2017.08.25-27 Mendoza, AR (dzień 9)

W piątek opuściliśmy resort narciarski Valle Nevado. Spędziliśmy tam super tydzień na białym szaleństwie. Nadal mieliśmy jeszcze weekend zanim wrócimy do domku. Mogliśmy albo zostać w Santiago albo...polecieć na weekend do Mendozy.

Mendoza słynie z pysznego wina – zwłaszcza Malbeca. Miasteczko to położone jest u podnóża najdłuższego pasma górskiego na świecie, Andy. Dzięki topniejącym śniegom z gór, niezliczonej ilości lodowców w tych górach, ziemia w Mendozie jest bardzo żyzna i dobrze nawodniona.

W piątek mieliśmy odwiedzić jakąś winiarnię ale trochę nam zeszło z przejściem przez kontrolę celną, wynajęciem samochodu i wyjechaniem na autostradę. Niestety winiarnie tu są czynne tylko do 17 godziny wiec już nie zdążyliśmy.
​Wynajęliśmy małe autko Chevrolet Classic. Muszę przyznać, że było wesoło. Po pierwsze nie chcieliśmy się wyróżniać i uchodzić za jakiś bogatych turystów więc nie braliśmy żadnego SUV czy Jeep'a po drugie, różnica ceny między tym małym, śmiesznym samochodzikiem a wypasionym Jeep'em była dość duża. Tak więc wg. dobrze znanej zasady masz za co płacisz...nasz samochodzik nie wiele miał. Przypomnieliśmy sobie jak to jest otwierać okno na korbkę, musieliśmy pamiętać o zamykaniu każdych drzwi osobno bo nie mieliśmy centralnego zamka, a o klimatyzacji to oczywiście można zapomnieć. Jednym słowem było wesoło. Dobrze, że przynajmniej ruch mają tu prawostronny i Darek nie musiał zmieniać biegów lewą ręką.

Hotel mieliśmy w centrum więc troszkę się przeszliśmy. W okolicy jednak nie było za dużo otwartych restauracji, wszystko zamknięte, puste lub w remoncie. Szeryf miał rację – w Argentynie się pije do rana, do śniadania. Dlatego pewnie wszystko otwierają późno. My po długiej podróży samochodem i samolotem byliśmy trochę głodni więc ograniczyliśmy się do restauracji hotelowej. W sobotę chcieliśmy wcześniej wyruszyć na wycieczkę do pobliskiego parku Aconcagua więc nie szaleliśmy w piątek tylko zostaliśmy w hotelu. Wiem, nie podobne to nas ale czasem trzeba mieć dzień relaksu i odpocząć.

W sobotę rano za to wskoczyliśmy do naszego śmiesznego samochodziku i ruszyliśmy w drogę. Aconcagua jest najwyższym szczytem w Ameryce Południowej. Jest też najwyższym szczytem jeśli nie liczyć szczytów w Azji. Darka zainteresowanie górami wygrało nad zainteresowaniem winiarniami i nie tracąc czasu pognał autostradą w kierunku parku. Mieliśmy do pokonania ok. 300 km w jedną stronę. Darek zdecydowanie przypomniał sobie jak się prowadzi biegówkę i miał niezłą praktykę na tych górskich, zakręconych drogach.

Po drodze mijaliśmy kilka winiarni. Zaskoczyły nas budynki tych winiarni. Wszystkie bardzo ładne, nowe, duże i w ciekawym stylu architektonicznym. Widać, że rejon ten utrzymuje się w większości z produkcji wina. Nie jest jednak łatwe dostanie się do tych winiarni. Wszystkie miały zamknięte bramy, nie było żadnej tabliczki zapraszającej na testowanie wina i tylko czasem widać było, że podjeżdżały duże autobusy z turystami. Z tego co Darek czytał to trzeba robić wcześniej rezerwacje żeby w ogóle cię przyjęli.

Droga numer 7 która prowadzi do parku jest drogą łączącą Buenos Aires z Santiago. Jest to jedyna droga przerzutowa towarów z Europy do Chile jak i z Azji do Argentyny. Tak więc jak się możecie domyśleć tirów to tam było dużo. Jeździły w obu kierunkach przewożąc różnego rodzaju towary. Samochodów osobowych nie było za dużo ale było parę turystów, którzy w zimie chcieli przejechać przez góry.

Ponieważ droga ta łączy Chile z Argentyną to po drodze było dużo kontroli drogowych. Jadąc w kierunku Chile tak bardzo nas nie sprawdzali tylko kazali jechać dalej. Z powrotem zatrzymywali nas na prawie każdym punkcie kontroli i się pytali skąd jedziemy. Jak mówiliśmy, że z parku Aconcagua to mówili tylko OK i kazali jechać dalej. Ciekawe czego szukali i czy jest jakiś przemyt między tymi dwoma krajami. Zaskoczyła nas też ilość baz wojskowych w tym rejonie. Trening w takich górach jest na pewno bardziej efektywny niż na jakiś nizinach ale ciekawe czy wojsko tam jest też w celach obrony przed Chile. Teoretycznie miedzy tymi dwoma krajami nie ma konfliktu ale jak to w życiu bywa – nigdy nie wiadomo co któremu przywódcy strzeli do głowy.

Dojechaliśmy do parku w miarę szybko jak na taką odległość. Droga była dobra, asfaltowa i nawet tiry nie spowalniały ruchu. Niestety Aconcagua była dość nieśmiała dziś i nie chciała się nam pokazać w całej okazałości. Widzieliśmy ją troszkę ale często chowała się za chmurami. Pomimo wiatru i pochmurnego dnia przeszliśmy się na mały spacerek. W zimie większość tras jest niedostępna ze względu na śnieg i zalecane są tylko dwa spacerki. Jeden 15 minut a drugi ok. 1h. Oczywiście my wzięliśmy ten dłuższy i nawet dołożyliśmy parę więcej minut bo chcieliśmy podejść trochę bliżej tej olbrzymiej górki.

Darek nie mógł oderwać wzroku od niej. Zdecydowanie się napalił, że chce kiedyś wyjść na szczyt. Wyjście nie jest trudne technicznie, tylko aklimatyzacja i wysokość są problematyczne. Aby wyjść na szczyt trzeba oczywiście trenować minimum 6 miesięcy wcześniej, wykupić pozwolenie za 1tys dolarów i zacząć się wspinać. Jest cały plan wspinania się i trzeba na to przeznaczyć ok 18 dni. Oczywiście na dole w bazie jest lekarz który bada cię czy jesteś wystarczająco zaklimatyzowany, żeby uderzyć w wyższe partie. W sytuacji zagrożenia masz helikopter, który cię weźmie na dół. Wszystko to jest w cenie permit'u wiec koszty, które początkowo wydają się wysokie wcale takie nie są. Oczywiście nadal w takich górach nie ma przelewek i trzeba poważnie do tego podejść.

Górki i cały park jest przepiękny. Na pewno wygląda dużo lepiej jak pogoda dopisze. Nas tam trochę wywiało ale tak to jest jak się w zimie chce zwiedzać.

W drodze powrotnej zatrzymaliśmy się jeszcze zobaczyć Puente del Inca. Jest to niesamowita formacja skalna (most skalny) stworzona przez lodowiec i gorące źródła. Ze względu na gorące źródła powstał tam budynek ówczesnego SPA, teraz to już tylko niestety ruiny.

Maipu rejon jest jednym z bardziej znanych w Mendozie. Okazało się, że będziemy przez niego przejeżdżać więc zboczyliśmy na chwilę z autostrady, aby zobaczyć tamtejsze winiarnie. Niestety nawet jeśli coś było na mapie winiarnią to w rzeczywistości wszystko było otoczone murem lub schowane za jakimiś krzakami. Druga próba odwiedzenia winiarni spełzła na niczym więc doszliśmy do wniosku, że lokalnego Malbec'a spróbujemy w dobrej restauracji z dobrym jedzonkiem.

I tak też się stało – poszliśmy na kolację do Azafran. Lepszej klasy restauracja ale z bardzo sympatyczną obsługą, ciekawym wystrojem i przepysznym jedzeniem. Stolik dostaliśmy bez problemu, przy czym Pani grzecznie nas uprzedziła, że o 21:30 przyjdą następni ludzie którzy mają rezerwacje na ten stolik. Do 9 były 2h więc nie widzieliśmy w tym żadnego problemu.

W restauracji nie mają karty win – jak chcesz sobie wybrać wino to idziesz do ich piwniczki i sobie wybierasz która butelka ci pasuje. Jak świętować wspaniałe wakacje to świętować – wybraliśmy jedno z lepszych win, Bramare 2013. Było tak pyszne ze szybko się skończyło więc poszliśmy po drugą butelkę. Tym razem do piwniczki poszedł z nami pracownik restauracji i Darek z nim sobie pogadał o winach. Gościu szybko się zorientował, że nie rozmawia z byle kim więc potem już koło nas skakali na prawo i lewo. Nawet stolika nie musieliśmy zwalniać. Jakimś cudem się okazało, że tamci odwołali rezerwacje – niezła ściema.

Restauracja oferowała wiele wspaniałych potraw lokalnej kuchni. My jednak skusiliśmy się na jagnięcinę. Chcieliśmy porównać tutejsze mięso z jagnięciną z Nowej Zelandii – nie zawiedliśmy się. Mięsko było przepyszne i rozpływało się w ustach. Beef carpaccio też było niesamowite. Wszystko takie delikatne, że rozpływało się w ustach. Ciekawe jak oni to przyżądzają.

Pomimo, ze poszaleliśmy z jedzeniem i winkami to rachunek wcale nie wyszedł dużo. To znaczy nie wyszedł dużo w porównaniu z podobnej klasy restauracjami w innych miastach. A jedzenie było naprawdę jedno z lepszych jakie do tej pory miałam. Obżarci po kolacji poszliśmy na spacerek po Mendozie. Trafiliśmy do dzielnicy gdzie był bar na barze ale większość była pełna albo miała formę bardziej restauracji więc zakręciliśmy w kierunku naszego hotelu. Zaraz obok naszego hotelu był bar zwany Liverpool. Dekoracje i wszystko jest wzorowane na The Beatles. Niestety nie wiemy czy grają tu tylko muzykę Beatles'ow bo akurat leciała walka bokserska i wszyscy skupieni byli na telewizorze. My też chcieliśmy zobaczyć o co tyle zachodu wiec weszliśmy na chwilkę. Najpierw Pani nam powiedziała, że już jest full i nie możemy wejść do środka. Po paru minutach jednak zmieniła zdanie i wniosła nam do środka stolik z chodnika. Potem zamknęła drzwi na zamek i już nikogo nie wpuszczała więcej do baru. Znów nam się udało i zostaliśmy potraktowani jak specjalni goście. Ciekawe co my takiego w sobie mamy. Na pewno nie ubranie bo chodzimy w bluzach dresowych i jeansach jak zwykli biedni turyści. Tak pożegnaliśmy się z Mendozą. Miasteczko przepięknie położone, widać że wino to ich główna atrakcja. Szkoda tylko, że nie można tak po prostu wejść do winiarni jak to się robi w Californii. Ale dojdą do tego – bo widać, że zdają sobie sprawę z potencjału jaki maja. Najpierw tylko muszą naprawić dziury w chodnikach.

Niedziela minęła nam na lotniskach. Wakacje zawsze są fajne ale te godziny w samolotach i na lotniskach męczą coraz bardziej. Szczególnie mi nie przypadł do gustu lot pomiędzy Santiago a Mendozą. Ponieważ samolot musi przelecieć nad ogromnymi górami to jest dużo turbulencji. Ogólnie turbulencje mi nie przeszkadzają ale jakoś po tym locie za każdym razem czułam się jakbym miała chorobę lokomocyjną. Może też chodzi o zmiany wysokości i ciśnienie...kto wie. W każdym razie jak bardzo lubię latać tak ten odcinek nie należy do moich ulubionych. Mam nadzieje ze lot do NY minie nam spokojnie.

Previous
Previous

2017.09.02 Louisville, KY (dzień 1)

Next
Next

2017.08.24 Valle Nevado, CL (dzień 8)