliczone (my po dzisiejszym dniu mamy dokładnie połowę, 23), a niektórzy już prawie kończą. Wszystkich łączy jedno, miłość do gór i otwartość na nowe przygody i znajomości. Około 22 załoga zaczęła gasić światła. W sumie to dobrze, bo jutro czeka nas duży i trudny dzień. Dobranoc, śniadanie o 7:30....