Traveling - it leaves you speechless, then turns you into a storyteller.

2021.10.09-11 Santanoni, Adirondacks, NY

Tak bardzo jak lubimy chodzić po górach na zachodnim wybrzeżu, to zawsze mamy sentyment do Adirondack na wschodzie. Te wzgórza rozwinęły naszą miłość do łażenia po górach. To w tych górach oboje stawialiśmy pierwsze kroki na amerykańskich szlakach.

Mamy już na koncie 36 szczytów w Adirondack. Chcemy być w klubie 46er, więc jeszcze musimy zdobyć 10 najwyższych szczytów. Oczywiście zostały już w większości„najciekawsze” szczyty, na które z reguły już nie ma szlaku tylko jest wydeptana ścieżka, której daleko do szlaku. 

Przygoda już się zaczęła w wypożyczalni samochód jak mi powiedzieli, że nie mają żadnych samochodów. Panienka odprawiła mnie z tzw. kwitkiem i powiedziała, że za parę godzin mają dostać samochody i do mnie zadzwoni. Jestem 10 w kolejce i swoje muszę odczekać. Oczywiście przepraszała, ale ze względu na huragany w południowych Stanach, ogólny brak samochodów, długi weekend i wiele innych rzeczy mają ogólny brak pojazdów wszędzie. 

Nie chciało mi się tam z tymi wszystkimi ludźmi czekać zwłaszcza, że do domu mam 15-20 minut metrem. 

Jak tylko wsiadłem do metra to zadzwonił do mnie menadżer wypożyczalni, że bardzo przeprasza za sytuację i już ma dla mnie samochód. Trochę się zdziwiłem, bo może minęło 15 minut zamiast „obiecanych” 4-5 godzin. Wróciłem, wszyscy ludzie dalej czekali. Gostek wziął mnie na zewnątrz i zaczął przepraszać za sytuację. Mówi, że to się raczej im nie zdarza, ale ogólnie w Stanach (i na świecie) jest wielki problem z towarami i ich dostawą. W ramach przeprosin dał mi fajną zabawkę. Mówił, że to jest z prywatnej kolekcji i ma nadzieje, że to zrekompensuje dzisiejsze problemy. 

Dostałem zupełnie nowe (miało przejechane 70 min) 2022 Alfa Romeo Giulia. Takie „problemy” w wypożyczalniach to ja zawsze mogę mieć. 

Wróciłem do domu, spakowaliśmy samochód i ruszyliśmy w góry. Samochód bardzo fajny, szybki i dobrze wyposażony. Ma trochę mały bagażnik, ale na 3 osoby był OK. 

Droga szybko zleciała. W Adirondack jest szczyt jesieni, więc przepiękne kolory liści ubarwiały nam drogę. 

Po drodze musieliśmy obowiązkowo się zatrzymać w naszym ulubionym browarze Northway coś przekąsić i ostudzić silnik w Alfce. 

Spaliśmy w domku blisko szlaku który mamy zamiar jutro zrobić. Chcemy wyjść wcześnie w góry, więc w domku szybka kolacja i do spania. 

Wyszliśmy na szlak o 8:30. W planie mamy wyjść na Santanoni 4,606 ft/1,403 m. Jak się uda go zdobyć to będzie to nasz 37 szczyt w Adirondacks. Zostanie już „tylko” 9 szczytów. Idzie z nami koleżanka Zoe która do osiągnięcia korony Adirondack ma znacznie więcej górek, ale dzielnie dziewczyna chodzi i na pewno to zrobi.

Początek szlaku był idealny. Szeroka, leśna droga usłana niezliczoną ilością wielokolorowych liści. 

Szło się super, ale niestety nie za długo. Gdzieś po 30 minutach powoli zaczynały się atrakcje. Najpierw pojedyncze, a w miarę zagłębiania się dalej w las częstotliwość rosła. 

W tym rejonie są trzy szczyty na naszej liście. Niestety robimy tylko jeden. Dwa pozostałe są bardzo daleko i zdobycie wszystkich trzech w jeden dzień wymaga już dobrego przygotowania i solidnej motywacji. Żadnej z tych rzeczy dzisiaj nie zabraliśmy ze sobą. 

Doszliśmy do strumyka, od którego szlak zaczął podnosić się do góry. W sumie gdzieś te ponad 3000 stóp (1000 metrów) musimy się podnieść. 

Na szczęście była świetna pogoda. Bez deszczu i wiatru. Jest październik, więc większość latającego paskudztwa już się pochowała na zimę, a także nie ma upału. Ogólnie szło się dobrze. 

Wspinaczka na Santanoni ogólnie nie była jakoś ciężka technicznie, jak to dużo ludzi opisywało. Chodziliśmy trudniejszymi szlakami w Adirondacks. Natomiast co do jednego to mieli rację. Ilość błota wygrała i przerosła nasze oczekiwania. Zresztą sami popatrzcie…

Około godziny 13 stanęliśmy na szczycie….!!!!

Yes….!!! 

Jeszcze tylko 9!

Zasłużona dłuższa przerwa w słoneczku, na szczycie z pięknymi widokami. 

Oczywiście nie chciało nam się wstawać i schodzić w dół, ale wiedzieliśmy, że ten moment musi kiedyś nastąpić. Zejście w dół w takich warunkach jest znacznie trudniejsze i niebezpieczne niż wspinaczka do góry. 

Ilość śliskiego błota sprawia, że przykleja się do butów i na kamieniach albo korzeniach o poślizg nie trudno.

Zwłaszcza na bardzo stromych odcinkach ręce stawały się naszymi najlepszymi przyjacielami. Bardziej ufaliśmy im niż zabłoconym butom. 

Udało się. Bez większych ześlizgów osiągnęliśmy dno doliny. Teraz po płaskim dywanie wysłanym liśćmi można było spokojnie podążać w kierunku samochodu. 

Około godziny 18 zakończyliśmy naszą wędrówkę. 9.5 z przerwami. Można by to trochę szybciej zrobić, ale pogoda wręcz nakazywała robić częste przystanki i podziwiać widoki. 

Ponad 11 mil (18km) w tych warunkach to nie lada wyczyn. Jak byśmy chcieli zrobić trzy szczyty to by wyszło ponad 25km. Trochę dużo jak na spacerek po błocie. Wrócimy tu na wczesną wiosnę jak jeszcze wyżej w górach będzie lód albo zamrożone błotko i w raczkach to oblecimy!

Wróciliśmy do domu. Za bardzo nie było czasu ani siły na rozpalanie ogniska. Szkoda, bo miejsce na ognisko było przednie. 

W sumie to ognisko było w grillu. Właściciel domu miał jeszcze stary grill na węgiel drzewny. Rozpalenie jego wymagało trochę ognia, więc ognisko prawie było. 

Na kolacje poleciały tradycyjne cheeseburgery. Trochę się za bardzo wypiekły bo jednak taki grill jest cieplejszy niż gazowy. Byliśmy bardzo głodni, więc wszystko zostało zjedzone. 

Następnego dnia odwiedziliśmy ciekawy browar i farmę w jednym, Arrowood. Fajne miejsce niedaleko NYC, gdzieś z 1.5h na północ od  Nowego Jorku. 

Ponoć wszystko jest robione przez nich i jest organiczne. Jedzenie i piwko smakowało. Widząc ja te kurki sobie wszędzie dowolnie biegają i jedzą co znajdą to zrobiliśmy wyjątek i nie kupiliśmy 24 piw, tylko 24 jajka. Miejmy nadzieję, że bedą smakowały tak jak wyglądają. Każde jest inne, ma inny kolor i wielkość. Nie jak z fabryki, gdzie wszystkie są takie same. 

Zdamy relację po najbliższej jajecznicy albo omlecie….

Read More

2021.06.18-20 Rocky Peak Ridge, Adirondack, NY

Kolejny długi weekend. Rozpieszczają nas w tej firmie. Ciekawe kiedy wszyscy przejdą na cztero-dniowy tydzień pracy. To by było coś, nie? Zanim jednak (o ile w ogóle) trzy dniowe weekendy staną się standardem to trzeba się cieszyć z każdego dłuższego weekendu i aktywnie go wykorzystywać.

Little Spain - NYC

Nie, nie przy piwku w Manhattanńskich knajpach, oglądając mecze tylko w górkach bez zasięgu. Oboje z Darkiem byliśmy spragnieni większego wypadu w góry. W Colorado próbowaliśmy chodzić po górach ale niestety w wyższych partiach nadal był głęboki śnieg i zdobywanie szczytów było utrudnione. Tak więc nie zważając na fakt, że jest środek czerwca, że pewnie będzie gorąco a muszki, komary i inne robactwo będzie nas denerwować na maksa, ruszyliśmy na północ w kierunku Adirondacks.

W piątek planowaliśmy tylko dojechać na biwak. Mieliśmy jeszcze parę rzeczy do załatwienia w NY więc wyjechaliśmy dopiero koło południa. Ale to nic. Droga zajmuje około 4-5 godzin więc spokojnie zdążymy rozbić namiot za dnia.

Oczywiście już mało kto pracuje, każdy ma auto i każdy chce wyjechać z miasta więc na dzień dobry musieliśmy swoje odstać. Chyba nie ma miasta, które by nie miało korków a tym bardziej w piątkowe popołudnie. Na szczęście im dalej od miasta tym korek malał i mogliśmy w końcu poczuć, że mamy weekend.

Tym razem śpimy na kampingu. Co prawda jak zobaczyłam, że trochę kropi to próbowałam namówić Darka na hotel w Lake Placid ale się nie udało. W hotelu nie ma ogniska a przecież ognisko najważniejsze. Do tego i tak przyjaciele mieli do nas dołączyć w sobotę więc przegrałam opcję hotelową i grzecznie zabrałam się za rozkładnie namiotu i przygotowywanie kolacji.

Noc minęła szybko bo już o 4 rano zadzwonił budzik. Nie była to najlepsza wiadomość zwłaszcza, że pierwszą noc na kampingu się słabo śpi a do tego leżąc w namiocie słychać było wiatr i deszcz. No więc jak tu się zmobilizować, żeby wyjść na tą ulewę gdzie jest ciemno, mokro i śpiąco. Kolektywnie doszliśmy do wniosku, że olewamy mecz i pośpimy jeszcze z dwie godziny. Wczesne wyjście na szlak mieliśmy zaplanowane głównie ze względu na mecz którzy Polacy grają o trzeciej popołudniu. Obliczając, że zdobycie szczytu zajmie nam jakieś 8-9h to chcieliśmy wyjść o 6 rano, żeby o 3 być już po wszystkim.

No nic, Lewandowski może się nie obrazi, że go nie będziemy oglądać. Przestawiliśmy budziki, usnęliśmy ponownie i jak się obudziliśmy to już się zrobiło jasno i nawet deszcz przestał padać. Tak więc po śniadanku i dojechaniu na szlak oficjalnie rozpoczęliśmy wspinaczkę o 8 rano.

Na Rocky Peak Ridge można wyjść dwoma szlakami. Jeden krótszy, stromszy jest od strony innego szczytu, zwanego Giant. Drugi szlak prowadzi od tak zwanej nowej Rosji (New Russia) i jest może mniej stromy ale za to troszkę dłuższy. Szlak na Giant znamy już gdyż ten szczyt zaliczyliśmy parę lat temu. Niestety wtedy była zima, dni krótkie więc nie wybraliśmy się dalej. Większość ludzi łączy te dwa szczyty i robi je za jednym zamachem. My jednak skoro mamy zaliczony Giant skupiliśmy się tylko na Rocky Peak Ridge.

Dobrze, że piszemy bloga to mogłam sobie przeczytać jak to nam się szło na Giant i trochę sobie przypomnieć jak wyglądała trasa. Nie tylko po naszym blogu ale też po sprawdzeniu ile mamy się podnieść na jakiej odległości wiedziałam, że podejście będzie strome.

Udało nam się nawet szybko wybiec na rozgałęzienie szlaków. Trzy tysiące stóp (900+ metrów) pokonaliśmy nawet w nienajgorszym tempie. To znaczy w nie najgorszym biorąc pod uwagę, że przez pracę z domu człowiek się mało rusza i tylko zostaje mi to co wyćwiczę z Lewandowską na appie. Darek jednak pochwalił mnie i stwierdził, że już nie będzie się tak bardzo śmiał jak znów usłyszy jej głos mówiący “Jeszcze chwila - dasz radę!”.

Trasa pięła się do góry dość stromo ale nawet były czasem zyg-zaki, kamienie były ładnie ułożone i tworzyły schody, i ogólnie szlak był jak nie Adirondack. Góry Adirondack słyną bowiem z bardzo błotnistego, nie równego terenu a szlaki tu wymagają kombinowania i umiejętności pokonywania bloków skalnych, błotnistych, śliskich odcinków czy mocno ukorzenionej trasy. Ogólnie jednym słowem spodziewaliśmy się większego bałaganu. A tu taka niespodzianka.

Ucieszyliśmy się nawet, że przy tak dobrej trasie to szybko zbiegniemy i może nawet uda nam się jednak zdążyć na ten mecz. Nie wiedzieliśmy tylko co nasz czeka dalej… Do skrzyżowania szlaków szło się fajnie. Wyżej wychodziliśmy często na odsłonięte skały i mogliśmy podziwiać piękne widoki.

Po około 3h doszliśmy do rozgałęzienia szlaków. Stąd można iść nadal do góry na szczyt Giant albo odbić w prawo na szczyt Rocky Ridge. Dużo ludzi robi oba szczyty za jednym razem. W tych górach jest to dość popularne, zwłaszcza jak się chce zdobyć kolekcję wszystkich 46 szczytów. Ponieważ na Giant wspinaliśmy się w zimie gdzie dzień jest krótszy to robimy te szczyty na raty. Tak więc myśmy nie planowali iść na Giant tylko skręciliśmy w prawo. Początek było super, zaraz za zakrętem piękna skała na podziwianie widoków i ogólnie zapowiadało się super.

Niestety Adirondack pokazało co potrafi i dość szybko trasa przybrała tradycyjną formę. Były skały, błoto, korzenie, strome zejścia i duże połacie skalne. Chcieliśmy sobie zrobić przerwę na jakieś orzeszki bo już głód nam dokuczał ale jak tylko przystanęliśmy na minutę to od razu zlatywały się komary i muchy i trzeba było znów iść.

Głód nas motywował, żeby iść szybciej na szczyt. Mieliśmy nadzieję, że jak wyjdziemy na szczyt to na otwartej przestrzeni będzie mniej muszek a może nawet wiatr je trochę przepędzi. No i nie wiele się pomyliliśmy. Jak tylko wyszliśmy na szczyt to taki wiatr nas złapał, że od razu w ruchy poszły bluzy. Nieźle nie? Na dole upał na całego a na górze trzeba bluzy przeciwwiatrowe ubierać.

Udało nam się znaleźć tak zwaną sofę czyli miejsce na kamieniach gdzie jest wygodnie, nie wieje za bardzo i można podziwiać piękne widoki. W zasadzie to miejscówkę polecił nam inny włóczykij który właśnie wracał ze szczytu i pokazał nam gdzie mniej wieje.

Oczywiście musiało paść tradycyjne pytanie - to który to jest wasz już szczyt? No to odpowiedź - jest to nasz 36 szczyt. I właśnie wtedy jak powiedzieliśmy ta magiczną liczbę to zdaliśmy sobie sprawę, że odliczanie w dół można zacząć. Jeszcze tylko 10 szczytów nam zostało. Zdecydowanie nie tych łatwych więc troszkę trzeba będzie się napracować ale może rzeczywiście nam się to kiedyś uda.

Fajnie się siedziało, ale widzieliśmy, że mamy dopiero połowę drogi za sobą. Wracamy tą samą trasą co wyszliśmy więc dokładnie wiedzieliśmy co nas czeka. A czekało nas najpierw masakra, ze wspinaniem się po skałach i kombinowaniem jak tu się wdrapać wyżej a potem już z górki na pazurki.

Drzewka często przychodziły nam z pomocą. Schodząc na dół znów spotkaliśmy naszego “kolegę” ze szczytu. On podobno zrobił już ponad 60 szczytów - niektóre liczy po kilka razy, więc wprawę w skakaniu po tych górkach ma i widać to było po jego technice. Nasza technika staje się lepsza z każdym nowym szczytem ale do kolegi nam jeszcze trochę brakuje.

Schodziliśmy, i schodziliśmy, i schodziliśmy i zastanawialiśmy się jak to jest, że ta sama trasa idąc do góry wydawała nam się taka łatwa, taka ładnie przygotowana. Hmmm… parę razy zadawaliśmy sobie pytanie czy my na pewno tędy wychodziliśmy w górę. Chyba rano byliśmy zaspani i jakoś tak szliśmy na auto pilocie. Teraz bardziej rozbudzeni, widząc tą trasę po raz kolejny nasza opinia się zmieniła. Jest to typowy szlak w górach Adirondack.

Skoro trasa jest jaka jest to zejście zajęło nam nie wiele mniej niż wyjście. Nie można tu zlecieć zyg-zakami, a trzeba bardziej uważać gdzie się stawia nogi między tymi kamieniami. Do tego zmęczenie bo jakby nie patrzeć to spacerek niezły zrobiliśmy jakby na to nie patrzeć to zrobiliśmy prawie 9 mil (14 km) i 4000+ feet (1200 metrów).

Tak jak planowaliśmy cały szlak zajął nam około 8 godzin. Zeszliśmy do mega nagrzanego samochodu ale cieszyliśmy się, że mamy dobra lodówkę przenośną i woda i piwko nadal są zimne. Taka lodowata woda była wskazana - jednak górki w połowie czerwca to nie jest do końca najlepszy pomysł. My to jeszcze spoko bo większą część szlaku zrobiliśmy przed południem. Ale jak schodziliśmy to widzieliśmy jeszcze dużo ludzi idących do góry. Po takich nagrzanych skałach w samym słońcu - hmmm…. to chyba nie należy do przyjemności.

Ochłodziwszy się wodą pojechaliśmy na kamping. Tam już czekali na nas przyjaciele z pyszną kolacją, dużym ogniskiem (to pod wieczór) i dobrym humorem. Nie ma to jak spędzenie czasu na świeżym powietrzu, bez dostępu do telefonu i w miłym towarzystwie. Nawet wynik meczu musieliśmy sprawdzać w biurze kampingu bo nikt nie ma zasięgu. Do następnego razu… ale może nie w lato! Bo jak nas obudziło słońce grzejące w nasz namiot to nam się odechciało biwaków w lato.

Read More
USA - Nowy Jork Darek USA - Nowy Jork Darek

2021.02.07 Windham, NY

Ciekawe czy Covid maczał w tym palce, czy fazy słońca, czy jeszcze jakieś inne zmiany klimatyczne ale w tym roku mamy zimę w zimie. Nie musimy jechać daleko na północ żeby pojeździć na nartach po sporej ilości naturalnego śniegu. Wystarczy 2 - 2.5h godzinki samochodem i już jesteśmy w górach Catskills. Wiadomo, nie jest to VT czy ME, ale na jeden dzień w zupełności wystarczy. Zwłaszcza podczas dobrej zimy.

PXL_20210207_211402847.jpg

Wczoraj w rakietach w głębokim śniegu wyszliśmy na górę Hunter szlakami turystycznymi. Hunter jest to chyba najsłynniejszy resort narciarki w górach Catskills. Dzisiaj postanowiliśmy odwiedzić inny resort, pojechaliśmy do Windham. Troszkę mniej znany resort, ale ja go bardziej wolę niż Hunter. Mniej ludzi i lepsze ukształtowanie terenu.

PXL_20210207_181747057.jpg

30 minut samochodem od hotelu i już byliśmy w resorcie. Znowu mieliśmy szczęście w wypożyczalni i dostaliśmy nowiutkie Subaru Outback. Nawet w takim samym kolorze co mieliśmy wcześniej tylko o 3 lata nowsze. Teraz w samochodach to chyba co rok wprowadzają nowe modele albo wyposażenie. Subaru z zewnątrz (poza światłami) wygląda podobnie, natomiast w środku już widać zmiany. Prawie nie ma żadnych przycisków, wszystko jest na wielkim dotykowym ekranie. Coś jak w Tesla (którą coraz więcej widuje się na drogach). Wygląda to interesująco, ale podczas prowadzenia samochodu po wyboistych drogach trafianie na ekranie w odpowiednie przyciski może być problematyczne. Przecież Subaru nie jeździ się po równiutkich autostradach.

IMG_8070.JPG

Dawno już nie byłem w Windham, więc wziąłem mapkę tras i ruszyłem w kierunku wyciągów. Windham jest w miarę blisko Nowego Yorku, więc ilość ludzi by była potężna gdyby nie wprowadzili limitu biletów. Już parę tygodni temu wszystkie bilety na dzisiaj były wysprzedane. Ja nam sezonowy bilet na wiele resortów (Windham też na nim jest), ale i tak musiałem robić rezerwacje wcześniej.

IMG_8081.JPG

Kolejki nawet nie było dużej i po paru minutach już byłem na wyciągu. Niestety nie sam. W stanie NY trochę mnie przestrzegają przepisów niż w VT. Tutaj nie masz krzesełka dla siebie samego. Dokładają ci ludzi. Dalej jest to w miarę bezpieczne, bo każdy ma maskę, a i tak przecież jesteś na zewnątrz.

IMG_8077.JPG

Pierwsze parę zjazdów zrobiłem sobie na dole na rozgrzewkę, a następnie pojechałem wyżej w góry. Windham to nie Killington. Trasy są krótsze i jest ich o wiele mniej. Ale jak na Catskills to uważam, że mają ciekawe tereny. Jak jest dużo śniegu to można się fajnie wyjeździć. Nie dość, że wszystko jest otwarte, to jeszcze ilość śniegu sprawia znacznie wyższą przyjemność w jeżdżeniu.

IMG_8074.JPG

Windham ma nawet parę ciekawych lasów i stromszych terenów. W tych rejonach to już prawie nikogo nie było. Całe góry były dla mnie! Nie dość, że jest dużo śniegu to jeszcze zaczęło sypać. Najpierw delikatnie, małymi płatkami, a potem już ostro dawało, co dalej poprawiało warunki.

IMG_8086.JPG

Jeżdżenie w głębszym śniegu, albo stromych trasach szybko męczy, więc zjechałem na sam dół na ochłodę. Tam spotkałem Ilonkę, i przy chłodnym piwku na zewnątrz można było odpocząć i się zrelaksować.

PXL_20210207_173306079.jpg

Tak jak wspominałem, Windham nie jest jakimś wielkim resortem, więc do przerwy większością ciekawych tras zjechałem. Teraz, na spokojniej powtarzałem niektóre trasy, albo jeszcze odkrywałem nowe.

IMG_8071.JPG

Dzisiaj jest w Ameryce Super bowl. Najważniejszy mecz w amerykański football. Za bardzo mnie ten sport nie interesuje i po prostu nudzi. Kiedyś chciałem go polubić ale się nie dało. 5 sekund akcji i paro-minutowa przerwa. I tak przez parę godzin. Wolę piłkę nożną!

IMG_8076.JPG

W związku z meczem większość Amerykanów opuściła resort wcześniej i wróciła do domu. Zostały całe góry dla mnie. Teraz bez kolejek, pustymi trasami wyjeździłem się do końca.

IMG_8085.JPG

Spodobał mi się Windham. Może nie jest to jakiś duży resort (50+ tras), ale bliskość Nowego Jorku i fajnie ukształtowany powoduje, że weekend można tu super spędzić. Przez tydzień bym się pewnie tu zanudził, ale na dzień było super!

IMG_8067.JPG

Kolejny górski, sportowy weekend za nami. Oby tak dalej....

Są plany na większe góry i dłuższy wyjazd za parę tygodni. Miejmy nadzieję, że wyjazd dojdzie do skutku i nic nie pokrzyżuje nam planów. Do usłyszenia....

Read More
USA - Nowy Jork Ilona USA - Nowy Jork Ilona

2021.02.06 szczyt Hunter, Catskill, NY

W tym roku wreszcie mamy zimę z prawdziwego zdarzenia. Co tydzień-dwa są nowe opady śniegu a nie jak jeszcze rok czy dwa lata temu częściej widuje się deszcz w górach zamiast śniegu. Nie wiem czy to COVID i ograniczona ilość spalin, samolotów i innych rzeczy wpływających na ocieplenie klimatu. Czy fazy słońca i ogólne oziębienie klimatu. Cokolwiek to jest to najważniejsze, że mamy śnieg w górach, że zima jest zimą i można pojeździć w białym puchu.

PXL_20210206_194250237.PORTRAIT.jpg

Ze względu na wszystkie obostrzenia postanowiliśmy spędzić weekend w resorcie Windham. To jest NY więc żadne testy, kwarantanny i inne obostrzenia nas nie dotyczą. Nie jest to jednak jakiś duży resort więc Darek stwierdził, że jeden dzień mu tam spokojnie wystarczy. Skoro tylko jeden dzień będą narty to jeden będzie spacerek w górach.

PXL_20210206_160647489.jpg

Tak nas nastraszyli ilością śniegu w górach, że postanowiliśmy wyjść na szczyt Hunter trasą dla koni. Znamy doskonale ten szlak, choć nigdy nie szliśmy nim zimą. Jest to dość szeroka trasa, która równomiernie idzie do góry, aż na szczyt Hunter.

IMG_8042.JPG

Jeśli uważnie czytacie nasze blogi powinniście się teraz zainteresować, dlaczego ja właściwie wspominam o rakietach. Zgadza się, podczas wszystkich zimowych wyjść w góry używamy raków. Rakiety kupiliśmy lata temu ale jakoś nie do końca nam przypadły do gustu. Za szerokie, chodzi się w nich jak żaba, na wąskich trasach są mało praktyczne a na stromych raki są lepsze. No więc widziałam w nich same minusy. I dlatego zawsze raki wygrywały i to one jechały z nami na wycieczki. Tym razem spadło jednak za dużo śniegu. Wiedzieliśmy, że w rakach jeśli droga będzie nie przetarta to możemy się trochę zapadać. Dlatego sceptycznie ale daliśmy szansę rakietom. I takim oto sposobem po raz pierwszy zdobyliśmy szczyt w rakietach. 

IMG_8025.JPG

Windham jest dość blisko NY. Tylko jakieś 3h samochodem. Wypożyczyliśmy autko w piątek ale wyjechaliśmy dopiero w sobotę. Tym razem dostaliśmy Subaru - takie samo Subaru jak mieliśmy, tylko nowszy model, ale nawet kolor ten sam. Bardzo rzadko zdarza się, że wypożyczalnia ma Subaru. To był chyba pierwszy raz kiedy to się stało. Tak więc z super autkiem (najlepszym) żadne śniegi nie były nam straszne i ruszyliśmy w sobotę z samego rana na północ do Catskills.

IMG_8033.JPG

Zastanawialiśmy się czy szlak będzie przetarty, czy droga otwarta a tu pojawił się większy problem. Okazało się, że tak droga otwarta ale miejsca na parkingu już nie ma. Wow - zazwyczaj w Adirondacks trzeba walczyć o miejsce. W Catskill, zazwyczaj nie ma problemu z miejscem a tu taki zonk. 

IMG_8035.JPG

Już Darek kombinował jak tu wkopać się w śnieg, bo przecież Subaru da radę. Jak tu się gdzieś przykleić ale na szczęście ktoś wrócił ze szlaku i zwolnił nam miejsce. Udało się! Najtrudniejsza część hiku (znalezienie parkingu) za nami. Wyjście na szczyt to pikuś w porównaniu z kombinacjami parkingowymi.

PXL_20210206_160448023.jpg

Założyliśmy nasze rakiety i ruszyliśmy do góry. Po ilości samochodów spodziewaliśmy się, że szlak będzie przetarty. Była dokładnie zrobiona ścieżka na szerokość rakiet tak więc rytmicznym krokiem ruszyliśmy do góry. 

PXL_20210206_160744837.jpg

Po drodze spotykaliśmy innych górołazów (wszyscy na rakietach) ale też narciarzy. No tak wyjdziesz w nartach biegowych a potem szybki zjazd i po sprawie. Trasa idealna na narty bo cały czas idzie się pod górę do tego jest dość szeroka więc i można zakręcać.

IMG_8037.JPG

Darka tylko najbardziej ciekawiły ślady w las. Zwłaszcza takie jedno - widać było, że ktoś pojechał na nartach w las i to dość daleko. Po śladach widać było, że nie był to jeden zabłąkany narciarz. Wyglądało na co najmniej dwie trzy osoby, które doskonale wiedziały co robiły. 

PXL_20210206_163600747.jpg

No nic zostawiliśmy te ślady bez odpowiedzi i ruszyliśmy dalej miarowym krokiem do góry. Po około godzinie trasa zrobiła się stromsza. Nadal wystarczająco szeroka na rakiety. Na bardziej stromy teren w rakietach powinno się podnieść taką podstawkę. Wtedy pięta nie ucieka za bardzo do tyłu i mniej się człowiek męczy wychodząc po stromych odcinkach. Jednak jak się robi bardziej płasko to się czułam jakbym chodziła w obcasach. Powiedziałam to Darkowi, który też miał podniesioną podstawkę i od razu skomentował “o tak, to dlaczego ktoś w ogóle chodzi w obcasach” czyli tradycyjne “ale why?”. No właśnie - czemu my kobiety tak się katujemy i latamy w tych obcasach jak opętane. Hmm…

IMG_8041.JPG

Idąc pod górę, będąc z samymi myślami, czasem przychodzą różne pomysły do góry. Na szczycie Hunter byliśmy już kilka razy, wiemy dokładnie co tam jest i jak wygląda. Nigdy jednak nie byłam na szczycie resorty Hunter. W ogóle nie pamiętamy kiedy ostatni raz byliśmy w tym resorcie. Do tego może w resorcie mają na górze lodge i może będą sprzedawać jakąś irish coffee albo hot cider. Oooo - taki ciepły napój na szczycie byłby spełnieniem marzeń. Nie że było zimno. Jak się idzie do góry to raczej człowiekowi jest ciepło ale wiadomo, że inaczej jest jak się robi przerwę. Dlatego zapach cynamonu, goździków i ciepłego cydru jabłkowego z rumem mnie kusił.

IMG_8044.JPG

Szybko sprawdziłam mapę i się okazało, że jest szlak w bok na szczyt gdzie wyjeżdżają wyciągi. Darka nie musiałam długo namawiać. Tamtędy jeszcze nie szliśmy więc nowa trasa, nowe widoki, wszystko nowe.

PXL_20210206_173011405.jpg

Około pół godziny przed szczytem odbiliśmy w lewo na trasę “Colonel’s Chair”. Na mapę tylko spojrzałam więc nie do końca wiedzieliśmy co nas czeka. Wg. znaku pisało, że do przejścia mamy tylko 1 milę. Czyli mniej więcej tyle samo co na szczyt Hunter. Spodziewałam się bardziej płaskiego szlaku a tu szlak dość stromo poszedł w dół. O wow - ok, schodzi się fajnie ale z powrotem trzeba będzie wyjść. Z nadzieją, że jednak dolinka będzie mała szliśmy przed siebie. Okazało się, że w sumie zrobiliśmy dodatkowe 500ft (różnica wzniesień). Czyli nie tak źle.

IMG_8047.JPG

Za to odkryliśmy totalnie nowy świat. Niby trasa była przetarta ale zdecydowanie mniej ludzi tędy dziś szło. Szliśmy przez las, nie wiedząc gdzie ale fajnie było tak odkrywać nowe miejsca. Tylko co jakiś czas mijali nas ludzie, którzy szli z nartami przyczepionymi do plecaka.

PXL_20210206_181756412.jpg

Hmm - dało to Darkowi dużo do myślenia. Wyglądało, że ludzie z poświęceniem, aż im parowało z czapek ciepło wspinali się w głębokim śniegu, żeby potem zjechać backcountry trasami. Dzikie trasy są zawsze kuszące bo często mają więcej puchu niż ubite trasy w resorcie. Trzeba tylko dobrze wiedzieć co się robi i gdzie skręcić, żeby potem nie było upss i nie trzeba znów wspinać się na górę bo się za daleko zjechało w dolinę.

PXL_20210206_180639584.jpg

Taki to już przewrotny jest ten człowiek. My górołazy zbliżaliśmy się z każdym krokiem do wyciągów a narciarze nieśli swoje narty byleby dalej, byleby bardziej do lasu, do puszku.

IMG_8048.JPG

Po około pół godziny od rozgałęzienia doszliśmy na szczyt wyciągów. Fajnie tak wychodzi się z lasu, ludzie się patrzą skąd się tam znaleźliśmy a mi niczego sobie idziemy dalej przed siebie. Niestety moja wizja gorącego cydru czy kawy szybko się ulotniła. Lodge na górze był zamknięty więc musieliśmy się zadowolić zimnym piwkiem i kromeczką z prosciutto. 

PXL_20210206_185939841.jpg

Nawet nie było zimno. Czasem tylko zawiało ale ogólnie w słoneczku całkiem przyjemnie się siedziało. Aż zamarzyło mi się, żeby tak usiąść w słoneczku gdzieś w wysokich górach. Miejmy nadzieję, że nasz wyjazd do Colorado z początkiem marca dojdzie do skutku, pogoda dopisze i będę mieć narciarską opaleniznę od okularów.

PXL_20210206_190641559.PORTRAIT.jpg

Rozmarzyć się zawsze fajna sprawa ale trzeba czasem zejść na ziemię, wygrzebać się ze śniegu i ruszyć z powrotem na szlak. Od rozgałęzienia do wyciągów szło się fajnie, cały czas na dół. Teraz trzeba pokonać to do góry. Jak to się mówi - z każdym krokiem bliżej.

IMG_8051.JPG

Nawet nie było tak źle i znów po 30 minutach znaleźliśmy się na rozgałęzieniu. Od razu zauważyliśmy, że śnieg na szlaku jest bardziej rozjeżdżony. Czyli tak jak podejrzewaliśmy narciarze wychodzą na drugą stronę góry a potem sru na dół.

IMG_8055.JPG

My też sru na dół tylko na rakietach. Ale miejscami to na takich rakietach można się ślizgać prawie jak na nartach (pamiętajcie prawie robi dużą różnicę). Jak to bywa zejście na dół było szybsze niż wyjście i już koło czwartej po południu byliśmy na dole koło Subaru.

PXL_20210206_205808113.PORTRAIT.jpg

Fajnie tak spędzić dzień na świeżym powietrzu. Po tym siedzeniu w domu, głównie przed kompem to dobrze jest jak wzrok odpocznie, płuca dostaną zastrzyk świeżego powietrza a z mózgu ulotnią się głupie myśli. 

PXL_20210206_195414649.jpg

Do hotelu mieliśmy kawałek. Szczególnie, że zamknęli nam drogę i musieliśmy jechać trochę na około. Tak więc dojazd zajął nam ponad godzinę. Niestety jak chce się pojechać na narty tylko na jedną noc to trzeba spać ok. 40 minut od resortu. Tym razem postawiliśmy na Holiday Inn - oj dawno tam nie spaliśmy. Kiedyś to był nasz najcześciej wybierany hotel - ale to było zanim zaczęłam pracować w Marriocie. Marriott Marriottem ale jak bliżej jest lepsza opcja konkurencji to się mówi trudno i śpi się u konkurencji.

PXL_20210206_195958075.PORTRAIT.jpg
Read More

2021.01.16-18 szczyt Sawteeth, Adirondacks, NY

Fajnie zaczął nam się ten rok. Naprawdę jakoś tak inaczej niż można było przewidywać. Dość sportowo, dość górzyście i dość biało. W połowie stycznia w Stanach jest długi weekend, Martin Luther King. Święto dość ważne i na cześć niebagatelnego człowieka, jednak zawsze mnie zaskakuje. Jakoś zawsze po długim wolnym w grudniu, dopiero co nabieram rozpędu w pracy a tu mi mówią, że mam długi weekend. Narzekać nie ma na co, tylko jakoś tak zawsze na spontanie ten weekend spędzamy.

IMG_7816.JPG

Tym razem spontan to wyjazd do Lake Placid. Nadal ograniczamy się do podróży po stanie NY bo niestety kwarantanny to nie dla nas - strata czasu. Ale NY też ma piękne tereny no i nasze ukochane Adirondacks. Udało mi się załatwić fajny hotelik (Marriotta) w samym miasteczku Lake Placid więc pozostało nic innego jak wskoczyć w autko i w sobotę ruszyć na północ.

PXL_20210116_151346136.MP.jpg

Tak więc w południe w sobotę opuszczaliśmy puściutki Manhattan i udawaliśmy się do (jak przypuszczaliśmy) pełnego Lake Placid. Jako, że staramy się wspomagać lokalne browary to pierwszy przystanek był za Saratoga Springs w nowo odkrytym (ale już ulubionym) browarze Northern Brewery. Super miejsce, duża sala i jeszcze większe odległości między stolikami, przepyszne piwo i co najważniejsze tanie.

PXL_20210116_190146549.MP.jpg

Spróbowaliśmy piwka, więcej wzięliśmy na drogę i ruszyliśmy dalej na północ prosto do hotelu. Wyjazd ten zaplanowaliśmy głównie z myślą o zdobyciu szczytu Sawteeth. Jest to kolejny szczyt z serii 46 najwyższych szczytów w Adirondack. Próbowaliśmy na niego wyjść pod koniec maja ale zaskoczył nas śnieg. Tak, dokładnie, w maju bliżej szczytu jeszcze był śnieg. Wówczas byliśmy w ogóle nie przygotowani na zimowe warunki i zawrócilismy jakieś 20 minut przed szczytem. Zdarza się - bezpieczeństwo najważniejsze.

Maj 2020 - szlak na Sawteeth

Maj 2020 - szlak na Sawteeth

Tym razem jesteśmy przygotowani wyłącznie na zimowe warunki więc miejmy nadzieję, że nic nas nie zaskoczy. Tak więc wiedząc, że czeka nas nie mały spacerek w sobotę nie siedzieliśmy długo ani też nigdzie się nie plątaliśmy. Kameralna kolacje w pokoju przy kominku nam w zupełności wystarczyła. 

IMG_7833.JPG

Kto normalny na “wakacjach” wstaje w niedzielę o 5 rano i odśnieża samochód butelką bo nic innego nie ma pod ręką? No niewiele jest takich wariatów. Ale nie ma lepszej nagrody niż poczucie spełniania i poczucie, że zrobiło się coś poza spaniem. Tak więc pomimo, że było jeszcze ciemno, zimno i padał śnieg my z uśmiechami na twarzy wstaliśmy z łóżka i ruszyliśmy zdobywać szczyt.

IMG_7835.JPG

Na szlak z hotelu (Lake Placid Courtyard by Marriott) jest niecałe 30 minut. Idealnie. Spodziewaliśmy się, spotkać trochę ludzi w górach ale musimy przyznać, że ilość samochodów nas zaskoczyła. Prawie dwa parkingi były pełne. Udało nam się znaleźć miejsce ale było to jedno z niewielu jeszcze wolnych. Adirondacks dzięki pandemii staje się coraz bardziej popularne. Dużo Nowojorczyków chce wyjechać ale nie ma ochoty robić testów, kwarantann itp więc szuka weekendowych wypadów i tu właśnie pojawia się rejon Adirondacks z pięknymi górami.

IMG_7837.JPG

Z parkingu St. Huber gdzie zaczyna się nasz szlak jest wiele innych szlaków. Właściwie to żeby dojść na szlak trzeba przejść dolina z której to co chwila wychodzi w bok szlak na jakiś szczyt. Nasz szlak był ostatni i przejście doliną zajęło nam ok. godziny. Muszę przyznać, że droga ta nie zawsze należała do moich ulubionych. Niby fajnie się idzie po prawie płaskiej szerokiej drodze ale dokłada ona dodatkowe kilometry, które niekoniecznie są mile widziane jak wiesz, że i tak masz troszkę do zdobycia w tych górach.

IMG_7842.JPG

Tym razem jednak szłam tą drogą z troszkę innym nastawieniem. Jeśli uda nam się zdobyć ten szczyt to możliwe, że jest to ostatni raz jak tędy idę. Za każdym razem staramy się zdobyć inny szczyt w Adirondacks a skoro wszystkie inne w tym rejonie mamy już zdobyte to prawdopodobieństwo, że tu wrócimy jest niskie. No chyba, że na mały spacerek pod wodospad ale to będzie sama przyjemność.

PXL_20210117_150753018.jpg

Przez pierwszą godzinę szliśmy najpierw drogą przez pola golfowe a potem szeroką drogą aż pod samą tamę. Jak wspominałam zajęło nam to około godziny i szło się dość przyjemnie. Nie było stromo więc nie musieliśmy zakładać raków, nawet pomimo śniegu. Ludzi spotkaliśmy trochę ale większość odbijała na bliższe szczyty. Dopiero pod koniec spotkaliśmy parę która spała w namiocie przy szlaku - wow szacunek! Wiadomo, jak się ma dobry namiot i śpiwór to temperatura nie straszna ale i tak podziwiam tych ludzi. Bo mnie by chyba siłą z tego namiotu na ten mróz nie wyciągnęli.

IMG_7844.JPG

My grzecznie ich pozdrowiliśmy i ruszyliśmy dalej. W końcu do zdobycia mieliśmy jakieś 3tys feet (tysiąc metrów) do góry i ok. 13 mil (21 km). Przy takich numerach ciężko jest odliczać mile do końca. Dlatego dla mnie najlepszą metodą jest po prostu iść do góry aż nie osiągnie się tak zwanego cut-off. Zawsze jak idę w góry to mniej więcej ustalam sobie godzinę po której trzeba zawrócić. I nie ważne, że do szczytu jest jeszcze tylko godzina. Zazwyczaj cut-off ustalam na miarę moich możliwości jak i pod względem długości szlaku. Drugim sposobem który preferuję to ustalenie punktów kontrolnych. Dzielę sobie trasę na 2-3 części i wtedy wiem dokładnie czy idę dobrze czy się obijam i za bardzo spowalniam.

PXL_20210117_200556127.jpg

Pierwszą kontrolę czasu mieliśmy przy tamie. Odcinek przewidziany na 1.5h zrobiliśmy w 1h. Trochę nie dziwota bo był to najłatwiejszy odcinek a do tego rano zawsze ma się więcej energii. Pozwoliliśmy sobie jednak na małą przerwę. Tu już ubraliśmy raki bo trasa zaczynała się robić stroma, zagrzaliśmy się cieplutką herbatką i ruszyliśmy pomału do góry. Znaliśmy tą trasę z maja i wiedzieliśmy, że aż na sam szczyt będzie miarowo do góry.

PXL_20210117_151912979.jpg

Na szczyt Sawteeth prowadzą dwie trasy. Widokowa trasa i zwykła. Trasa widokowa jednak jest dłuższa i stromsza. Dlatego bardziej polecam nią wychodzić niż schodzić i pewnie lepiej w lecie niż w samym środku zimy. Nie tylko my zrezygnowaliśmy z trasy widokowej. O ile podstawowa trasa była nawet przetarta o tyle widokową nikt nie szedł przez co najmniej dwa dni.

IMG_7852.JPG

Jak wspominałam trasa miarowo pięła się do góry. Szliśmy do góry wzdłuż wodospadu Rainbow. Wodospad już znamy więc zaglądnęliśmy tylko na taras widokowy. A tu zaskoczenie na maska… wodospad zamarzł. Pięknie to wyglądało z góry - pewnie z dołu jeszcze ładniej.

PXL_20210117_154311987.jpg

Z tego miejsca na dół zawracać to by była głupota więc wspinaliśmy się dalej do góry. Może w drodze powrotnej zaglądniemy pod wodospad. Póki co równomiernie, krok po kroku wspinaliśmy się do góry.

PXL_20210117_153436338.PORTRAIT.jpg

Jakbym nie znała Adirondacks to bym pomyślała, że te wszystkie opinie o Adirondack są nie prawdziwe. Szlak był super przygotowany, idealnie zygzakami szło się do góry. No tak, jak śnieg wszystko równo przykryje, potem ludzie to udeptają to nie widać tych korzeni, kamieni i się miarowo idzie do góry.

IMG_7856.JPG

Po około dwóch godzinach doszliśmy do skrzyżowania szlaków. Z tego miejsca można iść albo w lewo na Sawteeth albo w prawo na Gothic. My oczywiście wybraliśmy lewo ale zanim ruszyliśmy na pokonanie ostatnich metrów to zrobiliśmy sobie przerwę na herbatkę i batonika energetycznego. Batonik trochę zamarzł, za to ciepła herbatka była jak miód na gardło. Dziękuje Darkowi, że wyniósł cały termos - no i rodzicom Darka za termos. Ciepła herbata nigdzie tak dobrze nie smakuje jak w środku zimy, wysoko w górach.

IMG_7863.JPG

W zimie ciężko jest robić dłuższe przerwy. Na początku jest przyjemnie ale potem pomału czuje się zimno i palce u rąk i nóg zaczynają drętwieć. Najlepszym sposobem na rozgrzanie się jest ruch tak więc termos w plecak i ruszamy na naszą ostatnią prostą.

IMG_7864.JPG

Z początku trasa była płaściutka, potem stała się stroma aby znów bliżej szczytu się troszkę spłaszczyć. To właśnie tu na pierwszej stromej ścianie w maju zawróciliśmy. Wtedy ściana była pokryta lodem i śniegiem i ślizgaliśmy się niemiłosiernie. Teraz przygotowani na śliskie podłoże wbijaliśmy raki w lód i szliśmy miarowo do góry. Tylko czasem lód odprysnął i uderzył Darka w twarz.

PXL_20210117_175936269.jpg

W końcu udało się - około 13:15 stanęliśmy na szczycie. Całe wyjście zajęło nam ok.5. Po drodze na szczyt minęliśmy jednego samotnego górołaza i grupę czterech osób. Wszyscy jednak byli tu przed nami więc szczyt był tylko dla nas. Widoki były piękne. Niestety wszystkie skały pokryte były śniegiem a do tego dość mocno wiało więc popstrykaliśmy zdjęcia, Darek zadzwonił do rodziców - technologia jest niesamowita i zawróciliśmy z powrotem na dół.

IMG_7885.JPG

Góra jest zdobyta dopiero jak się z niej zejdzie. Wiadomo, przy schodzeniu trzeba też uważać. Człowiek jest bardziej zmęczony, łatwiej można się potknąć czy poślizgnąć i kontuzja nogi gwarantowana. Dlatego w miarę szybko ale nadal ostrożnie schodziliśmy w dół.

PXL_20210117_183819112.jpg

Na szczęście mamy dobre raki więc nie ślizgaliśmy się jak grupy przed nami które miały tylko rakiety. Zejście na dół zajęło nam około 2h. Szybciutko ale jak trasa jest w miarę łatwa, mamy dobry sprzęt to i metrów ubywa.

PXL_20210117_190226911.jpg

Mieliśmy dość dobry czas więc postanowiliśmy zaglądnąć na wodospad. Wiedzieliśmy, że jeszcze przed nami około 1h dojścia do samochodu ale tam już droga jest szeroka i w miarę płaska więc damy radę. A zamarzniętego wodospadu nigdy w życiu nie widziałam (przynajmniej nie tak dużego) i nie wiadomo kiedy znów będzie okazja. Tak więc pomimo bolących mięśni ruszyliśmy nad wodospad. Niby nic wielkiego - tylko 15 minut ale po zrobieniu 20km każdy krok się czuje. No nic widoki nam wynagrodzą wszystko - i wynagrodzili.

PXL_20210117_195228142.PORTRAIT.jpg

Pięknie - nie? Wrażenie niesamowite. Jednak natura jest najpiękniejszym artystą.

Wodospad moglibyśmy podziwiać godzinami ale pora była wracać. Pomimo, że mieliśmy lampki to fajnie by było dojść do auta za dnia. Na drodze w dolinie spotykaliśmy już coraz więcej ludzi. Byli tacy to jeździli na nartach biegowych, byli tacy co z linami i rakami bawili się na jakiś oblodzonych skałach i byli też tacy jak my - zwykli górołazy.

IMG_7907.JPG

Każdy zmęczony, każdy szczęśliwy i każdy w rozpiętej kurtce. Bo jak się człowiek rusza to nawet kurtki puchowej nie potrzeba. Wiadomo, nadal trzeba mieć dobre zimowe ubranie, i trzeba mieć w plecaki kurtkę puchową, żeby zarzucić jak się robi przerwę ale jest zdecydowanie cieplej niż jak się tylko stoi.

IMG_7909.JPG

My krok po kroku szuraliśmy po śniegu w kierunku bramy i pól golfowych. Z pól już droga asfaltową do parkingu - i takim oto sposobem zdobyliśmy kolejny szczyt do naszej kolekcji. To już chyba nasz 35 szczyt. Już nam niewiele zostało ale teraz to już na 100% nie ma łatwych szczytów - teraz to już każdy następny będzie nie lada wyprawą. Póki co pora wracać do ciepłego hoteliku.

IMG_7829.JPG

W NYC nie można chodzić po restauracjach więc jesteśmy tego na maksa spragnieni. W stanie NY restauracje mogą obsługiwać klientów jak ilość ludzi nie przekracza 25% ustalonego limitu na pomieszczenie i stoliki są w odpowiednich odległościach. Na dzisiejszy wieczór wybrałam knajpkę Generations. Weszliśmy do środka i zatwierdziliśmy, że można tu coś zjeść. Odstępy były bardzo duże, przestrzeń i widać, że do serca sobie wzięli przepisy. No tak nikt nie chce być zamknięty bo i tak biznesy już ledwo przędą. 

IMG_7917.JPG

Jedzonko też nawet było dobre. Darek zaryzykował ze steakiem - odważniaka - ale nawet jak na regularną knajpę (a nie steakhouse) to zrobili całkiem dobre mięsko. Fajnie się siedziało i nawet myśleliśmy zamówić po kolejnych piwie ale przyszła grupa ludzi - 5 par z dziećmi i zrobili troszkę zamieszania. Restauracja nie chciała ich posadzić bo nie można się spotykać w grupach większych niż 10 ludzi ale niestety ubłagali, że oni wezmą trzy stoliki no i tak się stało. Stolik mężczyzn, stolik kobiet i stolik dzieci. Niestety jak to bywa w dużych grupach nikt nie mógł usiedzieć na miejscu i albo chodzili tam i z powrotem albo krzyczeli pomiędzy stolikami. To było troszkę za dużo dla nas. Zrobiło się za głośno i ogólnie za dużo tego było więc grzecznie podziękowaliśmy za pyszną kolację, zapłaciliśmy i na nóżkach wróciliśmy do hotelu. Spacerek po tak obfitej kolacji był jak najbardziej wskazany.

IMG_7925.JPG

W poniedziałek przyszedł czas na powrót. Mieliśmy cały dzień na dojechanie do domu, nigdzie nam się nie spieszyło więc pospaliśmy troszkę i po późnym śniadaniu wyjechaliśmy w kierunku domu. Korzystając z samochodu zatrzymaliśmy się jeszcze po drodze w jakiś sklepach i naszym ulubionym browarze - no bo jak tu nie kupić tak taniego piwa. No i trzeba wspomóc przecież lokalne biznesy. Tak więc z małymi przerwami tu i tam pod wieczór dojechaliśmy do domku. Cieszymy się, z kolejnego aktywnego weekendu. Nie ma to jak czas na świeżym powietrzu. A za tydzień znów wycieczka - tym razem na narty!

Read More
USA - Nowy Jork Ilona USA - Nowy Jork Ilona

2020.12.31-2021.01.01 Saratoga Springs, NY (dzień 1-2)

Ludzie są różni i różnie świętują Nowy Roku. Piękno jest w tym, że każdy z nas jest inny i dlatego nie wszyscy nagle idą na Times Square. Choć czasem może się wydawać, że jednak tak jest. Piękne jest to, że są ludzie, którzy witają Nowy Rok w pracy, są tacy którzy prześpią północ i obudzą się jakby nigdy nic w Nowym Roku, są ludzie, którzy za wszelką cenę będą chcieli przetańczyć całą noc a są tacy co po prostu wykorzystują dni wolne i gdzieś pojadą. Dla mnie Sylwester jest chyba najważniejszym świętem w roku. Do urodzin podchodzę tak sobie, Święta Bożego Narodzenia są fajne ale zawsze jakoś tak w za dużym pośpiechu a Nowy Rok jest tym okresem kiedy mogę podziękować za wspaniały rok. Gdzie patrząc wstecz wspominam wszystkie dobre chwile a na koniec wznoszę toast szampanem - nie ważne jakim ale ważne z kim i ważne, że o północy.

pxl-20210101-232339387_orig.jpg

Dużo ludzi wspomina zeszły rok mówiąc, że był makabryczny, najgorszy, stracony itp. Na Pewno nie był to łatwy rok dla każdego z nas. Na pewno każdy z nas odczuł go inaczej i zapamięta na wiele lat. Na pewno jest to rok w którym patrzyliśmy na różne rzeczy z innej perspektywy. Ten blog jest o podróżach więc nie będę was zanudzać własnymi przemyśleniami ale wspomnę tylko, że jestem wdzięczna za wiele rzeczy o których nie będę publicznie pisać ale też jestem wdzięczna za piękne podróże jakie udało nam się zrealizować w zeszłym roku.

incollage-20201231-094402938_orig.jpg

32 wpisy na bloga to nie tak źle biorąc pod uwagę wszystkie restrykcje i fakt, że nie pisaliśmy o każdym wypadzie za miasto. Zeszły rok to kilka cudownych wyjazdów jak narty w Squaw Valley, Sugarbush czy Zermatt. Zwiedzanie wschodniego wybrzeża (Vermont) i zdobycie pięciu kolejnych szczytów w słynnym Adirondacks. No i przede wszystkim najlepsze wakacje roku czyli Wyoming z pięknymi parkami narodowymi (Grand Teton i Yellowstone). A wisienką na torcie było samo zakończenie roku. Po dwóch latach spędzania zwariowanych sylwestrów w mieście i kończeniu pracy na ostatnią minutę udało nam się w tym roku wyjechać z miasta. Tym razem padło na Saratoga Springs.

pxl-20210101-231919567_orig.jpg

Dlaczego Saratoga? Bo nadal jest mnóstwo obostrzeń i wymagana jest kwarantanna jak się wraca z innych stanów. Do tego Saratoga Springs jest kameralnym miasteczkiem przez które przejeżdżaliśmy ale tak naprawdę nigdy nie odkryliśmy do końca a po trzecie jest położona dość strategicznie pomiędzy NY a górami.

pxl-20210102-141933924-mp_orig.jpg

W czwartek po pracy zapakowaliśmy się do (jak zwykle wypożyczonego) Infinity i ruszyliśmy w drogę. Plan na sylwestra był prosty - otworzyć szampana dokładnie o północy. Gdzie? To zależało tylko i wyłącznie od drogi. Ja w torebce miałam kieliszki, w lodówce przenośnej chłodził się szampan. Więc wszystkie opcje wchodziły w grę: parking przy autostradzie, parking przy hotelu albo w idealnym scenariuszu pokój w hotelu. Udało nam się - 10 minut przed północą wpadliśmy na recepcję hotelu, szybko dostaliśmy klucze bo w Mariotach już nas znają, i nie rozpakowując auta udaliśmy się do pokoju. Szampan w rękach, telewizor włączony na nadawanie programu z Times Square i odliczamy… 10, 9, 8, 7, 6, 5, 4, 3, 2, 1… Happy New Year!!! Aby w tym nowym roku było troszkę więcej latania samolotami...bo już trochę się za tym stęskniłam.

untitled_orig.jpg

To był fajny sylwester, bez kaca na drugi dzień, w wyborowym towarzystwie,w hotelu pośrodku niczego i z przepysznym szampanem i “trochę” za ostrym bigosem… tak trochę mi się od serca sypnęło papryki.

pxl-20210101-232005415_orig.jpg

W piątek odsypialiśmy wszystkie zaległości, poprzednią noc, zapracowane święta i wszystkie inne zaległości. Bo grudzień zawsze jest takim miesiącem co mało sypiamy a zdecydowanie za dużo pracujemy. Jak już wstaliśmy, ogarnęliśmy się, zjedliśmy śniadanko, podzwoniliśmy do wszystkich z życzeniami to ruszyliśmy na miasto. Pierwszy przystanek? Browar!

pxl-20210101-212043102_orig.jpg

W dzisiejszych czasach nigdy nie wiadomo co jest otwarte i jakie przepisy są w danym mieście. My przyzwyczajeni do NYC gdzie nic nie wolno nie spodziewaliśmy się wiele. Chcieliśmy się przejść główną ulicą miasteczka a, że browar jest w centrum to uznaliśmy, że sprawdzimy co się tam dzieje. Ku naszemu zaskoczeniu okazało się, że jest otwarty i że można wejść do środka i napić się piwka. Wow - ostatnio tak żebyśmy siedzieli przy piwku to chyba było w listopadzie jak Baiden wygrał i cała Astoria wyszła na ulice świętować. Dwa miesiące później też świętowaliśmy tym razem zakończenie dobrego roku.

pxl-20210101-221011171-portrait_orig.jpg

Saratoga Springs jest niedużym miasteczkiem, które słynie głównie z wyścigów koni. Na wyścigach nigdy tu nie byliśmy ale może kiedyś się przejedziemy - w końcu trzeba wszystkiego doświadczyć w życiu. Póki co pokręciliśmy się po miasteczku, pozytywnie zaskoczyliśmy się ilością ciekawych knajpek, kawiarenek i restauracji. Chyba będziemy tu częściej przyjeżdżać. Robiło się zimno więc wróciliśmy do hotelu. Szybka partia w Ryzyko (nasza ulubiona gra planszowa), kolacja i do spania bo jutro idziemy zdobywać góry - a właściwie to jedną górę zwaną Equinox w Green Mountains (Zielone Góry).

pxl-20210102-032030734-portrait_orig.jpg
Read More

2020.10.05 szczyty Seward, Emmons, Donaldson, Adirondacks, NY (dzień 3)

Ach ten nasze kochane górki Adirondack. Czasami łatwiej jest zdobyć jakieś o wiele wyższe szczyty na zachodzie Stanów niż w błotnistym i gęsto zarośniętym Adirondack.

2020.10 Adirondacks (428).JPG

Po wczorajszym leniuchowaniu dzisiaj przyszedł czas na ostre zdobywanie szczytów. Nawet nazwał bym to zaliczaniem wierzchołków. Tak jak Ilonka pisała, chcemy się wpisać do szlachetnego i prestiżowego klubu 46er.
Żeby tam się znaleźć musimy zdobyć 46 najwyższych szczytów w Adirondack. Jak na razie mamy 31.

2020.10 Adirondacks (410).jpg

Na dzisiaj nie mamy łatwego zadania. Chcemy wyjść na 3 szczyty w rejonie Seward. Dlaczego aż 3? Bo niestety ścieżka tak idzie, że za bardzo nie można tego w inny sposób dokonać. Musimy zrobić takie duże koło. Jest to bardzo odludny teren w którym nawet nie ma szlaku.

2020.10 Adirondacks (373).JPG

Szlak tylko prowadzi dołem, koło rzeki. Reszta to już tylko błotnista, mało uczęszczana, wąska i stroma ścieżka, o której przekonaliśmy się później. ​

2020.10 Adirondacks (336).jpg

Chcąc zaliczyć wszystkie 3 szczyty trzeba albo wyjść super wcześnie rano i pierwsze parę kilometrów pokonywać po ciemku, albo spać w lesie. Ze względu na rzadko uczęszczany rejon (przez kilkanaście godzin marszu spotkaliśmy tylko 5 osób) i dużą ilość niedźwiedzi pomysł ze spaniem w lesie jakoś nikomu się nie spodobał.

2020.10 Adirondacks (344).jpg

Około 5:30 rano zajechaliśmy na prawie pusty parking i ruszyliśmy w ciemny las. Na parkingu znajdowały się tylko 3 samochody. Ludzi którzy poszli przed nami, albo którzy już od wczoraj tu chodzą i śpią w lesie. Pierwszą godzinę szliśmy łatwym, szerokim szlakiem Blueberry. Drogę oświetlały nam lampki czołówki. Czasami tylko się zagadywaliśmy albo zapatrywaliśmy i wtedy w cichym i ciemnym lesie było słychać ojczysty język kur.... jak ktoś wpadł do błota.
Szła z nami koleżanka z Chin, ale jak ona wpadała do błota to za bardzo nie rozumieliśmy co wykrzykiwała.

2020.10 Adirondacks (342).jpg

Około 6:30 zaczęło się rozwidniać. Dalej było szarawo, ale już czołówki nie były potrzebne. Oczy szybko się przyzwyczaiły i można było oglądać, a raczej nasłuchiwać budzący się las. Może nie były to odgłosy porannej dżungli jakie doświadczyliśmy będąc w Malezji, ale też było ciekawie. Zwłaszcza ptaki „wydzierały” się na maksa. Który głośniej!

img-7359_orig.jpg

Wraz ze słońcem przyszło ciepło. Kurtki można było już ściągnąć. Rano było chłodno, gdzieś 4-5C na dole na parkingu.
Po około dwóch godzinach marszu i pokonaniu prawie 9 kilometrów doszliśmy do rozgałęzienia „szlaków”.

2020.10 Adirondacks (361).JPG

Napisałem szlaków, ale to trochę za dużo powiedziane. Od tego miejsca już nie będziemy szli szeroką, w miarę dobrze oznaczoną drogą leśną. Skręcamy na tzw. Herd path (nie oznaczoną, nie sprawdzaną ścieżką wydeptaną przez ludzi i zwierzęta).

2020.10 Adirondacks (366).jpg

Zaczęliśmy się wspinać na Seward (1325 m/4347 ft.). Jest to najwyższy szczyt na dzisiejszej trasie. Ponoć odcinek od rozgałęzienia ze szlakiem Blueberry do szczytu Seward należy do najtrudniejszych w rejonie.

img-7364_orig.jpg

Na początku trasa prowadziła wzdłuż strumyka i łagodnie podnosiła się do góry. Pierwszy problem szybko się pojawił i był związany z jesienią. Ilość liści jaka znajdowała się na ziemi powodowała, że ciężko było wyszukać ścieżki. Wszystko było pokryte liśćmi.

2020.10 Adirondacks (362).jpg

Mieliśmy GPS ale na nim nie ma tej „ścieżki” więc czasami udawało nam się zabłądzić żeby później z radością odnajdywać właściwy kierunek. Ogólnie trzeba było iść do góry wzdłuż strumyka w kierunku szczytu.

img-7368_orig.jpg

Wyżej drzewa liściaste zamieniły się w iglaste. W związku z tym mniej liści leżało na ziemi i wyszukiwanie ścieżki stawało się łatwiejsze. Długo nie nacieszyliśmy się tym, bo pojawiły się kolejne urozmaicenia. Błotko i nachylenie terenu.

2020.10 Adirondacks (391).jpg

Może nie było to takie błoto jak wczoraj, ale jak nie uważałeś to mogłeś wpaść do głębokiego błota. Przed nami jeszcze 10 godzin marszu, a z błotem w bucie nie idzie się ciekawie.
Co nas spowolniło to nachylenie i bałagan. Bardzo stromo do góry po mokrych skałach. Tak, czasami przelatywał mały deszczyk, któremu udawało się systematycznie utrzymywać skały mokre.

2020.10 Adirondacks (399).JPG

Nikt tu nigdy z tą ścieżką nic nie robił. Więc jak spadło drzewo, albo woda wymyła wiele skał to już tak zostawało. W Adirondack często pada i są duże wiatry, więc przez wiele lat natura zostawiła tu po sobie niezły burdel.

2020.10 Adirondacks (396).jpg

Z dobrych rzeczy to trzeba wymienić widoki. Mimo, że cały nasz dzisiejszy szlak jest w lesie, to czasami pojawiały się przecinki przez które można było coś zobaczyć.

2020.10 Adirondacks (400).jpg

Krok po kroku, metr po metrze, pomagając sobie nawzajem około 11 stanęliśmy na pierwszym szczycie, Seward (1325 m/4347 ft.)!
Oczywiście szczyt jest w lesie więc za długo tam nie zabawiliśmy. Pamiątkowe zdjęcie do bloga, troszkę orzeszków na energię i do roboty.

2020.10 Adirondacks (413).jpg

Przed nami dolinka i drugi szczyt, Donaldson (1252 m/4108 ft.). Odległość między szczytami to niecałe dwa kilometry. Czyli nie jest tak źle, ale oczywiście Adirondack nie pozwolił tak po prostu przelecieć między szczytami.

Na początku zejście do dolinki wymagało trochę umiejętności wspinaczkowych, a sama w sobie dolinka przywitała nas Super błotkiem!

img-7429_orig.jpg

Podejście na Donaldson było łatwiejsze za wyjątkiem jednego prawie pionowego odcinka. Trochę tam nam zeszło i parę minut po południu zdobyliśmy kolejny szczyt.

2020.10 Adirondacks (440).jpg

Kolejna krótka przerwa na odpoczynek i uzupełnienie energii jakimiś energetycznymi batonami. Przed nami kolejny, już ostatni szczyt, Emmons (1231m/4039ft.).

2020.10 Adirondacks (449).JPG

Chcieliśmy dłużej odpocząć, ale niestety czas i pogoda za bardzo nam nie pozwoliły na leniuchowanie. Temperatura spadła gdzieś do około 0 - +3C, chmury i mgła zaczęły się pojawiać.

img-7434_orig.jpg

Musieliśmy jeszcze dojść do trzeciego szczytu i wrócić na drugi skąd ponoć jest ścieżka na dół do głównych szlaków. Mówią, że jest trochę łatwiejsza niż ta którą wychodziliśmy na pierwszy szczyt. Dalej jest to nieoznaczona ścieżka, którą za bardzo nie chcieliśmy iść po nocy. W ciągu dnia czasami jest ciężko ją odnaleźć, a co dopiero po ciemku.

img-7437_orig.jpg

Dojście na trzeci szczyt i powrót na pierwszy zajęło nam około 3 godziny. Wliczając 30 minutową przerwę. Byliśmy już tak wycieńczeni i zmęczeni, że bez przerwy by się dalej nie dało iść.

2020.10 Adirondacks (466).jpg

Odcinek może miał 1.5km w każdym kierunku, ale cały czas było albo do góry albo na dół. Do tego błoto, mokre skały, chmury, zimno, wąska ścieżka dodawały tylko uroku.

2020.10 Adirondacks (464).jpg

Około godziny 15 stanęliśmy na ostatnim, trzecim szczycie dzisiejszej wyprawy. Emmons (1231m/4039ft.) zdobyty. ​​Jest to nasz 34 szczyt. Zostało „tylko” 12 i będziemy w klubie. Niestety te 12 są bardzo ciekawe. Podobne to tych co dzisiaj zrobiliśmy.
Na szczycie trochę wiało, więc główną przerwę zrobiliśmy w zaciszu skał pod szczytem. Wszyscy tego potrzebowaliśmy. Za nami już ponad 14.5 kilometrów, a do domu jeszcze daleko.

2020.10 Adirondacks (470).JPG

Około 16 godziny wróciliśmy na drugi szczyt i odnaleźliśmy ścieżkę, która ponoć jest łatwiejsza i prowadzi na dół w dobrym kierunku.

2020.10 Adirondacks (473).JPG

Początek nie był łatwy, ale znośny. Później ścieżka się spłaszczała, więc błotko nas przywitało. Jeszcze niżej doszły liście i strumyki bez mostków (przecież nie idziemy szlakiem) i już było jak w dobrym Adirondack.

2020.10 Adirondacks (476).JPG

Około 18 doszliśmy do szlaku Calkins Brook-Truck. Udało się, trudne i nieoznaczone odcinki pokonaliśmy za widoku. Teraz już szeroką i łatwą leśną drogą udaliśmy się w kierunku samochodu.

2020.10 Adirondacks (478).jpg

W lesie znacznie wcześniej i momentalnie się ściemnia. W związku z tym szybko założyliśmy lampki żeby znowu w błoto nie wpadać. Mimo, że już łatwo i w miarę płasko to dalej mieliśmy do pokonania 5 kilometrów.

pxl-20201005-220516581_orig.jpg

Zmęczenie już na maksa dawało nam się we znaki, ale wiedzieliśmy, że z każdym krokiem bliżej „oazy” w której była lodówka turystyczna ze wszystkimi potrzebnymi rzeczami.
Ze względu na misie nie mogliśmy iść w ciszy. Za bardzo już nie było o czym gadać (wygadaliśmy się przez cały dzień), więc w ruch poszły piosenki i wierszyki.

2020.10 Adirondacks (479).JPG

Śmiechu było co nie miara jak Chinka próbowała śpiewać nasze piosenki. Jeszcze lepszy był ubaw jak chórek (nasza polska trójka) naśladowała chińskie, dźwięczne melodie. Nie wiem czy to zmęczenie czy wyczerpanie, ale nam to na maksa nie wychodziło. Śpiewając nie słyszysz jak fałszujesz, ale Zoe się często śmiała.
Nie wiem czy były misie wokół nas, ale jak to słyszały to na pewno nie chciały ryzykować podchodzeniem bliżej. Do tego jeszcze mieliśmy dodatkowe instrumenty muzyczne jak gwizdki na misie, sztuczne kaczki co wydają głośny dźwięk, a Damian miał trąbę pod ciśnieniem, co można ogłuchnąć jak blisko ciebie ją odpali.

2020.10 Adirondacks (481).jpg

Taka to wspaniała i wesoła orkiestra około 20 wkroczyła na parking. Po obowiązkowym wypisaniu się z trasy i ściągnięciu buciorów zimne piwko smakowało jak nigdy dotąd. Trochę żeśmy się zasiedzieli na zupełnie pustym parkingu. Byłem tak zmęczony, że za bardzo nie chciało mi się prowadzić samochodu, choć do domu było tylko 30 minut.
Zupełna cisza, brak ludzi i totalna ciemność dodawały wspaniałego uroku i nikomu się nigdzie nie spieszyło.

2020.10 Adirondacks (483).jpg

Wygonił nas z lasu głód. Ostatni normalny posiłek jaki mieliśmy to było w domu o 4 rano. W górach tylko jakieś energetyczne i kaloryczne batony. Nie mieliśmy kanapek ze względu na dużą populację niedźwiedzi w tym rejonie. Zapach kanapki misiu wyczuje z wielu kilometrów. A jak jest głodny, albo magazynuje jedzenie przed hibernacją (tak jak teraz) to może kanapeczka wylądować nie w tym brzuszku co powinna, a przy okazji parę innych smacznych kąsków. Coś już wiemy na ten temat.

2020-10-adirondacks-215_orig.jpg

Do domu przyjechaliśmy około 21. Nastąpiło szybkie przebranie się w wygodne i suche ubrania i odpalenie grilla na kolacje.

img-20201005-223128_orig.jpg

Kaloryczne, duże cheeseburgery ze wszystkimi dodatkami plus piweczko na ugaszenie pragnienia idealnie zakończyły ten jakże długi i ciężki dzień.
Długi, ale owocny. Szliśmy przez 14 godzin, pokonując około 30 kilometrów. Warunki nie należały do sprzyjających, wręcz przeciwnie. Trudny teren, brak szlaków, a na koniec pogoda była przeszkodą. Ale udało się. Praca zespołowa, wzajemna motywacja i wytrwałość przezwyciężyły niedogodności Matki Natury i szczyty zdobyliśmy. Zdobyliśmy kolejne 3 szczyty w Adirondack. W sumie mamy już 34 na koncie. Jeszcze „tylko” 12 i koronę Adirondack można wykreślić z listy rzeczy do zrobienia.

img-20201004-185440_orig.jpg

Nie wiem czy jeszcze w tym roku się uda, bo idzie zima, ale jak tylko będzie taka możliwość to wrócimy do Adirondack jak najszybciej w celu kontynuacji naszych zamiarów.

2020-10-adirondacks-212_orig.jpg
Read More

2020.10.03-04 Street & Nye, Adirondacks, NY (dzień 1-2)

Góry wzywają więc muszę iść… Znane każdemu górołazowi przysłowie sprawdza się i teraz. Dawno nie mieliśmy hiku z prawdziwego zdarzenia. Dawno nie narzekaliśmy, że nie możemy chodzić bo wszystkie mięśnie nas bolą. Dawno nie przeklinaliśmy gór a jednocześnie cieszyliśmy się, że zdobywamy kolejne szczyty.

2020.10 Adirondacks (90).jpg

Ostatni raz po górach chodziliśmy na początku września. Jednak szlaki w Vermont są dużo lepiej przygotowane niż w naszych ukochanych górach Adirondack. Już nie raz czytaliście o klubie 46er - klubie ludzi którzy zdobyli 46 najwyższych szczytów w Adirondacks. W tym roku nie udało nam się zdobyć żadnego, a że rok się kończy i niewiele czasu nam zostało to Darek na urodziny sobie zażyczył prezent - pojedźmy w góry i wyjdźmy na pięć szczytów.

2020.10 Adirondacks (41).jpg

Ambitnie muszę przyznać. Zdobyć więcej niż jeden szczyt w Adirondack zazwyczaj oznacza wyjście wcześnie rano albo powrót bardzo późno. A po nocy po lesie zawsze raźniej chodzić większą grupą. Na szczęście mamy znajomych, wariatów takich jak i my więc udało się zebrać grupę czteroosobową i w sobotę rano (5 rano) ruszyliśmy na północ prosto na szlak.

2020.10 Adirondacks (2).jpg

Wyjazd rano, ma swoje plusy w postaci braku korków, tak więc w miarę szybko (tylko 5h) zajechaliśmy na początek szlaku. I tu zaczęła się jazda. Niestety przy aktualnych restrykcjach podróżniczych wszyscy rzucili się na Adirondacks. Stany takie jak Main, New Hampshire czy Vermont, które też mają piękne góry wymagają kwarantanny dla ludzi z innych stanów albo testu. Tak więc większość ludzi wybiera stan NY. Słyszeliśmy o limitowanych parkingach, o tłumach na szlakach, i wariatach którzy już o 4-5 rano są na parkingu, żeby tylko miejsce zdobyć.

2020.10 Adirondacks (25).jpg

My o 5 rano dopiero z miasta wyjechaliśmy więc nie spodziewaliśmy się wiele szczęścia jeśli chodzi o zdobycie parkingu. Jak dojechaliśmy pod szlak to oczywiście w budce Pan nam powiedział, że nie ma miejsca. Jednak mój mądry mąż wpadł na genialny pomysł. Przecież zaraz koło szlaku jest pole biwakowe. Może w takim razie wykupimy pole na jedną noc i takim sposobem dostaniemy parking. Oczywiście spać tam nie będziemy ale pole namiotowe jest niewiele droższe od parkingu, więc czemu nie. W końcu dzięki temu zaoszczędzimy ok. 2h.

2020-10-adirondacks-57_orig.jpg

Niestety kemping był już wykupiony - kto śpi pod namiotem w październiku gdzie temperatury spadają do 0 C….hmmm… chyba trochę wariatów jest na tym świecie. No nic, nadal nie poddawaliśmy się i przeszliśmy przez parking. Udało się - akurat koło 11 w południe ktoś wrócił ze szlaku i zrobiło się miejsce. Szybka akcja przeparkowania i udało nam się zaparkować pod samym wejściem na szlak. Wszyscy odetchnęliśmy z ulgą. Jakby nam się nie udało to musielibyśmy zaparkować tak z 1h dalej i dreptać więcej na nogach.

2020.10 Adirondacks (59).jpg

Wiedząc, że późno zaczniemy się wspinać na dziś wybraliśmy stosunkowo łatwy szlak. W planie mieliśmy wyjście na szczyty Street i Nye. Oba szczyty należą do grupy słynnych 46ers. Są bardzo blisko siebie więc nie ma opcji zrobienia tylko jednego z nich. Albo 0 albo 2… myślę, że nawet opcja zero nie bardzo wchodzi w grę.

2020.10 Adirondacks (65).jpg

Nie tracąc wiele czasu ruszyliśmy na szlak. W góry te wychodzi się z bardzo popularnego parkingu przy Heart Lake. O ile większość szlaków na popularne szczyty Marcy itp. oddala się od jeziora o tyle szlak na Street i Nye idzie kawałek wzdłuż jeziora. Tak więc początek jest dość płaski i przyjemny. Dopiero potem jak szlak odbija w prawo na Street zaczyna się robić pod górę. Jest to typowy szlak w Adirondack, błoto, korzenie, skały. Oficjalnie szlak ten oznaczony jest jako nie konserwowany, ale jak nam Pan na parkingu powiedział, jest on w dużo lepszym stanie niż te które oficjalnie są utrzymywane w "dobrym" stanie.

2020.10 Adirondacks (70).jpg

Szlak nie jest długi. Ma 14.5km w dwie strony i ok. 800 metrów w górę. Idealny na rozgrzewkę. Szło by się fajnie gdyby oczywiście deszcz nie padał. Na szczęście cały czas szlak prowadzi lasem więc drzewa trochę nas chroniły. Warunki pogodowe nie rozpieszczały ale zawzięci, że szczyt trzeba zdobyć wędrowaliśmy dzielnie przed siebie.

2020.10 Adirondacks (136).jpg

Pierwszy zdobyliśmy szczyt Street. Od odgałęzienia jest na niego ok 30-45 min. Natomiast na Nye tylko 15 min. Dlatego lepiej zacząć od trudniejszego. Nye to na deser można zrobić. Wyjście do góry zajęło nam ok. 5h. Byliśmy już troszkę głodni i marzyliśmy o przerwie. Niestety na szczycie Street dołapał nas deszcz z gradem. Chyba byliśmy centralnie w chmurze w której wszystko się kotłowało.

2020.10 Adirondacks (158).jpg

Pamiątkowe zdjęcie, że szczyt zaliczony i ruszyliśmy w dół. Znów po skałach, korzeniach, i błocie. Z rozpędu ruszyliśmy obrazu na Nye. Lepiej mieć już wszystko za sobą i wiedzieć że została już tylko trasa w dół. Wtedy od razu piwo lepiej smakuje.

2020.10 Adirondacks (172).jpg

Każdy mówił, że szczyt Nye to bułka z masłem i wyjście a niego o 5 minut. Rzeczywiście. Po szybkim zejściu do doliny trzeba się trochę wyspinać na szczyt ale za długo nam to nie zajęło.
Tu już nie było gradu ale i tak nie było za bardzo miejsca na przerwę. Szczyt dość mały zalesiony a do tego już następni włóczykije dołączyli. Tak więc obróciliśmy się na pięcie i ruszyliśmy w dół do rozgałęzienia. Dopiero tu zrobiliśmy zasłużoną przerwę.

2020.10 Adirondacks (186).jpg

Błoto otaczało nas wszędzie więc o siedzeniu można było zapomnieć ale udało nam się znaleźć skwar ziemi gdzie na stojąco można było zjeść orzeszki, czekoladę i oczywiście ugasić pragnienie zimnym piwkiem.

2020.10 Adirondacks (189).jpg

Po przerwie to już tylko w dół. Już jest jesień więc dni są niestety krótkie. Mieliśmy nadzieję, że uda nam się jednak wrócić na parking za dnia ale niestety w lesie szybko się ściemnia i czołówki pod sam koniec poszły w ruch. Pomimo, że na parkingu było jeszcze masa aut to na naszym szlaku chyba byliśmy ostatni. To znaczy się widzieliśmy jedną parę która szła na górę. Trochę nas zaskoczyli bo już było koło piątek po południu, mieli jeszcze dużo przed sobą a nie wyglądali na wprawionych grotołazów. No nic każdy jest dorosły i uczy się na własnych błędach. Mam nadzieję, że bezpiecznie wrócili do auta.

2020.10 Adirondacks (191).JPG

Ale nie o tym chciałam pisać. Duża ilość aut na parkingu i stosunkowo mała ilość ludzi jaką spotkaliśmy na naszym szlaku jest dowodem ile ludzi poszło na super popularne szczyty Marcy Skylark, Algonquin itp. Cieszą się, że większość tamtych szczytów mamy już zaliczone bo iść w rzece ludzi nie jest przyjemnością.

2020.10 Adirondacks (204).jpg

Po ok. 8h łażenia po górach, kółko się zamknęło i dotarliśmy z powrotem do auta (tym razem Nissan Impala). Każdy odetchnął z ulgą, przebrał się w suche ciepłe ubranka i rzucił się na resztki jedzenia bo byliśmy wygłodniali o samym tylko śniadaniu. Z parkingu mieliśmy jeszcze ok. 30 minut do miasteczka Saranack Lake w którym tym razem się zatrzymaliśmy.

2020-10-adirondacks-211_orig.jpg

Wynajęliśmy czerwony domek. Posiadanie własnego domku z kuchnią pozwala zrobić pyszną kolację a po spaleniu tylu kalorii, zdecydowanie dobry posiłek nam się należał.

2020-10-adirondacks-219_orig.jpg

Padliśmy….w sobotę nikt nie miał siły długo siedzieć. Pobudka o 4 rano, długa jazda, godziny spędzone aktywnie w górach w końcu ścięły nas z nóg. Każdy padł do własnego łóżka i obudziliśmy się dopiero w niedzielę koło 10 rano. Sen po aktywności fizycznej jest najlepszy. Do tego w górkach jest cisza, nie budzą cię idioci co trąbią czy śmieciarki. Niedzielę i tak mieliśmy przeznaczoną na leniuchowanie. Musieliśmy nabrać siły bo w poniedziałek czeka nas dość ciężki szlak. Do przejścia mamy co najmniej 25 km i ponad tysiąc metrów w górę. Będzie się działo.

2020-10-adirondacks-224_orig.jpg

Tak więc w niedzielę wg. planu spaliśmy do południa, leniwie wypiliśmy kawę na ganku, pojechaliśmy do Lake Placid i przespacerowaliśmy się koło prawdziwego jeziora Placid (składającego się z Lake Placid i East Lake). Wiedzieliśmy jednak, że jutro czeka nas ciężki dzień i pobudka o 4 rano więc dziś też spokojnie po kolacji poszliśmy spać.

2020-10-adirondacks-298_orig.jpg
Read More
USA - Nowy Jork Ilona USA - Nowy Jork Ilona

2020.05.25 góry Adirondack, NY (dzień 3)

Stęsknieni wyjazdu gdziekolwiek postanowiliśmy przedłużyć sobie i tak długi weekend. W tym roku i tak nie zdążymy wybrać 25-30 dni wolnych więc dodać dzień wolny tu i tam zawsze można no i warto. Normalnie byśmy musieli dziś już wracać do domku a tak to mogliśmy mieć leniwe śniadanko na ganku a potem pozwiedzać park Adirondacks.

img-3691_orig.jpg

Darek już wspominał, że park Adirondack jest ogromy. Ale czy wiecie że zajmuje on aż ⅓ całej powierzchni stanu NY? My zazwyczaj w Adirondack jeździmy w rejon High Peaks i idziemy w górki. Jest też rejon Lake George które to jest dość sławne wśród Nowojorczyków jako destynacja wakacyjna. My przez Lake George przejeżdżamy często i czasem się tam zatrzymujemy na późny lunch czy na rozprostowanie nóg przed dalszą podróżą.

Album_2020.05_Adirondacks (87).JPG

Tym razem jednak postanowiliśmy pojechać w zachodnią część parku. Zamiast autostrady wybraliśmy lokalne dróżki i szukaliśmy tylko na Google Maps gdzie jest coś ciekawego i gdzie można się zatrzymać. Na pierwszy przystanek wybraliśmy Gore Mountain. Gore Mountain jest resortem narciarskim. Osobiście nigdy tam nie byłam bo jakoś zawsze wybieraliśmy Whiteface albo resorty w Vermont. Gore jakoś nigdy nie było nam po drodze i dlatego teraz postanowiliśmy to zmienić. Niestety pandemia jest pandemia i nawet nie można podjechać pod stoki. Wszystko zamknięte na dziesiąte spusty.

img-3664_orig.jpg

Pomyśleliśmy, że więcej szczęścia będziemy mieć z jeziorami. Przecież one nie powinny być zamknięte, zwłaszcza, że w NY na ten weekend wszystkie plaże otwarli. Indian Lake - nasz następny przystanek. Tutaj znaleźliśmy co chcieliśmy - no prawie. Znaleźliśmy jeziorko, fajną plażę, kamyczki na których można wypić piwko. I prawie zero ludzi. Idealne miejsce na przerwę i podziwianie natury.

img-3665_orig.jpg

Niestety, dość szybko przekonaliśmy się, dlaczego prawie nikogo nie ma nad jeziorem. Muszki majówki nas obleciały. Było ich multum i z każdą minutą jakby się zwoływały na jakąś imprezę ich coraz więcej przylatywało. Było chłodno więc założyliśmy bluzy i kaptury ale to i tak nie wiele pomagało. Maj jest jednak najgorszym miesiącem w górach bo muszek jest pełno. Budzą się do życia i latają bez większego pomysłu wpadając do oczów, ust i uszów.

Album_2020.05_Adirondacks (94).JPG

Poddaliśmy się, wskoczyliśmy z powrotem do autka i pojechaliśmy dalej drogą 28 a potem 30 w kierunku Tupper Lake. Tutaj też jest plaża i można się poopalać i popływać. Ciągnie się kilometrami i do tego woda przeplata się w trawą, drzewkami i inna roślinnością. Polecam tędy się przejechać jak chcesz zobaczyć totalnie inną a równie piękną stronę Adirodndacks. Samo miasteczko Tupper Lake ma parę atrakcji do zaoferowania. W czasach gdzie więcej biznesów może być otwartych na pewno jest tu wiele do roboty. Można popływać po rzekach i jeziorach, można odwiedzić obserwatorium i się przejść chodnikami między koronami drzew, albo po prostu można iść na lody.

Album_2020.05_Adirondacks (92).JPG

Jadąc dalej drogą 30 dojechaliśmy do Serenac Lake. Jakoś nigdy się nie zastanawiałam gdzie tak naprawdę jest Serenac Lake ale zdziwiła się, że jest tak blisko Lake Placid. Kolejne miasteczko idealne na weekendowy albo wakacyjny wypad z rodziną. Może nie zawsze warto przepłacać za nocleg w Lake Placid. Serenac Lake czy Tupper Lake też ma wiele do zaoferowania.

Album_2020.05_Adirondacks (88).JPG

My mamy sentyment do Lake Placid więc tam skończyliśmy naszą wycieczkę. Po raz pierwszy też przejechaliśmy Mirror Lake i to tylko dlatego, że za późno powiedziałam kierowcy żeby skręcił i zawrócił. Czasem takie przypadkowe “zabłądzenie” może doprowadzić do nowych odkryć. I tak właśnie znaleźliśmy gdzie w Lake Placid można dojść do jeziora.

untitled-1_orig.jpg

Na tym skończyliśmy naszą wycieczkę krajoznawczą. Z Lake Placid zaopatrzeni w piwko w lokalnego browaru ruszyliśmy już prosto autostradą do naszego małego domku. Trochę też zgłodnieliśmy. Bo w czasach pandemii ciężko jest się zatrzymać na loda czy ciacho z kawą. Jak nie ma się orzeszków w samochodzie to trzeba głodować. Dobrze, że w domku czekała na nas przepyszna kolacja. Najlepsze zostawiliśmy na koniec - jagnięcina musiała być i jak zawsze była przepyszna.

Album_2020.05_Adirondacks (96).JPG

A po kolacji standardowo ognisko - no bo jak mogłoby być inaczej. Jutro już czas wracać. Właściciele pozwolili nam zostać nawet do 3-4 po południu bo nikt po nas nie przyjeżdża. Tak więc możemy spać do 10, na spokojnie zjemy śniadanko, wypijemy kawę i ruszymy w kierunku domku.

Album_2020.05_Adirondacks (100).JPG
Read More

2020.05.24 szczyt Sawteeth, Adirondack Mountains, NY (dzień 2)

Wczoraj za długo nie siedzieliśmy przy ognisku. Mimo, że na maksa byliśmy spragnieni przebywania na zewnątrz to „niestety” na dzisiaj był zaplanowany duży hike i wczesna pobudka była wskazana.

Album_2020.05_Adirondacks (19).JPG

O 6 rano budzik powiedział że wystarczy już tego wylegiwania się i trzeba wstawać. A szkoda, bo mimo, że może to nie był najlepszy materac na jakim spałem to i tak o wiele wygodniejszy od karimaty w namiocie. Traktujemy ten wyjazd jak campingowy wypad za miasto, tylko, że można się wyspać w domku na kołach.

img-6304_orig.jpg

Mieszkamy w największym parku stanowym w całych Stanach, w Adirondack Park. 6 milionów akrów (2.5 milionów hektarów). Jak już pewnie wiecie, w tym parku robimy 46 najwyższych szczytów. Mamy już na koncie 29. Dzisiaj przyszedł czas na 30 szczyt, na Sawteeth.

Album_2020.05_Adirondacks (59).JPG

Z tym szczytem nie mamy najlepszych wspomnień. Mieliśmy już dwie próby zdobycia go, niestety dwie nieudane próby.
Pierwsza była 7 lat temu, na moje urodziny. Wraz z moim tatą końcem października rano wyjechaliśmy z deszczowego Lake Placid i w pół godziny dojechaliśmy na parking i ruszyliśmy w góry. Na parkingu jeszcze padał deszcz, ale wraz z nabieraniem wysokości deszcz zmienił się w lód, a następnie w śnieg. Śniegu przybywało, robiło się stromiej i niebezpieczniej. Musieliśmy zawrócić.

Październik 2013

Październik 2013

Drugi raz, już tylko z Ilonką parę lat temu też chcieliśmy go zdobyć. Szliśmy na parę innych szczytów: Gothics i Pyramid, a Sawteeth miał być ostatni na liście. Niestety brakło czasu i z obawy przed letnimi, popołudniowymi burzami, a także powrotem po ciemku, Sawteeth też nie został zdobyty.

Maj 2014

Maj 2014

Miejmy nadzieję, że dzisiaj przełamiemy złą passę i staniemy na szczycie Sawteeth, wysokość 4,150 stóp (1,265 metrów).
W ciągu godziny dojechaliśmy na parking, a tu pierwsza niespodzianka. Przy wjeździe stoi w masce park ranger i nie pozwala wjeżdżać. Niestety z obawy przed wirusem parking w połowie jest zamknięty, więc już był pełny.
Na szczęście w tym rejonie jest wiele miejsc gdzie można parkować, także kilkaset metrów od parkingu udało nam się zostawić samochód.

img-6165_orig.jpg

Wydłużyło nam to hike o jakiś kilometr (500 metrów w każdą stronę), ale czego nie robi się dla zdobycia kolejnego szczytu w Adirondack. Z 21km zrobiło się 22km.
Drogą asfaltową doszliśmy do głównego parkingu gdzie ten sam strażnik parku pożyczył nam dobrego dnia i ruszyliśmy w góry.

Album_2020.05_Adirondacks (25).JPG

Pierwsze parę kilometrów idzie się szeroką drogą z niewielkim nachyleniem. Po około 1.5 godziny doszliśmy do jeziora Lower Ausable.

Album_2020.05_Adirondacks (29).JPG

Z tego miejsca zaczyna się wiele ciekawych szlaków. Nas oczywiście dalej interesuje trasa na Sawteeth.
Po małej przerwie na uzupełnienie kalorii i nasmarowaniu się kremem przeciwsłonecznym ruszyliśmy w górę.

Album_2020.05_Adirondacks (28).JPG

Do jeziora szło się cały czas w cieniu drzew i wzdłuż strumyka, więc nie było nam gorąco. Tutaj jednak zaczęła się poważniejsza sprawa.

Album_2020.05_Adirondacks (32).JPG

Szlak szedł znacznie stromiej i oczywiście południowym stokiem. Od razu to poczuliśmy. Stromo do góry w słońcu. Była gdzieś godzina 11 rano, czyli słoneczko dobrze w plecy świeciło.

Album_2020.05_Adirondacks (41).jpg

Po ostatnich spacerach wprowadziliśmy zasadę, że za bardzo nie chce nam się chodzić w miesiące letnie po górach poniżej 7,000 stóp (2,000) metrów. Niestety w związku z epidemią wirusa Covid ciężko jest nam lecieć samolotem w inne góry i musimy się „męczyć” na wschodzie w upale i z tymi przeklętymi muszkami.
Oczywiście dalej wolimy spacer w cieple do góry niż siedzenie w domu z klimą.

Album_2020.05_Adirondacks (33).JPG

Zdziwiło nas bardzo jak od około 3,000 stóp wysokości zaczął pojawiać się lód, a potem śnieg na trasie. Przecież jest pewnie z 25C a tu śnieg i lód

Album_2020.05_Adirondacks (36).JPG

Im dalej posuwaliśmy się w górę tym robiło się chłodniej i śniegu przybywało. Doszliśmy do skrzyżowania szlaków. Jest to przełęcz pomiędzy Gothics a Sawteeth. Tutaj już była prawie zima.

Album_2020.05_Adirondacks (49).JPG

Do szczytu mieliśmy jakieś 800 metrów. Nie jest to dużo, ale w takich warunkach i to bez raków/raczków każdy metr to dużo.
Tak, zapomnieliśmy wziąć raków ze sobą! Wszystko przez ten wirus. W normalnych czasach to ja jeżdżę na nartach w tych górach do kwietnia a nawet do maja. W tym roku niestety ze względu na zamknięcie resortów zakończyłem sezon końcem lutego. Czyli przez 3 miesiące nie byłem w górach. Dlatego nawet nie myślałem, że może być tutaj tyle śniegu.

Album_2020.05_Adirondacks (51).JPG

Postanowiliśmy iść na szczyt, ale zawrócić jak sytuacja będzie stawała się niebezpieczna. Mieliśmy w sumie do podniesienia się jeszcze jakieś 200 metrów.

Album_2020.05_Adirondacks (54).JPG

Na początku nawet szło się po w miarę płaskim terenie. Z jednej strony to dobrze, ale wiedzieliśmy, że gdzieś o te 200 metrów trzeba się będzie podnieść.
Gdzieś tak w połowie tego odcinka się zaczęło. Ostro pod gorę!

Album_2020.05_Adirondacks (37).jpg

Jeszcze na początku ludzie zrobili schody w zmrożonym śniegu, ale później już nawet tego nie było.

Album_2020.05_Adirondacks (55).JPG

Niestety zawróciliśmy. Do szczytu zostało nam może 200 metrów. Jeszcze do góry może i by się jakoś wyszło, ale na dół mogło to być niebezpieczne.

img-6216_orig.jpg

Szkoda, bo było to już nasze trzecie podejście na ten szczyt. No coż, tak widocznie musi być. Wygrał zdrowy rozsądek. Góra nigdzie nie pójdzie, będzie tu nadal na nas czekała. O wypadek w takich warunkach nie trudno.

Album_2020.05_Adirondacks (61).jpg

Ostrożnie wróciliśmy do skrzyżowania szlaków i zrobiliśmy sobie przerwę. Smutno nam było z nieosiągnięcia zamierzonego celu. Brawura i brak rozwagi w górach często prowadzi do wypadków, o które nie jest trudno. Przybiliśmy sobie piątkę i obiecaliśmy, że tu na pewno wrócimy bardziej przygotowani.

Album_2020.05_Adirondacks (71).JPG

​Ruszyliśmy w dół. Na początku też powoli i ostrożnie po lodzie i śniegu. Poniżej 3,000 stóp utrudnienia w postaci zamrożonej wody się skończyły i już praktycznie zlecieliśmy na dół.

Album_2020.05_Adirondacks (72).JPG

Do samochodu wróciliśmy inną trasą. Nie chciało nam się iść znowu tą nudną drogą. Po drugiej stronie Ausable rzeki jest fajny, mało uczęszczany szlak. Jest trudniejszy niż droga, ale przynajmniej ciekawy.

Album_2020.05_Adirondacks (73).JPG

Odwiedziliśmy jeszcze Beaver Meadow Falls, który to odkryliśmy na wcześniejszych hikach i około godziny 18 wróciliśmy na dalej w sumie pełny parking. Widzieliśmy trochę ludzi w górach z dużymi plecakami, więc pewnie zostają tutaj na noc.

Album_2020.05_Adirondacks (9).JPG

Obfity i wyczerpujący dzień zakończyliśmy pyszną kolacją i oczywiście ogniskiem.

Wczoraj były steaki, wiec dzisiaj też był steak ale z ryby. Na ruszta wrzuciliśmy Tuńczyka. Z dobrym nowozelandzkim winem Pinot Noir (Burn Cottage) smakował wyśmienicie.

Read More
USA - Nowy Jork Ilona USA - Nowy Jork Ilona

2020.05.23 góry Adirondack, NY (dzień 1)

COVID-19…….nie ważne jaką masz opinię o tej całej sytuacji to nie możesz zaprzeczyć, że Twoje życie się nie zmieniło. Każdy na każdej szerokości geograficznej w jakiś sposób odczuł decyzje rządu, zamknięcia i ograniczenia różnych biznesów. My przez COVID-19 musieliśmy odwołać 3 wyjazdy (Snowbird, Miami i Europę) ...jakoś to zaakceptowaliśmy - z trudem ale zaakceptowaliśmy, w końcu zawsze mogły się gorsze rzeczy stać.

20200523-143801_orig.jpg

Jednak Memorial weekend - nasza 10 rocznica drugiej pierwszej randki nie mogła być w domu. Nasza (i nie tylko nasza) cierpliwość się już skończyła. Podeszłam do tego całego wyjazdu analitycznie. Nie można jechać do innego stanu - nikt nie lubi Nowojorczyków. Nie można jechać na biwak - wszystkie pola namiotowe są zamknięte. Nie można jechać większą ilością ludzi (niestety), bo trzeba zachować dystans. Tak więc stanęło na wynajęciu domku w górkach w stanie Nowy York, stanęło na Adirondack. Im bardziej na północ tym podobno chłodniej.

img-6134_orig.jpg

Znaleźliśmy mały, kameralny domek z miejscem na ognisko. Napisaliśmy grzecznie do właścicieli, że my z królestwa koronowirusa, ale my grzecznie z domku pracujemy przez ostatnie 2.5 miesiąca. Właściciele nas zaprosili więc w sobotę w południe pełni radości, że wreszcie wyruszamy na jakieś “wakacje” zapakowaliśmy nasze Subaru (jeszcze nasze….) i ruszyliśmy na północ.

20200523-121537_orig.jpg

NYC pożegnał nas ulewą ale nic nie było w stanie zepsuć nam humoru. Muzyka na maksa, GPS ustawiony i w drogę... byleby dalej! Byleby do browaru….

Album_2020.05_Adirondacks (1).JPG

“Pandemia” nauczyła nas jednego - nie ma czasu na picie beznadziejnego (przemysłowego) piwa. Ostatnio lubimy dopłacić do puszki piwa ale wypić piwo a nie masową produkcję jak Heineken czy Stella. Tak więc po drodze miałam zadanie znaleźć jakiś browar. Okazało się, że dobrze znany nam Singlecut z Astorii ma też swoją lokalizację za Albany.

img-6129_1_orig.jpg

Jak tylko Darek zobaczył ludzików na stołeczkach pod parasolami, pijącymi piwko to, aż mu się oczka zaświeciły i powiedział “Ja też, ja też, ja też mam stołeczki…” Dlatego nie pozostało nam nic innego niż w słoneczku wypić piwko przed dalszą drogą. A do domku mieliśmy już i tak nie daleko. Czasem fajnie jest tak wyjechać w ciągu dnia i sprawić, że droga jest przygodą samą w sobie.

img-3695_orig.jpg

W końcu dojechaliśmy do naszego domku. Nie do końca naszego ale naszego na najbliższe 4 dni. Jak tylko zaparkowaliśmy to już się pojawili właściciele - nie zły monitoring sąsiedzki tu działa. Przynieśli nam gazety, zaopatrzyli w drzewo (tego to chyba nawet Grześ nie spali!) i powiedzieli, że możemy chodzić gdzie chcemy i robić co chcemy ale serwisu na telefon tu nie ma. Yupiiieee!!!! Wreszcie odpoczniemy od ciągłego pi-pi-pi…

Album_2020.05_Adirondacks (102).JPG

Tiny house - tak nazwali ten domek właściciele jest naprawdę malutki. Jak się uprzesz to załadujesz domek na hak i przewieziesz gdzie tylko chcesz. Fajny domek - dużo lepsze to niż pole namiotowe a i tak można zapalić ognisko i ogólnie czujesz jakbyś był na biwaku tylko masz dach nad głową na wypadek deszczu, lodówkę na zimne piwo i trochę wygodniejsze łóżko niż karimata. Żyć nie umierać!

Album_2020.05_Adirondacks (6).JPG

Domek obeszliśmy w 3 minuty. Ciężko uwierzyć ale ten domeczek ma nawet strych… Strych to trochę dużo powiedziane ale na czworaka można się tam wczołgać i wylądować prosto na materacu. Tak więc wygląda, że jak nie ma się klaustrofobii to nawet 4 osoby mogą spać w tym domku. Natomiast żeby obejść teren w okół domku to 20 minut może być mało. Sama łąka przed naszym domkiem spokojnie pomieści z trzy namioty i jeszcze będzie dużo miejsca, żeby ludzie nie słyszeli nawzajem swojego chrapania.

Album_2020.05_Adirondacks (5).jpg

Nas zainteresowały koniki. Rancho na którym postawiony jest domeczek ma stadninę koni i można nawet na nich pojeździć. Jak kiedyś przyleci do mnie moja chrześnica to już wiem gdzie ją zabiorę. Wszyscy będą szczęśliwi. Ona bo ma koniki, Darek bo ma ognisko a ja bo mam świeże powietrze i dużo zieleni. Niestety przez wirusa biznes musieli zamknąć i my mogliśmy tylko podziwiać koniki zza płotu.

Domek ma też jeszcze jeden plus. Mają grilla. To nie jest coś nadzwyczajnego ale nie często się zdarza, że grill jest dobry i w miarę nowy. Ogólnie ten domek jest w miarę nowy. Właściciele powiedzieli, że to ich drugi sezon jak wynajmują a w tym roku to w ogóle my jesteśmy pierwsi. Tak więc wszystko jest w miarę nowe i jeszcze nie zniszczone. Na takim grillu to grzech byłoby nie zrobić steaków. Na szczęście właśnie takie mieliśmy plany na kolację więc wszystko pięknie się złożyło.

Album_2020.05_Adirondacks (13).JPG

Niestety komary atakowały na maksa, ale tu znów plus, że kolację można zjeść w domku a nie dzielić się nią z robakami. Nie przyjechaliśmy jednak tu by siedzieć tylko w domku. Chcąc siedzieć na zewnątrz i nie narzekać na komary “musieliśmy” rozpalić ognisko. Nie żeby ten plan nam się jakoś specjalnie nie podobał. Ogniska to my kochamy więc nie tracąc czasu rozpaliliśmy ognisko, rozłożyliśmy krzesełka i moglibyśmy tak siedzieć całą noc. Brakowało tylko kogoś z gitarą. Całą noc nie siedzieliśmy bo jutro czeka nas wspinaczka na szczyt Sawteeth. Adirondack zawsze cię czymś zaskoczy więc lepiej być w dobrej formie jak się chce zdobyć ten szczyt.

Album_2020.05_Adirondacks (16).JPG

Posiedzieliśmy parę godzin, spaliliśmy trochę drzewa i cieszyliśmy się, że wreszcie wyrwaliśmy się z miasta. Małe rzeczy a cieszą. Jutro znów będzie dzień i miejmy nadzieję, że znów będzie piękna gwiaździsta noc przy ognisku.

Read More
USA - Nowy Jork Darek USA - Nowy Jork Darek

2019.06.22-23 Catskills, NY

Jest już połowa czerwca, a my dopiero jedziemy na nasz pierwszy kemping w tym sezonie. Wiem, „przespaliśmy” wiosnę. W sumie to aż tak się nie obijaliśmy. Zima w tym roku była wyjątkowo dobra, więc początek wiosny spędziliśmy na nartach i zimowych hikach. W maju mieliśmy trochę pracy, potem 10 dni w Portugalii i już mamy połowa czerwca.

img-3229_orig.jpg

Jedziemy tylko na jedną noc w związku tym nie chciało nam się nigdzie daleko jechać. Wyruszyliśmy do Catskills oddalone na północ o 150km od NY. Robiąc rezerwacje na kemping dwa tygodnie temu zdziwiłem się, że większość pól namiotowych jest już zarezerwowana. Po długiej zimie ludzie na maksa nie mogą doczekać się lata i już w czerwcu uciekają z miast.

img-3194_orig.jpg

My też uciekliśmy w miarę szybko i już przed 7 rano nasze Subaru pędziło na północ pustą autostradą. Wyjechaliśmy wcześniej bo chcieliśmy wyjść na hike jeszcze jak jest w miarę chłodno w dolinach. Później może być dość ciepło, natomiast wyżej w górach zawsze jest chłodniej i większy wiatr.

img-3208_orig.jpg

Wychodzimy na Hunter, drugą co do wysokości góra w Catskills. Byliśmy już na niej dwa razy, ale zawsze innym szlakiem. Teraz też wyszukałem nowy szlak. Rozpoczyna się z drogi Spruceton, wychodzi na szczyt i schodzi innym zboczem, tworząc dosyć spore kółeczko. Do tego, jak siły i czas dopiszą to mamy jeszcze w planie zejść ze szlaku i zdobyć inną górkę, Southwest Hunter. Tam nie ma szlaku, ale jest w miarę wydeptana ścieżka przez ludzi i zwierzęta.

img-3209_orig.jpg

Tak jak planowaliśmy to zrobiliśmy i o 9 ruszyliśmy pod górę. Parking był w miarę pełny, ale nie spotkaliśmy dużo ludzi na szlaku. Musieli iść na inne szczyty.

20190615-102451_orig.jpg

Nawet nie wiedzieliśmy, że wyjście na Hunter z tej strony jest takie łatwe. Dalej trzeba się wspiąć 700 metrów, ale idzie się cały czas leśną drogą. Oczywiście droga jest zamknięta dla ruchu kołowego (pewnie tylko leśniczy w odpowiednim terenowym samochodem może tędy jechać), ale jest szeroka i nie za stroma.

img-3222_orig.jpg

Do tego poranna, niska temperatura, ładna pogoda i można iść non stop. Z ciekawostek można dodać, że ten szlak (droga) jest też przystosowana dla koni. Wprawdzie nie widzieliśmy żadnego, ale ślady nam mówiły, że ludzie tutaj się wybierają na przejażdżkę.

img-3220_orig.jpg

​Na dole i na górze są podesty do wsiadania, albo wysiadania z konia. Po drodze można spotkać specjalne uchwyty do ich wiązania, a także miejsca gdzie konie mogą napić się wody.

20190615-115922-0_orig.jpg

Myśmy nie mieli koni, a i tak w 1.5h wygalopowaliśmy na szczyt Hunter. Mimo, że jest połowa czerwca, to był tu zimny wiatr i bluzy były wymagane.
Na szczycie jest mała chatka, która niestety nie przypomina europejskich schronisk. Nie można nic zjeść, a tym bardzie napić się zimnego piwka. Wiedząc o tym wynieśliśmy nasz prowiant w plecakach, znaleźliśmy wolny stoli i zrobiliśmy sobie ucztę z piwkiem i prosciuttem.

img-3225_orig.jpg

W Catskills jak i w wielu innych górach w Stanach dawniej na szczytach budowano wieże obserwacyjne. Kiedyś służyły one jako punkty obserwacyjne ewentualnych pożarów lasów w górach. W dzisiejszych czasach, w dobie nowoczesnej technologii bardziej służą jako atrakcja turystyczna niż obserwator pożarów. Na wieżę można wyjść i poobserwować góry z ponad lasów, co znacznie polepsza widoki.

img-3230_orig.jpg

Po około godzinnej przerwie na szczycie, ruszyliśmy w dół inną trasą. Teraz szlak szedł znacznie węższą, mniejszą ścieżką niż ta co wychodziliśmy do góry. Bardziej przypominał górski szlak niż drogę dla koni.

img-3234_orig.jpg

Gdzieś w pół godziny doszliśmy do rozgałęzienia. Przechodzi tędy jeden z najbardziej popularnych i trudnych szlaków w Catskills, mowa o Devil’s Path (ścieżka diabła). Jest to szlak o długości 39km i przechodzi przez wiele szczytów. Większość ludzi, którzy chcą zrobić cała trasę potrzebuje dwa dni i śpi gdzieś pod namiotami w lasach. Zdarzają się też twardziele, którzy robią to w jeden długi dzień.

img-3233_orig.jpg

Wschodnią część szlaku dobrze już znamy, natomiast w zachodniej nigdy jeszcze nie byliśmy. Dobrze się składa, bo akurat tam gdzieś mamy samochód.
Ruszyliśmy w dół na zachód szlakiem diabła. Długo nią nie szliśmy, bo sobie przypomniałem, że tu gdzieś jest ścieżka na szczyt Southwest Hunter.

img-3236_orig.jpg

Udało nam się znaleźć kopczyk z kamieni, który oznajmiał, że tutaj zaczyna się ta ścieżka. Mieliśmy dobry czas, więc nawet Ilonka za bardzo nie marudziła, że zapuszczamy się w las do niedźwiadków. Ustawiłem GPS, że w razie jak się pogubimy to łatwiej będzie tu wrócić. W sumie nie idziemy szlakiem, więc o pobłądzenie nie trudno. Ilonka upewniła się, że ma gaz na niedźwiedzie i ruszyliśmy w głąb.

img-3238_orig.jpg

Na początku ścieżka trawersował zbocze góry Soutwest Hunter. Była dobrze wydeptana, więc o zabłądzeniu nie było mowy. Gdzieś po 1km ostro skręciła w lewo i zaczęła prosto do góry wspinać się na szczyt. Tu już było stromiej i znacznie mnie wydeptane, ale dalej w miarę łatwe do znalezienia.

20190615-131434_orig.jpg

Prosto, albo zygzakami wyszliśmy na szczyt. Niestety widoków nie było żadnych, wszystko zalesione na maksa. Za długo nie można było odpoczywać, bo ilość komarów i małych muszek była ogromna. Ilonka zamiast spray na niedźwiadki powinna wziąć na komary. W sumie byliśmy na odludziu, na całej trasie spotkaliśmy tylko jedną grupę ludzi. „Niestety” zero misiów.

img-3239_orig.jpg

​Szybko, bez pomocy GPSa zeszliśmy na dół i wróciliśmy na szlak, którym zeszliśmy w dół. Szlak był łatwy, czasami tylko wymagał użycia rąk do schodzenia. Jego wschodnia część jest znacznie trudniejsza, od zachodniej gdzie pamiętam często ręce były wymagane.

img-3242_orig.jpg

Po drodze zrobiliśmy sobie mały odpoczynek nad rzeczką i wróciliśmy do samochodu. Na camping, który znajduje się w zachodnim Catskills mieliśmy jakieś 1.5h samochodem.

20190615-153027_orig.jpg

Droga wiodła przez sam środek rejonu i nas bardzo pozytywnie zaskoczyła. Mimo, że nigdzie nie mieliśmy serwisu na telefon, czyli dalej są to mało zagospodarowane rejony, to jednak inwestorzy widzą w Catskills potencjał. Często przejeżdżaliśmy koło jakiś nowo-wybudowanych pensjonatów, dworków, centrum rekreacji, stadniny koni.... Dobrze, niech się rejon rozwija i wyciąga ludzi z pobliskiego, zatłoczonego Nowego Jorku.

img-3247_orig.jpg

Kemping mamy nad jeziorem Mongaup, nad którym byliśmy już parę razy. Mimo, że był to nasz pierwszy kemping w tym sezonie to i tak szybko i sprawnie wszystko rozłożyliśmy.

img-3251_orig.jpg

Dobrze, bo gdzieś od 22 zaczął padać deszcz, który towarzyszył nam aż do niedzieli jak się składaliśmy. Nie przeszkadzało nam to w niczym i na kolację zrobiliśmy sobie pyszną cielęcinkę z kością, która świetnie pasowała do wina Gamay z Beaujolais.

img-3252_orig.jpg

Deszcz ostro padał, ale oczywiście ognisko musiało być. Utrzymywaliśmy je spore, więc żaden deszcz mu nie przeszkadzał.

img-3278_orig.jpg
Read More
USA - Nowy Jork Darek USA - Nowy Jork Darek

2016.07.17-18 Spotkanie z niedźwiedziem, Adirondack Mountains, NY

Uffff..... Co to był za dzień. Dużo się wydarzyło, myślę, że każdy z naszej trójki będzie to pamiętał do końca życia.
Ale od początku.... Śniadanie w schronisku John Brook w Adirondack jest serwowane o 7:30. Niestety ludzie już od 6 rano nie śpią, krzątają się, pakują swoje plecaki, chodzą do ubikacji. Powoduje to hałas przy którym ciężko jest dalej spać. Około 7 rano większość górołazów jest już na tarasie z kubkiem kawy lub herbaty w ręce.

Każdy opowiada o swoich planach na dzisiejszy dzień, sprawdza pogodę, cieszy się z pięknego dnia i nie może się doczekać, hiku który się niebawem zacznie.

​My na dzisiejszy dzień zaplanowaliśmy duży i trudny hike. Planujemy zdobyć kolejne dwa szczyty z naszej listy i mieć na koncie już 25 zaliczonych czterotysięczników. Chcemy wyjść na Saddleback (4,515 stóp) i Basin (4,826 stóp). Ogólny dystans to 9.5 mili i 3,000 stóp do góry. Dobrze, że mieszkamy w schronisku, a nie idziemy z parkingu, bo wtedy dystans się wydłuża do przynajmniej 15 mil (zależy gdzie się uda zaparkować samochód) i wysokość dochodzi do 4,000 stóp. Wczoraj jak siedzieliśmy na tarasie to widzieliśmy ludzi którzy stamtąd wracali. Cali w błocie i z głowy ich się dymiło jak z kominów. 10 mil to może nie jest to dużo, ale szlak jest trudny i techniczny. Zwłaszcza pomiędzy szczytami, gdzie idzie się granią i trzeba bardzo uważać gdzie postawić stopę.
O 7:30 rano dzwonek nas wezwał do środka na śniadanie. Każdy z nas jadł ile mógł, bo wiedział, że dzisiaj spali parę tysięcy kalorii. Dostaliśmy też lunch na drogę w postaci kanapki i orzeszków.

​Zaraz po śniadaniu gospodarz schroniska odczytał nam najnowsze informacje o pogodzie i stanie szlaków. Powiedział, że dalej jest trochę błota, będzie ciepło i słonecznie i że raczej nie będzie padać. Powiedział też żeby mieć krem od słońca i dużo wody. Wszystko to zapakowaliśmy do plecaków wraz z pyszną kanapeczką od nich i ruszyliśmy w drogę.

​Pierwszy segment szlaku szedł wzdłuż strumyka i bardzo lekko podnosił się do góry. Było jeszcze rano, a więc temperatura nie była za wysoka, wilgotność powietrza niska, ogólnie świetnie nam się szło. Po drodze mijaliśmy parę namiotów, albo były już opuszczone, albo ludzie się właśnie wybierali w góry. Po jakiejś godzinie i półtorej mili doszliśmy nad wodospad Bushnell.

​W tym miejscu dogoniliśmy Kanadyjczyków. To jest ta grupa z którą wczoraj wieczorem w schronisku fajnie nam się rozmawiało. Oni szli na inną górę, na Mt Marcy. Pierwsze trzy mile nasze szlaki się pokrywały, a potem zaraz po Slant Rock się rozgałęziały. Do wodospadu trzeba było zejść stromo w dół spory kawałek. Wiedząc, że poziom wody jest bardzo niski to zrezygnowaliśmy z oglądania wodospadu, zamieniliśmy z nimi parę zdań i ruszyliśmy dalej.

Przeszliśmy strumyk i pomału północnym zboczem zaczęliśmy wznosić się do góry. Mieliśmy dużo czasu, szliśmy wolniej, gadaliśmy, robiliśmy zdjęcia i nawet nie zauważyliśmy jak zleciała kolejna godzina, przeszliśmy kolejny strumyk, i doszliśmy do Slant Rock. Tam ściągnęliśmy plecaki i usiedliśmy na chwilę żeby odpocząć. Myślę, że siedzieliśmy 7-8 minut. Już wstawaliśmy, mieliśmy ubrać plecaki i iść dalej, aż tu nagle wydarzyło się coś, co pokrzyżowało nam dalszy hike i pewnie zostanie w naszej pamięci na całe życie. Dwa do trzech metrów za mną usłyszałem głośny ryk zwierzęcy. Natychmiast się obróciłem i zobaczyłem w krzakach czarnego niedźwiedzia który przeskakuje kamień i leci w moim kierunku. Instynktownie odskoczyłem na bok a zwierzę podleciało do mojego plecaka.

​Pierwsza i najważniejsza zasada, to w takiej sytuacji nie wolno uciekać, bo wtedy włączy się w niedźwiedziu instynkt polowania i prawdopodobnie poleci za tobą. Zwierze to biegnie 50km na godzinę, więc na 100% dogoni człowieka i będzie chciało pokazać kto jest ważniejszy i silniejszy. Wycofaliśmy się kilkanaście metrów w tył. Była tam też czteroosobowa grupa i oczywiście uczyniła to samo.

​Niedźwiedź dorwał się do mojego plecaka i zaczął go rozrywać w poszukiwaniu jedzenia. Myślę, że kanapka z tuńczykiem tak mu pachniała, że nawet się nie bał człowieka i smacznie sobie ją zajadał. Dogoniła nas grupa Kanadyjczyków, więc było nas z 15 osób. Krzyczeliśmy, gwizdaliśmy, podnosiliśmy ręce do góry, biliśmy kijami, nic nie pomagało. Po zjedzeniu kanapki i czekolady z mojego plecaka zabrał się za plecak Damiana i zrobił to samo. Niedźwiedzie z reguły boją się człowieka i blisko do niego nie podejdą, chyba, że je zaskoczysz. Tutaj o zaskoczeniu nie było mowy. Myśmy stali długo w jednym miejscu i na pewno byśmy go słyszeli jak by się skradał. W lesie słychać wiewiórkę jak idzie po liściach, a co dopiero kilkuset funtowego zwierzaka. On musiał cały czas tam być i wybrać odpowiedni moment na zaatakowanie.

​Po jakiś paru minutach, przewodnik tej dużej grupy powiedział, że oni obchodzą misia strumykiem i idą dalej w góry. Tak też zrobili i zostawili nas samym z głodnym misiem, który to właśnie się "częstował" Damiana lunchem. Staliśmy tak kolejne 10 minut i za bardzo nie wiedzieliśmy co robić. Z jednej strony to najlepiej by było opuścić to miejsce i iść dalej. Z drugiej strony to fajnie by było odzyskać plecaki. Mamy tam wszystkie dokumenty, klucze od samochodu, drogi sprzęt, a poza tym, to dalej chcemy iść na hike. Tak staliśmy kolejne parę minut zanim niedźwiedź się dobrze nie najadł, obwąchał cały teren i pomału zaczął odchodzić. On dokładnie wiedział, że tam jesteśmy. One mają niesamowity węch, kilkadziesiąt razy lepszy niż psy tropicielskie, kilkaset razy lepszy niż człowiek. Potrafią nas wyczuć z odległości 10 mil. Pamięć też mają świetną. On będzie pamiętał przez wiele lat, że tu było jedzenie i będzie często wracał sprawdzić czy nie ma jakiś nowych, świeżych kanapeczek. Jak ktoś będzie szedł tym szlakiem to proponuje nie odpoczywać w okolicach Slant Rock. Pół godziny przed, albo pół godziny po tej skale zróbcie sobie odpoczynek. Obok jest mały camping, gdzie wiadomo, jak są ludzie to i jest jedzenie. Później się dowiedzieliśmy, że on już dzisiaj wstąpił do nich na śniadanie. Zaskoczył ich, także nie zdążyli zamknąć pojemnika w którym było jedzenie. Obowiązkiem każdego idącego do lasu na dłużej niż dzień jest posiadanie takiego pojemnika. Jest on duży i okrągły, więc niedźwiedź nie da rady go ugryźć. Misiu się dorwał do niego i zjadł im całe jedzenie, które było w niezamkniętym pojemniku. Na szczęście była to niedziela i w schronisku było parę miejsc wolnych, więc poszkodowani dostali wyżywienie i nocleg.

Obserwowaliśmy misia bacznie, aż się oddalił na kilkadziesiąt metrów i wróciliśmy po plecaki. Zapakowaliśmy do nich nasze porozrzucane rzeczy i oddaliliśmy się jakieś 100 metrów. Niestety niedźwiedź dokładnie splądrował nasze plecaki, zaglądnął wszędzie. Zjadł kanapki, czekoladę i poprzegryzał nasze pojemniki na wodę. Bez jedzenia, a zwłaszcza bez wody w ten upalny, letni dzień dalszy hike by był szaleństwem. Zwłaszcza, że większość hiku była jeszcze przed nami i to na niezalesionych graniach w słońcu. Ze łzami w oczach, ale szczęśliwi, że nam się nic nie stało podjęliśmy decyzje o powrocie. Nawet jak byśmy spotkali kogoś kto łazi po lesie dniami (a jest ich tu dużo), i ma filtr do wody, to my nawet nie mamy gdzie ją wlać. Głupi misiu.....
Około 13 dotarliśmy z powrotem do schroniska. Załoga jak usłyszała o naszej przygodzie, to powiedziała, że to pierwszy taki przypadek w tym sezonie i szybko zadzwonili po park rangera. Zrobili nam też kanapki, z tuńczykiem oczywiście.

​W ciągu 15 minut ranger się zjawił i zaczął nas dokładnie wypytywać o całe zdarzenie. Porobił zdjęcia naszych plecaków, oglądnął nasze zdjęcia, wziął namiary, powiedział, że zachowaliśmy się prawidłowo i zaczął nam trochę opowiadać o niedźwiedziach. Na naszych zdjęciach zauważył białe odznaczenie na jednym z uszów misia. Powiedział, że to oznacza, że zwierze już kiedyś był niegrzeczne i za bardzo się zbliżało do ludzi. Widocznie przestał się ich bać, a to może być bardzo niebezpieczne. Będą teraz do niego strzelać z gumowych kul, żeby do misia dotarło, że człowiek oznacza ból. Jak to nie pomoże i dalej nie będzie się bał ludzi to jego drugie ucho dostanie takie same oznaczenie. Co to oznacza? To oznacza, że jak jesienią będzie sezon polowań, to myśliwi mogą go zastrzelić. Szkoda misia, ale niestety misiu nie może myśleć, że cały las jest jego.
Już trochę ochłonęliśmy po tym wszystkim, więc poszliśmy nad rzekę się zrelaksować i umyć.

​Wróciliśmy do schroniska, usiedliśmy na tarasie i odpoczywaliśmy. Ludzie zaczęli z gór pomału schodzić i tu się zaczęły opowieści. Nie wiem jak to działa, jak nie ma serwisu na telefony, ale każdy wiedział o ataku niedźwiedzia. Ludzie w górach mają niesamowity dar komunikowania się. Im później ludzie wracali, tym ciekawsze słyszeliśmy opowieści. Pod koniec to już chodziły opowiadania, że misiu skoczył na mnie jak ja miałem ubrany plecak. Zerwał mi go z pleców i walczył ze mną o jedzenie. Nice..... ale jestem sławny, nie? Ciekawe, czy jak by tak naprawdę było to bym dalej tu siedział na tarasie. Ach ta ludzka wyobraźnia....

​O 18:30 dzwonek wygonił wszystkich z tarasu i każdy udał się do jadalni na kolację. Wczoraj z nami przy stole siedział 70 letni pan, a dzisiaj go nie ma. On należał do tej dużej grupy z Kanady. Widziałem go dzisiaj rano na szlaku jak z nimi szedł na Mt. Marcy. Zapytałem się ich przewodnika co się z nim stało, a on mi odpowiedział, że on idzie wolniej i że za chwilę tu powinien być. Ponoć wcześniej mu przewodnik powiedział, że on idzie za wolno i nie zdąży wyjść na szczyt i wrócić na kolację. Wiadomo, pan nie chciał żeby wszyscy nie jedli kolacji, więc powiedział, że on sobie da radę i żeby się nim nie martwić.

Po kolacji siedzieliśmy trochę na tarasie, trochę w środku. Fajnie się siedziało, gadało, piło piwko, wino.... Dalej ludzie wracali z gór, większość szła dalej w kierunku parkingu, ale niestety nikt nie widział Ricka. Rick, to jest ten siedemdziesiąt-letni pan, który gdzieś tam jest w lesie. Zrobiło się już ciemno. Gospodarze postanowili poinformować park rangera o sytuacji. Ranger w ciągu pół godziny zjawił się w schronisku i wysłuchał opowieści o zaginionym mężczyźnie. Powiedział, że idzie na poszukiwania Ricka. Ja z Damianem zaoferowaliśmy pomoc w poszukiwaniu. Pójdziemy innymi trasami, wtedy zwiększymy szanse na jego znalezienie, powiedzieliśmy. Niestety ranger odrzucił naszą ofertę tłumacząc się brakiem dodatkowych radiów, a także tym, że teraz szukamy jednego człowieka, a za chwilę może być trzech.
Około 21 ranger wyszedł szlakiem do góry w poszukiwaniu Ricka. Około 22 doszedł do wodospadów Bushnell. Niestety tam napotkał naszego niedźwiedzia, który mu powiedział: "to jest mój las i spadaj stąd". Próbował go obejść, ale zwierzę zachowywało się i wydawało dźwięki jak by za chwilę miało atakować. Skontaktował się ze swoimi przełożonymi i zapytał się co ma robić. Tamci mu kazali wrócić i powiedzieli, że ponowią poszukiwania jutro z samego rana. Było już po 23 jak ranger wrócił i powiedział, że niestety nie udało się go znaleźć.
Wrócę jutro rano z posiłkami i zaczniemy poszukiwania od początku, powiedział.
Siedzieliśmy w świetlicy gdzieś do północy, ale niestety nie było żadnych śladów Ricka. Wyszliśmy na zewnątrz. Księżyc świecił w pełni, strumyk szeleścił po kamieniach w oddali, było już zimno i bardzo ciemno. Gdzieś tam, w tych głębokich, mrocznych lasach jest człowiek. Człowiek, który kocha góry ponad wszystko, który ryzykuje wiele żeby podążać za swoją pasją i szczęściem.
Miejmy nadzieję, że jego zamiłowanie do gór, go nie zabiło, że jutro rano przy śniadaniu będziemy się wszyscy śmiali jak on nam ze szczegółami będzie opowiadał przeżycia z ostatniej nocy.
Parę minut po północy udaliśmy się do łóżek. Na początku ciężko było zasnąć, wiedząc, że gdzieś tam jest człowiek który może potrzebuje pomocy, a my jesteśmy bezradni, bezsilni. Niestety nasz dzień też nie należał do łatwych i wyczerpani po paru minutach zasnęliśmy.

​Około 1:30 rano ktoś wchodzi do pokoju. Natychmiast się przebudziliśmy. Było ciemno, więc nie wiedzieliśmy kto to jest. Ilonka zadała pytanie: Rick, to ty? Mężczyzna cichym i zmęczonym głosem powiedział tak, to ja.
Dobrze cię widzieć Rick, powiedziała Ilonka.
Dobrze być widzianym, powiedział Rick. Idę spać, jestem bardzo zmęczony. Jutro rano sobie pogadamy. Muszę wszystko się dowiedzieć o waszym misiu, dodał.
Rick musiał być zmęczony, musiał mieć ciężki i długi dzień, bo dosłownie jak się tylko położył to w pokoju zaczęło się roznosić jego donośne chrapanie.
Rano, jeszcze przed 7, wszyscy z kawą w ręce wyszli na taras, żeby posłuchać Ricka opowieści.

​Wyszedł na szczyt Marcy. Schodząc w dół pomylił trasy i poszedł zupełnie w innym kierunku. Był tak pewny tego, że idzie dobrze, że nawet nie sprawdzał z mapą. Dopiero jak doszedł do Marcy Dam to skojarzył, że coś chyba jest nie tak. Wtedy zorientował się, że niestety do schroniska ma jeszcze wiele mil w innym kierunku. Robiło się już ciemno. Rick jest ponoć jakimś byłym wojskowym z Kanady i ma przeszkolenie jak przetrwać w lasach. Miał do tego cały sprzęt w plecaku. Nawet przechodził koło campingów i ludzie oferowali mu schronienie na noc. Odmówił, bo wiedział, że jak przed wschodem nie dotrze do schroniska to zaczną się niepotrzebne poszukiwania. Niestety w tych lasach nie ma serwisu na telefony, więc musiał iść. Bał się niedźwiedzi. Zwłaszcza jak wiedział co misiu zrobił z nami. Szedł i głośno śpiewał. Śmiał się sam do siebie, że nawet zna tyle piosenek i śpiew tak świetnie mu wychodził. Szedł szybko, ale nie za szybko, żeby nie wzbudzić podejrzeń u niedźwiedzi. Nie widział ich, ale czuł, że one go obserwują. Wiedział, że te zwierzaki w nocy są bardzo aktywne i musi być bardzo głośny żeby ich nie zaskoczyć. Odetchnął z ulgą jak zobaczył światła schroniska. Ponoć siedział z pół godziny na tarasie zanim wszedł do środka. Chciał odpocząć, odetchnąć, nacieszyć się tą pełnią księżyca, którą wcześniej nie miał czasu oglądać.

​Po śniadaniu, spakowaliśmy duże plecaki i po pożegnaniu się z załogą zaczęliśmy się zbierać do schodzenia w dół do miasteczka. Rick się dowiedział, że chcieliśmy iść go w nocy szukać i w geście podziękowania zaprosił nas do Kanady. Mieszka gdzieś w rejonach Ottawy. Mówił, że możemy przyjechać, mieszkać u niego i na pewno pójdziemy na jakieś piwo i hiki. Miło z jego strony. W Ottawie jeszcze nie byliśmy, więc jak zawitamy w tamte rejony to na pewno go odwiedziny.
Dużo ludzi też dzisiaj opuszczało schronisko. Część szła tak jak my, prosto na dół na parking, a część jeszcze chciała jakąś górkę po drodze zaliczyć. Myśmy niestety musieli się spieszyć, bo o 12 Ilonka miała ważne spotkanie w pracy na które chciała się wdzwonić, a tutaj nigdzie nie ma serwisu na telefony. Inni ludzie wybrali Big Slide, to co myśmy robili dwa dni temu. Trochę mieli ciężko, bo nie dość, że tam jest stromo do góry, to na dodatek padał deszcz, co po śliskich skałach utrudnia wspinaczkę, zwłaszcza z ciężkim bazowym plecakiem.

Niedaleko schroniska znowu spotkaliśmy niedźwiedzia. Tym razem zupełnie się go nie baliśmy. Przecież już mamy doświadczenie jak się zachować, po drugie miałem przygotowany spray na misie, a po trzecie, to ten niedźwiadek w ogóle się nie ruszał.

​Po 1.5h dotarliśmy na parking Garden. Tutaj by nasz hike się zakończył, gdyby dwa dni temu udało nam się tu znaleźć miejsce. Niestety nasz samochód stoi w miasteczku Keene Valley, do którego musieliśmy jeszcze zejść 1.5 mili. Teraz już było super łatwo, po asfalcie. Zajęło nam to może 0.5h i naszym oczom ukazał się nasz samochód, który grzecznie na nas czekał. W całym Keene Valley nie ma serwisu na telefony. Musieliśmy podjechać do pobliskiego miasteczka Lake Placid, gdzie w lokalnym browarze mieli zimne piwo i wi-fi. To co oboje potrzebowaliśmy. Ilonka do pracy, a ja do spisywania tego wszystkiego co wydarzyło się przez cały weekend, a było tego trochę.

​Niestety nie zdobyliśmy tych dwóch ostatnich szczytów. Mamy niedosyt hików po tym weekendzie. Oczywiście planujemy tu wrócić, ale nie w lato, za gorąco. Jesień w górach jest piękna. Chłodniej, mniej komarów.... a niedźwiedzie? Są, one zawsze będą, to jest ich dom. Miejmy tylko nadzieję, że park rangers wykonają swoją pracę i nauczą te zwierzaki, że hiker to nie jest zły człowiek. On im krzywdy nie chce zrobić, a wręcz przeciwnie, będzie się starał im pomagać jak tylko one mu na to pozwolą i nie będą przeszkadzały w realizowaniu naszych marzeń.

Ps. Właśnie firma Osprey (ta od której mam plecak) odpowiedziała na mój email. Napisali mi, że się cieszą, że mi się nic nie stało i żebym im wysłał mój plecak. Postarają się go naprawić, a jak się nie uda, to mi wyślą nowy. Oczywiście wszystko za darmo. To się nazywa serwis. Kocham Osprey.....!

Read More

2016.07.16 Big Slide, Adirondack Mountains, NY

Wyjazd do schroniska w Adirondack planowaliśmy już parę miesięcy temu, pewnie na jakiś nartach, albo zimowych hikach. Niestety w Stanach chodzenie po górach z możliwością zamieszkania w schroniskach było mało popularne i nie praktykowane. Może dlatego, że tutaj możesz rozbijać namiot prawie wszędzie w parkach i nie ma z tym większego problemu.
Noclegi w schroniskach stają się popularniejsze, więcej ludzi zaczyna to robić, ale niestety schronisk nie przybywa.

​Jest ich naprawdę mało. W całych Adirondack są może 2 (dwa). A park jest tak duży, że kilkadziesiąt by się spokojnie zmieściło i dalej by były rzadziej rozlokowane niż w europejskich górach. W których jest ich dużo, są większe, nowocześniejsze, lepszy serwis (dobre winka), prysznice....

​Dlatego żeby dostać łóżko w lato, w weekend, to miesiącami wcześniej musieliśmy to załatwiać. Dwa lata temu spędziliśmy 4 dni w Białych górach w stanie New Hampshire. Chodziliśmy od schroniska do schroniska, przepiękna wycieczka. Tak nam się to spodobało, że już odwiedziliśmy chatki górskie w Europie i Afryce. Teraz znowu pomysł padł na Stany. Tym razem stan New York, Adirondack park.

​W tym parku byliśmy już wiele razy, lubimy tam jeździć. Chcemy zrobić wszystkie szczyty powyżej 4,000 stóp. Mamy już na koncie 22. Jak wszystko pójdzie zgodnie z planem to dorzucimy trzy kolejne górki: Big Slide, Basin i Saddleback.
W tych górach dużo jest prywatnych terenów, to oznacza że w niektórych miejscach są problemy z parkingiem. Dlatego też wyjechaliśmy z miasta już w piątek wieczorem i po trzech godzinach dojechaliśmy do Albany gdzie wzięliśmy hotel. O piątej rano opuściliśmy hotel i po dwóch godzinach jazdy byliśmy na parkingu o nazwie Garden. Niestety było już za późno. Parking był pełny na maksa. Nic nam innego nie pozostało, jak zostawić kolegę z plecakami i zjechać samochodem na dół i gdzieś w miasteczku zaparkować. Z powrotem udało nam się złapać autobus który podwiózł nas na parking. Ubraliśmy ciężkie, bazowe plecaki i ruszyliśmy doznać nowej przygody.

​Plan na dzisiejszy dzień był następujący: Dojść do schroniska John Brook's Lodge (3.5 mili), wyładować ciężkie rzeczy z plecaka i zrobić jakiś fajny hike. Parking opuściliśmy o 8:30 i łatwą trasą, lekko do góry, wzdłuż strumyka udaliśmy się w kierunku schroniska. Było jeszcze rano, więc temperatura nie była za wysoka. To dobrze, bo niesienie ciężkich plecaków w upale nie należy do przyjemności.

Około 10 rano i podniesieniu się 800 stóp naszym oczom ukazał się budynek schroniska. Nie jest ono duże, maksymalnie mieści 28 osób i 3 członków załogi. Zarejestrowaliśmy się, wybraliśmy nasze łóżka, odciążyliśmy plecaki i wyruszyliśmy na hike.

Wybraliśmy hike na Big Slide. Dwie mile z hakiem w każdą stronę i jakieś 2,000 stóp do góry. Żeby nie wracać tą samą trasą postanowiliśmy zrobić kółeczko i zrobić jeszcze jeden szczyt, Yard. Tym sposobem hike się wydłużył do ponad 6 mil. Ładna pogoda, lekkie plecaki, motywacja.... damy radę. W schronisku obsługa nam powiedziała w którym kierunku powinniśmy iść żeby było łatwiej.

​Powiedzieli nam, że do góry będzie stromo i trudno, ale potem będzie łatwiej i płaściej. Rzeczywiście mieli rację. Prawie od samego schroniska trasa zaczęła się ostro wspinać do góry. Może nie było gorąco, ale duża wilgotność powietrza i insekty skutecznie nam utrudniały hike. Chodzenie po górach w lato nie należy do łatwych. Dodatkowym utrudnieniem było wielokrotne przekraczanie strumyka. Ja myślę, że na wiosnę, jak śniegi topnieją wyżej w górach to ten szlak chyba jest niedostępny.

W okolicach 4,000 stóp las się znacznie przerzedził, a lekki wiaterek zaczął ochładzać nasze spocone ciała. Szlak stał się bardziej stromy i były miejsca gdzie ręce też zaczęły pracować.

Po kolejnych kilkudziesięciu minutach osiągnęliśmy szczyt Big Slide, 4240 stóp wysokości. Jak to w lato na popularnych szczytach, ludzi było dużo. Znaleźliśmy miejsce na skale, położyliśmy się, podziwialiśmy widoki i odpoczywaliśmy tak chyba z godzinę.

Większość ludzi wracała tym samym szlakiem, ale myśmy oczywiście wybrali inną, dłuższą trasę, żeby się nie powtarzać. W schronisku nam powiedzieli, że ta część będzie mniej uczęszczana, ale nie przypuszczaliśmy, że aż tak. Trasa była bardzo zarośnięta i często musieliśmy się przedzierać przez chaszcze.

​Oczywiście prawie nikt tędy nie szedł. Na całej długości spotkaliśmy może dwie osoby. Ogólnie trasa nie była stroma, ale były ostre spady, które czasami wymagały użycia głowy i rąk przed zejściem w dół.

​Po około dwóch godzinach doszliśmy do połączenia szlaków. Weszliśmy na jeden z główniejszych szlaków w Adirondack, który idzie od Adironack Loj (drugie schronisko) do John Brook’s Lodge, gdzie mieszkamy. Tu już było szeroko i łatwo, więc prawie zbiegając przez pół godziny, dotarliśmy do naszego schroniska.

Tak jak wcześniej pisałem, schronisko nie jest duże (28 osób), część ludzi już się relaksowała na werandzie, a część była dalej w górach. Niestety w amerykańskich schroniskach nie można kupić piwa ani winka. My wiedząc o tym, wynieśliśmy na naszych plecach potrzebne nam rzeczy do pełnego relaksu. Oczywiście tam nie ma lodówki na schładzanie piwa, ale obok schroniska przepływa lodowaty, górski strumyk, który idealnie spełnił swoje zadanie i już po paru minutach mogliśmy sobie usiąść na słynnych drewnianych Adirondack fotelach.

Tak sobie siedzieliśmy, popijaliśmy piwko i witaliśmy się z coraz to nowymi przybyszami. Niektórzy przychodzili prosto z parkingu, niektórzy z gór, jeszcze inni szli dalej rozbijać się gdzieś w lesie, ale na chwilę się zatrzymywali żeby odpocząć i zamienić parę zdań.

Około 17 większość ludzi już była w schronisku (a raczej na jego tarasie). Panowie z piwkami w puszkach, panie z winkami w kartonach, jeszcze inni z góralskimi herbatkami. Każdy z uśmiechem na ustach opowiadał wrażenia z dzisiejszego dnia. Była tam duża grupa hikerów z Kanady, którzy dosyć często przyjeżdżają w te rejony odpocząć i pochodzić po górkach. Z nimi większość czasu przesiedliśmy i prze-gaworzyliśmy o hikach i oczywiście o różnicach między Stanami a Kanadą.

Około 18 zaczęło coś ładnie pachnieć. Jak się później okazało to gospodarze schroniska zaczęli przygotowywać nam kolacje. Kurczak z grilla w bbq sosie tak ładnie pachniał, że chyba wszystkie niedźwiedzie z okolicy poczuły ten zapach.

​Nie wiem czy jedzenia było takie dobre, czy my byliśmy wszyscy zmęczeni i głodni, ale wszystko zostało zjedzone. Po kolacji oczywiście jeszcze posiedzieliśmy i dalej „naprawialiśmy” świat z Kanadyjczykami. Dużo z tych ludzi chce zdobyć wszystkie 46 szczytów. Niektórzy są dopiero na początku, niektórzy tak jam my mają już trochę zaliczone (my po dzisiejszym dniu mamy dokładnie połowę, 23), a niektórzy już prawie kończą. Wszystkich łączy jedno, miłość do gór i otwartość na nowe przygody i znajomości. Około 22 załoga zaczęła gasić światła. W sumie to dobrze, bo jutro czeka nas duży i trudny dzień. Dobranoc, śniadanie o 7:30....

Read More

2016.04.30 Mt. Colden - Adirondacks, NY

Adirondack Park, nasz ulubiony na wschodnim wybrzeżu. Czy wy wiecie, że ten park jest tak duży jak Dolina Śmierci, Grand Canyon, Glacier i Yosemite razem wzięte, i ma powierzchnię ponad 6 mln akrów. Góry te oddalone są od Nowego Jorku, jakieś 4h samochodem. Nie zniechęca nas to jednak aby być częstym gościem. Nie jesteśmy jedynymi, którzy uwielbiają ten park. Dużo ludzi z północno-wschodnich stanów i Kanady przyjeżdża tam odpocząć. Trudno się temu dziwić...piękne góry, jeziora, potężne, bezludne obszary a także tysiące mil ciekawych szlaków.

Na ten weekend wybraliśmy kolejny szczyt z listy 46-ciu najwyższych szczytów w tym parku. Tym razem padło na Mt. Colden, jedenasty co do wysokości szczyt. Z NY wyjechaliśmy w Sobotę nad ranem, więc na hike wyruszyliśmy dopiero parę minut przed 10. Parking na ten szlak jest w miejscu gdzie schodzi się wiele innych szlaków na bardzo popularne szczyty. W związku z tym poza parkingiem jest tam również punkt informacyjny, zajazd i kemping na którym oczywiście będziemy spać. Ku naszemu wielkiemu zdziwieniu kemping był prawie pełny. Mimo, że w nocy temperatury spadają poniżej zera to zapalonych górołazów nie brakuje. Wzięliśmy jedno z dwóch ostatnich miejsc, przywitaliśmy się z królikiem i wyruszyliśmy na hike.

Na szczyt prowadzą dwie trasy, krótsza-łatwiejsza i dłuższa-ciekawsza (trudniejsza). Myśmy je oczywiście połączyli i stworzyliśmy dosyć długi 13 milowy hike. Na rozgrzewkę zdecydowaliśmy się wyjść łatwiejszą trasą a zejść trudniejszą.

Pierwsze dwie mile szybko zleciały dobrze nam znaną trasą nad zaporę Marcy. Znad tamy po raz pierwszy zobaczyliśmy nasz szczyt (to ten ośnieżony po lewej stronie).

Nie tracąc czasu na przerwy ruszyliśmy nowym nieznanym nam szlakiem prosto do góry. Po kolejnej mili dotarliśmy do rozgałęzienia szlaków skąd jeden idzie na górę a drugim zejdziemy. Od tego miejsca trasa zaczynała stromiej iść do góry a co za tym idzie, śniegu przybywało.

Aby nie ślizgać się jak niedźwiedź na lodowisku ubraliśmy raczki i poszliśmy dalej szukać niedźwiedzia. Misia nie udało nam się spotkać natomiast spotkaliśmy wiele zarośniętych ludzi, po których widać, że spędzają więcej niż jeden dzień w tych górach.

Około 12:30 dotarliśmy do Arnold lake (wys. 3700 ft n.p.m.) tu można było sobie zrobić przerwę, posilić się czekoladką, zamienić parę zdań z innymi hikerami i przygotować się na zaatakowanie szczytu.

Początek drogi od jeziora na szczyt idzie południowym zboczem, więc na szczęście śniegu prawie nie było. Szlak nie był techniczny ale widać, że nie należy on do bardzo uczęszczanych bo był wąski i troszkę zarośnięty. Po około godzinie wyszliśmy na “fake” szczyt, który dużo ludzi zwłaszcza przy złej pogodzie i ograniczonej widoczności bierze za właściwy. W takiej pięknej słonecznej pogodzie jaką mamy dziś mogliśmy zobaczyć prawdziwy szczyt Mt. Colden. Widać było nasz szlak, który wspinał się północnym zboczem a co za tym idzie cały był w śniegu i lodzie.

Od szczytu dzieliła nas mała dolinka, którą pokonaliśmy dość szybko i już po kolejnych 30 min. zdobyliśmy szczyt.

Szczyt ten jest dość płaski i ma wiele skał, miejsc widokowych. Warto więc spędzić na nim co najmniej pół godziny i nacieszyć się przepiękną panoramą. Szczyt Colden znajduje się pomiędzy dwoma najwyższymi górami w Adirondack, Marcy i Algonquin. Na górze spędziliśmy ponad pół godziny, odpoczywając posilając się batonikami energetycznymi i planując kolejne hiki.

Byśmy pewnie posiedzieli dłużej ale ludzie, którzy wychodzili od drugiej strony (tej którą my planujemy schodzić) mówili, że tam jest stromo....bardzo stromo. My już dobrze znamy Adirondack, mamy nadzieję, że wy też już po naszych wpisach, więc jak mówią, że jest bardzo stromo to znaczy, że jest prawie pionowo.

Pierwsze parę minut nie były takie złe. Można było skakać po suchych skałach, w słoneczku, z pięknymi widokami. Było stromo ale nie ślisko.

Natomiast jak weszliśmy w kosodrzewinę a później w las, zaczęły się drabinki, lód, śnieg, korzenie i śliskie skały po których płynęła woda....i co jeszcze natura potrafi wymyślać. Było ciekawie, a wiedzieliśmy, że nawet jak dojdziemy do jeziora to dalej będziemy musieli się rozciągać.

Różnica wzniesień między szczytem a jeziorem Colden jest ponad 2 tysiące stóp, a zejście zajęło nam prawie 2h.. Trasa była mega techniczna.

Stworzyliśmy nowe określenie na tego typu trasy....k....jaki tu burdel. Na trasie były powywracane drzewa, woda z topniejącego śniegu i lodu lała się gdzie popadnie, śliskie błoto mieszało się z oblodzonymi skałami a ostre pousychane gałęzie wbijały nam się w ręce. Kochamy Adirondack...czasami tylko troszkę mniej.

Udało się, dotarliśmy do jeziora Colden, a zaraz później do jeziora Avalanche. Krótka przerwa i przed nami trasa zwana potocznie „Misery Trail”.

Tą trasę już znaliśmy, bo kiedyś wziąłem tam moją teściową. Nie dlatego, że jej nie kocham ale dlatego, że wtedy tej trasy nie znałem. Ona jakoś nie do końca w to uwierzyła i myślała, że chciałem ją wykończyć. (Pozdrowienia dla Iwonki).

Trasa ta biegnie zachodnim brzegiem jeziora po wielkich rumowiskach skalnych gdzie drabinki i inne ułatwienia są na szczęście często umocowane. Niestety czasem tych ułatwień brakuje i trzeba się mocno zastanowić jak pokonać te ogromne głazy skalne.

I tak nam zleciało kolejne ponad pół godziny. Przed nami kolejny odcinek – przełęcz Avalanche, ok. 300 ft. do góry. Potem ostatnie 4 mile to już z górki na pazurki. W miarę łatwa trasa z którą łączyły się szlaki z innych szczytów. Co za tym idzie coraz tłoczniej robiło się na szlaku. Ludzie szli z różnej wielkości plecakami, ale to co nas wszystkich łączyło to ubłocone nie tylko spodnie i buty, ale cała reszta, uśmiech na twarzy i ogólne zadowolenie z dobrze zakończonego dnia. Każdy się cieszył, że pogoda dopisała i że zdobył zamierzony szczyt.

Po 10h w górach zrobiliśmy kółeczko i czując wszystkie mięśnie, zadowoleni usiedliśmy na ławce na naszym polu namiotowym. Uśmiech nam nie schodził całą noc, nawet fakt, że musieliśmy rozbijać wszystko po ciemku nie zepsuł nam nastroju.

Nagrodą za pokonane mile, zdobycie 22 szczytu z naszej listy 46 szczytów w Adirondack, była przepyszna kolacja z winkiem i oczywiście ognisko.

Read More

2016.03.26-27 Phelps - Adirondacks, NY

Tego hiku nam się bardzo chciało i bardzo potrzebowaliśmy. To, że kochamy góry to żadna nowość ale jakoś tak się złożyło, że od trzech miesięcy nie byliśmy na prawdziwym, dużym hiku. Najwyższy czas aby wywiać z głowy głupie myśli. Dlatego wiedzieliśmy, że hike nie jest opcją a koniecznością. Nie można przecież nie iść na duży hike przez 3 miesiące...sami nie rozumiemy jak mogliśmy do tego dopuścić. Tak więc pojechaliśmy do Adirondack, bo te góry zawsze mają dla nas jakieś niespodzianki. Ciekawe co przygotowały tym razem.

Zima nie jest najlepsza w tym roku więc nie spodziewaliśmy się wiele śniegu na szlakach. Będąc jednak przezornym postanowiliśmy wybrać średnio długi szlak i poszliśmy na szczyt Phelps.

Szczyt Phelps ma 4160 ft. i prowadzi na niego szlak długości 4.5 mili w każdą stronę. Szlak ten po części pokrywa się ze szlakiem na Mt. Marcy (najwyższy szczyt w stanie NY). Dopiero po ok. 3 milach szlak na Phelps odbija w lewo i wtedy zaczyna się prawdziwa wspinaczka.

Hike ten jak już wspomniałam, należy do średnio trudnych więc nie spieszyliśmy się, aż tak bardzo z wyjściem i postanowiliśmy naładować kalorie i zjeść śniadanko w lokalnej knajpce w Lake Placid.

I tak po wypiciu kawki i zjedzeniu bagla wyruszyliśmy w górki. Byliśmy w szoku jak dużo ludzi poszło dziś w góry. Pogoda zapowiadała się super, ale ilość aut na parkingu i tak nas zaskoczyła. Jednak to co naprawdę wywołało wrażenie na Darku to ilość ludzi z dużymi plecakami. Wielkość plecaków zdecydowanie świadczyła, że nie planują wrócić na noc do cywilizacji. Później spotkaliśmy też dwóch chłopaków, którzy do plecaków mieli przymocowane narty. Podobno zjeżdżali ze szczytu Marcy....hmmm...oni muszą kochać narciarstwo.

Pierwsze dwie mile do Marcy Dam to po części spacerek w lesie. Teren miejscami idzie do góry, czasem w dół ale nie ma wielkich różnic wysokości a trasa w ogóle nie jest techniczna. Szliśmy jednak po zamarzniętym błocie więc raczki były przydatne...wiedzieliśmy też, że w ciągu dnia to wszystko się roztopi i droga powrotna będzie w dużym błocie.

Ale póki co szybko pokonaliśmy pierwsze dwie mile i już po godzinie byliśmy przyz tamie Marcy. Piękne słoneczko, piękne góry i dużo ludzi wylegujących się w słoneczku albo maszerujących dalej.

Kolejną milę zaczęliśmy się stopniowo podnosić. Nadal nachylenie nie było duże ale coraz więcej na trasie było wystających kamieni. Ten odcinek szedł północno-wschodnim zboczem więc dużo częściej pojawiały się płaty lodu. Tylko miejscami gdzie słoneczko dochodziło było błotko.

I takim sposobem doszliśmy do rozgałęzienia szlaków. Od rozgałęzienia do szczytu została nam tylko mila ale musieliśmy się podnieść prawie 1500 ft. Czyli tu już będzie ostro do góry. I nie rozczarowaliśmy się. Szlak na pewno nas nie rozpieszczał i prowadził prosto do góry. Im wyżej tym więcej lodu pojawiało się na naszym szlaku. Pomimo, że po bokach, po lasach nie było już śniegu to na szlaku były lodowce. Pewnie ludzie chodząc w zimie ubili śnieg i teraz on się trudniej topi. Momentami żałowaliśmy, że nie wzięliśmy ze sobą raków ale jakoś przy pomocy raczków i drzew pospinaliśmy się na górę.

Śmialiśmy się nawet, że czujemy się jakbyśmy chodzili po lodowcach. Z tą małą różnicą, że tu nie ma szczelin lodowcowych a my nie mamy sprzętu na lodowce. Tak to jest....nigdy nie wolno przeceniać Adirondack. Jak już wspominałam te góry zawsze mają jakąś niespodziankę przygotowaną. Tym razem były to oblodzone, prawie pionowe skały przed którymi stajesz i myślisz....hmmm.....co teraz. Ten moment hiku jest najlepszy. Po pierwsze musisz troszeczkę pomyśleć, jak to zrobić. Po drugie masz idealne rozciąganie. A po trzecie jak to zrobisz to mówisz...”muszę się za to napić” i sięgasz po rurkę do wody.

Każda wspinaczka kończy się nagrodą. Sam hike i droga jest „nagrodą” ale jak stajesz na szczycie i widzisz ten przepiękny widok to wiesz, że jesteś we właściwym miejscu, że właśnie tu należysz i to jest twoje miejsce. My mieliśmy szczęście i pogoda nam idealnie dopisała. Przepiękny słoneczny dzień. Tak więc widok był niesamowity i spędziliśmy prawie godzinę na szczycie tak po prostu siedząc i relaksując się.

Phelps należy do czterdziestu sześciu najwyższych szczytów w Adirondack. Jest on naszym dwudziestym pierwszym szczytem. Jeszcze dwie górki i będziemy w połowie ich zdobywania! Ubywa, ubywa... Jak zdobędziemy wszystkie czterdzieści sześć, to będziemy należeć do elitarnego klubu 46-er. Nie jest łatwo wszystkie zdobyć, zwłaszcza, że na niektóre musisz wyjść zimą, a na niektóre nie ma szlaków i musisz dobrze mieć opanowaną nawigację.

Po ilości samochodów na parkingu wiedzieliśmy, że będzie dużo ludzi w górach ale szczerze nie spodziewałam się, że tak dużo wybierze szczyt Phelps. Większość ludzi uderza na Marcy bo kto nie chciałby zdobyć najwyższy szczyt w stanie Nowy Jork. A tu zdziwienie. Na naszej trasie spokojnie spotkaliśmy 25 ludzi. Pewnie, każdy pomyślał, że marnować taki dzień na siedzenie w domu to grzech.

Przyszedł w końcu czas powrotu. Po oblodzonych skałach chyba lepiej wychodzić do góry niż schodzić, ale jakoś daliśmy radę. Drzewka były naszymi najlepszymi przyjaciółmi, one sobie chyba nie zdają sprawy ile razy w życiu nam pomogły.

Po lodzie przyszedł czas na błotko....no bo tam gdzie słońce było wystarczająco mocne aby pokonać lód to powstało błoto. Najpierw staraliśmy się je omijać ale było to raczej nie realne i się poddaliśmy. Na szczęście nie udało nam się tym razem zakwalifikować do konkursu kto będzie miał bardziej brudny tyłek bo oboje dzielnie się trzymaliśmy i żadne z nas nie wpadło do błotka.....a byłoby wesoło bo błotko było zacne.

Tak więc w wybłoconych butach i nogawkach spodni po około 7h hiku dotarliśmy szczęśliwie do mazdy. Podobno idąc na parodniowy hike pytanie czy będziesz mieć odciski nie istnieje. Jest to tak oczywiste, że będziesz mieć, że właściwe pytanie brzmi: ile odcisków będziesz mieć. Po dzisiejszym hiku zrobiliśmy kolejne udoskonalenie tego pytania.....nie ważne ile ale ważne ile w jednym miejscu? Moje buciki miały dziś trochę humorzasty dzień i podarowały mi 3 odciski w jednym miejscu (jeden na drugim). Chyba przy takim obrocie spraw tenis który na jutro planowaliśmy odwołamy.

Wieczorkiem w hoteliku przepyszna kolacyjka (jagnięcina), winko no i padzioch....jakoś tak szybko nas zmogło do spania, że zaraz po kolacji poszliśmy do łóżka. Nie ma to jak długi spacerek na świeżym powietrzu.

W niedzielę planowaliśmy zagrać w tenisa ale zmieniliśmy plany i po pysznym śniadanku poszliśmy na spacerek wzdłuż rzeki Ausable. Śniadanie tradycyjnie zjedliśmy w Breakfast Club. Najlepsze miejsce na śniadanie w Lake Placid. Mają tam przepyszne jajka w stylu Benedykta.

Po takim obżarstwie poszliśmy na spacerek spalić trochę kalorii. Przy drodze 86 jest niepozorny parking „Flume Trail”, który jak się okazało oferuje dużo szlaków spacerowych. Można się przejść godzinkę wzdłuż rzeki albo wybrać trudniejsze szlaki i spędzić w lesie godziny wspinając się do góry.
Zdecydowanie fajna opcja na drugi, lżejszy dzień.

I tak spędziliśmy Wielką Niedzielę. Siedząc na kamieniu, podziwiając płynącą rzekę i piękne widoki. Wygrzewając się w słoneczku odpoczywaliśmy i planowaliśmy przyjechać tu znów za miesiąc, tym razem pewnie już pod namiot. Jednak Adirondack i Białe góry to zdecydowanie nasze ulubione lokalne górki. Mamy nadzieję, że wszyscy mieliście Wesołe, Pogodne i Słoneczne Święta bo tego Wam życzyliśmy z całego serca.

Read More

2015.11.14 Giant - Adirondacks, NY

Oficjalnie sezon zimowy hików został rozpoczęty. Rozpoczęliśmy go hikiem na Giant, 4627 ft. Jest to dwunasty co do wysokości szczyt w stanie Nowy Jork.

563147958.jpg

Na Giant można wyjść paroma szlakami. Myśmy wybrali najkrótszy (Giant Ridge), ale za to najbardziej stromy, 3 mile – 3000 ft. do góry. Nie są to może powalające liczby ale biorąc pod uwagę, że większość trasy była oblodzona to szlak był dość trudny.

365033278.jpg

Tylko 4h samochodem i w okolicach 10 rano byliśmy już w Adirondack a o 10:30 rozpoczęliśmy podejście do góry.

102215204.jpg

Pomimo, że na dole nie było śniegu to i tak zapakowaliśmy raczki do plecaków i po stromym liściastym zboczu zaczęliśmy się wspinać.

448496754.jpg

Na parkingu było dużo samochodów więc wiedzieliśmy, że na trasie będzie dużo ludzi więc szlak powinien być przetarty. I tak też było. Po około godzinie czyli 1000 ft wyżej zaczął pojawiać się śnieg i oblodzone kamienie. Opłacało się nieść raczki bo stały się koniecznością. Nie mam pazurów jak niedźwiedź.

547018919.jpg

Mijając parę grup, rozmawiając z górołazami, minęła kolejna godzina jak i wysokość zmieniła się o kolejne 1000 ft. Tu już była prawie zima, więcej śniegu na drzewach i ziemi, no i oczywiście więcej lodu.

203572539.jpg

Często trasa szła niezalesionymi graniami, dzięki czemu widoki były powalające ale i wiatr dokuczał coraz bardziej. Giant leży w Adirondack High Peaks (wysokie szczyty) ale jest troszkę z boku więc po drodze mogliśmy podziwiać panoramę i najwyższe szczyty tego regionu.

937324466.jpg

10-15 minut przed szczytem nachylenie trasy było tak duże i w dodatku oblodzone, że nawet raczki miały problemy z utrzymaniem się. Na szczęście w najtrudniejszym odcinku, ktoś dla ułatwienia zamontował linę, która ułatwiła nam wyjście.

398574391.jpg

Po 3,5h osiągnęliśmy szczyt na którym niestety nie mogliśmy mieć przerwy na lunch bo był silny, mocny wiatr. Do tego widoczność była zerowa, ze względu na chmury.

716806585.jpg

Zaraz pod szczytem zrobiliśmy sobie przerwę na małe co nieco i ruszyliśmy w dół w kierunku parkingu.

536104721.jpg

Po wyjściu z chmur widzieliśmy góry pięknie oświetlone przez zachodzące słońce.

754145285.jpg

Zdziwiliśmy się, że po drodze minęliśmy parę osób które pomimo, że było ok. 3 popołudniu oni szli dopiero na górę. Schodzenie po tym lodzie po ciemku chyba nie jest łatwe a na pewno nie jest bezpieczne.

366570916.jpg

Nam też się nie udało zejść za dnia i ostatnie 15 minut pokonaliśmy z lampkami na czołach. Ale jak to Ilonka mówi, dobry hike albo zaczyna albo kończy się z lampkami. A bardzo dobry hike zaczyna i kończy się z lampkami.

288122253.jpg

Był to bardzo fajny, krótki hike. Szczególnie polecamy go latem gdzie jest łatwiej a widoczność jest dużo lepsza. Dopełnieniem hiku jak zwykle jest pyszna kolacja. Tym razem w restauracji milion gwiazdkowej nad jeziorem Chapel serwowano przepyszne hamburgery.

889953338.jpg
Read More

2015.08.07-09 Macomb East & South Dix, Hough, Adirondacks, NY

4:33 rano, budzik już od 3 minut nieustannie dzwoni w namiocie. Bardzo nam się nie chce wychodzić z ciepłych śpiworów, zwłaszcza, że na zewnątrz jest tylko 9C. Gdyby nie to, że camping Sharp Bridge znajduje się w przepięknym parku Adirondack to pewnie byśmy dłużej pospali.

Wczesna pobudka jest wymagana żeby zrobić to co mamy zaplanowane. W planie mamy przejść całe pasmo Dix. 5 szczytów, 17.5 mili i 5000 stóp do góry i na dół.
Dużo szlaków w tym rejonie zaczyna się nad jeziorem Elk.

Jest tam mały parking na 20-25 samochodów. W weekendy w lato żeby mieć miejsce na parkingu trzeba być wcześnie rano, bo inaczej musisz parkować 3 mile wcześniej nad innym jeziorem, Clear Pond. To niestety wydłuża hike o 6 mil (3 mile w każdą stronę), i zrobienie tego co mamy zrobić staje się raczej niemożliwe. ​

Na parkingu byliśmy o 6:45. Niestety było już za późno żeby się załapać na wolne miejsce. Jak się później dowiedzieliśmy, ludzie przyjeżdżają dzień wcześniej, parkują, idą parę mil z namiotami i dopiero dalej w lasach się rozbijają. Następnego dnia mają już mniej mil do zrobienia. Następnym razem my też tak zrobimy. Nie potrzebny jest żaden permit ani rezerwacja.
Nad jeziorem Elk jest też prywatny ośrodek wypoczynkowy. Poszliśmy się zapytać czy możemy zaparkować tutaj samochód i oczywiście coś za to zapłacić. Bardzo niemiła starsza pani już w drzwiach z bardzo nieszczęśliwą miną powiedziała, że na każde nasze pytanie prawdopodobnie powie nie. Oczywiście na parking powiedziała NIE. Niech spada na drzewo.
Ja z Ilonka i plecakami zostaliśmy na parkingu przy trasie i zaczęliśmy analizować hike, a siostra zjechała samochodem na dół na parking przy Clear Pond. Powiedziała, że potrzebuje dobrą rozgrzewkę przed hikiem i się przebiegnie do góry te 3 mile. Rozgrzewka się do końca nie udała, bo akurat jechał jakiś samochód do góry i ją podrzucił. Tutaj chciałem podziękować dobremu kierowcy....
Niestety zamiast wyjść o 6:45 rano, wyszliśmy o 8:00. Miejmy nadzieję, że to opóźnienie nie pokrzyżuje nam planów.

Pierwsze dwie mile szło się szeroką, oznakowaną, dobrze przygotowaną trasą. Po niecałej godzinie doszliśmy do strumyka Slide, gdzie zaczynał się nasz prawdziwy hike.
Oznakowany szlak prowadzi tylko na jeden szczyt, Dix Mountain (który zrobiliśmy rok temu). Na resztę szczytów nie ma wytyczonych szlaków, są tylko ścieżki wydeptane przez lokalnych i oznakowane kopczykami z kamieni. Ścieżki te nie są przygotowane dla dużej masy turystów. Nie mają żadnych zabezpieczeń, oznaczeń i często też trzeba się przedzierać przez gęste chaszcze. Zakupiliśmy nową topograficzną mapę tego rejonu, gdzie te wydeptane ścieżki są już zaznaczone, a także na internecie pościągaliśmy dokładniejsze satelitarne mapy, które załadowaliśmy na GPS i telefony. Tak uzbrojeni ruszyliśmy na jedną z najmniej uczęszczanych części Adirondack, Dix Wilderness...!!!
Pierwszy szczyt Macomb 4405 stóp wysokości.

Początek był łatwy. Ścieżka szła do góry wzdłuż wyschniętego strumyka. Dobrze, że wcześniej wyczytałem, że ten rejon jest bardzo suchy i że trzeba dużo wody ze sobą wziąć, bo w lato wszystkie strumyki mogą być wyschnięte i o wodę może być ciężko. Mieliśmy do pokonania 2200 stóp na odcinku niecałych dwóch mil. Początek nie był stromy, więc zaczęło nas to martwić, że końcówka będzie ostra do góry. Poziomice na mapie tylko to potwierdzały.

Po pół godzinki "spacerku" zobaczyliśmy dlaczego ten szlak nie jest dopuszczony dla dużej masy turystów. Trasa zaczęła iść bardzo stromo do góry przez 800 stóp z nachyleniem 40-45 stopni.

Szło się do góry po skałach albo po rumowiskach skalnych i trzeba było uważać żeby nie spowodować lawinki skalnej, bo ludzie idący pod nami mieliby problem.

Rumowisko skalne skończyło się lasem gdzieś 500 stóp w pionie do szczytu. Las był bardzo stromy z dużą ilością skał i głazów, gdzie napęd na 4 często był wymagany. Powspinaliśmy się troszkę i w końcu naszym oczom ukazał się pierwszy szczyt,, Macomb.

Na szczycie już było parę osób którzy odpoczywając posilali się i podziwiali widoki. Poszliśmy w ich ślady. Krótka przerwa była nam potrzebna. Pogoda była świetna, nie za gorąco, brak wilgotności, słoneczko przebijało się przez chmurki i lekki wiaterek ochładzał nasze spocone ciała.

Trail mix, energetyczny napój, trochę czekolady i do roboty. Jeszcze dużo przed nami. Następny cel to South Dix, 4060 stóp. Nawet łatwe, leśne, kilkuset stopowe zejście do dolinki między szczytami i już byliśmy na 3760. Do szczytu South Dix mieliśmy tylko 300 stóp do góry. Tutaj jednak już było ciekawie. Lasu nie było, natomiast znowu pojawiły się skały, które towarzyszyły nam już prawie do samego szczytu.

Szczyt South Dix niestety jest zalesiony, więc nawet nie robiliśmy żadnej przerwy tylko dalej kontynuowaliśmy nasz hike do kolejnego szczytu, East Dix, 4006 stóp, który jest oddalony o jedną milę. Szlak prowadzi zalesioną granią, lekko obniżając się do dolinki. Czasami natrafiały nam się większe spadki, albo potężne korzenie drzew, które spowalniały nasze tempo.

Dolinkę osiągnęliśmy na wysokości 3700 stóp. Tutaj teren się zmienił i trasa zaczęła ostro piąć się do góry, żeby po 300 stopach osiągnąć szczyt East Dix.

Było już koło 1:30 po południu, głód zaczynał nam doskwierać, więc postanowiliśmy tutaj zrobić sobie dłuższą przerwę i zjeść lunch z przepięknym widokiem na cały rejon Dix.
Przyjemnie było sobie ściągnąć buty, wyłożyć się na skałach i przekąsić bułkę z dobrą, polską konserwą.

Na szczycie spotkaliśmy parę, która ma taki sam zamiar jak my przejść wszystkie szczyty. Oni mieli ułatwione zadanie, bo spali w lesie i ich cała trasa miała tylko 12 mil, a nie tak jak nasza 17. Po krótkiej rozmowie z nimi udaliśmy się dalej w naszą wycieczkę, tym razem w kierunku szczytu numer 4, Hough, 4409 stóp.

Żeby tam się dostać musieliśmy wrócić na South Dix, skręcić na północ i zejść do dolinki na wysokość 3900. Widać było, że tutaj już mniej ludzi chodzi, bo często musieliśmy się przedzierać przez gęste, ostre krzewy, które zostawiały piękne ślady na naszych rękach i nogach. Czasami nawet spotkaliśmy krzaczki huckleberry.

Z dolinki do szczytu Hough było tylko 0.25 mili i 500 stóp do góry. Była ostra jazda. Bardzo ostro do góry po stromych zalesionych zboczach, albo techniczne, prawie pionowe odcinki po skałach, gdzie się dwa razy trzeba było zastanowić jak to pokonać.

W końcu stanęliśmy na szczycie Hough, 4409. Przepiękne widoki.

Widać było prawie cały nasz hike na piąty szczyt, najwyższy na naszej wyprawie, Dix, 4857 stóp. Wow, to aż tak daleko, pomyślałem......

Była już 4 po południu, obliczyliśmy, żeby zrobić do końca hike potrzebne nam jeszcze jest 5 godzin + 1 godzina na dostanie się do samochodu. Czyli przewidywany powrót do samochodu na 10 wieczór. Trochę późno, zwłaszcza, że jeszcze musimy jechać godzinę na camping, zjeść dobrą kolację z grilla i troszkę odpocząć przy ognisku. Na szczycie spotkaliśmy tą parę z poprzedniego szczytu, oni powiedzieli, że idą dalej, ale im zostało tylko 3 godziny, bo ich namiot jest niedaleko w lesie nad strumykiem. Po krótkiej rozmowie doszliśmy do wniosku, że zawracamy i robimy to wszystko następnym razem z namiotem.
Do pokonania i tak nam jeszcze zostało parę mil i w sumie nam to zajęło 3 godziny. Schodziliśmy ścieżką koło Lillian Brook, która jak wszystkie ścieżki w tym rejonie, nie rozpieszczała.

Początek był bardzo stromy, dopiero po jakieś mili teren stał się łatwiejszy i można było nadrobić stracony czas.
Po kolejnej mili dotarliśmy do jedynego szlaku w tym rejonie i nim szliśmy przez kolejne 3 mile, aż do parkingu nad jeziorem Elk.

Po drodze widać było dużo namiotów, ludzi którzy podzielili ten hike na 2 dni, a nie chcieli go zrobić w jeden dzień. W jeden dzień jest to do zrobienia, ale musi się wyjść o 6 rano, a nie o 8 jak my. Wszystko zawalił brak parkingu. Teraz tylko został nam dojazd na camping, po drodze zakup drzewa u lokalnego drwala. W Adirondack mają świetną cenę za drzewo. To wszystko kosztowało nas $12.

Nie chciało by mi się za te pieniądze po nocy chodzić po lesie i zbierać drzewo. Lepiej usiąść przy ognisku w wygodnym stołku i odpoczywać.

Kolacja była obfita. Wpierw był bigos sheriffa. Przepyszny...!!!! Dziękujemy....

A na główną część kolacji były oczywiście steaki z sałatką, z ziemniaczkami z ogniska i świetnym winkiem Favia z Napa Valley.
Następnego dnia nigdzie nam się nie spieszyło, więc dopiero wyjechaliśmy późnym popołudniem. Podoba mi się ten kemping, bo można siedzieć w niedzielę do późna i nikt cię nie wygania, albo każe płacić za kolejny dzień.

W drodze powrotnej wstąpiliśmy jeszcze nad Lake George, żeby zjeść jakąś rybkę na lunch.

Byliśmy w Boardwalk Restaurant & Marina. Fajnie położona knajpka z przeciętnym jedzeniem. Nastawiona na masową produkcję. Da się zjeść, ale nic specjalnego.
Z Lake George zostało tylko 4 godzinki i już byliśmy w NY.

Świetny weekend ze wspaniałym hikiem. Uwielbiam Adirondack, ciekawe góry, mało ludzi, dużo szlaków i lokalnych ścieżek. W Adirondack jest elitarny klub, nazywa się ADK 46ers. Członkiem może być każdy, kto wyszedł na 46 najwyższych szczytów w Adirondack. Po tym hiku zaliczonych mamy już 19, zostało "tylko" 27. Ubywa, ubywa.......
W Październiku planujemy kolejny wyjazd w ten rejon to pewnie jeden albo dwa zdobędziemy.

Read More
USA - Nowy Jork Ilona USA - Nowy Jork Ilona

2015.07.17-19 Finger Lakes, NY

Amerykanom nie wiele wyszło w życiu, zwłaszcza jeśli chodzi o politykę dni wolnych, ale wyszły in Summer Fridays. Idea pracy tylko pól dnia w piątki w okresie letnim staje się coraz bardziej popularna. Niektóre firmy dają swoim pracownikom każdy piątek wolny, a niektóre tylko 1-2 razy w miesiącu. Amerykanie jako jedna z niewielu gospodarek na świecie nie ma obowiązku dawać swoim pracownikom żadnych dni wolnych. Wszystko włącznie z macierzyńskim to jest tylko i wyłącznie dobra wola pracodawcy. Chciałam tu jeszcze dodać że Amerykanie nie biorą wiele dni wolnych i pomimo, że czasem mają 20 dni płatnych wakacji zużywają 10-15 w ciągu roku. Summer Friday jest chyba jednak bardziej popularny, widać to po korkach jakie są w każdy letni weekend. Mamy wrażenie, że coraz więcej ludzi opuszcza miasto latem.

Tak wiec po ok. 2h jazdy w korkach i przejechaniu tylko 40 mil wreszcie mogliśmy cieszyć się z Summer Friday, z jazdy i czekającej nas przygody z Finger Lakes. Ten weekend planowaliśmy spędzić z naszymi przyjaciółmi, którzy bardzo lubią winka, więc naturalnym wyborem okazał się rejon Finger Lakes, który bardzo nam się spodobał (byliśmy tu niecałe dwa miesiące temu)

Watkins Glen, miasteczko do którego jechaliśmy znajduje się ok. 4.5h od Nowego Jorku (250 mil). Nam droga oczywiście zajęła dyzo więcej. Masa ludzi wyjeżdżających na weekendy, tanie ceny paliwa na pewno nie pomagają w zmniejszeniu korków, ale dlaczego Amerykanie puszczają większość autostrad przez miasta to już nie wiemy. Większość transportu na wschodnim wybrzeżu z północy na południe używa autostrady 95, która oczywiście przechodzi przez miasto Nowy Jork. Tak jakby nie można było zrobić jakiejś obwodnicy żeby odciążyć to i tak już przepełnione miasto. Ostatnio jeździliśmy po Hiszpanii, która gospodarczo jest za Stanami ale żeby wjechać z autostrady do miasta trzeba jechać kawałek od zjazdu. Co sprawia, że tiry jeżdżą dalej od miasta i nie robią się duże korki na autostradach.

W końcu dotarliśmy na kemping Watkins Glen. Jest to chyba największy na jakim do tej pory byliśmy, ma 305 pól na namioty. Położony w samym środku parku stanowego Watkins Glen. Nam kemping się bardzo spodobał. Czyściutkie toalety, ładnie położy, dla chętnych pełno placów zabaw jak i duży basen. Gdyby nie komary to wszystko byłoby idealnie.

Nasi kochani przyjaciele przywitali nas na kempingu przepyszną kolacją. Serwowali Pork Chops, Kansas Cut a'la Beatka (przepyszna wieprzowinka).
A potem to jak zwykle polaków długie dyskusje przy ognisku....i do spania w nowym namiocie. Jak już wiecie ze wcześniejszych wpisów, jesteśmy na etapie kupowania namiotu. Tym razem do testowania wzięliśmy namiot firmy REI Half Dome Plus. Jest to dwu osobowy namiot, troszkę dłuższy niż normalny, więc można w nim trzymać plecaki itp.

Rano w sobotę obudziła nas burza....nie była to byle jaka burza. Grzmiało już od 6 rano, więc za długo nie pospaliśmy, a kiedy apogeum dotarło nad nasze głowy kolo 8 rano, to aż czuliśmy jak ziemia się trzęsie po każdym grzmocie. Oczywiście z nieba spadały hektolitry wody. Nasz nowy namiocik miał niezłą próbę i zdał egzamin. Jak wreszcie burza przeszła i wszyscy powychodziliśmy z namiotów to jednoznacznie z Darkiem stwierdziliśmy, że namiot zostaje. Przechodząc przez kemping widzieliśmy, że nie wszyscy mieli szczęście i wiele osób cały poranek spędziła na suszeniu wszystkiego co było w namiotach.

My mając fajne namioty i rozłożoną plandekę nad stołem mogliśmy zająć się przygotowywaniem śniadanka. Tym razem wybór padł na pastę z łososia:
Pasta z wędzonego łososia i koperku

8 oz. (225 g) kremowego sera białego (np. Philadelphia)
2 łyżki stołowe posiekanego koperku
2 łyżki stołowe świeżego soku z cytryny
1 łyżka stołowa mleka lub śmietany
1 łyżeczka kaparów (capers)
4 oz. (120 g) wędzonego łososia drobno pokrojonego
dodatkowo parę plastrów łososia do dekoracji
czerwona cebula, łodygi koperki, kapary do przybrania

1. Do miski włóż ser biały, koperek, sok z cytryny, mleko lub śmietanę, kapary i drobno pokrojonego łososia. Ze wszystkiego zrób jednolitą pastę przy wykorzystaniu blendera. Pastę można przechowywać w lodówce do dwóch dni.

2. Bagietkę pokrój na cienkie kanapeczki i podgrzej na grillu lub zrób tosty. Gorące kromeczki posmaruj pastą i przypraw do smaku plastrami łososia, cebulką, koperkiem i kaparami.

Smacznego!!

Po śniadanku nie można się było długo obijać i trzeba było ruszyć na spacerek do kanionu.

Kemping na którym byliśmy jest położony w parku stanowym Watkins Glen, który ma przepiękny kanion powstały 12 tys. lat temu, w okresie kiedy lodowiec się cofał. Jest to dosyć młody kanion i oczywiście nie można go porównywać do klasyki jak Grand Kanion ale jest zdecydowanie warty zobaczenia. Miejsce to jest dosyć popularne i ładnie przygotowane dla pieszych. Chodzi się trasą po dnie wąwozu mijając 19 wodospadów a czasem nawet przechodząc za wodospadem.

Niestety popularność i łatwość dostępu sprawiły że były tam setki ludzi. Nawet ku mojemu zaskoczeniu spotkałam tam kolegę z pracy. Świat jest mały.....

Trasa ma ok. 4 mil ale nie jest techniczna....czasem tylko schody do góry (jest ich 830) mogą być meczące jak się nie ma kondycji i idzie się w upale 35 C.

My pokonaliśmy trasę z przyjemnością, pstrykając wiele zdjęć i podziwiając wodospady.

Widać było, że poziom wody podniósł się po porannej burzy.

Po spacerku wróciliśmy na pole namiotowe i upał zaczął nas dobijać, komary też.... Dzieciaki postanowiły ochłodzić się w basenie a rodzice przy zimnym winku rose. Jak nie byłam nigdy zwolenniczka różowych win tak teraz pijąc rożne wina zaliczam je do trzech kategorii. Pierwsza to oczywiście czerwone wina do jedzenia, jak Cabernet czy Pinot Noir. Druga to winka do sushi jak i po prostu do zrelaksowania się wieczorkiem...tu wygrywa Chardonnay. No i ostatnia kategoria która zaczęła się "tworzyć" po pewnym hiku w Adirondack to wina różowe, które są lekkie, pije się je dość zimne i fajnie ochładzają. Dziś padło na 2014 Saint Roch les Vignes, Rose. Lekkie, orzeźwiające, fajne wybalansowane między owocami a minerałami. O smaku malin, truskawek i białych brzoskwiń. Winko pochodzi ze stolicy win różowych, czyli z Prowansji, Francja.

Odpoczynek jednak nie trwał długo bo trzeba było się wziąć do roboty i nazbierać drzewa w końcu musimy mieć największe ognisko.

Obowiązkowa gra w Blokus - dzieciaki zaczynają nas ogrywać i trzeba nieźle wysilać mózg żeby nie przegrać. I akurat się zaczęło ochładzać na tyle aby pomyśleć o kolacji. Tym razem wymyśliliśmy jagnięcina marynowana w sosie z granatów podawana z sałatką z ogórków i rzodkiewki w kremie Fraiche. Jak to bywa z fancy przepisami przygotowanie zajęło nam prawie 2h. Ale za to jak smakowało.....hmmm.....palce lizać.

No i udało się... ognisko było największe. Było tak duże jak Darek.

A skoro mieliśmy tak dużo drzewa to posiedzieliśmy chyba do 2 w nocy rozprawiając o komarach które same wprosiły się na nasza imprezę i tylko nas denerwowały. Czy wiecie, ze komary zabijają największą ilość ludzi ze wszystkich stworzeń. Liczba sięga ponad 1 mln ludzi rocznie. Główną przyczyną jest oczywiście malaria. Gryzie tylko komarzyca, bo potrzebuje krwi żeby mogła znieść jajeczka. Wypija 3x więcej krwi niż waży i odlatuje w rejony wody aby znieść 300 jajeczek ten cykl powtarza się co jakieś 3-4 dni. Komarzyca żyje do 2 miesięcy, a komar tylko do 10 dni. Czyli następnym razem zabijając komarzyce na swoim ciele pomyśl że zabiłeś 300 a może i więcej komarów.....krwawa masakra.

Chłopakom tak chodziła jagnięcinka po głowie, że w środku nocy stwierdzili że ja odgrzeją..... w ognisku. Ciekawy pomysł i dość dobry....nawet aż tak bardzo się nie spaliła.

Tym razem nie burza nas obudziła tylko słońce. Nie ma to jak rozstawić sobie namiot w słońcu. Namiot szybko się nagrzał i ciężko było w nim wytrzymać i musieliśmy wstawać. Aż tak bardzo jednak na to nie nie narzekaliśmy bo dużo pracy było przed nami. Śniadanko, pakowanie i obowiązkowa wycieczka po winiarniach.

Wchodząc do pierwszej winiarni Miles natrafiliśmy na ciężką decyzję.....okazało się, że poza winami maja tam też piwka. Hmmm.....w taki upal piwko wydaje się lepszym pomysłem. Spróbowaliśmy trzech piwek ale jak to bywa na testowaniu były to bardzo małe dwa łyki na każde piwko. Smak jednak nam został i zamiast pojechać do winiarni pojechaliśmy do browaru Climbing Bines Craft Ale Co.

Piwka mieli ciekawe ale niestety jedyne miejsce do siedzenia było na zewnątrz. Fajnie bo widoki przepiękne....ale raczej nie polecane przy 35C i dużej wilgotności.
Następnym naszym przystankiem (dość krótkim) była już nam dobrze znana winiarnia Red Tail Ridge. Strasznie zasmakował mi ostatnio od nich Riesling, ale niestety już go wyprzedali....widać ze wiem co dobre.

Wreszcie przyszedł czas na najlepszą winiarnię w tym rejonie (przynajmniej z tych, które znamy) Dr. Frank. Winiarnia ta ma winka na wyższym poziomie. Jak to Darek powiedział, takie o których trzeba trochę pomyśleć i można podyskutować o ich smakach. Samo położenie winiarni jest przepiękne i zdecydowanie warto tam wracać.

Nie mieliśmy już za bardzo czasu ani siły na więcej winiarni natomiast lunch wydawał się dobrym pomysłem. Pojechaliśmy zjeść do winiarni Bully Hills. Tu już nie testowaliśmy winka, natomiast jedzonko polecamy, zwłaszcza mięsko, które sami wędzą. Do lunchu wzięliśmy sobie Cabernet Franc, ich produkcji, które piloci wypili...biedni kierowcy tylko spróbowali parę łyków i kupili sobie po butelce do domku.

Słyszałam o tym pomyśle, ale po raz pierwszy spotkałam się z nim w życiu. Non-tipping policy. Podobno niektóre restauracje w Stanach podnoszą stawkę podstawową swoim pracownikom a przez to klient nie ma obowiązku dawania napiwku. Sama idea mi się podoba, bo napiwki czasem dochodzą do 20% (absurd), a pracownicy nie maja zagwarantowanej płacy przy słabym ruchu. Niestety wraz z tym jakość usług powinna zostać nadal na wysokim poziomie. Kelnerka była mila ale niestety pomieszała troszkę nasze zamówienie. Ogólnie i tak jestem za pomysłem mniejsze napiwki, wyższa pensja dla pracowników.....tylko czy amerykanie się przestawią, czy skończy się na tym, że pracownicy mają większe płace, klienci droższe jedzenie a napiwek i tak każdy zostawia w wysokości 15%.
I tak zakończyliśmy kolejny cudowny weekend....do następnego razu....za tydzień Bermudy.....hmmm.....będzie na pewno ciekawie i.....różowo.

Read More
USA - Nowy Jork Ilona USA - Nowy Jork Ilona

2015.05.31 Finger Lakes, NY (dzień 2)

Jak już wspominałam Finger Lakes to nie tylko wina i winiarnie ale przede wszystkim wspaniałe jeziora, trasy na hike itp. Tak więc na dziś zaplanowaną mieliśmy wycieczkę do Watkins Glen State Park. Jest to jeden z najładniejszych, jak nie najładniejszy park w tym rejonie. Przepływa przez niego strumyk, który na krótkim odcinku ma aż 19 wodospadów. Park ma parę ciekawych tras na spacery, zarówno brzegami jak i w samym wąwozie. ​

Tak więc po leniwym niedzielnym śniadanku, spakowaniu aut ruszyliśmy do parku....i tu nie miła niespodzianka. Zaczęło padać. Niestety nawet nie zapowiadało się, że przestanie. W takiej pogodzie chodzenie po wąwozie to bardziej męczarnia niż przyjemność więc postanowiliśmy „przeczekać” deszcz w jednej z wielu winiarni. Z drugiej strony, i tak mamy zamiar tu wrócić i pozwiedzać lokalne browary, których też jest bardzo dużo więc miejmy nadzieję, że wtedy pogoda dopisze i zrobimy ten hike. Jako pierwszą winiarnię wybraliśmy Lakewood.

Rodzina Stamp (właściciele Lakewood) zaczęła sadzić krzewy winorośli od ponad pół wieku. Na początku tylko sprzedawali winogrona, dopiero od 1988 zaczęli produkować swoje wina. Rozpoczęli tylko z paroma rodzajami, aktualnie mają ponad 20 rodzajów szczepów.
Jak to bywa w winiarniach, głównym punktem jest testowanie win. Oczywiście polewają Ci tylko tyle, że można wypłukać usta ale przecież na tym polega cała zabawa. Nie można wypić za dużo bo wtedy każde wino zaczyna smakować i za bardzo się nie będzie wyczuwało różnicy. Za testowanie trzeba było zapłacić $2 za osobę, które były odliczane po zakupie butelki wina. Miłe i dobry marketing dla producentów. Nam szczególnie przypadł do gustu Riesling 3-ciej Generacji. Jak nam Pani opowiedziała jest to specjalne wino, które stworzyły wspólnymi siłami wszystkie 3 pokolenia właścicieli winiarni. Ich celem było stworzenie jak najbardziej wytrawnego Rieslinga. Muszę przyznać, że bardzo dobrze im to wyszło. Ja gustuję w Rieslingach głównie z Niemiec. Do tej pory bardzo ciężko było mi znaleźć Rieslinga z Finger Lakes, który uznałam za WOW. Wygląda na to, że znalazłam swój idealnie wybalansowany Riesling.

Tak więc po małych zakupach ruszyliśmy dalej w drogę. Kolejną winiarnią na naszej liście była Glenora. Dość fajnie położona winiarnia, która posiada też hotel i restaurację. Dziś nie było pogody, żeby pochodzić po okolicy ale na pewno musi tam być cudownie w słoneczne dni.

Tutaj testowanie jest troszkę droższe ($3) ale za to uwiedli nas serami. Do każdego winka był podawany ser który idealnie wypełniał smak. Tym razem skończyliśmy na zakupach serów. Winkami nas nie powalili, aż tak bardzo za to sery mieli wyśmienite. Szczególnie zasmakował nam Twilight Cheddar, Wasabi Cheddar i w ramach eksperymentów wzieliśmy jeszcze czosnkowy cheddar. Może pomyślicie, że ser wasabi do wina totalnie nie pasuje. Ale jak go podali z winem Yellow Cab (mix czerwonych szczepów), to nie tylko kupiliśmy ser ale też i winko.

Obie winiarnie były dobre, ale to jednak nie było to. Zaczęliśmy więc bardziej szukać i pojechaliśmy do Red Tail Ridge. Miejsce to poleciła nam szefowa Darka. Winiarnia jest bardzo młoda, nawet nie ma 10 lat. Jest prowadzona przez małżeństwo, którym znudziło się życie w miastach. W 2004 roku kupili ziemię w tym rejonie i zaczęli się bawić w farmerów.
Było to drugie miejsce gdzie znalazłam Riesling, który podbił moje serce (albo podniebienie). Finger Lakes bardzo słynie z Rislinga. Ma do tego idealny, trochę zimnawy klimat. Niestety jednak większość ich win jest słodkawa a te wytrawne są zbyt cytrynowe. Na szczęście od czasu do czasu można spotkać idealny, wytrawny Risling.

Kolejny przystanek to winiarnia Dr. Konstantin Frank, założona w 1962 roku. Winiarnia położona na stoku z którego rozpościera się piękny widok na jezioro Keuka. Bardzo spodobało nam się otoczenie winiarni, piękny widok, taras na którym w pogodne dni odbywa się testowanie win oraz bardzo uprzejma obsługa.

Obsługiwał nas Pan, którego rodzina pochodzi z Krakowa, jakiś tam pra-pra dziadek. Tak więc po polsku nic nie mówił ale nazywał się Kruk. Dodatkowo zaplusowali, że nie musieliśmy nic płacić, a do tego przy zakupie wina dostaliśmy zniżkę 25% dla osób z branży.

Ostatnim punktem naszej wycieczki była winiarnia Heron Hill. Też ładnie położona na zboczu góry z przepięknym widokiem na jezioro z pomieszczenia do testowania. Wine Magazine wybrał to pomieszczenie, jako jedno z 10 najlepszych w Stanach. Testowanie kosztuje $5 od osoby, ale dla ludzi z branży było za darmo. Miło z ich strony.

Po testowaniu win Dr. Frank, te już nie powalały nas tak bardzo. Wina z Dr. Frank są poważniejsze i długo ich smak zostaje w ustach. Znaleźliśmy jednak coś dla siebie i wzięliśmy po butelce Chardonnay i Cabernet Franc. ​

Pomimo, że pogoda nam nie dopisała i nie udało nam się zrealizować naszego pierwotnego planu to dzień był udany i odkryliśmy nowy świat win, który jest tak blisko Nowego Jorku. Zostaje jeszcze świat serków i piw ale to przy następnej okazji. Ale przecież Nowy Jork to tylko mały region na całej kuli ziemskiej.....czeka nas przecież Kalifornia, Bawaria, Szkocja, Szwajcaria, Francja i wiele innych regionów z pysznym jedzonkiem, winami i innymi przysmakami. Póki co będziemy kontynuować odkrywanie naszego podwórka i za tydzień wyruszamy poznawać mikro-browary w Pensylwanii (Philadelphia).
Dzień zakończyliśmy pyszną kolacją w Luna Mazze Grille w małym miasteczku Hammondsport, oczywiście z winkiem z winiarni Dr. Konstantin Frank.

Read More