2023.05.27 Galapagos, EC (dzień 10)

Uważni czytelnicy dnia wczorajszego zauważą, że nie do końca odpowiedziałam na pytanie postawione na początku wpisu. Czy po wizycie na wyspie Genovesa zmieniłam swoje myślenie i co jest takiego w niej wyjątkowego. Ciężko powiedzieć, że jedna wyspa zmieniła totalnie mój punkt widzenia ale cały Galapagos zdecydowanie jest wycieczką która trochę daje do myślenia i wyspa Genovesa dopełnia tego doświadczenia. Nasze przemyślenia uwzględnię w ostatnim wpisie. Póki co mamy jeszcze trochę wysp do odwiedzenia.

Ta noc nie była zła. Straszyli, straszyli a w sumie to ani nic nie pospadało, my też się wyspaliśmy i ogólnie gdyby nie odgłos kotwicy to byśmy nawet nie wiedzieli, że gdzieś płynęliśmy. Nie wiem czy ocean się uspokoił, czy nasz kapitan jest taki zdolny czy inaczej układały się fale i tak nam nie przeszkadzało to bujanie. Ale rezultat liczy się bardziej niż przyczyna więc nie będę dochodzić.

Obudziliśmy się w kolejnej przepięknej scenerii, w zatoce Sullivan. Plan na dzisiejszy dzień zaważył o tym że wybraliśmy ten rejs a nie inny. Nasz rejs to był Bonita Yacht opcja C. Opcja C dopływa do wyspy Bartolome, która na folderach mnie zauroczyła i stwierdziłam, że ja tam chcę być. Jadąc na Galapagos myślałam, że zwierzęta są wszędzie prawie takie same. Wiadomo, są wyspy które żółwie bardziej lubią czy jaszczury. Ale ptaki przecież ciągle latają więc powinny być wszędzie. No i są wszędzie tylko nadal mają swoje ulubione wyspy i wracają na nie jak do domu. I to było moje zaskoczenie. Tak więc jak planujecie Galapagos to zastanówcie się które gatunki chcecie zobaczyć. Bo jak np. chcecie albatrosa to polecam Espanola. Nam niestety nie udało się zobaczyć tego króla ptaków więc trzeba będzie wrócić… albo pojechać na Antarktydę gdzie też występują. Wybór wysp nie jest łatwy, każda jest piękna i unikatowa. Ale zdecydowanie warto wziąć statek i popłynąć na te mniejsze wyspy.

Dla nas zapowiadał się kolejny piękny dzień. Pogoda jak do tej pory nam dopisała. Nigdy nie padało, zawsze piękne słoneczko. Od czerwca w tym rejonie jest suchy sezon. Dlatego wybierając maj miałam nadzieję, że ominą nas deszcze. Że może już pora deszczowa się skończyła i pozostanie tylko słoneczko. Nie pomyliłam się.

Ranna wycieczka była na wyspę Santiago. Cała wyspa jest oczywiście wulkaniczna ale co jest unikatowe w niej to to, że pokryta jest rodzajem lawy zwanym Pahoehoe. Jest to bardzo delikatna lawa i w przeciwieństwie do tej co widzieliśmy na wulkanie Sierra Negra można po niej chodzić bo nie jest ostra.

O lawie, wulkanach itp. nie będę się rozpisywać bo Darek zrobił to profesjonalnie we wcześniejszym wpisie (Sierra Negra hike). Oba dni jednak różnią się od siebie. Na Sierra Negra wchodzi się na kalderę, widzi się pozostałości po kraterze i ma się wrażenie, że ten wulkan jest tu a reszta lądu to zwykła wyspa. Tutaj wchodzi się na lawę, zero flory i od razu rozumie się, że przecież tak powstała każda jedna z tych wysp. Wyspa Santiago daje takie poczucie początku. Widać jak ta lawa się rozlewała. Na jej powierzchni widać jeszcze zarys jak płynęła.

Wydawało się, że tu nic nie żyje. No bo jak to… a tu ku naszemu zaskoczeniu przewodnik mówi - i oto macie konika polnego!

Konik polny na lawie? Przecież jak sama nazwa mówi (grasshopper - skaczący po trawie) potrzebuje on trawy. Zabłądził? Nie do końca. Jest on kolejnym koniecznym elementem łańcucha pokarmowego. Wiem, że to smutno zabrzmi ale taka jest przyroda. Konik polny jest pożywieniem dla jaszczurek. Sam konik polny żywi się trawą i kaktusami. Ponieważ potrafi daleko skakać to nawet na lawie znajdzie jakieś pożywienie.

Gustavo kolejny raz bardzo interesująco opowiadał. Widać, że kocha to co robi i naprawdę się tym interesuje. Mógłby o tym mówić godzinami. Mój mózg jednak czasem nie mógł już przyjmować tych informacji. Tego było po prostu za dużo. I to właśnie ta ilość informacji sprawiła, że ta wycieczka jest taka inna, taka zmieniająca punkt widzenia. Bez przewodnika byłyby to tylko ładne zdjęcia. To przewodnik sprawia, że zwracamy uwagę na rzeczy obok których byśmy przeszli i pomyśleli, no ładne…

Dawniej nie byliśmy fanami zwiedzania z przewodnikami. Woleliśmy sami, bo będzie szybciej. Ale czy szybciej znaczy lepiej? Za zwyczaj nie. Czasem warto się zatrzymać, posłuchać przewodnika, dowiedzieć się czegoś innego i przeżyć film dokumentalny na żywo. Bo przecież można oglądać filmy jak Planeta Ziemia itp i zobaczyć to samo. Ale tu masz to na żywo i możesz poczuć się częścią tego ekosystemu.

Po około 1.5-2h wróciliśmy na łódkę. Szybka zmiana ubrań i znów na wycieczkę. Tym razem mamy intensywny dzień. Dziś w planie też mają snorkeling. Ja zakładałam, że my wykorzystamy ten czas na siedzenie na deku, pisanie bloga i wypatrywanie zwierzątek z łódki przy zimnym piwku. Darek jednak zakładał, że popłyniemy na plażę. Na plażę w samo południe, na równiku w środku lata? Coś mi tu nie grało…

Trzy razy pytałam się czy naprawdę chce to zrobić. Stwierdził, że tak, więc poprosiliśmy przewodnika, żeby nas podwieźli pod plażę. Plaża była bezludna… no bo kto inny chciałby się smażyć na słońcu w samo południe. Dobrze, że woda była orzeźwiająca. Reszta ekipy w tym czasie popłynęła na pingwiny.

Mogliśmy chodzić tylko po piasku. Albo oczywiście wchodzić do wody. O ile po plaży można chodzić na bosaka bo nie ma śmieci o tyle do wody zaleca się wchodzić w butach wodnych. Jak przystało na wyspy wulkaniczne często można natrafić pod wodą na ostrą skałę wulkaniczną. My się troszkę potaplaliśmy w wodzie, troszkę posiedzieliśmy w słoneczku i nawet nie zorientowaliśmy się, kiedy minęło 45 minut.

Tak jak wspomniałam w tym samym czasie część naszej grupy odpłynęła w inną część zatoki i tam pływali z pingwinami. Nawet jeden delikatnie uszczypnął Dorotę. Przeżycie chyba do końca życia a tą małą czerwoną plamkę trzeba będzie jakoś zaznaczyć, żeby nie zapomnieć gdzie to się stało. Fajny taki buziak od pingwinka.

Niestety żółwi tym razem nie udało im się spotkać a szkoda bo jedna osoba z naszej grupy bardzo chciała popływać z nimi. Ze zwierzętami tak bywa. Są miejsca gdzie bardziej można spotkać pewne gatunki ale nigdy nic nie jest gwarantowane bo przecież one nie mają granic. I tak powinno być - cały świat jest nasz a pojedyncze osobniki, żyją tam gdzie im najlepiej.

Nie zapomnieli o nas i po ustalonym czasie odebrali nas z plaży. Plaża nie była już opuszczona. Przypłynęła jakaś wycieczka, zajęła plażę i zaczęli robić snorkeling zaraz przy plaży. Nie sądzę, że w tak ruchliwym miejscu gdzie non-stop podpływają jakieś pontony wyładować ludzi będzie dużo zwierząt. Dobrze, że nasz przewodnik zabrał ekipę na bardziej dziewicze wody i mogli zobaczyć masę rybek i innych zwierzątek.

Wróciliśmy na łódkę akurat na lunch. Co podali… a jak myślicie? Oczywiście, że rybę. Zazwyczaj lunch to albo tuńczyk, albo jakaś inna lokalna biała ryba albo krewetki. Ciężko tu o łososia, ostrygi i co nas najbardziej zdziwiło kraby. Tak popularny w Stanach crab cake (ciasto z krabem) tutaj nie spotkaliśmy ani raz. A krabów tu więcej niż ludzi. Może za drogie?

To może teraz wspomnę coś o cenie za ten rejs. Najpopularniejsza opcja na Galapagos to pięcio albo siedmiodniowe rejsy. My wybraliśmy krótszy bo chcieliśmy też trochę zwiedzić na własną rękę. Jak się patrzy na statki w Stanach to często pojawiają się chore ceny, około $6-10tys na osobę. U nas dwie osoby za łódkę zapłaciły mniej niż to. My planując ten wyjazd pracowaliśmy z lokalną agencją turystyczną. Komunikacja była super, przez WhatsApp i bardzo sprawnie wszystko poszło. To ona podpowiedziała nam parę opcji (między innymi Bonita Yacht). Jak się ma więcej czasu a mniej pieniędzy to można też przyjechać na wyspę i tu szukać oferty z ostatniej chwili. Podobno można nawet za pół ceny coś znaleźć. To że nie mieliśmy statku za $5tys+ za osobę widać było w drobnostkach które bynajmniej nam nie przeszkadzały. Ale pewnie dlatego też wino nie było najlepszej jakości a na obiad nie serwowano ciasta z krabów. Było jednak coś ważniejszego… byli ciekawi ludzie którzy nie podróżują w luksusie bo chcą zwiedzać więcej. Dodatkowo plusem jest to, że łódka jest mała więc na każdą wycieczkę mógł iść każdy.

W przypadku większych łódek jak ta powyżej gdzie ilość ludzi przekracza 20-3o osoby a często osiąga nawet ok. 100 ludzi nie ma pozwoleń aby każdy wyszedł na ląd. Dlatego albo zwiedzają mniej wysp, albo część idzie pływać inna część idzie na ląd. W Galapagos jednorazowa grupa ludzi na lądzie czy wodzie może być nie większa niż 20 ludzi. Dlatego duże statki dzielą ludzi ale i tak nie mają możliwości zaplanować w 100% czasu każdemu. Jeszcze dużo musimy się nauczyć o podróżowaniu statkami.

W czasie lunchu podpłynęliśmy pod wyspę Bartolome. Był to nieduży odcinek, tylko z jednej strony zatoki na drugą tak, że nawet nie zauważyliśmy kiedy to się stało. Ocean był spokojny kolejna nowa zatoczka więc i okazja na kolejny snorkeling się nadarzyła. Był to już ostatni snorkeling na tej wycieczce. Tym razem my zostaliśmy na łódce jak i większość ludzi. Niektórzy sobie odpuścili bo podobno poranny snorkeling był bardzo fajny. To samo powiedziała Dorota. Tutaj już było troszkę zamulone więc nie wiele było widać.

I w końcu przyszła kolej na wisienkę na torcie. Hike… tak w końcu zrobimy troszkę więcej kroków, wejdziemy na jakiś szczyt i będziemy mogli podziwiać widoki. Spodziewałam się szlaku a tu się okazało, że czekają na schody. Spoko… od razu przypomniała nam się Korea Południowa i hike na wyspie Jeju. Pewnie musieli zrobić schody bo różni ludzie tu przypływają łódkami i nie każdy ma wprawę czy kondycję chodzić po szlakach górskich.

Schody przy wodzie oblegane są przez foki. No tak, w końcu to ich ocean więc co my ludzie się wpychamy z butami. Podpłynęliśmy pod schody i zaczęło się przeganianie fok. Z ciekawostek to robi się to klaskając, a jak klaskanie nie pomaga to macha się w ich kierunku kamizelkami ratunkowymi albo linami.

Leniwie bo leniwie ale w końcu zeszły uchatki z tych schodów i wskoczyły do wody. My za to wyskoczyliśmy z wody, mogliśmy zając schody i wspiąć się na sam szczyt.

Samo wyjście nie zajęło nam dużo czasu. Może z 20 minut. Ja prułam do góry bo byłam ciekawa widoku. W folderach wyspa Bartolome przypominała mi trochę wyspę Padar w Indonezji. Podobieństwo głównie było we wcięciach wyspy po obu stronach… a poza tym to chyba jednak całkiem inne.

Zakręciła się łezka w oku. To już jest koniec chciałoby się zaśpiewać… nie ma już nic, jesteśmy wolni, możemy iść. Ale czy naprawdę jesteśmy wolni? Czy chcemy iść… tu nie chodziło o nie dosyt. Zwiedziliśmy dużo i przerosło to nasze oczekiwania. Stojąc tu na szczycie wiedzieliśmy, że coś się w nas zmieniło. Nie, nie zmienimy nagle o 180 stopni naszego zachowania czy sposobu życia. Ale wracam stąd z większą ilością pytań niż odpowiedzi. I podobnie jak po dobrym hiku w górach mam tą samą myśl. Te przyziemne problemy są niczym w stosunku do siły i piękna natury.

Byliśmy na szczycie Galapagos. Może nie był to najwyższy szczyt na tych wyspach ale miał najlepszą panoramę. Wycieczka ta była też idealnie wkomponowana w plan naszego rejsu. To nasza przedostatnia wycieczka. Jutro mamy jeszcze jedną małą wycieczkę i czas wracać na ląd do cywilizacji i chaosu. Może to o ten spokój nam chodzi… pewnie też. Cokolwiek ot jest i dla każdego z nas pewnie jest to całkiem inny mix emocji i myśli to jedno jest pewne nostalgia, że to już jest koniec dopadła każdego właśnie tutaj.

Wyspa Bartolome słynie właśnie z tego punktu widokowego. Widać też wyspę Santiago na której byliśmy rano. Wtedy chodziliśmy po lawie, teraz tą lawę widać z góry.

Ilość lawy i to w jaki sposób wszystko jest pokryte robi rażenie. Tak właśnie powstają te wyspy. Lawa rozpływa się wszędzie. Czasem wyspy się łączą, czasem ląd się dzieli i powstają mniejsze wyspy. A wszystko jest ruchome i żyje swoim tempem. Zazwyczaj dość wolnym tempem liczonym w milionach lat ale tempem. Czym więc jest ludzkie 100 lat w stosunku do tych milionów. Stąd idealnie widać jak lawa wchodzi do oceanu i jak jedno się kończy a drugie zaczyna.

Czas było wracać. W końcu nie zawsze musi być tak poważnie. Dziś ostatnia noc na statku. Trzeba się pożegnać z całą grupą no i z załogą. Do pokonania mieliśmy te same schodu ale w dół to już leciało.

Zatrzymaliśmy się dopiero na fokach… tak, znów zajęło schody i tym razem w ogóle nie zwracały na nas uwagi. To jest ich świat i one będą tu leżeć. W końcu udało się jakoś je klaskaniem przekonać do opuszczenia schodów na chwilę, pewnie jak tylko odpłyneliśmy znów na nie weszły.

Przed kolacją mieliśmy jeszcze troszkę czasu który nasz kapitan wykorzystał na przepłynięcie w okolice wyspy Północne Seymour. Jest to już blisko lotniska i przycumujemy tu na noc. My w tym czasie wybraliśmy dziób łodzi i siedzieliśmy sobie na kanapach patrząc na horyzont albo na telefony. Bliżej lotniska mamy zasięg więc przyszedł czas, żeby wysłać do wszystkich kochanych ludzi, że żyjemy. To gapienie się na telefony spowodowało, że prawie przegapiliśmy najładniejszy kadr tej wycieczki. Wyglądało to mniej więcej tak…

Zdjęcie ściągnięte z Internetu. Niestety nie zdążyłam go uchwycić.

Szczęście i nie szczęście. Zdążyłam go zobaczyć, i zdążyłam go zapamiętać. Wyglądało to mniej więcej tak jak na powyższym obrazku. Skoczył idealnie przed naszą łódką na wysokość dobrych 3-5 metrów. Były to sekundy a ja byłam w takim szoku, że nawet nie złapałam za aparat. Potem pływał jeszcze w okolicy naszej łódki i udało mi się go uchwycić “przelotem”.

Jak to się mówi… Instagram vs. rzeczywistość. Pewnie, żeby uchwycić idealny skok musiałabym mieć ustawioną kamerę na ciągłe nagrywanie albo delfin musiałby się zdecydować bawić z łódką dłużej. Czekałam, prosiłam żeby wyskoczył ale już nie chciał… no nic, najważniejsze, że obraz w głowie zostanie na dłużej. Wow - tego się naprawdę nie spodziewałam zobaczyć. Dobrze, że wolałam patrzeć na horyzont niż na telefon bo bym w ogóle go nie zobaczyła.

Ostatnia kolacja, ostatni zachód słońca na tych wyspach, ostatni delfin… Dziś noc zakończyliśmy na deku na samej górze. Podziwialiśmy gwiazdy, rozmawialiśmy z ludźmi z grupy. Przez te parę dni trochę ich poznaliśmy, niektórzy może odwiedzą Darka sklep jak będą w NY. Ciekawe czy kiedyś nasze szlaki się znów skrzyżują. Bardzo fajną mieliśmy grupę. Różnorodną wiekowo i narodowościowo ale najważniejsze, że bardzo wesołą. Żegnaliśmy się dość długo, aż skończyło się piwo. Dziś nasza ulubiona barmanka zeszła na ląd i po 6 tygodniach na wodzie wróciła do domu. Przyszedł nowy kelner/barman. Nie był najbardziej rozgarnięty. Nie była to chyba najlepsza decyzja, żeby dać go na ostatnią noc przy tak zgranej grupie Europejczyków. Dobrze, że mieliśmy swój własny alcohol i nawet Anglicy pili holenderski gin… to prawie tak jakby Szkoci pili Japońskie whiskey.

Previous
Previous

2023.05.28-29 Galapagos, EC (dzień 11-12)

Next
Next

2023.05.26 Galapagos, EC (dzień 9)