2022.05.29 Palisades Tahoe, CA (dzień 9)

Kolejna fajna przygoda, kolejny piękny i słoneczny dzień w Kalifornii i kolejny piękny hike. 

Nie ma to jak obudzić się rano z widokiem na góry, a po śniadaniu ubrać buty trekingowe i ruszyć prosto na szlak. Szlak który planujemy dziś zrobić jest niedaleko naszego lokum. Z pokoju na szlak mamy niecałe 10 minut na nogach. Tak to lubie.

Na dziś wybraliśmy szlak Shirley Canyon. W Palisades Tahoe imię Shirley, przejawią się dość często. Tak nazwany jest kanion, jezioro, wyciągi narciarskie ale też pizza czy hamburgery w lokalnych restauracjach. Dlaczego Shirley? Shirley Scott była wnuczką pierwszych osadników i bardzo lubiła się bawić nad wodospadami i jeziorem które znajdują się w kanionie do którego idziemy. Dlatego miejsce to zostało nazwane na jej cześć. No a wyciągi, pizza i hamburgery to już marketing współczesnego świata.

Jak to w resortach większość góry i szlakow w zimie jest przeznaczona na trasy narciarskie i inną infrastrukturę. Szlak Shirley Canyon, idzie tyłami góry i jest dostępny cały rok - o ile nie spadnie śnieg bo wtedy może być ciężko, wiem bo próbowałam wyjść nim w zimie ale nie był udeptany i trochę się człowiek zapadał już na samym początku a co dopiero dalej.

Koniec maja więc na dole śniegu się nie spodziewaliśmy ale czytaliśmy na aplikacji All Trails że jeszcze tydzień temu było trochę śniegu w górach więc spodziewamy się że raki sie przydadza.

Szło się bardzo fajnie. Szlak prowadzi wzdłuż rzeki więc czasem pojawiają się wodospady. Jeśli na rzece są wodospady to oznacza, że na trasie też nie jest lekko. Czasem trzeba było schować kijki i powspinać się trochę po skałach.

Zdecydowanie szlak ten bardziej przypominał szlaki w Adirondacks niż na zachodnim wybrzeżu. Byliśmy trochę zdziwieni a jednocześnie szczęśliwi. Fakt faktem, szlak wymagał troszkę wysiłku miejscami ale dzięki temu teren był różnorodny a widoki się zmieniały i za każdym razem zachwycały.

Podobno szlak ten jest dość popularny i rzeczywiście był to szlak na którym spotkaliśmy najwięcej ludzi jak do tej pory. Część ludzi dochodzi tylko do Shirley Lake albo skał zaraz przed jeziorem. Do skał nie ma śniegu i można potraktować to jako mały bieg przed obiadem. Ze skałek też jest piękny widok. Idealne miejsce na przerwę!

My wiedzieliśmy, że chcemy dojść do High Camp (koniec szlaku), a przerwa nad jeziorem bardziej kusiła niż na skałkach. Tak więc bez większego zastanowienia i przerwy poszliśmy dalej. Tutaj rzeczywiście śniegu przybywało i trochę bardziej trzeba było się naszukać szlaku.

Za nami szła grupa trzech chłopaków z Florydy. Stwierdzili że lubią iść za nami bo im przecieramy szlak. No tak, ktoś musi być najlepszy. Potem w ogóle to nam dziękowali bo im schody w śniegu robiliśmy.

Ale zanim przejdziemy do robienia schodów to zatrzymajmy się na chwilę nad jeziorkiem. Jezioro Shirley położone jest w przepięknej dolinie. W sezonie można tu zjechać na nartach i wyciągiem Solitude znów ruszyć w górki. Jak Darek wczoraj pisał to już jest ostatni weekend narciarski w tym resorcie więc ta część góry była zamknięta. Nie dziwię się bo pewnie trochę ludzi z rozpędu by powpadało do tego jeziora. W zimie chyba ono jest zamarznięte bo Darek który zjeździł ten resort już parę razy nie wiedział o jego istnieniu.

Po krótkiej przerwie nad jeziorem ruszyliśmy dalej po szlaku. Tu już śniegu było więcej. Raki jednak nie były za bardzo potrzebne bo śnieg był mokry i człowiek się nie ślizgał. Dobrze że mieliśmy ciężkie buty to ani nam nogi nie marzły ani się nie ślizgaliśmy.

Zabawa zaczęła się pod samym szczytem. Tutaj po raz pierwszy (teoretycznie) pojawiły się zig-zaki. Teoretycznie bo wg. mapy i szlaku miały być ale wszystko było przysypane śniegiem więc ciężko było iść po szlaku. Teren tu był już otwarty więc można było spokojnie iść na azymut i tak też zrobiliśmy.

To właśnie tu robiliśmy chłopakom schody. Nam do góry szło się bardzo fajnie. Wbijaliśmy szpice butów w śnieg i szliśmy równomiernie do góry. Jednocześnie robiliśmy “schody”/ślady które inni z trochę gorszym obuwiem mogli wykorzystać aby wspiąć się na górkę.

Udalo sie - po ok. 3h od wyjścia z pokoju stanęliśmy na High Camp. High Camp jest to górna stacja wyciągu który mogą brać ludzie w celach widokowych. Górołazy mogą zjechać tą kolejką na dół ale myśmy wiedzieli że wolimy schodzić i nacieszyć się jeszcze widokami i górkami.

Jak tylko pokonaliśmy ostatnie podejście i wyszliśmy na płaszczyznę koło stacji kolejki to uderzyła nas ilość ludzi. Znów byłam w szoku ile ludzi jest chętnych zapłacić $50 za wyjazd żeby tylko sobie zrobić zdjęcie. Pomimo tłumów ludzi udało nam się znaleźć całkiem fajną miejscówkę na zrobienie obowiązkowej przerwy. 

Jak wspominałam jakoś ostatnio Darek do śniegu ciągnie bardziej niż do browaru. Był więc bardzo zawiedziony, że nie mógł sobie ubrać raków i pochodzić trochę w nich. Ja często używam raki chodząc po resortach narciarskich w zimie ale Darek ostatni raz raki to miał chyba w Szwajcarii w 2020 roku. Niestety tam gdzie śnieg się utrzymuje jeszcze nie było szlaków albo były tylko trasy narciarskie i to głównie czarne. Wyglada, że na tym wyjeździe nie uda się użyć raków.

Trzy godziny hiku to trochę mało dla nas więc jednogłośnie zdecydowaliśmy, że na dół schodzimy. Przynajmniej nadrobimy kroki i spędzimy więcej czasu w tych pięknych górkach. Zdecydowaliśmy się jednak schodzić trasami narciarskimi (już nie czynnymi), żeby widzieć coś innego. Jak tylko można zejść inną trasą niż wyjść to tak robimy - zawsze to coś nowego.

A widoki rzeczywiście były piękne. Dopiero bliżej miasteczka i końca szlaku spotkaliśmy ludzi. Wychodzili sobie na mniejsze lub większe spacerki z psami. Schodząc na dół widzieliśmy dużo więcej szlaków. Nie wiem jak wysoko wychodzą ale na pewno jest tu co robić też w lecie.

Zeszliśmy prosto pod nasz apartament. Było w miarę wcześnie (przed 15 godziną) więc jeszcze mocne słoneczko świeciło i zachęcało do spędzania czasu na zewnątrz. Zamieniliśmy tylko ciężkie górskie buty na lekkie adidasy i usiedliśmy nad stawem.

Żaby nie dawały o sobie znaku życia, pewnie koncert dadzą w nocy jak co wieczór, ale za to psy miały frajdę i wskakiwały non-stop do stawu. Mieliśmy ubaw obserwując jak beztrosko się bawią. A myśmy sobie odpoczywali w słoneczku i wspominaliśmy kolejne wspaniałe wakacje.

Z ławeczki wygoniły nas chmury które co jakiś czas zasłaniały słońce i robiło się chłodno. Poszliśmy po lepsze kurtki (tak z końcem maja ubieraliśmy kurtki puchowe) i ruszyliśmy zobaczyć co się dzieje w miasteczku. A tam się dużo działo. Był koncert, lokalni artyści sprzedawali swoje wyroby, dzieci tańczyły z hula hop a dorośli bujali się z piwem albo innym drinkiem w rytm muzyki.

Koło piątej po południu skończył się koncert, lokalni artyści pochowali swoje stragany a ludzie pochowali się po barach i restauracjach. My też poszliśmy na lokalnego hamburgera, oczywiście nazywa się Shirley.

Jutro już wracamy do NY. Nie będziemy pisać bo większość czasu spędzimy w drodze, na lotnisko albo w samolocie… no chyba że coś się wydarzy. W dzisiejszych czasach niestety nie można polegać na niczym a Delta podobno ma dużo odwołanych lotów w ten weekend. Miejmy nadzieję że nasz lot ogarną. Jak to się mówi - jak nie ma informacji to znaczy że są dobre informacje. Tak więc jak nie będzie bloga z kolejnego dnia to znaczy, że tym razem udało się i polecieliśmy bez większych przygód.

Previous
Previous

2022.07.09 Killington, VT (dzień 1)

Next
Next

2022.06.28 Palisades Tahoe, CA (dzień 8)