2019.11.04 Great Smoky Mountains National Park, TN (dzień 3)
Po wczorajszym dosyć dobrym hiku nogi dzisiaj rano za bardzo nie chciały nigdzie iść. Wiedząc, że najlepsze na zakwasy jest rozruszanie mięśni, na dzisiaj też mieliśmy zaplanowany dobry hike.
Nie chcieliśmy mieć podobnych widoków do wczorajszych, więc naszą ciężarówką pojechaliśmy 40 minut na północ w inną część parku. Na dzisiaj mamy zaplanowany „spacer” na górę Cammerer, 5054 stóp. Tak, ta górka jest o ponad 1,500 stóp niższa od wczorajszej, ale też startujemy z 1,600 stóp niżej, więc mamy trochę do podejścia.
W sumie to nie planowaliśmy przyjazdu w te góry podczas złotej jesieni. Jesień tutaj przychodzi w różnych porach, w zależności od wysokości na jakiej się znajdujesz. Aktualnie zaczyna się na wysokości około 2,000 stóp i dochodzi do prawie 4,000. Wczoraj tą wysokość pokonaliśmy samochodem, natomiast dzisiaj mieliśmy zaszczyt iść po dywanie zrobionym z liści.
Pierwszy odcinek hiku to 2.5 mili cały czas do góry, po liściach. Wpierw wzdłuż strumyka, a następnie serpentynami aż nie podniesiemy się o 2,000 stóp i dojdziemy do połączeni szlaków. Nie byle jakiego szlaku, weszliśmy na najsłynniejszy szlak na wschodnim wybrzeżu. Mowa tu oczywiście o Appalachian Trail (AT).
O AT już pewnie wiele razy pisałem. Wspomnę tylko, że idzie od stanu Georgia aż do Maine i ma długość ponad 2,000 mil. Mieliśmy zaszczyt i mogliśmy jakieś dwie mile nim się przejść.
Szlak szedł granią na granicy stanu Tennessee i North Carolina, więc widoki mieliśmy po obu stronach. Niestety cały czas byliśmy w lesie i w sumie za dużo nie było widać. Tylko na otwartych przestrzeniach coś tam było widać.
Dochodziliśmy do wysokości 5,000 stóp. Tutaj było znacznie chłodniej niż na dole i też była już późna jesień. Więcej było drzew iglastych, a liściaste już dawno zgubiły swoje liście.
Dzisiaj w porównaniu do dnia wczorajszego było znacznie mniej ludzi. Wychodząc na górę może spotkaliśmy 5 osób. Jednym z powodów tak małej ilości ludzi jest pewnie to, że góra Commerer jest mało popularna, a także to, że dzisiaj jest poniedziałek. Biorąc pod uwagę, że w tym parku roi się od misiów Ilonka miała przygotowany aparat, ale niestety (albo na szczęście) żaden z gospodarzy parku nas nie przywitał.
Około 12:30 stanęliśmy na szczycie.
Góra nie jest zalesiona, więc widoczki w każdą stronę były ciekawe. Na szczycie w latach 30-tych ubiegłego wielu wybudowali domek w którym mieszkał człowiek i bacznie obserwował lasy czy aby się gdzieś nie pali.
W latach 60-tych mieli już lepszą technologię na wcześniejsze ostrzeganie o pożarach lasów i obecność człowieka na szczycie stała się niepotrzebna.
Do lat 80-tych domek był zamknięty, dopiero później go otworzyli dla turystów. Niestety byliśmy tam po sezonie i kłódka wisiała na drzwiach.
Posiedzieliśmy tam z 40 minut, batona zjedliśmy, piwko wypiliśmy, z lokalnymi pogadaliśmy i ruszyliśmy w dół.
Tak nam się dobrze i szybko szło po dywanie usłanym z liści, że ciągu dwóch godzin pokonaliśmy 5.5 mili i usiedliśmy sobie na dole na ławeczce przy strumyku.
Byliśmy super przed czasem. Strumyk, ciepło, liście, zimne piwko.... wszystko to sprawiło, że posiedzieliśmy tam sobie chyba z godzinę.
Wróciliśmy do samochodu, przebraliśmy się i za 40 minut dojechaliśmy do naszego hotelu w Gatlinburg. Postanowiliśmy dać miasteczku drugą szansę. Kolację mieliśmy na 19:30. Mieliśmy trochę wolnego czasu i przeszliśmy się miasteczkiem.
Na start poszło Ole Smoky, gdzie tym razem było znacznie mniej ludzi (poniedziałek) i można było popróbować ich samogonów.
Lubię whisky, nawet bardzo je lubię. Natomiast whisky zmieszane z rożnego rodzajami innymi smakami to nie mój styl. Spróbowałem ich 11 rodzajów i wygrały.... ogórki !!! Tak, ogórki które leżały przez jakiś czas w samogonie. Idealne do przegryzania podczas drinkowania. Słoiczek oczywiście zakupiony.
Mieliśmy jeszcze trochę czasu do kolacji to przeszliśmy się ulicami Gatlinburg'a Dzisiaj to miasteczko znacznie lepiej wyglądało, o wiele mnie ludzi. Chodnikami można było w końcu z łatwością chodzić.
Dalej jednak nam brakowało klimatu górskich, europejskich miasteczek. Małych, kameralnych knajpeczek, gdzie można by usiąść i odpocząć. Wszędzie było głośno, jasno, a neonówki rozświetlały każdy kąt.
Na kolację wybraliśmy tą samą restaurację co dwa dni temu, Chesapeake's Seafood and Raw Bar. Smakowało nam tam jedzenie, a po drugie to miasteczko nie ma za wiele fajnych, dobrych restauracji.
Jak zwykle poleciały żyjątka wodne i lądowe, a także dobre trunki. Ilonka wybrała dobre winko, a ja się bawiłem whisky.
Jesteśmy w Tennessee, więc jest rzeczą oczywistą, że będziemy pili najpopularniejsze whisky ze Stanów czyli Jacka Danielsa. Zwłaszcza, że ten trunek jest z tego stanu. Zwykły Jack Daniels nie należy do dobrych whisky. Dopiero jego wersja „single barrel” jest dobra. Mieli tam też najlepszego Jacka, czyli Frank Sinatra Edycja. Dało się wypić. Naprawdę pyszne, polecam. Od razu przypomniał mi się słynny cytat Franka: "I feel sorry for people who are not drunk".
W restauracji spędziliśmy chyba ze dwie godziny. Nigdzie nam się nie spieszyło, jedzenie było pyszne, a i widoczek na miasteczko mieliśmy fajny. Po kolacji musiał być obowiązkowy spacer przez 40 minut, żeby przynajmniej trochę tego jedzenia spalić.