Traveling - it leaves you speechless, then turns you into a storyteller.
Destynacje
- Anglia 7
- Argentyna 1
- Austria 4
- Belgia 4
- Bermuda 2
- Canada 19
- Chile 9
- Czechy 2
- Ekwador 12
- Francja 28
- Gibraltar 1
- Grecja 4
- Hiszpania 13
- Holandia 5
- Hong Kong 2
- Indonezja 4
- Islandia 14
- Korea Południowa 6
- Macau 2
- Malezja 9
- Maroko 7
- Niemcy 4
- Nowa Zelandia 26
- Polska 17
- Portugalia 9
- Qatar 1
- Singapur 7
- Szwajcaria 17
- Słowenia 6
- UAE 3
- USA - Alaska 19
- USA - Colorado 60
- USA - DC 2
- USA - Nowy Jork 38
- USA - Pennsylvania 2
- USA: New England 50
- USA: Northwest 24
- USA: Southeast 17
- USA: Southwest 66
- Włochy 7
- _NY - Adirondacks 46er 20
- _Parki Narodowe USA 38
2019.11.05 Great Smoky Mountains National Park, TN (dzień 4)
Nasze krótkie wakacje dobiegły końca. Dziś jest nasz ostatni dzień w miasteczku Gatlinburg i w Great Smoky Mountains NP. Im dłużej przebywamy w tym małym miasteczku, tym bardziej nam się podoba. Po części dlatego, że coraz lepiej je poznajemy a po drugie dlatego, że dalej od weekendu tym jest mniej ludzi. Z nadzieją, że nie będzie dużych kolejek do restauracji postanowiliśmy dzisiejsze śniadanie zjeść na mieście.
TripAdvisor polecił nam Crockett's Breakfast Camp. Nawet się uwijali z sadzeniem ludzi przy stolikach i w 15 min dostaliśmy stolik, pomimo, że jak zobaczyliśmy kolejkę to spodziewaliśmy się czekania z 30 minut jak nic. Nie wiem czy to jest specyficzne dla Gatlinburga, Tenessee czy ogólnie południa ale amerykańskie omlety (zwane pancakes) są tu dość popularne. Czyli wiecie już co zamówiliśmy….oczywiście pancakes. No i french toast.
Darek miał chwilę zawahania czy zamówić dwa czy trzy ale jednak przypomniał sobie, że Amerykanie nic małego nie mają a tym bardziej śniadań. Jak widać na zdjęciu, pancakas do małych nie należały. Chyba nigdy w życiu nie widziałam tak grubych placków.
Nie zjedliśmy wszystkiego, nie dało się. A pomyśleć, że ludzi biorą jeszcze większe porcje albo dokładają do tego jakieś ziemniaki, tosty z dżemem albo jajka. No tak, wg. starego powiedzenia śniadanie zjedz za dwóch, obiadem się podziel a kolację oddaj….szkoda tylko, że niektórzy stosują się tylko do pierwszych słów tego przysłowia.
My po śniadaniu wróciliśmy do hotelu. Niby mieliśmy tylko 15 min ale pod górkę i nasze mięśnie przypominały nam o wczorajszym hiku. Na szczęście dziś nie planowaliśmy już żadnych hików. Buty i kijki spakowaliśmy głęboko do torby, wskoczyliśmy do naszej „ciężarówki i ruszyliśmy na najwyższą górę w parku.
Amerykanie lubią budować drogi na najwyższe szczyty. Oczywiście jeśli tylko rzeźba terenu na to pozwala. Tak więc nie mogło być inaczej w “zadymionych górach”. Na najwyższy szczyt Clingmans Dome prowadzi droga, która przebiega granicą stanów.
Zanim jednak z głównej drogi 441 odbije się na drogę Clingmans Dome Rd, warto zatrzymać się w punkcie Newfound Gap. Jeśli ma się szczęście to z parkingu, który jednocześnie jest miejscem widokowym można zobaczyć piękną panoramę gór.
Jednak jak sama nazwa mówi, Great Smoky Mountains lubią być zadymione. Często są one w chmurach i stąd ich nazwa. Na szczęście chmury mają to do siebie, że często się przemieszczają więc warto poczekać 10-15 minut bo widok się pojawi, aby potem znów zniknąć.
Jak już Darek pisał wczoraj przez park przechodzi Appalachian trail. Nie będę się rozpisywać bo Darek to lepiej zrobił we wczorajszym wpisie. Warto jednak wspomnieć, że właśnie w rejonie Clingmans Dome trasa ta osiąga swój najwyższy poziom.
Im wyżej jedzie się w górę tym bardziej zmieniają się liście. Park Great Smoky Mountains szczyci się tym, że ma wiele warstw roślinności. Normalnie jak się nie jest ekspertem to nie widać tego na pierwszy rzut oka ale w okresie jesieni uwidacznia się to. Roślinność jest zróżnicowana ale to co najbardziej uderza to kolory. Z każdym przejechanym kilometrem zmieniało się otoczenie, drzewa i kolory.
Wyjazd na samą górę nie zajął nam długo - ale znalezienie parkingu to już inna sprawa. Pomyśleć, że my byliśmy nie dość, że we wtorek to jeszcze po sezonie. A już ludzie musieli parkować wzdłuż drogi i drałować na górę na nogach. Nie chcę wiedzieć co się tu dzieje w sezonie.
Udało się, jakoś zaczarowałam, miejsce znaleźliśmy i… i tu mnie zaskoczyli. Okazało się, że trzeba iść do góry. Nie duże podejście ale idzie się z 15 minut non-stop do góry. Ładna wyasfaltowana droga, nie można narzekać. Ale ludzie wymiękali. Aż przykro patrzyć, że tak dużo ludzi musiało sobie robić przerwy po drodze.
Droga prowadzi w głąb lasu ale co ważniejsze prowadzi na platformę widokową. Stąd rozpościera się piękny widok, 360st. Na platformę też trzeba się wspinać oczywiście. Na szczęście windy tu nie zrobili choć muszę przyznać, że nie zdziwię się jak to się stanie za parę lat. Przykre ale prawdziwe.
Na platformie spędziliśmy trochę czasu. Z jednej strony czekając, aż chmury się przemieszczą a z drugiej wypatrując misiów w tych lasach. Nasz pobyt w tym parku dobiega już końca a myśmy żadnego misia nie spotkali. Twarzą w twarz nie koniecznie chciałam spotkać ale gdzie w oddali to czemu nie.
Prawda czasem bywa brutalna. Niestety brak widoczności to nie tylko chmury. To także człowiek i odcisk jaki zostawia na naturze. Z powodu zanieczyszczenia powietrza widoczność się pogarsza. Dawniej z tej góry można było spokojnie dostrzec miasteczko Gatlinburg. Teraz trzeba się mocno wpatrywać i szukać. Zanieczyszczenie powietrza szkodzi też drzewom i to mnie chyba najbardziej w tym parku uderzyło. Jest tu dość dużo suchych drzew. A są one suche głównie przez deszcz - tak deszcz już nie nawadnia drzew i nie sprawia, że rosną silne i zielone. Deszcz ma w sobie to samo zanieczyszczenie co powietrze. Padając sprawa, że wszystkie kwasy i inne szkodliwe substancje dostają się do drzew, które potem obumierają.
Na nasz przyszedł już czas. Niestety nasz pobyt w tym parku dobiegł końca. Teraz tylko przejazd do Pigeon Forge - najbardziej skomercjalizowanego miasteczka - i na lotnisko. To był fajny wyjazd i park polecam każdemu. Ale pamiętajcie, żeby unikać sezonu letniego, długich weekendów itp. Niestety park ten jest tak popularny, że aż traci urok z przeludnienia.
Do domku mamy niedaleko. Tylko 2h samolotem. Tak to nawet przyjemność latać. Zwłaszcza, że znów dostaliśmy lepszą klasę. No tak do Knoxville mało któ lata to upgrade sypią na prawo i lewo. Pewnie gorzej będzie jak kiedyś polecimy do Kalifornii czy w inne popularne miejsce. Póki co cieszmy się z tego co mamy - a mamy nawet za dużo bo nawet prawdziwe szklane szklanki dostaliśmy. Niesamowite - taka ochrona, tak nic nie wolno wnosić a szklanki szklane w pierwszej klasie podają. Cheers!
2019.11.04 Great Smoky Mountains National Park, TN (dzień 3)
Po wczorajszym dosyć dobrym hiku nogi dzisiaj rano za bardzo nie chciały nigdzie iść. Wiedząc, że najlepsze na zakwasy jest rozruszanie mięśni, na dzisiaj też mieliśmy zaplanowany dobry hike.
Nie chcieliśmy mieć podobnych widoków do wczorajszych, więc naszą ciężarówką pojechaliśmy 40 minut na północ w inną część parku. Na dzisiaj mamy zaplanowany „spacer” na górę Cammerer, 5054 stóp. Tak, ta górka jest o ponad 1,500 stóp niższa od wczorajszej, ale też startujemy z 1,600 stóp niżej, więc mamy trochę do podejścia.
W sumie to nie planowaliśmy przyjazdu w te góry podczas złotej jesieni. Jesień tutaj przychodzi w różnych porach, w zależności od wysokości na jakiej się znajdujesz. Aktualnie zaczyna się na wysokości około 2,000 stóp i dochodzi do prawie 4,000. Wczoraj tą wysokość pokonaliśmy samochodem, natomiast dzisiaj mieliśmy zaszczyt iść po dywanie zrobionym z liści.
Pierwszy odcinek hiku to 2.5 mili cały czas do góry, po liściach. Wpierw wzdłuż strumyka, a następnie serpentynami aż nie podniesiemy się o 2,000 stóp i dojdziemy do połączeni szlaków. Nie byle jakiego szlaku, weszliśmy na najsłynniejszy szlak na wschodnim wybrzeżu. Mowa tu oczywiście o Appalachian Trail (AT).
O AT już pewnie wiele razy pisałem. Wspomnę tylko, że idzie od stanu Georgia aż do Maine i ma długość ponad 2,000 mil. Mieliśmy zaszczyt i mogliśmy jakieś dwie mile nim się przejść.
Szlak szedł granią na granicy stanu Tennessee i North Carolina, więc widoki mieliśmy po obu stronach. Niestety cały czas byliśmy w lesie i w sumie za dużo nie było widać. Tylko na otwartych przestrzeniach coś tam było widać.
Dochodziliśmy do wysokości 5,000 stóp. Tutaj było znacznie chłodniej niż na dole i też była już późna jesień. Więcej było drzew iglastych, a liściaste już dawno zgubiły swoje liście.
Dzisiaj w porównaniu do dnia wczorajszego było znacznie mniej ludzi. Wychodząc na górę może spotkaliśmy 5 osób. Jednym z powodów tak małej ilości ludzi jest pewnie to, że góra Commerer jest mało popularna, a także to, że dzisiaj jest poniedziałek. Biorąc pod uwagę, że w tym parku roi się od misiów Ilonka miała przygotowany aparat, ale niestety (albo na szczęście) żaden z gospodarzy parku nas nie przywitał.
Około 12:30 stanęliśmy na szczycie.
Góra nie jest zalesiona, więc widoczki w każdą stronę były ciekawe. Na szczycie w latach 30-tych ubiegłego wielu wybudowali domek w którym mieszkał człowiek i bacznie obserwował lasy czy aby się gdzieś nie pali.
W latach 60-tych mieli już lepszą technologię na wcześniejsze ostrzeganie o pożarach lasów i obecność człowieka na szczycie stała się niepotrzebna.
Do lat 80-tych domek był zamknięty, dopiero później go otworzyli dla turystów. Niestety byliśmy tam po sezonie i kłódka wisiała na drzwiach.
Posiedzieliśmy tam z 40 minut, batona zjedliśmy, piwko wypiliśmy, z lokalnymi pogadaliśmy i ruszyliśmy w dół.
Tak nam się dobrze i szybko szło po dywanie usłanym z liści, że ciągu dwóch godzin pokonaliśmy 5.5 mili i usiedliśmy sobie na dole na ławeczce przy strumyku.
Byliśmy super przed czasem. Strumyk, ciepło, liście, zimne piwko.... wszystko to sprawiło, że posiedzieliśmy tam sobie chyba z godzinę.
Wróciliśmy do samochodu, przebraliśmy się i za 40 minut dojechaliśmy do naszego hotelu w Gatlinburg. Postanowiliśmy dać miasteczku drugą szansę. Kolację mieliśmy na 19:30. Mieliśmy trochę wolnego czasu i przeszliśmy się miasteczkiem.
Na start poszło Ole Smoky, gdzie tym razem było znacznie mniej ludzi (poniedziałek) i można było popróbować ich samogonów.
Lubię whisky, nawet bardzo je lubię. Natomiast whisky zmieszane z rożnego rodzajami innymi smakami to nie mój styl. Spróbowałem ich 11 rodzajów i wygrały.... ogórki !!! Tak, ogórki które leżały przez jakiś czas w samogonie. Idealne do przegryzania podczas drinkowania. Słoiczek oczywiście zakupiony.
Mieliśmy jeszcze trochę czasu do kolacji to przeszliśmy się ulicami Gatlinburg'a Dzisiaj to miasteczko znacznie lepiej wyglądało, o wiele mnie ludzi. Chodnikami można było w końcu z łatwością chodzić.
Dalej jednak nam brakowało klimatu górskich, europejskich miasteczek. Małych, kameralnych knajpeczek, gdzie można by usiąść i odpocząć. Wszędzie było głośno, jasno, a neonówki rozświetlały każdy kąt.
Na kolację wybraliśmy tą samą restaurację co dwa dni temu, Chesapeake's Seafood and Raw Bar. Smakowało nam tam jedzenie, a po drugie to miasteczko nie ma za wiele fajnych, dobrych restauracji.
Jak zwykle poleciały żyjątka wodne i lądowe, a także dobre trunki. Ilonka wybrała dobre winko, a ja się bawiłem whisky.
Jesteśmy w Tennessee, więc jest rzeczą oczywistą, że będziemy pili najpopularniejsze whisky ze Stanów czyli Jacka Danielsa. Zwłaszcza, że ten trunek jest z tego stanu. Zwykły Jack Daniels nie należy do dobrych whisky. Dopiero jego wersja „single barrel” jest dobra. Mieli tam też najlepszego Jacka, czyli Frank Sinatra Edycja. Dało się wypić. Naprawdę pyszne, polecam. Od razu przypomniał mi się słynny cytat Franka: "I feel sorry for people who are not drunk".
W restauracji spędziliśmy chyba ze dwie godziny. Nigdzie nam się nie spieszyło, jedzenie było pyszne, a i widoczek na miasteczko mieliśmy fajny. Po kolacji musiał być obowiązkowy spacer przez 40 minut, żeby przynajmniej trochę tego jedzenia spalić.
2019.11.03 Great Smoky Mountains National Park, TN (dzień 2)
Jadąc do parku narodowego Smoky Mountains zastanawiałam się co jest takiego wyjątkowego w tych górach, że warto było stworzyć tu Park Narodowy. Większość parków jest unikatowa w jakiś sposób. Na przykład Arches mają przepiękne, rzadko gdzie indziej spotykane łuki, Death Valley jest cała unikatowa i ma naturalne formacje, i tereny unikatowe w skali światowej.
Po wczorajszym dniu jak zobaczyłam co się dzieje w miasteczku i jak skomercjalizowane wszystko jest to prawie w ogóle nie spodziewałam się ludzi na szlaku. Dzień jednak był pełen niespodzianek. Zaczęło się od temperatury i zamrożonych szyb. To, że tu jest zimniej niż NY już pisał Darek natomiast, jak się rano obudziliśmy i zobaczyliśmy szron to nas trochę wcięło.
Drugim zaskoczeniem była ilość aut na parkingu. Do parkingu byliśmy koło 8:30 rano ale miejsca już prawie nie było. Ludzie parkowali już na poboczu i gdzie się da. My mamy ogromne auto ale jakoś udało się znaleźć wystarczająco duże miejsce.
Podobno stworzenie parku narodowego The Great Smoky Mountains, nie należało do łatwych. Większość parków powstawała na zachodnim wybrzeżu i nie było problemów z nałożeniem ochrony na tamte ziemie. Tereny te bowiem i tak należały do rządu albo do ludzi, którzy i tak nie chcieli tam mieszkać więc wszystko sprowadzało się do złożenia paru podpisów i założenia parku narodowego.
Sprawa wyglądała inaczej z Great Smoky Mountains. Pomimo, że pomysł stworzenia parku powstał już w latach 90 tych XIX wieku to park oficjalnie został założony przez prezydenta Calvin'a Coolidge w 1926. Co im zajęło tak długo? Przede wszystkim wykup ziemi. Powstanie parku Great Smoky Mountains należało do najdroższych inwestycji jeśli chodzi o parki narodowe. Większość terenów tu należała do lokalnych ludzi i farmerów. Jakoś jednak udało się rządowi wykupić ziemię i powstał park. O ustanowienie tu parku narodowego, głównie walczyło Knoxville w Tennessee i Asheville w North Carolina. Do powstania parku przyczynił się też klub motoryzacyjny AAA, który szukał ładnych górzystych terenów na jazdę motorem.
A drogi tu mają fajne, serpentynki i ładna sceneria, co prawda większość czasu jest się w lesie ale las też ma przecież swój urok. W lesie jest też dużo szlaków i naprawdę trzeba się naszukać aby znaleźć takie powyżej linii lasu. Na szczęście mój najlepszy organizator ogarnął to i parę minut przed 9 zaczęliśmy się wspinać pod górę.
Szlak na górę Le Conte, jest jednym z najpopularniejszych szlaków. Wychodzi się dość wysoko (6594 ft / 2009 m) i przy końcu idzie się już nad lasami. Szlak jest dodatkowo popularny ze względu na schronisko. Prawie pod samym szczytem jest schronisko, a właściwie to wioska gdzie w chatkach może spać 150 ludzi. Nie dziwne więc, że na dole jest tak dużo samochodów.
Jak przystało na park narodowy, szlak jest dość dobrze przygotowany. Szeroka trasa pomału ale statecznie wznosi się do góry. Co jakiś czas pojawiają się skałki albo schodki ale nie mają one dużego nachylenia a dodatkowo są zamontowane liny pomocnicze.
To co jednak nas zdziwiło to śnieg. Czy my naprawdę lecieliśmy 2h na południe, żeby zobaczyć śnieg. Byliśmy w małym szoku ale z drugiej strony byliśmy na wysokości ponad 4500 stóp (1370 m).
Szliśmy jednostajnie, do góry. Z każdym krokiem, bliżej, wyżej i zimniej. Pojawiały się nawet sople i lód na ziemi.
Wyjście na szczyt zajęło nam 3 może 3.5h. Ale Daruś wyczytał, że szczyt to nie wszystko, że trzeba iść dalej. Tam już śniegu było znacznie więcej ale tylko w cieniu. Jednak słoneczko stopiło szybko to co napadało.
Szczyt to głównie kopa kamieni. Ogólnie to trzeba się rozglądać, żeby nie przeoczyć tej sterty kamieni. Jak widać na obrazku ze szczytu nie ma też za ładnych widoków. Wiadomo szczyt zaliczyć trzeba ale warto zobaczyć co jest dalej... za szczytem.
Darek wyczytał, że za szczytem jest Myrtle Point. Podobno jest to ładny punkt widokowy. Podobno stamtąd jest najładniejszy widok na całej trasie. Zanim jednak dotarliśmy do widoku to zainteresowały nas zamontowane liny. W miejscu gdzie można przenocować albo rozbić namiot zamontowali liny na których można powiesić jedzenie. Jest to zabezpieczenie przed misiem, a także przed wiewiórkami. Trzeba przyznać, że sprytnie to zrobili a i ułatwili sprawę wszystkim włóczykijom.
Pomimo, że trasa schodzi trochę na dół a potem do góry, przejście do Myrtle Point nie zajęło nam dużo czasu. A dla widoku rzeczywiście było warto. Nie często w tych górach jest się ponad lasami.
Niewiele ludzi tu chyba dochodzi. Skała była cała dla nas. Zrobiliśmy sobie dłuższą przerwę. Przez cały ten czas doszła do nas tylko jedna para. Jak się okazało to Czech z dziewczyną, która ma korzenie polskie. Nas to naprawdę wywiało wszędzie. Oni mieszkają w sąsiednim stanie Missouri i dla nich wypad w te górki to jak dla nas Adirondacks.
Czech mówił troszkę po polsku. Jak się okazało pochodzi z jakiejś miejscowości przygranicznej więc polski język nie był mu obcy. Pogadaliśmy chwilkę, oni poszli, my dalej wygrzewaliśmy się w słoneczku a ludzi dalej nie przybywało.
Dopiero wracając z Myrtle Point spotkaliśmy około pięciu osób idących w tamtym kierunku. Biorąc pod uwagę, że tego dnia na szczyt szło ponad sto ludzi to nie wielki odsetek poszedł dalej. Dobrze, że internet istnieje i czasem coś nam podpowie Punk ten bowiem nie jest za bardzo rozreklamowany.
Rozreklamowany za to jest klif. Szlak normalnie idzie lasem więc widoków za wiele nie ma. Jest za to obejście już przy samych chatkach i można wyjść na klif aby podziwiać widoki. Tutaj było zdecydowanie więcej ludzi. My już byliśmy po przerwie więc tylko pstryknęliśmy selfie i poszliśmy dalej.
A dalej to znaczy sprawdzić chatki. Jak już tu jesteśmy to chcieliśmy zaglądnąć w każdy kąt. Spodziewałam się dużego schroniska na setki ludzi a w zamian zobaczyliśmy wioskę. Schronisko składa się z około 30-40 chatek przeznaczonych na dwie do czterech osób. A może i więcej. Każda chatka jest ogrzewana i ma też mały taras i stołeczki gdzie można się zrelaksować po całym dniu.
Jest też stołówka. Podobno można tam zjeść całkiem fajną kolację i śniadanie. Niestety dla przechodniów to tylko mieli kawę, gorącą czekoladę, lemoniadę i jakieś ciasteczka. Stołówka jednak była dość przytulna i pewnie wieczorem ludzie zasiadają tu do kolacji i dyskutują do późnej nocy.
Po zregenerowaniu sił, i zaglądnięciu w każdy kąt ruszyliśmy na dół. Schodzi się zawsze dużo łatwiej i szybciej tak, że prawie zlecieliśmy do słoneczka i plusowej temperatury. Warto wspomnieć, że na szczycie temperatura byłą bliska zero. Podobno w nocy na szczycie było nawet -10C. Nadal trudno nam wieżyć, że tu jest tak zimno.
Po ładnie przygotowanej i szerokiej trasie można schodzić. Nie używaliśmy za dużo hamulców i tylko co jakiś czas wymijaliśmy innych ludzi. Skoro mieliśmy dobry czas to siedliśmy jeszcze pod skałą aby rozkoszować się widokami, piękną pogodą i złotą jesienią.
Tutaj znów wszyscy, których myśmy mijali, wyminęli nas. Ale góry to nie wyścigi. Wiadomo są ludzie z lepszą czy gorszą kondycją ale nawet człowiek w najlepszej kondycji może skręcić nogę itp. Tak więc uważać trzeba zawsze, nawet jak wydaje się, że to "tylko" zejście na dół.
Im bliżej końca tym trasa stawała się mniej stroma, szersza, lepiej przygotowana. Pojawiały się też mostki i tunele. Właściwie to tylko jeden tunel, i to tak mały, że po Maderze to nawet nie zauważyliśmy, że to tunel.
Cały hike zajął nam 7.5h z dwoma dłuższymi przerwami. Zrobiliśmy 10.5 mili (17 km) i wyszliśmy do góry ponad 3900 ft (1200 m). To był bardzo fajny hike. Idealna trasa, widoki, i ułożenie terenu..... prawie jak w Bieszczadach.
Jutro też czeka nas hike. Dlatego nie poszliśmy nigdzie na kolację tylko zdecydowaliśmy się na hamburgera przy ognisku w hotelu. Jutro ciąg dalszy naszej przygody z Greate Smoky Mountains. Parkiem, który pozytywnie nas zaskoczył.
2019.11.02 Great Smoky Mountains National Park, TN (dzień 1)
Na nasze urodziny staramy się gdzieś wyjeżdżać. Nie zawsze musi to być samolotem na drugi koniec świata, ale nawet samochodem parę godzin, żeby uciec z miasta.
W tym roku ciężko mi będzie pobić Ilonkę z jej dwutygodniową Azją, ale ja też wymyśliłem coś co jeszcze nie odwiedziliśmy. Stany mają 61 Parków Narodowych. Odwiedziliśmy już ich trochę. Niestety większość z nich jest na zachodzie i ciężko jest tak sobie „wyskoczyć” na weekend.
Na szczęście na wschód od Missisipi też coś się znajdzie i polecieliśmy do Great Smoky Mountains National Park.
Park ten znajduje się na granicy dwóch stanów, Tennessee i North Carolina. Z lokalnego lotniska Laguardia (LGA) w dwie godziny można tam dolecieć samolotem. LGA to wielki plac budowy. Ze starego, lokalnego lotniska chcą zrobić nowoczesny, międzynarodowy port lotniczy. Miejmy nadzieję, że zrobią to z rozmachem i z głową, i nie będzie to kolejny Newark. Zwłaszcza, że do lotniska mamy 10 minut samochodem i praktycznie w przysłowiowych papućkach można tam się dostać.
Delta dużo tutaj inwestuje, do tego stopnia, że mają na LGA swój własny terminal. Dobrze się składa, bo my też „inwestujemy” w Deltę. Trochę latamy i musieliśmy wybrać linie lotnicze która będzie priorytetowa. Wybór padł na Deltę ze względu na potężną ilość połączeń, dobre umowy z innymi liniami lotniczymi, a także Ilonka latając służbowo też ich używa.
Wszystko zależy od statusu jaki dostajesz. Im więcej latasz tym masz lepszy. My na razie mamy pierwszy, czyli Silver. Wiem, jest to najniższy z czterech możliwych (Silver, Gold, Platinum, Diamond), ale i tak już nam to pozwoliło mieć za darmo upgrade do pierwszej klasy i lecieliśmy w pierwszym rzędzie.
Nawet żeby dostać status Silver musisz w ciągu jednego roku „parę” razy Deltą się przelecieć. Kilkanaście razy na połączeniach krajowych, albo powyżej 5 na międzykontynentalnych lotach, i to wszystko Deltą. Gorzej, status jest tylko na rok, czyli co roku trzeba latać. Jak na razie nam się udało i zobaczymy jak będzie dalej. Dodatkowym plusem jest to, że wszędzie jesteś prioryteryzowany i praktycznie nigdzie nie stoisz w kolejkach. Od momentu jak powiedziałem Ilonce żeby zamówiła Ubera (nie mylić z Uberem pod domem) do piwka przy bramce zajęło nam 28 minut. Uważam to za rewelacyjny wynik.
Na krótkie loty, Delta podstawia niewielkie samolociki, które są za małe żeby były w stanie podjechać pod rękawy. Więc w papućkach, przez lotnisko wsiedliśmy do samolotu.
Lot trwał 2 godziny i około południa wylądowaliśmy w Knoxville. Trochę dziwnie bo ponad tysiąc kilometrów na południe, a temperatura spadła o prawie 10C. Z +9C do +1C. Widać, że sąsiedztwo gór robi swój klimacik.
Wypożyczyliśmy wielkiego pick-upa, jak przystało na Amerykę poza wielkimi miastami i ruszyliśmy przed siebie.
Z tym samochodem to też było ciekawie. Z reguły wypożyczam w Sixt i za wiele mnie się już nie pytają, bo mam u nich złoty status i jestem w systemie. Tutaj nie mieli Sixt więc poszedłem do Enterprise. Zadawali za dużo pytań i wymagali dwa rodzaje dokumentu tożsamości. Po Stanach latam bez paszportu tylko z prawem jazdy, więc nie miałem nic innego. Panienka powiedziała, że zezwolenie na broń wystarczy. Co?! Zapytałem. Ja jestem z NY, a tam nie można mieć broni.
Jeden kraj, a jak różny. Zwłaszcza południe. Na szczęście karta ubezpieczeniowa zadziałała i wyjechaliśmy z parkingu wielkim, amerykańskim samochodem. Ford F150 z przedłużaną kabiną!!!
Na dzisiaj nie mamy wiele panów. Jakieś zakupy w Walmart i standartowe odwiedzenie sklepu sportowego REI po gaz pieprzowy na misie. Ponoć w tym parku jest ich wiele, a my mamy zamiar głęboko się zapuszczać.
Śpimy przy samym wjeździe do parku w miasteczku Gatlinburg, które jest oddalone około dwie godziny samochodem od Knoxville.
Wpierw myślałem, że GPS się zaciął, bo pod koniec nam pokazywał kilkanaście mil do miasteczka i dalej godzinę. Niestety to była prawda, po drodze były potężne korki. Great Smoky Mountains jest najbardziej odwiedzanym parkiem narodowym w Stanach. 30% ludności w tym kraju mieszka w zasięgu jednego dnia samochodem od parku, dlatego pewnie jest tutaj tyle ludzi.
Na szczęście Ilonka jest świetnym pilotem i szybko wyszukała jakieś drogi objazdowe górami. Czasami było ciasno i wąsko, bo ta amerykańska krowa ma 6 metrów długości. Na szczęście cały czas był asfalt i w niecałe pół godziny dojechaliśmy do Gatlinburga.
Po wjechaniu do miasta stanęliśmy (korki) jak wryci. Ilość samochodów i ludzi była przerażająca. Wiele razy byliśmy w miastach przy parkach, ale nigdy jeszcze nie w takim. Przypominało nam to trochę Krupówki w Zakopanem, tylko jeszcze droga była pełna samochodów.
Podjechaliśmy pod hotel, zaparkowaliśmy samochód i poszliśmy się przejść zobaczyć co się tu dzieje.
Miasto wyglądało jak by się zatrzymało w czasie kilkadziesiąt lat temu.
Restauracje, sklepiki które już dawno poupadały w dużych miastach tutaj dalej są. Chodniki pełne ludzi, którzy tak chodzą bez celu tam i z powrotem żeby tylko zabić czas. Czasami jakiś zespół coś tam z Country Music gra na placach i człowiek na chwilę przystanie i posłucha.
Było zimno, koło 0C. Gatlinburg słynie z moonshine (samogon) Ole Smoky, który tutaj jest robiony od wielu lat. Weszliśmy do destylarni w celu skosztowania tego przeźroczystego trunku, ale oczywiście się nie dało. Było tyle ludzi, którzy chcieli się za darmo napić, że nam się nie chciało stać w tych długich kolejkach.
Przeszliśmy się jeszcze trochę miasteczkiem, pozaglądali gdzie się dało i wstąpiliśmy do restauracji na kolacje.
Odwiedziliśmy Chesapeake’s Seafood and raw bar. Dobry wybór. Nowa knajpka z dobrym jedzeniem i dużą ilością whiskey. Ostrygi pod wieloma postaciami i krab były pyszne.
Po kolacji jeszcze zrobiliśmy sobie pół godzinny spacer po miasteczku i wróciliśmy do hotelu. Było zimno na dłuższe spacerowanie, a zresztą jutro musimy wcześnie rano wstać bo wyruszamy na duży hike do parku. Mamy nadzieję, że większość ludzi tu przyjechała do miasta a nie do parku i wszystkich jutro nie spotkamy na szlakach.