2020.05.23 góry Adirondack, NY (dzień 1)
COVID-19…….nie ważne jaką masz opinię o tej całej sytuacji to nie możesz zaprzeczyć, że Twoje życie się nie zmieniło. Każdy na każdej szerokości geograficznej w jakiś sposób odczuł decyzje rządu, zamknięcia i ograniczenia różnych biznesów. My przez COVID-19 musieliśmy odwołać 3 wyjazdy (Snowbird, Miami i Europę) ...jakoś to zaakceptowaliśmy - z trudem ale zaakceptowaliśmy, w końcu zawsze mogły się gorsze rzeczy stać.
Jednak Memorial weekend - nasza 10 rocznica drugiej pierwszej randki nie mogła być w domu. Nasza (i nie tylko nasza) cierpliwość się już skończyła. Podeszłam do tego całego wyjazdu analitycznie. Nie można jechać do innego stanu - nikt nie lubi Nowojorczyków. Nie można jechać na biwak - wszystkie pola namiotowe są zamknięte. Nie można jechać większą ilością ludzi (niestety), bo trzeba zachować dystans. Tak więc stanęło na wynajęciu domku w górkach w stanie Nowy York, stanęło na Adirondack. Im bardziej na północ tym podobno chłodniej.
Znaleźliśmy mały, kameralny domek z miejscem na ognisko. Napisaliśmy grzecznie do właścicieli, że my z królestwa koronowirusa, ale my grzecznie z domku pracujemy przez ostatnie 2.5 miesiąca. Właściciele nas zaprosili więc w sobotę w południe pełni radości, że wreszcie wyruszamy na jakieś “wakacje” zapakowaliśmy nasze Subaru (jeszcze nasze….) i ruszyliśmy na północ.
NYC pożegnał nas ulewą ale nic nie było w stanie zepsuć nam humoru. Muzyka na maksa, GPS ustawiony i w drogę... byleby dalej! Byleby do browaru….
“Pandemia” nauczyła nas jednego - nie ma czasu na picie beznadziejnego (przemysłowego) piwa. Ostatnio lubimy dopłacić do puszki piwa ale wypić piwo a nie masową produkcję jak Heineken czy Stella. Tak więc po drodze miałam zadanie znaleźć jakiś browar. Okazało się, że dobrze znany nam Singlecut z Astorii ma też swoją lokalizację za Albany.
Jak tylko Darek zobaczył ludzików na stołeczkach pod parasolami, pijącymi piwko to, aż mu się oczka zaświeciły i powiedział “Ja też, ja też, ja też mam stołeczki…” Dlatego nie pozostało nam nic innego niż w słoneczku wypić piwko przed dalszą drogą. A do domku mieliśmy już i tak nie daleko. Czasem fajnie jest tak wyjechać w ciągu dnia i sprawić, że droga jest przygodą samą w sobie.
W końcu dojechaliśmy do naszego domku. Nie do końca naszego ale naszego na najbliższe 4 dni. Jak tylko zaparkowaliśmy to już się pojawili właściciele - nie zły monitoring sąsiedzki tu działa. Przynieśli nam gazety, zaopatrzyli w drzewo (tego to chyba nawet Grześ nie spali!) i powiedzieli, że możemy chodzić gdzie chcemy i robić co chcemy ale serwisu na telefon tu nie ma. Yupiiieee!!!! Wreszcie odpoczniemy od ciągłego pi-pi-pi…
Tiny house - tak nazwali ten domek właściciele jest naprawdę malutki. Jak się uprzesz to załadujesz domek na hak i przewieziesz gdzie tylko chcesz. Fajny domek - dużo lepsze to niż pole namiotowe a i tak można zapalić ognisko i ogólnie czujesz jakbyś był na biwaku tylko masz dach nad głową na wypadek deszczu, lodówkę na zimne piwo i trochę wygodniejsze łóżko niż karimata. Żyć nie umierać!
Domek obeszliśmy w 3 minuty. Ciężko uwierzyć ale ten domeczek ma nawet strych… Strych to trochę dużo powiedziane ale na czworaka można się tam wczołgać i wylądować prosto na materacu. Tak więc wygląda, że jak nie ma się klaustrofobii to nawet 4 osoby mogą spać w tym domku. Natomiast żeby obejść teren w okół domku to 20 minut może być mało. Sama łąka przed naszym domkiem spokojnie pomieści z trzy namioty i jeszcze będzie dużo miejsca, żeby ludzie nie słyszeli nawzajem swojego chrapania.
Nas zainteresowały koniki. Rancho na którym postawiony jest domeczek ma stadninę koni i można nawet na nich pojeździć. Jak kiedyś przyleci do mnie moja chrześnica to już wiem gdzie ją zabiorę. Wszyscy będą szczęśliwi. Ona bo ma koniki, Darek bo ma ognisko a ja bo mam świeże powietrze i dużo zieleni. Niestety przez wirusa biznes musieli zamknąć i my mogliśmy tylko podziwiać koniki zza płotu.
Domek ma też jeszcze jeden plus. Mają grilla. To nie jest coś nadzwyczajnego ale nie często się zdarza, że grill jest dobry i w miarę nowy. Ogólnie ten domek jest w miarę nowy. Właściciele powiedzieli, że to ich drugi sezon jak wynajmują a w tym roku to w ogóle my jesteśmy pierwsi. Tak więc wszystko jest w miarę nowe i jeszcze nie zniszczone. Na takim grillu to grzech byłoby nie zrobić steaków. Na szczęście właśnie takie mieliśmy plany na kolację więc wszystko pięknie się złożyło.
Niestety komary atakowały na maksa, ale tu znów plus, że kolację można zjeść w domku a nie dzielić się nią z robakami. Nie przyjechaliśmy jednak tu by siedzieć tylko w domku. Chcąc siedzieć na zewnątrz i nie narzekać na komary “musieliśmy” rozpalić ognisko. Nie żeby ten plan nam się jakoś specjalnie nie podobał. Ogniska to my kochamy więc nie tracąc czasu rozpaliliśmy ognisko, rozłożyliśmy krzesełka i moglibyśmy tak siedzieć całą noc. Brakowało tylko kogoś z gitarą. Całą noc nie siedzieliśmy bo jutro czeka nas wspinaczka na szczyt Sawteeth. Adirondack zawsze cię czymś zaskoczy więc lepiej być w dobrej formie jak się chce zdobyć ten szczyt.
Posiedzieliśmy parę godzin, spaliliśmy trochę drzewa i cieszyliśmy się, że wreszcie wyrwaliśmy się z miasta. Małe rzeczy a cieszą. Jutro znów będzie dzień i miejmy nadzieję, że znów będzie piękna gwiaździsta noc przy ognisku.