2023.05.28-29 Galapagos, EC (dzień 11-12)
Wycieczki nadszedł koniec. Dziś wracamy do Guayaquil. Większość naszej ekipy wraca na ląd. Niektórzy zostają jeszcze zobaczyć wyspę Isabela albo zostają jedną noc w miasteczku Puerto Ayora. Dla nas to już tylko wspomnienia i przed nami przygody z lotniskiem a potem lot na kontynentalną część Ekwadoru.
Rano załapaliśmy się na jeszcze jedną wycieczkę. Wyszliśmy na wyspę North Seymour (północny Seymour). Była to kwintesencja wszystkich zwierząt jakie do tej pory widzieliśmy. Iguany, uchatki, i niezliczona ilość ptaków. Wszystko razem żyło na jednej wyspie. Ku naszemu zaskoczeniu zobaczyliśmy na wyspie pułapkę na szczury. Zdziwiliśmy się ale tylko przez chwilę. Szczur nie pasował do tego wyidealizowanego obrazu ale z drugiej strony jak wszystkie zwierzęta tu przypłynęły to i szczur przecież też mógł. Przypłynęły podobno już w XVIII wieku na statkach pirackich i tak, istnieją na wyspach. Wolą wyjadać jajka ptaków niż żywić się śmieciami więc pewnie dlatego ich nie widzieliśmy.
Na spacer wyciągnęli nas na wschód słońca, czyli o 6 rano. Ponieważ jesteśmy na równiku to wschód i zachód jest zawsze o 6 godzinie i co za tym idzie dzień i noc trwają zawsze 12h. Idealny środek jakby na to nie patrzeć.
Fajny był taki spacerek po wyspie na pożegnanie choć zwierzątka naprawdę musiały się postarać i zrobić jakąś ciekawą pozę, żebyśmy wyciągali aparaty. Myślę, że każdy miał już tysiące zdjęć na swoich telefonach i aparatach. Byliśmy zdecydowanie wybiórczy jeśli chodzi o pstrykanie kolejnych zdjęć.
Po godzinnym spacerku wróciliśmy na łódkę na śniadanko i szybkie pakowanie. Już koło 9 mamy być na lotnisku więc za dużo czasu nie mamy. To znaczy w sumie nie wiem czemu tak wcześnie ale pewnie chcą posprzątać i przygotować łódkę na następny turnus.
Droga na lotnisko standardowa…choć tym razem podpłynęliśmy z innej strony ale tak samo musieliśmy wsiąść do autobusu bez klimy i podjechać z przystani łódek na terminal. Wsiadając ostatni raz na ponton przypłynęły zwierzątka nas pożegnać. Tuż przed wejściem na ponton zobaczyliśmy pięknego rekina który krążył koło naszej łódki a potem już z pontonu zobaczyliśmy jeszcze żółwika który wystawił mordkę, żeby się pożegnać. To jest właśnie Galapagos! Nawet w tak turystycznym punkcie, gdzie łódki pływają jedna za drugą, gdzie jest ruch i raban, można spotkać żółwika wychylającego główkę i chcącego się przywitać albo pożegnać.
Na lotnisku byliśmy za wcześnie ale po pierwsze było to dopasowane do całej ekipy bo nie każdy wracał tym samym samolotem, a po części dlatego, że to lotnisko jest małe i niestety czasem się zdarzają problemy z systemem itp. Zapas się przydał ale i tak mieliśmy trochę czasu do odlotu. Zabraliśmy więc całą grupę do lounge. Dorota, Darek i ja mamy Priority Pass i każdy z nas może wprowadzić po dwóch gości. Tak więc nasza trójka plus sześciu gości i się zrobiła impreza w lounge. Załapali się Anglicy (3 osoby), Niemcy (2 osoby) no i przewodnik. Każdy nam dziękował i był w szoku, że aż tyle udało nam się wprowadzić.
W lounge standardzik, jakieś piwko, kawka, soczek itp. No i zasady… trzeba pamiętać, żeby nie karmić ptaków. No tak na Galapagos jest tak ciepło, że lotnisko jest w dużej części otwarte. Tak więc zwierzęta w lounge to w sumie nic dziwnego.
Lot z Galapagos do Guayaquil to jakieś dwie godziny. Nie gadaliśmy za dużo… każdy był pogrążony w swoich myślach. To że wycieczka była niesamowita, udana itp to chyba już wiecie po naszych wpisach. Nie muszę chyba zachwalać bardziej ale jedno słowo które utknęło mi w głowie to ewolucja. I to nie ta ewolucja Darwinowska, że wywodzimy się od małp itp. Ta ewolucja przetrwania i zaadoptowania się. Na wyspie Genovesa najbardziej mnie to uderzyło. Uchatki które przetrzymują spermę, czerwononogie głuptaki które zmieniają upierzenie, żeby było im chłodniej. Jaka natura jest sprytna i mądra.. i jak oni tak to potrafią.
Człowiek po części robi to samo. Zażywamy leki antykoncepcyjne, żeby kontrolować kiedy zajść w ciążę. Ubieramy białe ubrania a nie czarne w lato, żeby było nam chłodno. Zrzucamy zimowe kurtki jak iguany zrzucają skórę. Malujemy się i farbujemy włosy, żeby przypodobać się płci przeciwnej itp. Przypadków jest dużo i podobno jak zwierzęta się przystosowujemy. Tylko dlaczego my tyle obszaru i zasobów do tego zużywamy. Przecież potrzebujemy laboratoria, żeby stworzyć leki antykoncepcyjne, fabryki ubrań i sklepy, żeby zdobyć białą koszulę, fryzjerzy i inni styliści żebyśmy ładnie wyglądali. To wszystko angażuje innych ludzi z naszego gatunku, zabiera przestrzenie i inne zasoby. A taki głuptak zmieni sobie upierzenie w 20 lat bez niczyjej pomocy. Taka iguana czy sowa bez problemu się kamufluje z otoczeniem i nie potrzebuje żadnego stroju moro.
Wydaje nam się, że jesteśmy tacy mądrzy, rozwinięci ale to zwierzęta nas prześcigają. I kto w tym wszystkim jest szczęśliwszy? Mówi się, że człowiek jest największym predator no i to racja. Nikt tak nie niszczy ziemi i innych gatunków jak my. Czy jednak najmądrzejszy czy najsilniejszy wyszedł na górę łańcuchu pokarmowego? I jaka jest rola w tym naszym łańcuchu… kółko się jednak zamyka i my jesteśmy pożywieniem dla komarów które są dużo niżej w hierarchii. A może bakterii które nas docelowo “zjedzą”.
Tylko, że my jesteśmy tu “przelotem”. Ziemia ma miliardy lat a człowiek jest na ziemi tylko miliony lat. Jaki z tego wniosek… ziemia i zwierzęta spokojnie przetrwają bez człowieka. Ale człowiek bez zwierząt nie. Nawet wegetarianin co jada tylko warzywa i owoce nie przetrwa bo przecież ktoś musi to napylić. Ktoś musi przeżuć tą trawę, żeby użyźnić glebę itp.
Dalej jakoś nie mogę ogarnąć ogromu natury. Chodząc po górach ma się uczucie jak mały jest człowiek. Podziwia się jakie to wszystko piękne i zawsze sobie zadajemy pytanie… jak to natura takie stworzyła. Ale dopiero przebywając wśród zwierząt, obserwując ich zachowanie, zmiany i walkę o przetrwanie gatunku dochodzi się do wniosku, że jest to ponad naszą wyobraźnię. I to właśnie zmieniło we mnie Galapagos. Zostawiło więcej pytań niż odpowiedzi ale jak to się mówi… jak nie masz pytań to znaczy, że nie rozumiesz tematu. Ja nie rozumiem… ale pytania zaczynają się kształtować bo zdecydowanie Galapagos otworzyło we mnie jakąś szufladkę o której istnieniu nie wiedziałam.
Bienvenidos a Guayaquil. Dzień dobry Guayaquil! Wylądowaliśmy. Lot minął spokojnie i w miarę szybko. Tym razem śpimy bliżej lotniska w Courtyard by Marriott. Hotelowy busik odebrał nas z lotniska, pokój dostaliśmy od razu i jak zwykle było “witamy szanownego gościa” i ciastka. Mieć status platinum poza Stanami to jest coś więc miło, że dbają o lojalnych klientów.
Oczywiście te ciastka to nic w porównaniu z deserem w Casa Julian. Czy pojechaliśmy tam na deser? Oczywiście… nie mogło być inaczej. Dziś nic nie zwiedzamy… mamy tylko jeden punkt w planie do odwiedzenia i jest to właśnie Casa Julian. Jak się okazało jest to restauracja z top 50 w Ameryce Łacińskiej. Wow… no to trafiliśmy!
I znów było przepysznie. Barman nas od razu poznał. Powiedzieliśmy mu, że wróciliśmy z dwóch powodów. Po pierwsze deser a po drugie obsługa. Miło mu się zrobiło i już mieliśmy kolegę. Tak więc zamawialiśmy wszystko co nam podpowiadał byleby nie było tam krewetek ani tuńczyka. Od tych dwóch rzeczy zrobimy sobie przerwę. Popularne za to były wszelkiego rodzaju warzywa, wieprzowina i wołowina.
Nawet krab się załapał. Wygląda, że można tu mieć kraba… może tylko droższe restauracje się na to decydują bo fakt faktem z takiego kraba dużo mięska nie ma więc pewnie jest to dość drogie.
Zgadnijcie ile tych deserów zamówiliśmy? Podpowiem tylko, że nie było dnia na Galapagos, żebyśmy go nie wspominali. Nawet wspominając co robiliśmy którego dnia, albo co było w piątek to mówiliśmy “deser” i już każdy wiedział o który dzień wycieczki chodzi.
Tak, zamówiliśmy trzy desery… miało być więcej i mieliśmy wziąć kolejne trzy na wynos ale tam są lody więc niestety by nie przetrwały. Jak przyszedł czas zamawiania deseru to szefowa kuchni wyszła… albo szefowa deserów i podeszła do nas. Ale nie musiała nas długo przekonywać. Powiedzieliśmy od razu, że trzy czekoladowe desery poprosimy, pochwaliliśmy, że w życiu lepszego deseru nie jedliśmy i znów się zrobiło miło. Przy takim deserze to ja mogę świętować urodziny. Więcej tortów mi nie potrzeba… żaden nie dorówna temu! Dziękuję ekipie która się ze mną wybrała to zdecydowanie był niezapomniany wyjazd urodzinowy, bez was nie byłoby tak fajnie!
W poniedziałek wracaliśmy już do NY. Lot mieliśmy popołudniu więc pospaliśmy, posiedzieliśmy w hotelu, powspominaliśmy i ruszyliśmy na lotnisko. Podróż minęła na szczęście bez większych problemów i szczęśliwie wylądowaliśmy na JFK gdzie od razu przywitało nas trąbienie, ruch samochodów i krzyczenie ochrony, żeby samochody już jechały… ehh… a takie ciche były te ostatnie dwa tygodnie, czas wrócić do betonowej dżungli.