Traveling - it leaves you speechless, then turns you into a storyteller.
Destynacje
- Anglia 7
- Argentyna 1
- Austria 4
- Belgia 4
- Bermuda 2
- Canada 19
- Chile 9
- Czechy 2
- Ekwador 12
- Francja 28
- Gibraltar 1
- Grecja 4
- Hiszpania 13
- Holandia 5
- Hong Kong 2
- Indonezja 4
- Islandia 14
- Korea Południowa 6
- Macau 2
- Malezja 9
- Maroko 7
- Niemcy 4
- Nowa Zelandia 26
- Polska 17
- Portugalia 9
- Qatar 1
- Singapur 7
- Szwajcaria 17
- Słowenia 6
- UAE 3
- USA - Alaska 19
- USA - Colorado 61
- USA - DC 2
- USA - Nowy Jork 38
- USA - Pennsylvania 2
- USA: New England 50
- USA: Northwest 24
- USA: Southeast 17
- USA: Southwest 66
- Włochy 7
- _NY - Adirondacks 46er 20
- _Parki Narodowe USA 38
2021.04.13-14 Big Sky, MT (dzień 4-5)
Po paru dniach leniuchowania wreszcie trzeba było się zabrać do roboty i pójść gdzieś w górki. Podobno w Montanie nie można chodzić po trasach narciarskich. To znaczy jest to wszystko bardzo dziwne. Po pierwsze to możesz kupić pass na chodzenie po górach. Pas kosztuje $5 na sezon i wygląda, że jest tylko formalnością. Niestety jeśli chodzi o trasy to te którymi można chodzić są wysoko w górach więc trzeba do nich dojechać wyciągiem. Czyli pass pomimo, że dla górołazów jest bardziej dla narciarzy.
Po drugie to jest trasa która nazywa się Snowshoe (na rakiety) tylko, że tam każą iść z przewodnikiem. Nie bardzo chciało mi się płacić $100 za przewodnika bo trasa znów nie wyglądała na trudną. Kazałam Darkowi obczaić temat i on stwierdził, że tu w górach nikogo nie ma, że trasa fajna i w ogóle to jak pójdę dalej to dojdę do fajnej knajpki położonej w dolince ale w samym sercu gór.
Rozmyślając dalej doszliśmy do wniosku, że we wtorek, pod koniec sezonu na pewno nie będzie dużo patrolu i może nikt się do mnie nie przyczepi. A jak się przyczepi to co mi zrobią - najwyżej każą mi zawrócić. Tak więc nie wiele mając do stracenia z samego rana ja i moja nowa towarzyszka (eng. hiking buddy brzmi jakoś lepiej) wędrówki (Dorotka) ubrałyśmy rakiety/raki i poszłyśmy w górę. Plan był iść ile się da, podziwiać widoki, pstrykać zdjęcia i zobaczyć co w lesie piszczy.
Zaczęłyśmy delikatnie od trasy Moose Tracks. Jest narysowany hipek idący? Jest - czyli trasa dla łazików a nie narciarzy. Pomimo, że trasa idzie zaraz obok trasy narciarskiej to na samej trasie Moose Tracks nie spotkaliśmy, żadnego narciarza. Tak naprawdę nawet nie spotkaliśmy, żadnego innego człowieka. szłyśmy w lesie, dość wąską trasą i tylko czasem widywaliśmy ślady zwierząt.
Na śladach się jednak skończyło. Chyba jednak za dużo ludzi jest w resorcie i zwierzęta wychodzą tylko nocami. Od czasu do czasu słyszeliśmy jakiś narciarzy w oddali ale trasy nie widzieliśmy i ciężko by było się z nią połączyć. Szłyśmy więc do góry przed siebie. Trasa nie była za stroma i delikatnie podnosiłyśmy się do góry.
W pewnym momencie po nie całej godzinie doszłyśmy do drogi. Oczywiście zaśnieżonej drogi która bardzie przypominała nartostradę albo drogę na snowmobile niż szlak. Szybkie sprawdzenie mapy i okazało się, że tu się szlak kończy. My jednak miałyśmy nie dosyt. Szłyśmy głównie w lesie więc widoków za dużo nie było a do tego było jeszcze przed południem więc szkoda zawracać. Nawet nie musiałyśmy się długo zastanawiać tylko skręciłyśmy w prawo i podążyliśmy drogą mając nadzieję, że dojdziemy tam gdzie Darek nam polecał.
Technologia to fajna sprawa. Już tak do niej przywykliśmy, że nawet nie zdajemy sobie sprawy, że ją używamy i jak bardzo jest przydatna. Dawniej ludzie spędzali godziny czytając mapy - teraz wystarczy otworzyć Google Maps i od razu kropeczka pokazuje dokładnie gdzie jesteśmy. Kropeczka też może być wysłana na inny telefon i takim oto sposobem Darek mógł łatwo śledzić jak szybko się poruszamy, gdzie jesteśmy i do nas dojechać. Tak więc jak wyszliśmy z lasu na trasę narciarską to interakcje z resztą ekipy były częstsze.
Zdecydowanie oni poruszali się na nartach dużo szybciej niż my ale już była lepsza ocena czasu i częste sprawdzanie jak nam idzie. A szło nam się dobrze. Widoki były przepiękne i zapominało się o całej reszcie. Dorotka pomimo, że pierwszy raz z nami poszła w góry (a to nigdy nie jest łatwe) to dzielnie szła i tylko pstrykała zdjęcia na prawo i lewo.
Mój aparat też nie próżnował. Na szczęście nikt nas nie zaczepił. Czasem ktoś z obsługi przejechał obok nas ale tylko pomachał, uśmiechnął się i każdy skierował się w swoją stronę. Jak to się mówi - lepiej prosić o wybaczenie niż o pozwolenie.
Wiadomo, że jak przystało na trasę narciarską to troszkę musiało się iść do góry ale ogólnie trasa była dość płaska. Pewnie dlatego tak mało było tu narciarzy bo oni wolą większe nachylenie. Czasem tylko z lasu jakiś wyskoczył ale szybko przejechał naszą trasę i znów gdzieś wskoczył w las. W Montanie ogólnie jest tyle terenu, że nie spotyka się za dużo ludzi. Dla nas to było idealne bo mogłyśmy sobie spokojnie iść do góry i nikt nam nie wjeżdżał pod nogi.
Wyjście zajęło nam może troszkę dłużej niż powinno ale to nic. Dzień był piękny i nigdzie nam się nie spieszyło. Nawet lepiej było spędzić go na górze w tych pięknych górach, w ciszy i spokoju niż na dole w bazie gdzie jest gwar i raban.
Pod koniec trasy dołączyli do nas narciarze i już wszyscy razem doszliśmy do knajpki. Narciarze się poświęcili bo na ostatnim odcinku musieli iść przeciwnie do kierunku zjazdu więc musieli trochę podejść. Ale piwko i polska kiełbasa już pachniało więc mobilizacja była.
Darek zaciągnął nas w to miejsce bo podobno są tu najlepsze hamburgery i polska kiełbasa. Ostatnio jadł tu hamburgery więc dziś postawił na kiełbasę. Jeśli o mnie chodzi to jakoś nie byłam głodna więc hamburgera nie udało mi się spróbować ale wierzę Darkowi na słowo. Jeśli o mnie chodzi to cieszyłam się, że mogę usiąść w miejscu otoczonym takimi pięknymi górami. Stąd jest super widok na ściany Lone Peak (głównego szczytu) z tych ścian można zjeżdżać. Oczywiście jest to dla wprawionych narciarzy ale ściany robią wrażenie. To właśnie tu jest słynna trasa nazwana Lenin - fajnie, że ją zobaczyłam.
Super siedziało się na tarasie, zajadało polską kiełbasę, podziwiało widoki i piło pyszne piwko. Bo kiełbasa była taka sobie. Była OK, ale nie jest to typowa polska grillowana kiełbasa. Jednak w tej kwestii amerykanie muszą się jeszcze troszkę podszkolić. Tylko jak im powiedzieć, że akurat kiełbasa musi być dobrze wypieczona (well done) jak w ich kuchni wszystko się je pół wypieczone (medium raw).
Nie brakowało też opowieści o zabawach w białym puszku. Zwałaszcza Darek miał dużo do poopowiadania bo jeździł sam po nowych terenach.
”Tak, jakoś ekipa dzisiaj rano nie mogła się z domku o czasie wybrać. Po drugie chciałem jeszcze na szczyt wyjechać i tam coś ciekawego zrobić.
Rano, bez większej kolejki wyjechałem na górę. Niestety wiatr i chmury nie pozwoliły mi na samotne zapuszczanie się w nieznane tereny. Po drugie i tak nic nie widać, więc nie ma sensu jechać.
Fakt, że nam kurtkę z nadajnikiem SOS (Recco) jak bym gdzieś wjechał, pobłądził i Ilonka z goprowcami mnie szukała. Mam nadzieję, że nigdy tego nie będę używał.
Początek zjazdu zrobiłem w znanym już mi Libery Bowl. Potem jak wyjechałem z chmur to znalazłem ciekawy zjazd.
Zjechałem Vuarnet Cliffs. Stromo, ale bezpiecznie, no i w końcu coś widać. Do końca nie wiem czy to były dwa czy trzy diamenty, ale było fajnie.
Na górę jak narazie nie było sensu jechać (wiatr i chmury), więc pojechałem w rejon wyciągu Challenger. Raz tylko tędy zjechałem w pierwszy dzień. Challenger jest to duży i ciekawy rejon. Ma wiele dobrych tras i nie jest wysoko, więc już nie był w chmurach.
Dziewczyny pisały, że już są wysoko w górach i za jakąś godzinę dojdą do knajpy. Wróciłem w ich rejon, spotkałem brygadę, pokazałem im parę ciekawych zjazdów żeby lunch i piwko lepiej smakowało. No i smakowało!”
Zejścia nie bardzo pamiętam. Gdzieś po 10 minutach od opuszczenia knajpki dostałam smsa od kolegi z pracy. Jest on moją prawą ręką i raczej nie zawraca mi głowy na wakacjach pytaniami więc się zdziwiłam widząc smsa od niego. Stwierdziłam, że musi być to coś ważnego. Spodziewałam się jakiegoś pytania dotyczącego jakiegoś ważnego projektu na które odpowiem szybko i wrócę do pstrykania zdjęć.
Tak się jednak nie stało - po przeczytaniu wiadomości ciężko mi było odłożyć telefon i aż do kolejnej przerwy z narciarzami próbowałam zalogować się do intranetu. Wiadomość była najlepszą wiadomością dnia. Okazało się bowiem, że wreszcie dostaliśmy awans. Zarówno ja jak i mój kolega. To trochę był efekt domina. Ja awansuję i biorę więcej odpowiedzialności od mojego szefa, mój kolega ode mnie itp. Tytuł tytułem ale oczywiście byłam ciekawa jaka podwyżka się z tym wiąże. Tak więc przez kolejne 20-30 minut próbowałam wejść przy użyciu różnych przeglądarek na firmowy intranet. Nie było to łatwe. Jakoś zabezpieczenia, ograniczone możliwości telefonu vs. komputera nie ułatwiały zadania. Ale udało się i wiedzieliśmy już, że na dole to ja stawiam pierwszą kolejkę!
Takie wiadomości to ja lubię. Przerwę z narciarzami zrobiliśmy mniej więcej w miejscu jak wyszłyśmy ze szlaku na trasę narciarską. Tym razem jednak stwierdziłyśmy, że zejdziemy do końca trasą narciarską. Zawsze to coś nowego, innego a i pewnie szybciej.
Nartostradą to się zbiegło szybciutko do bazy i nawet udało nam się zdobyć miejsce przy ognisku. Siedzieliśmy tu wczoraj i tak nam się spodobało, że i dziś postanowiliśmy właśnie tu pożegnać się z resortem.
Zrelaksowani, szczęśliwi, zadowoleni z siebie wspominaliśmy ostatnie 4 dni. Niby nie wiele ale tak dużo się wydarzyło, tak dużo zobaczyliśmy, że jeszcze długo będziemy wspominać ten wyjazd. Każdy z nas pragnął się wyrwać z Nowego Jorku, każdemu marzyły się wakacje, i każdy na nie zasłużył. Tak więc nikt nie zwracał uwagi, że jak się wstawało z krzesełka to było duże “ała…ała” i uśmiech z twarzy nie schodził.
Na pożegnalną kolację każdy wybrał to co lubi. Część ekipy nas olała i wybrała jakieś rancho i kawał dobrej krowy. Inni nie mogli zapomnieć hamburgerów z restauracji przy ognisku i chcieli jeszcze raz przypomnieć sobie smak z pierwszego dnia, a ja wybrałam jakiś eksperyment. Kanapka robiona na styl azjatycki. Niby zwykła bułka z kurczakiem a jednak warzywa i przyprawy dopełniały smaku.
Po kolacji doczłapaliśmy się do domku. Nie jest to łatwe zdanie. Posiadanie domku przy trasie narciarskiej niestety oznacza, że popołudniu jak zamkną już wyciągi, a człowiek zjechał na dół wyciągu, to trzeba iść na nogach pod górę. Można iść trasami, można iść drogą. Jaką drogę się nie wybierze to zawsze będzie pod górę. Ale jak już doszliśmy do domku to było ciepło, był kominek, była muzyka, była gra planszowa i były długie Polaków rozmowy do rana.
Rano troszkę gorzej się wstawało po tych rozmowach bo jednak budzik dzwonił z samego rana. Ale to nic, wyśpimy się w samolocie. Niestety nie ma bezpośredniego lotu z Bozeman do NY więc podróż nam trochę zajmie. Miejmy nadzieję, że nie tyle co niektórym w tą stronę. Tak więc w środę rano, po przespaniu 5h jak budzik zerwał nas z łóżka wiedzieliśmy, że nie ma leniuchowania tylko trzeba się pakować, posprzątać troszkę domek i w drogę.
Kawka na lotnisku i znów wzbijemy się w powietrze. Polubiliśmy bardzo lotnisko w Bozeman. Małe, kameralne ale ma wszystko. Bardzo sprawnie przechodzi się proces odprawy, wystrój jest bardzo przyjemny i nawet czekanie na samolot jest przyjemne. Można sobie nawet usiąść przy kominku.
Tym razem lot do domu każdemu zajął tyle ile powinien. Nikt się nie spóźnił na samolot a samoloty też nie miały opóźnień. Dopiero w NY jak to w NY zdenerwowaliśmy się na taksówki. Nikomu nie chce się pracować, bo rząd tylko rzuca pieniędzmi na prawo i lewo więc i taksówkarzy jest mało. Tak więc na taksówkę czekaliśmy około 30 minut bo albo kierowca nas olał i pojechał w totalnie innym kierunku, nawet nie kasując kursu, albo stał w korkach, albo mylił zjazdy i droga zajęła mu dłużej niż powinna. Masakra co się dzieje z tymi ludźmi. Niestety tak łatwo firmy tracą kontrolę nad jakością i potem się dzieje jak się dzieje.
2021.04.12 Big Sky, MT (dzień 3)
Dzisiaj jest ten dzień. Jesteśmy gotowi na zaatakowanie szczytu Lone! Tylko we dwóch, ja i mój kolega Damian. Reszta narciarzy miała na dzisiaj inne plany. Zresztą zjazd ze szczytu Lone wymaga zaawansowanych umiejętności a nie wszyscy je mają albo czują się na siłach to zrobić.
Rano przy śniadaniu było trochę roboty. Po pierwsze trzeba było wcześniej wstać, żeby za długo nie stać w kolejce do kolejki górskiej. Sprawdzić pogodę i czy kolejka linowa działa. Pogoda jak to w górach, na dole ładnie i słonecznie, a na szczytach chmury, słońce i nawet nie duży wiatr. Szczyt otwarty! Patrol uznał, że warunki są OK.
Sprawdzenie i spakowanie sprzętu. Raki na buty narciarskie mogą się przydać. Nigdy nie wiadomo co nam do głowy strzeli, albo co góry wymyślą. Na bardzo stromych ścianach gdzie jest skorupa śnieżna zdarzają się wywrotki. Raczej wszystko jest ok. Poleci się na dół i pewnie gdzieś się narciarz zatrzyma. Powrót na górę po sprzęt albo na trasę bez raków jest super ciężki a czasami wręcz niemożliwy.
Wszystko spakowane, gotowi na wyprawę!
9 rano, a my już z paroma lokalnymi (wszyscy z plecakami) wsiadamy na pierwszy wyciąg. Każdy spogląda w jedno miejsce, na dymiącą górę Loan. Większość ludzi którzy siedzą na tym wyciągu teraz tam zmierza.
Wysiadamy z pierwszego wyciągu i kierujemy się na drugi. Po drodze sprawdzamy czy Bone Crusher jest otwarte. Jest! Teraz nie ma czasu, ale później to miejsce musimy odwiedzić i przejść się na „spacer”.
Kolejnym wyciągiem , Powder Seeker wyjeżdżamy wyżej.
Tutaj niestety dowiadujemy się, że kolejka górska ma opóźnienie z 20-30 minut. W nocy spadło trochę śniegu i patrol musi parę lawin spuścić w dół, żeby było bezpiecznie. Co chwilę było słychać takie przytłumione, donośne wybuchy.
Mieliśmy troszkę czasu więc zrobiliśmy sobie rozgrzewkę i szybciutko zlecieliśmy w dół do tego samego wyciągu.
Nogi się zagrzały na idealnie ubitej i lekko przysypanej świeżym śniegiem trasie. Większość ludzi, którzy zmierzają na szczyt zrobiła to samo, więc jak wróciliśmy pod kolejkę na Loan to dalej było niewiele ludzi.
Wyciąg na szczyt otwarty! Jedziemy! Odstaliśmy swoje 10-15 minut i załadowaliśmy się do małego wagonika. Tutaj już nikt nie przestrzega przepisów Covid 19. Wagonik jest na 12 osób więc 12 wchodzi. Zastanawiałem się dlaczego nie zrobią więcej wyciągów albo większe wagoniki. Odpowiedź jest prosta, nie chcą tłumów na górze. Tam jest naprawdę trudno, a jeszcze jak się pogoda zmieni w ciągu paru minut i wyjdą chmury, mgła to może być ciężko. Niedoświadczony i nieprzygotowany narciarz może zabłądzić albo gdzieś spaść. Przy dużym wietrze kolejka linowa na górę nie pojedzie, a to jest jedyny sposób żeby ratownicy po ciebie się dostali. Pod warunkiem, że masz radio i im zgłosisz swoje położenie. Komórki często tutaj nie działają.
Drugim powodem małej ilości ludzi na górze jest śnieg. Lokalni nie chcą, żeby im go szybko rozjeździli. Nawet parę dni po opadach śniegu na górze można znaleźć puch jak się wie gdzie go szukać. W Montanie średnio spada ponad 10 metrów śniegu w sezonie, więc puch na górze w pełni zimy jest zawsze.
Oczywiście Polacy są wszędzie, więc w wagoniku spotkaliśmy rodaka z Żywca. Mieszkał kiedyś w Chicago, teraz już jest w Polsce. Mówi, że mimo tego, że w Polsce wyciągi są zamknięte to on ma dobry sezon, bo on i tak nie używa wyciągów. Wychodzi na szczyty i z nich zjeżdża. Zachciało mu się prawdziwych gór, więc przyleciał do Montany.
Ze szczytu chce zjechać The Big Couloir, w skrócie „The Big One”. Jest to najtrudniejsza „trasa - żleb” która wymaga najwyższych umiejętności i błąd może kosztować cię wiele. Bardzo wąska i super stroma, otoczona skałami. Powiedzieliśmy mu, że my na ten zjazd jeszcze nie jesteśmy gotowi i że lubimy życie. Na szczycie się rozstaliśmy. On poszedł zjechać The Big One, a my za bardzo nie wiedzieliśmy co robić.
Chmury przeplatały się ze słońcem, więc widoczność była nawet ok. Na pierwszy zjazd z Loan chcieliśmy coś łatwiejszego, wybraliśmy Liberty bowl. Jest te czarna, szeroka dolina z głębokim śniegiem. Zanim jednak zjechaliśmy, chcieliśmy sprawdzić inne możliwości i ogólnie zapoznać się ze szczytem.
Oczywiście za chwilę spotkaliśmy pana z Żywca. Powiedział, że patrol go nie wpuścił na ten zjazd. Nie ma odpowiedniego sprzętu ratowniczego. Może go wypożyczyć za darmo od patrolu, ale musi się wpisać na listę i swoje odczekać. Ze względu na bardzo trudne warunki wpuszczają tylko limitowaną ilość osób. Dostajesz goprowskie radio i zakładają ci nadajnik sos. Jak coś ci się stanie albo gdzieś wpadniesz to szybciej można cię odnaleźć i uratować. Rodakowi nie chciało się czekać na jego kolej.
Tak jak pisałem, lubimy życie więc tam nie jedziemy. Pan z Żywca stwierdził, że chce zjechać z Lenina. Jest to też trudny podwójny diament ale szeroki. Na dole nie ma skał, więc jak coś nie wyjdzie to raczej nie rozwalisz się o skały jak na wąskich potrójnych diamentach. Lenin jest w naszych planach, ale nie na pierwszy zjazd.
Pojechaliśmy Liberty bowl w dół. Nie za stromo i szeroko. Głęboki, rozjeżdżony śnieg, czasami jeszcze puch trochę utrudniał zakręcanie, ale nie było aż tak ciężko.
Zjechaliśmy z drugiej strony góry Lone. Tutaj jest mniej tras a bardziej otwarte i duże przestrzenie. Z tej strony znajdują się dwa wyciągi, Dakota i Shedhorn. Niestety ten pierwszy się zepsuł parę tygodni temu i naprawę jego przewidują dopiero na lato. Na szczęście z Shedhorn można dostać się w wiele rejonów.
Tutaj jeździliśmy aż do lunchu. Trochę na ubitych dla ochłody a trochę lasami i polanami żeby się znowu zagrzać. Na lunch wybraliśmy Shedhorn grill. Jest to fajna, klimatyczna knajpka w środku gór.
Można siedzieć na zewnątrz jak jest ciepło w słońcu, albo w środku gdy pogoda nie sprzyja. Dzisiaj trochę było zimno i wiało więc lunch mieliśmy w środku.
Hamburger z lokalnej krówki i piwko z lokalnego browaru. Pyszne i świeże. Czego trzeba więcej na nartach.
Po przerwie przyszedł czas na Lenina. Wiedzieliśmy, że jak nie zrobimy tego teraz to nie wiadomo czy na tym wyjeździe nam się uda. Pogoda była ok. Trochę wyżej w górach wiało, ale dalej był to na tyle słaby wiatr, że kolejka mogła jeździć.
Niestety o tej porze trzeba było swoje w kolejce odczekać. Myśle, że 40-45 minut staliśmy. Czego się nie robi dla ciekawego zjazdu.
Na górze już dobrze wiało, ale jeszcze ludzi nie przewracało, było ok. Ruszyliśmy w stronę Lenina. Po drodze minęliśmy fajną bramkę.
Szkoda, że nie mamy ze sobą jakiegoś lokalnego, albo że nie znamy lepiej tych gór. Ciekawe tereny tam dalej się wyłaniały, ale niestety nie znając co tam może być lepiej się nie zapuszczać. Można pobłądzić, albo nie wiadomo gdzie wyjechać. Lenin stawał się pewniejszym wyborem.
Trawersem dojechaliśmy do dwóch tras, Lenin i Marx. Co za ciekawe trasy tu się znajdują. Wybraliśmy Lenina, wyglądał na ciekawszego.
Trasa jest bardzo stroma z głębokim śniegiem. Na szczęście jest szeroka i na dole nie ma skał, więc jak coś nie wyjdzie to raczej nic złego się nie stanie. Pomału z ostrymi zakrętami zjeżdżaliśmy w dół.
Gdzieś w połowie trasy było odbicie na wąskie, trzy-diamentowe odcinki. Na szczęście było zamknięte. Może to i dobrze.
Pod koniec zjazdu Lenin stawał się bardziej płaski, więc można było usiąść i sobie odpocząć. Trasa nie była aż taka ciężka jak ją opisywali. Było stromo i długo, ale do zrobienia przy zachowaniu odpowiedniej prędkości. Dzisiaj już nie ma czasu na Marxa, może jutro się uda.
Do końca dnia jeździliśmy już w głównej części resortu. Nogi za bardzo nie chciały już nic ciekawego robić. Na niebieskich, ubitych trasach zakończyliśmy ten intensywny dzień.
Mimo, że byliśmy padnięci to oczywiście obowiązkowe ognisko musiało być. W słoneczku, na tarasie z przepięknym widokiem na ośnieżone góry.
Nawet kawałek Video się załapał.
Za długo nie można było siedzieć, w planach na dzisiejszy wieczór jest uczta. Mamy zamiar podjechać gdzieś do jakieś restauracji która serwuje lokalne potrawy. Czytaj: mięsa!
Lokalny na wyciągu wskazał parę knajp. Wybór padł na RiverHouse BBQ.
Duża restauracja z przepięknym widokiem z baru. Około 15-20 minut samochodem od resortu.
Na szczęście było jeszcze wcześnie i był poniedziałek dlatego szybko dostaliśmy stolik na 8 osób.
Wziąłem wieprzowe żeberka. Były pyszne! Odchodziły od kości za każdym dotykiem. Nie wiem czy były to najlepsze żeberka jakie kiedykolwiek jadłem, ale na pewno są w czołówce.
Objedzeni do syta wróciliśmy do naszego domku. Zapaliliśmy w kominku i wspominaliśmy ten intensywny dzień. Jutro już niestety ostatni dzień w tych górach. Oczywiście cały mamy zamiar spędzić na nartach, a Ilonka na długim szlaku. Miejmy nadzieję, że pogoda i warunki dopiszą.
2021.04.11 Big Sky, MT (dzień 2)
Wieczorem albo późno w nocy reszta ekipy dotarła do resortu. Po ciemku, ale udało się. Big Sky ma certyfikat czarnej nocy (tak jak Dolina Śmierci). Nie może być żadnych mocnych ulicznych czy miejskich świateł po zmierzchu. Dzięki temu można oglądać gwiazdy a czasami nawet i zorze polarne jak wszystkie parametry są wysokie.
Myśmy wszyscy byli zmęczeni, więc gwiazdy i zorze tylko we snach widzieliśmy. Przed nami 3 dni intensywnych nart w największym resorcie w Stanach. Trzeba mieć siłę i energię.
Resort ma wiele tras i terenów. Ciężko jest wszystkie zjeździć w cztery dni. Jedno co na początku zauważyłem to brak ludzi. Tutaj na prawdę nikt nie jeździ. Nawet dzisiaj, czyli w Niedzielę. Ja wiem, że jest koniec sezonu, ale przecież zima jest w pełni, prawie wszystko jest otwarte. Praktycznie bez kolejek na wszystkie wyciągi się wsiadało. Poza oczywiście kolejką na sam szczyt na Lone, 11,166 stóp (3,403 metry). O tej kolejce to później.
Mapa tras i wyciągów do ręki i w drogę. Pierwszych parę porannych zjazdów zrobiłem sam. Ekipa po podróży musiała dłużej pospać. Plusem jeżdżenia samemu są cenne informacje jakie się zdobywa na krzesełkach. Jak się jest grupą to się zajmuje całe krzesło i nikt lokalny się nie dosiada.
Wczoraj w nocy spadło trochę śniegu i dalej czasami sypało. Lokalny mi powiedział gdzie jedzie i dlaczego. Jedzie w rejon Wilków i Łosi. Są to trasy gdzie już naprawdę nie ma nikogo i nie rozjeżdżony puch można nawet znaleźć koło południa.
Zjechałem tutaj parę razy czekając na resztę załogi. Nie był to może ten słynny puch co jest w Montanie (400” - ponad 10 metrów w ciągu sezonu), ale można było się ciekawie pobawić. Na trasach które nie są ubijane, dalej były wyczuwalne muldy i lód (wczoraj było słonecznie i ciepło) pod puchem. Natomiast na trasach, które wczoraj po zamknięciu wyciągów ratraki ubiły było super. 10cm śniegu na ubitym śniegu. Bajka....!!!
Ekipa dołączyła i już w 4 osoby jechaliśmy dalej. Ale ten resort jest wielki. Dojechaliśmy do jego południowych krańców. Do miejsca gdzie niestety zwykłym ludziom dalej jechać nie wolno.
Prywatny teren klubu Yellowstone. Największy i chyba jeden z najbardziej prestiżowych prywatnych klubów na świecie. Wiele gwiazd, aktorów, ludzi sławnych i super bogatych należy do niego. Wpisowe to minimum 5 milionów dolarów i potem jakaś „niewielka” opłata roczna. Żeby się załapać to trzeba tu kupić jakąś posiadłość i być zaakceptowanym przez klub.
Posiadają potężne tereny z własnym resortem narciarskim, polem golfowym, lądowiskiem helikopterów (obok jest lotnisko Bozeman gdzie widzieliśmy trochę prywatnych samolotów) i pewnie jeszcze wieloma innymi rzeczami. Oni mogą jeździć w Big Sky, ale my u nich niestety nie. Czasami z tras narciarskich widać te potężne i przepiękne domy w których oczywiście nikt nie mieszka. Ludzie z takimi pieniędzmi mają wiele posiadłości w których średnio tylko spędzają do dwóch miesięcy a reszta stoi pusta. Szkoda, że ich nie wynajmują. Po pierwsze pewnie nie mogą, a po drugie nie muszą. Jak chcesz zaprosić gości do siebie to możesz, ale wcześniej musisz wysłać listę do klubu i oni muszą sprawdzić czy możesz ich zaprosić.
Z nami nie było tego problemu, bo nikt nas nie zaprosił. Zjechaliśmy parę razy w tym rejonie, w większości w lasach. Fajnie tutaj mają laski. Nie za strome, drzewa rzadko rosną i dużo nierozjeżdżonego śniegu w nich jest. Można było się pobawić. Wszystkim się podobało. Kolega ma piętnasto-letniego syna, który powoli staje się dobrym narciarzem. Wychodzi ze średnio-zaawansowanego narciarza, a staje się bardziej doświadczonym i zaawansowanym miłośnikiem nart szukającym przygód. Dalej ma braki w technice, sile, orientacji, ocenianiu terenów i dopasowaniem bezpiecznej prędkości do tego, ale się uczy. Jeszcze parę wyjazdów w takie duże góry a pewnie już nie będzie potrzebował „wujków” do pomocy. Samotnie będzie się zapuszczał w te wielkie i puste przestrzenie.
Na lunch umówiliśmy się z dziewczynami totalnie z drugiej strony resortu, w bazie Madison. Mieliśmy do pokonania wiele kilometrów. Wybraliśmy drogę przez Afrykę! Tak, Afrykę. Zjechaliśmy takim trasami jak Africa, Congo, Safari, Nil, Madagaskar…. Tereny te nie były dawno ubijane, więc było ciekawie. Trochę lasami, trochę muldami, trochę stromo, trochę płasko..... ale się udało. Podróż trwała 1.5h. Nogi pod koniec to już nas na maksa nie kochały.
Baza Madison ma piękny wjazd ale niestety restauracja przy stoku nie była taka ciekawa jak ją opisywali. Dzisiaj jest jej ostatni dzień w którym jest czynna. Zamykają ją na sezon (cały resort zamykają za tydzień). Bardzo mały wybór jedzenia i jeszcze mniejszy lanego piwa. Normalnie ponoć jest zupełnie inaczej, zabawa na całego. Trzeba będzie kiedyś tu przyjechać w pełni sezonu i porównać.
Dziewczyny dojechały do nas i wspólnie przy piwku, każdy opowiadał swoje przeżycia
“My spędziłyśmy dzień na zwiedzaniu miasta Big Sky. Poniżej resortu Big Sky (jakieś 15 minut autem) jest miasto Big Sky. Jest to dość malutkie miasto z dużą ilością apartamentów na wynajem. Pewnie w sezonie, kiedy wszystko przy stokach jest obłożone i drogie tutaj ludzie nocują. W sumie 15 minut autem do resortu to znów nie tak źle. Na dole w miasteczku jest zdecydowanie więcej sklepów, tras na rowery, chodników i tras w głąb lasów. Jak tylko wysiadłyśmy w Meadow Village to od razu znalazłyśmy jakiś szlak w dół i poszłyśmy go sprawdzić.
Trasa nie długa bo po niecałych 15 minutach byłyśmy na dole ale fajna jak ktoś chce się przebiec z pieskiem albo odwiedzić plac zabaw z dzieckiem. Chyba najładniejsze miejsce w jakim widziałam kiedyś plac zabaw.
Spacerek, krótki ale zawsze jakieś urozmaicenie. Poszłyśmy więc zobaczyć “miasteczko”. Tutaj niestety dwie ulice na krzyż, sklep spożywczy, browar (zamknięty) i sklep z dekoracjami do domu. Jeszcze bank i restauracja się znalazły. Ogólnie to mini mini więc też dużo czasu tu nie spędziłyśmy. Zrobiłyśmy tylko zakupy bo nadal market większy niż ten co mamy w resorcie. Chyba jednak jak się chce zrobić naprawdę duże zakupy to trzeba podjechać do Bozeman. Te sklepiki to bardziej jak się czegoś zapomni.
W Meadows nie wiele było więc pojechaliśmy do Mountain Village. Chyba centrum miasteczka Big Sky. Może więcej tu jest apartamentów do wynajęcia, jest też hotel Marriotta (Residence Inn) ale poza tym to nie wiele więcej. My natomiast miałyśmy już wypatrzony szlak na wodospady Ousel.
Szlak ładnie przygotowany i dość łatwy (niecała godzinka w jedną stronę). Natomiast, teraz w zimie był troszkę oblodzony miejscami. Dobrze, że wzięłam ze sobą raki to bez problemu pokonałam kolejne lodowiska. Reszta ekipa pomagała sobie drzewkami albo pokonywała większe nachylenia na tyłku. Nie było to nic nie bezpiecznego więc spokojnie. Może tylko czasu się troszkę traciło na tych bardziej oblodzonych odcinkach. Szkoda, że nie wzięliśmy raczków bo byłyby idealne na te warunki.
Zanim dojdzie się do głównego wodospadu to pojawiają się mniejsze, niektóre zamarznięte wodospadziki. Nie sądzę, że są to wodospady na trenowanie w rakach i z czekanem wspinaczki ale kto wie. Spotkaliśmy takich jednych chłopaków po których stroju widać było, że robią coś więcej niż spacerek w parku.
Szło się przyjemnie wśród drzew, szumu wody i pięknych widoków. Trasa może była miejscami do góry albo na dół ale nie było to nic dużego. Może w sumie zrobiłyśmy 300-500 ft różnicy wzniesień. Tak więc można uznać, że trasa dość płaska i lekka, nawet dla dzieci.
Doszliśmy do głównego wodospadu a tam znak, że w górę jeszcze można iść na szczyt wodospadu. No to poszłyśmy. Ale niestety widok z góry jest zerowy. No nić wyszłyśmy/zeszłyśmy no i wróciłyśmy do podnóża wodospadu porobić zdjęcia.
Super to wyglądało. Takie trochę zamarznięte, trochę nie - bajka! Spędziłyśmy troszkę czasu na pstrykaniu zdjęć i podziwianiu co matka natura potrafi zrobić i ruszyliśmy w drogę powrotną. Tutaj nadal miejscami się ślizgałyśmy ale w między czasie koleżanka założyła drugie raki więc dwie osoby miały zabezpieczanie i pomagały pozostałym dwóm. Tak że nawet udało się pokonać drogę powrotną w normalnym tempie. Po wodospadach wróciliśmy do resortu i do bazy Madison na spotkanie z chłopakami. Tak minął nam kolejny fajny dzień na świeżym powietrzu!
Jedynie Dennis (syn kolegi) milczał. Chyba dzisiejszy dzień ostro dał mu się we znaki. Widać było, że jest zmęczony, ale zadowolony.
Lunch trwał gdzieś do piętnastej. Została nam już tylko godzinka jeżdżenia. Siły po przerwie wróciły i ruszyliśmy na narty. Szybki zjazd na dole na rozgrzewkę i wyjechaliśmy wyżej. Wyciąg Headwater wywiózł nas na ścianę doliny Stillwater.
Wiedzieliśmy, że to już jest nasz ostatni zjazd. Jak zjedziemy na dół to wyciągi będą już zamknięte. Pomału, nigdzie się nie spiesząc jechaliśmy na dół.
Pomału, bo oczywiście nie był to łatwy teren. Rejon Stillwater to podwójne i potrójne diamenty. Na potrójne już nas patrol nie wpuścił, bo było za późno, więc została nam zabawa „tylko” na podwójnych.
Szczęśliwie i bezpiecznie zjechaliśmy na dół. Nawet udało nam się znaleźć trasę która dokładnie zaprowadziła nas do samego domku.
Dzisiaj wieczorem nie planowaliśmy wychodzić z domu. Każdy był zmęczony. Jutro sprawdzimy co dobrego w Montanie gotują. Ten stan słynie z mięsnych dań, więc jakieś BBQ odwiedziny.
Dzisiaj odpaliliśmy naszego grilla…..
2021.04.10 Big Sky, MT (dzień 1)
Z czym wam się kojarzy stan Montana?
Z przestrzenią, lasami, preriami, misiami, odludziem, górami, dobrymi steakami..... lista jest długa.
A komu się kojarzy z resortami narciarskimi? Do Montany na narty? Nie, przecież jak na narty to do Colorado, Utah.... a nie do Montany! Tak też myślałem do momentu gdy nie zacząłem się interesować resortem Big Sky.
Będąc miesiąc temu w Colorado poznałem gostka który właśnie mi o tym resorcie powiedział. Wiedziałem, że Big Sky istnieje, ale jakoś nigdy nie byłem nim na tyle zainteresowany, żeby bardziej zaciągnąć języka. Do Montany na narty? Po co....
Zacząłem więcej wyszukiwać informacji o Big Sky i im więcej czytałem tym bardziej chciałem tam pojechać. Nie było innej możliwości jak polecieć i na własne oczy (nogi) się przekonać.
Resort niestety zamykają w połowie kwietnia. Nie ze względu na brak śniegu (jego tu mają dużo), tylko na migracje zwierząt. Które to boją się dużej ilości ludzi zwłaszcza na wiosnę jak są z małymi.
Ze względu na Covid i na mniejszą ilość podróżujących nie ma aktualnie non-stop połączenia z Nowego Jorku do Bozeman. Musi być przesiadka, co w sumie jest OK, bo można zjeść śniadanie albo się zbadać jak ktoś potrzebuje albo musi.
Jak się wszystko dobrze zorganizuje to w ten sam dzień można już jeździć na nartach. Koło południa wylądowaliśmy w Bozeman, wzięliśmy samochód i w ciągu godzinki dojechaliśmy do resortu Big Sky.
Góry przywitały nam wspaniałą słoneczną pogodą i zimą z dużą ilością śniegu. Nasz domek nie był jeszcze gotowy. Za bardzo to mi nie przeszkadzało. Samochód zaparkowałem pod domem, szybko się przebrałem, zapiąłem narty i wsiadłem na wyciąg, który przebiega tuż obok nas.
Dziewczyny poszły sprawdzić co się w miasteczku dzieje, a ja co to za góra ten Big Sky.
Wiedziałem, że mam może tylko jeszcze dwie godziny jeżdżenia, więc nie chciałem się zapuszczać daleko w góry. Na pierwszy rzut oka, to bardzo przyjaźni są tutaj ludzie. Tyle co ja dostałem cennych informacji przez te dwie godziny od lokalnych na wyciągach to na cały tydzień może starczyć.
Resort ma dwie góry. Lone i Andesite. Lone jest to ta słynna duża góra z której można zjeżdżać ale trzeba być dobrym narciarzem. Na pierwszy dzień odpuściłem sobie jej szczyt i jeździłem od połowy Lone albo na Andesite. Ta druga góra jest niższa i ma łagodniejsze stoki.
Dwie godzinki szybko zleciały, ale i tak zjechałem ponad 10 razy różnymi trasami.
Oddałem narty do naprawy (jeszcze od Colorado nic z nimi nie robiłem), spotkałem dziewczyny w dolnej bazie i już w trójkę zwiedzaliśmy to malutkie niestety miasteczko.
Od jutra przez kolejne 3 dni już większą grupą będziemy zwiedzać ten potężny resort i zaglądać w jego wszystkie zakamarki.
2021.04.10 Big Sky, MT (dzień 1)
Taki paragraf wylądował na naszym ostatnim blogu o Steamboat. A zaraz obok takie zdjęcie…
Czarno to widzę oj czarno…
Skoro VT ma chore przepisy i trzeba mieć kwarantanny, testy i nie wiadomo co jeszcze, skoro w Montannie jest więcej misiów niż ludzi (misie nie przenoszą COVIDa), skoro mamy dużo nie wykorzystanych kredytów na Delta Airlines, skoro Big Sky jest wschodzącym resortem w którym można rozważyć inwestycje i skoro prawie wszyscy nasi przyjaciele zdecydowali się pojechać z nami to jaką mogliśmy znaleźć wymówkę, żeby nie polecieć do Big Sky, MT tylko do Killington?
Big Sky jest największym resortem narciarskim w Stanach. Tak naprawdę podium i pierwszą pozycję dzieli z Park City, które już trochę poznaliśmy w 2019 roku. Big Sky ma 250 km tras i powierzchnię przekraczającą 5,800 akrów. Troszkę duży nie?
Jak zwykle od słowa do słowa, i wzajemnym wymienianiu argumentów dlaczego powinniśmy pojechać na wiosenne narty własnie do Montanny, zanim jeszcze wylecieliśmy z Colorado, wiedzieliśmy gdzie będzie nasz następny lot. W końcu wracamy do normy - jeden lot na miesiąc. Tak więc dziś jest 5 rano a my w przeciwieństwie do 90% Nowojorczyków nie zamawiamy taksówki, z baru do domu tylko z domu do baru… tylko do naszego baru trzeba jechać taksówką, potem dwoma samolotami, znów samochodem, potem nartami i gdzieś za jakieś 14h będziemy mogli napić się piwa. Ale przecież nie o piwo chodzi… chodzi o nartki, o górki, o śnieg, o słońce, o dobre towarzystwo i czas pełen uśmiechu. No to w drogę…
Na ten wyjazd trochę nas się zebrało. Już bardzo dawno nie lecieliśmy nigdzie, aż taką ekipą. Chyba ostatni raz były to Darka urodziny w Meksyku. O wow - tam to się działo, nawet bloga nie ma bo nie da się tego opisać. Myślę, że na tym wyjeździe jednak będzie czas na pisanie ale to się jeszcze okaże. Tym razem też mamy okazję do świętowania. I to nie byle jaką okazję. Parę dni temu Stany Zjednoczone wzbogaciły się o nowego obywatela a ja wzbogaciłam się o kolejny paszport…
Poziom ekscytacji każdego sięga zenitu. Niektórzy z ekipy nie byli jeszcze w tym roku w dużych górach, inni mają zawsze niedosyt i szukają puchu, są też tacy co nie lecieli nigdzie przez ponad rok (wow) i są też tacy co bardziej cieszą się z nowego biletu niż nowej pary butów. Tak, że ekipa 8 osób z uśmiechami od ucha do ucha…
Do 2 w nocy pisaliśmy sobie smsy bo każdy nie mógł się doczekać wyjazdu na lotnisko i bał się zaspać. Niestety Ci co najdłużej pisali jednak zaspali. Ale wracajmy do nas. My grzecznie o 5 rano zapakowaliśmy się w taksówkę i ruszyliśmy na lotnisko.
A na lotnisku masakra. Od 1 kwietnia w NY nie wymagana jest kwarantanna ani testy więc chyba wszyscy spragnieni podróży rzucili sie na samoloty. My sobie dobrze obliczyliśmy więc byliśmy spoko ale parę ludzi w kolejce panikowało i chciało się przeciskać ale wszyscy mieli smoloty mniej więcej o tej samej porze więc przepuszczanie raczej nie wchodziło w gre.
40 minut zajęło nam od wyjścia z taksowki, przez oddanie bagażu do przejścia przez bramki. Nie nastawialiśmy się na śniadanie na lotnisku bo jest zazwyczaj drogie, bez smaku a też czasu nie bardzo na nie mieliśmy. Postawiliśmy za to na domowej roboty muffinki. Kochana koleżanka co leci z nami, upiekła przepyszne czekoladowe muffinki - dziękujemy!!!
Pierwszy lot minął spokojnie i po nie całych 3h wylądowaliśmy w Minneapolis. Udało nam się przespać cały lot bo organizm potrzebował snu. I dobrze - jak się śpi to szybciej czas mija. W Minneapolis byliśmy w lipcu. Lecieliśmy dokładnie tym samym połączeniem. Wtedy lecieliśmy do Yellowstone i Grand Teton. Bardzo lubimy przesiadać się w Minesocie. Lotnisko jest fajnie wyremontowane, czyste, nie za duże ale wystarczające, żeby obsłużyć wszystkie połączenia.
Mamy tu już swoją miejscówkę nawet na śniadania. Jak na lotnisko to wcale nie drogie a łososia mają całkiem całkiem. Godzina przerwy jaką mieliśmy w zupełności wystarczyła nam na śniadanko i kawkę. W między czasie wiedzieliśmy już, że jedna osoba z naszej grupy spóźniła się na samolot i teraz sobie pozwiedza stany…. NYC - Atlanta - Salt Lake City - Bozeman (Montana). Wow - to sie nazywa kochać latać!
My sprawnie, jak w szwajcarskim zegarku zapakowaliśmy się do samolotu i bez żadnych opóźnień wystartowaliśmy. Nasz ostatni odcinek podróży to około 2.5h. Po wypitej kawie już nam nie chciało się spać więc skupiliśmy się na pracy i podziwianiu widoków. A podziwiać jest co.
Lądując w Bozeman ma się przepiękne widoki gór. Samo miasteczko położone jest w dolince i otoczone jest pięknymi górami do których właśnie jedziemy. Tym razem podziwianie widoków zostawiłam Darkowi a sama odliczałam kiedy będziemy już na ziemi.
Ci co mnie znają to wiedzą, że kocham latanie, starty, lądowania, nawet turbulencje czasem lubię ale ogólnie mi nie przeszkadzają. Niestety, tym razem poczułam się bardziej jak na statku niż samolocie. Boczne wiatry były dość duże i bujało na każdą stronę. Aż dostałam choroby lokomocyjnej.
Na szczęście lotnisko w Bozeman jest małe więc szybko odebraliśmy autko i bagaże i mogłam pooddychać świeżym powietrzem. Od razu lepiej!
Do resortu mamy tylko godzinke jazdy. Nie musieliśmy robić zakupów bo znajomi za nami zrobią (jak wylecą z Texasu). Okazało się, że połowa grupy utknęła na lotnisku w Dallas. Niestety cały czas przekładali czas odlotu więc ciężko powiedzieć kiedy do nas dołączą. Darek spragniony nartek wziął azymut resort i pojechaliśmy przed siebie. Pogoda była idealna. 3/8 osób (czyli, ja, Darek i nasza przyjaciółka) dojechaliśmy bez problemów i po szybkim przebraniu już o 14:30 byliśmy na stoku. Darek na nartach a my na butach…
Każdy poznawał okolicę na swój sposób. Darek trasy i stoki narciarskie a my zaliczyłyśmy miasteczko, punkt informacyjny, zakupy. Jednak reszta ekipy nie zrobi zakupów… czekanie na samolot się przeciąga. Dobrze, że serki, parówki, prosciutto i inne smakołyki przyleciały z NY to z głodu nie umrzemy.
Baza Big Sky, jest dość mała. Typowe zaplecze resortu. Dużo sklepików ze sprzętem, restauracji, hoteli i parkingów. Ładne oczywiscie jest bo jak może nie być jak jest otoczone takimi górami. W porównaniu ze Steamboat które ma większe miasteczko, mniejsze góry… chyba wybieram Big Sky na wakacje/inwestycje a Steamboat do miaszkania na dłużej.
Około czwartej jak już zamknęli wyciągi wszyscy się spotkaliśmy i przy piwku podziwialiśmy piękne górki i planowaliśmy co dalej. Niestety nie pozwalają tu za dużo chodzić po górach. Jest trasa Moose Tracks przeznaczona na rakiety. Szlaki są ale bardziej z miasteczka Big Sky do którego trzeba podjechać jakieś 10 min. Myślę że do zrobienia i uda nam się zaliczyć wodospady Ousel. Czyli dwa dni spacerki, jeden praca i wakacje miną.
Zaczynało się robić zimno więc po dobrym hamburgerze i piwku ruszyliśmy do domku. Mamy ski in ski out ale to oznacza, że na trasy łatwo się wyjeżdża ale za to z bazy do domku trzeba pod górę drałować.
Niby górka nie duża ale na tej wysokości (resort położony jest na 7,500 ft/2,286 m) to każda aktywność fizyczna jest wyczynem.
Domek mamy cudowny, drewniany, duży z kominkiem. Tak więc przy kominku czekaliśmy na resztę załogi i rozmawialiśmy o tym jak fajnie znów móc podróżować. Reszta załogi doleciała bliżej północy. Chyba kochają nartki bo 18h w podróży to już poświęcenie. Najważniejsze, ze wszyscy bezpiecznie dotarli.